Z antropologji wiejskiej/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z antropologji wiejskiej |
Podtytuł | Obrazki i szkice |
Wydawca | Redakcya Gazety Rolniczej |
Data wyd. | 1888 |
Druk | M. Ziemkiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od bardzo wczesnego ranka, na wszystkich drogach wiodących do Biednej-woli, był ruch znaczny. Jedni jechali wozami, inni konno, wielu zaś podążało pieszo na wielki akt wyborczy. Przemknęła też jedna i druga bryczka szlachecka, wymijając wózki i obsypując pieszych tumanem kurzawy, podnoszącej się z pod kopyt rączych koni.
Mendel stał przed karczmą. Ubrany był uroczyście i poważnie, w nowym kamlotowym żupanie, przepasany pasem wełnianym, na głowie miał nową czapkę aksamitną, w ręku zaś czerwoną chustkę w kraty.
I Chaja Sura wyglądała świątecznie i bachury były trochę umyte.
Taki zjazd! należało wystąpić.
Spodziewani byli w Biednej-woli i wielcy dygnitarze z powiatu i kilku obywateli z okolicy, a cóż dopiero mówić o tym tłumie włościan, który napływał a napływał jak fala.
Mendel Kwiat, spodziewając się dziś pięknego zysku, gładził brodę i zastanawiał się nad istotą samorządu gminnego. W rzeczy samej, ta instytucya nigdy może jeszcze nie wydawała się Mendlowi tak potrzebną i pożyteczną jak dzisiaj, a jeżeli mógł jej co zarzucić, to tylko chyba to, że wybory na wójta odbywają się co trzy lata.
Dla czego co trzy? To jest za długi termin; i wójt sfatyguje się zanadto i w gminie nie ma ruchu. Żeby tak co kwartał chociaż! toby istotnie był interes.
Tego dnia placyk przed kancelaryą gminną doprowadzony był do porządku. Oczyszczono go ze śmieci i wygrabiono bardzo przyzwoicie. Nie potrzebujemy dodawać, że stało się to za sprawą pani Kobzikowskiej, która mając męża „gamajdę“, sama dbać musiała o porządek zewnętrzny i wewnętrzny urzędu. Jej też zawdzięczyć należy, że kancelarya była świeżutko wybielona, kurze ze stołów pościerane, a podłoga usypana piaskiem i drobno pociętemi liśćmi tataraku.
Przyjazd pana naczelnika i wybory zapowiedziane były na godzinę dwunastą w południe, ale naród wiejski, który przyzwyczajony jest wszystkie czynności rozpoczynać od rana, zgromadził się dość wcześnie.
Korzystali też z tego kandydaci i pragnęli ostatnie, decydujące niemal chwile, na rzecz swoją wyzyskać. Karczma była jak nabita, a kto się w jej ścianach pomieścić nie mógł, lokował się jak można było pod oknami i drzwiami, na przyzbie, przy wozach.
Wśród obywateli-posesyonatów mających prawo głosu, uwijali się ludzie bezrolni i procederzyści. Jednych sprowadziła ciekawość, drugich chęć agitowania na rzecz kuma lub przyjaciela. Wśród tej, mówiąc technicznie galeryi, można było dostrzedz poważnego zawsze Grzędzikowskiego, ciętego już dobrze kowala, ekonoma z folwarku, — a ze sfer wyższych, sekretarza sądu, oraz pedagoga, który z powagą wielką przechadzał się od grupy do grupy i starał się badać opinję.
Około godziny dziesiątej, gdy znaczna część fluidów, przez Mendla na uroczystość wyborczą sprowadzonych, była wyczerpana, a Chaja Sura czuła już pewne zmęczenie, zaczęły się rysować nieco wyraźniej partye i stronnictwa.
Najsilniejszą była partya konserwatystów, żądających utrzymania na stanowisku dotychczasowego wójta, Sokoła. Wśród tej grupy perorował kowal Pikuła, w skórzanym fartuchu, z twarzą osmoloną sadzami. Słuchano go pilnie, jako męża mającego dużą popularność i znaczenie. Pikuła znany był w okolicy z tego, że znakomicie kuł wozy i doskonale rwał zęby, świetnie puszczał krew koniom i bydłu, oraz niezwykle zręcznie zdejmował paskudnika z oka cierpiącego bydlęcia. Taki człowiek ma zawsze na wsi mir i poszanowanie.
Partya konserwatystów wzrastała, coraz to przymknął do niej ktoś z innej grupy, pociągnięty urokiem wymowy dzielnego Pikuły, który perorował zawzięcie i z taką gestykulacyą, jak gdyby pragnął żylastemi pięściami swemi miażdżyć głowy słuchaczów.
Stronnictwo liberalne, zdecydowane głosować za sołtysem Gwizdałem, gorąco pragnęło reform, mających polegać na tem głównie, żeby wszelkie opłaty obciążające morgę albo zupełnie znieść, albo zredukować do możliwego minimum — i tak zredukowane nie płacić gotówką, o którą dziś ludziom trudno, lecz odsiadywać w kozie.
Prócz dwóch grup wymienionych powyżej, istniała jeszcze partya apatycznych, dla których sprawa wyborów była absolutnie obojętną. Kazano im przyjść, więc przyszli — każą odejść, pójdą. Ci już to pokładli się na wozach i spali, już to rozwiązawszy kobiałki, posiadali w chłodzie i jedli chleb powoli, patrząc przed siebie bezmyślnie i ruszając szczękami jak woły.
Dwaj kuzyni Mendla nie próżnowali. Coraz to chwytali kogo to z tej to z owej grupy, odprowadzali na bok i szeptali mu coś do ucha, z gestykalucyą żywą, namiętną, z przekrzywianiem głowy, spluwaniem, tupaniem nogami.
Partya pani Kobzikowskiej, najmniej silna liczebnie, zebrała się na podwórku kancelaryi. Ci panowie, mający podczas wyborów zrobić niespodzianą dywersyę, siedzieli na wywróconem korycie i raczyli się poczęstunkiem, jaki im gościnna pani Kobzikowska wyprawiła.
— Moi dobrzy ludzie, mówiła ona do nich, stojąc na progu kuchni, jeżeli mam prawdę powiedzieć, to sama nie wiem co takiemu Sokołowi, albo naprzykład i innemu gospodarzowi, po urzędzie? Do pióra ciężki, kancelaryi prowadzić nie potrafi, pisarza musi trzymać.
— Dyć prawda.
— Kłopoty, jeżdżenie do powiatu... pilnować się trzeba.
— A juści.
— To też wybierajcie mego męża. Gamajda on jest, bo gamajda, ale człowiek dobry, krzywdy wam nie zrobi. Czekajcie no, dobrzy ludzie, przyniosę wam jeszcze trochę wódki.
Chłopi spojrzeli po sobie.
— Piękne masło pisarka ma, rzekł jeden, gdy pani Kobzikowska odeszła.
— Piękne — bo moje, odpowiedział drugi.
— Wasze?
— A jeno co? moje — bo właśnie wczorajszego dnia brałem praśport dla chłopaka.
— Niby to można masło poznać.
— Można widzita, bo moja kobieta zawdy różne śtuki z onem masłem wyrabia. Jakości marchwią podprawia i ono się robi takie żółciuteńkie, jak majowe. Ja zara też poznałem, że ono moje.
— Et, bajbuga z was i tylo, odezwał się najgorliwszy stronnik pani pisarzowej, Maciej Łomignat — daliśta pisarzowi garnuszek masła, — to i co! wielga rzec!... ale praśport zara był, nie stojeliście cały dzień przed kancelaryą.
— Juści co nie, to nie.
— Nie darmo ludzie powiadają, że kto smaruje to jedzie. Pisarz je niezgorszy człeczyna, niechby tedy ostał se wójtem.
— A niechby ostał!
— Będziemy krzyczeli, żeby ostał... będziem!
Pani Kobzikowska wyniosła dużą butelkę wódki i oddała ją w ręce Łomignata.
— Mój Macieju, rzekła z przymileniem, wyręczcie mnie i raczcie siebie oraz sąsiadów. Ja nie mam dziś ani chwili czasu... skoro zaś zobaczycie dno we flaszce, to przyślę wam więcej.
— Już niech ta pani pisarka nie frasuje się nic. My damy radę onej butelczynie.
— Oj, oj.
— Pijcie na zdrowie.
— Nasz Maciej to je wielgi machennik do ćkła.
— Inszy człowiek będzie do kużdej rzeczy sposobny, a inszy to i łyżką do gęby nie trafi.
— To niby mnie tak przymawiacie?
— Co mam przymawiać? Nikomu ja nie przymawiam, jeno tak powiadam, po sprawiedliwości.
— Ot nie przekomarzajcie się po próżnicy, kiej bo piwo na kadzi, wypić nie zawadzi, a skoro pani pisarka dała butelcynę, to niech jej Bóg miłosierny na dzieciach błogosławi.
— Kiej ich nie ma.
— To bajki! choć i niema, a dla tego popóźniej będzie. Pamiętacie kumie, ja kto Pieter Świdrowaty narzekał.
— A juści, Pieter Świdrowaty, co się z Magdą Baranówną ożenił.
— Czekali rok, dwa, trzy roki — nic — a on Pieter chudzina, mało się nie zamartwił na śmierć. I figurów dwie postawił i po odpustach chodził! Powiada, pamiętam, do mnie; Oj sierota ja! sierota przez dzieci! Ni komu gadziny popaść, ni komu bydlęcia do wody zagnać, ni co!
— Bo i pewnie.
— Dlatego tera mają cościć ze siedmioro, a pochowali już z pięć.
— Wszyćko w mocy Boga miłosiernego! zakonkludował sentencyonalnie Łomignat — a wódka dobra je.
— Przez wody.
— Wiadomo, że nie taka jak u Mendla.
— Ot! żyd zawdy oszukaństwem idzie; już taka jego uroda.
Słońce wzbiło się wysoko — nadeszło południe.
Przez ten czas partya zwolenników pani pisarzowej z Maciejem Łomignatem na czele, uraczyła się rzetelnie.
Co prawda, wszystkie stronnictwa i frakcye były także pod dobrą datą, a gdy naczelnik przyjechał i wyborcy zgromadzili się przed kancelaryą gminną, powstał gwar i harmider jak na jarmarku.
Kilku strażników ziemskich z trudnością usiłowało zaprowadzić porządek.
Stary wójt Sokół, wzruszony do łez, mówił do swoich zwolenników:
— Służyłem wam, moje ludzie kochane, po sprawiedliwości, rzetelnie, jako Bóg miłosierny i naczelnik wielmożny przykazuje. Mało wam? Chceta jeszcze? Mogę jeszcze... jeszcze będę harował dla was, tak mi Panie Boże we zdrowem skonaniu dopomóż! Chceta mnie, to ostanę, a nie chceta zaś, to nie ostanę, jak do waszej woli i ochoty.
Sołtys liberalnych nie tak serdecznie traktował.
— Co mnie! mówił. Tak ja z wójtostwem jak i przez wójtostwa, jo se gospodarz obsiedziały; grunt mom! pieniędzy dość mom, a jakbym wójtem ostał, to jeno dla biednych ludzi.
— Żeby nijakich opłatów nie było!
— I żeby egzekucyjów wójt nie robił.
— Cichojta! cichojta, krzyknął potężnym basem Łomignat, nie ten będzie co był, i nie ten co wy chceta żeby był — jeno jenszy, ja wam naraję osobę.
— Uspokoić się! cicho! wołał Kobzikowski, pan naczelnik chce do was przemówić.
Gdy się uciszyło nieco, naczelnik zaproponował wyborcom, żeby na następne trzylecie wybrali ponownie Sokoła.
Konserwatyści odpowiedzieli na tę propozycyę jednogłośnym okrzykiem:
— Starego wójta chcemy! starego!
Liberalni milczeli, skrobiąc się z zadziwiającą jednomyślnością po czuprynach.
— Rozdzielić się, zawołał obyty w takich interesach Kobzikowski, kto za starym niech przechodzi na prawo, kto nie — na lewo.
Zrobił się ruch, jedni drugich przepychali, ciągnęli za rękawy, nareszcie po kilku minutach grupy zarysowały się wyraźnie. Konserwatyści stanęli po prawej stronie, liberalni po lewej, Łomignat zaś ze swoją gromadką na uboczu.
— Kogóż wy chcecie? spytał naczelnik liberalnych.
Odpowiedzi nie było.
— No! niech który wyjdzie i powie.
Dwadzieścia żylastych pięści wypchnęło naprzód mówcę.
Był to Wincenty Pypeć, przeciwnik wszelkich systemów podatkowych z zasady.
— Nu, cóż ty nam powiesz? Kogo chcecie? zapytał naczelnik.
Pypeć aż do ziemi się skłonił.
— My wielmożny nacelniku, rzekł, doprasamy się, żeby wójtem ostał biednowolski sołtys Józef Gwizdał.
— A on chce być?
Sołtys naprzód wystąpił.
— Mnie, wielmożny nacelniku tak z tem jak i przez tego. Jo gospodarstwo swoje mom, pieniądze mom, i w moim rodzie jeszcze żadnych urzędników nie było — jeno dla biednego narodu...
Pypeć przerwał tę oracyę:
— My chcemy wielmozny nacelniku, żeby sołtys wójtem ostał, jeno żeby wprzódy dał nam na piśmie kwitek...
— Jaki tobie kwitek?! na co?
— Niby żeby się podpisał, bo on je krzynkę piśmienny, żeby się podpisał u rejenta, jako żadnych opłatów nie będzie i egzekucyjów też nie będzie, żeby se gospodarze byli spokojne i żeby stójków nie dawali, jeno żeby zawdy przed kancelaryą stojała fornalka ze dwora — a jak wypadnie, na to mówiący sialwark, a gospodarze będą mieli w polu robotę, tedy żeby gospodarzy do sialwarku nie spędzać.
— Nu, a kto drogi zreperuje?
— Do drogów reperacyi, można nazganiać żydów, naród letki jest i do roboty nic nie ma.
— Ty mądry chłop. Ty już wszystko powiedział?
Pypeć znów zaczął się skrobać po głowie.
— My byśmy jeszcze chcieli, rzekł nieśmiało.
— Cóż takiego jeszcze? mów:
— A to prosę wielmoznego nacelnika, żeby nam jeszcze po jakie kilka morgów lasu...
— Ho! ho, jak ty się nazywasz człowieku?
— Jo się nazywam na imię Wincenty, a na przezwisko Pypeć, moja chałupa trzecia z brzega.
— Ty dziś trochę wypił, Pypeć, nieprawda?
— A juści, mało wiele wypiło się, bo do takiego jenteresu trza wypić.
— No, kiedy ty wypił, to idź spać — a wy obliczcie wiele głosów za wójtem, a wiele za sołtysem.
Z gromadki na uboczu stojącej wyrwał się Łomignat, rozepchnął tłum potężnem ramieniem i stanął przed samą kancelaryą.
— Nie rachować! nie rachować! wołał — nie potrza! My starego wójta nie chcemy i sołtysa nie chcemy! My też gospodarze jesteśmy i wolno nam obierać wójta, swoją głową.
— Wolno, wolno, a kogóż wy wybrali?
— A to, doprasam się łaski wielmoznego nacelnika, myśmy wybrali człowieka adukowanego! co je piśmienny na wszyćkie ćtyry boki, a jak weźmie pióro do garści to mu jeno piscy.
— Tak! tak! wołali przyjaciele Łomignata, nie chcemy ciemnego, nie chcemy chłopa, jeno wójta, coby urząd swój znał i mógł się obchodzić przez pisarza!
— A juści żeby przez pisarza był sam!
— Któż u was taki kandydat?
— Gamajda! wrzasnął Łomignat, wskazując palcem na Kobzikowskiego, pan Gamajda! pan Gamajda wójtem ma być.
Pisarz zaczerwienił się po same uszy — stronnictwa przeciwne wybuchnęły śmiechem.
Powstał piekielny wrzask.
— Gamajda! wiwat Gamajda! Gamajda wójt!
Z trudnością hałas można było uśmierzyć. Łomignat z miną tryumfującą spoglądał do koła.
— Któż to Gamajda? spytał naczelnik.
— To je właśnie nasz pan pisorz, odrzekł Łomignat z pokłonem.
— Pisarz? — on zdaje się... Kobzikowski.
— Nie Kobzikowski, jeno Gamajda.
— On pijany panie naczelniku, jak Boga kocham pijany, tłomaczył pisarz.
— A jeno pijany!! Nie taka moja głowa żebym się miał zara upić. Jeno pana pisorza naszego szanuję i chcę żeby wójtem ostał i jensze gospodarze też chcą. Pan pisorz ma grunt, co od Melcera kupił i taki je gospodarz obsiedziały jak i my. My chcemy pana pisorza i tylo! Krzycta chłopcy; Gamajda!
— Gamajda! wrzeszczał cały tłum zanosząc się od śmiechu.
— Ty gałganie, zawołał pisarz, ty łotrze! dlaczego mi ubliżasz, wiesz przecie, że ja się nazywam Kobzikowski.
— Kobzikowski?! odparł ze zdumieniem chłop, to pan pisorz Kobzikowski je?.. Tak mi Boże dopomóż, nie wiedziałem, sprawiedliwie żem nie wiedział. Pani pisarka zawżdy mówi na pana gamajda i ja myślałem że Gamajda. Dyć żona chyba najlepiej wie, jak się maż na przezwisko nazywa.
Z powodu tego intermezza wybory na kilka godzin przerwano.
Kobzikowski, ośmieszony, jako kandydat przepadł. Wybranym mógł zostać tylko dawny wójt lub sołtys.
Gdy się zebrano powtórnie, wyborcy mieli się rozdzielić. Zwolennicy dawnego wójta stanąć po prawej stronie drogi, — liberalni po lewej.
Nieszczęściem dla stronnictwa liberalnych, lewa strona była pozbawiona drzew, a słońce bez miłosierdzia piekło — wszyscy więc przeszli na stronę prawą, gdzie od kilku ogromnych topól cień padał.
Dawny wójt wybrany został prawie jednomyślnie.
Tak to w życiu narodów, częstokroć drobna napozór, nic nie znacząca okoliczność, zmienia karty historyi — cień przechylił szalę zwycięztwa, cień rozbił stronnictwo liberalne, cień wyniósł na godność wójtowską Sokoła.
Pani Kobzikowska dostała silnego ataku nerwowego i położyła się do łóżka.
Nie tyle zabolało ją niepowodzenie, nie tyle fakt ośmieszenia męża, ile myśl, że ta gadzina pisarzowa sądu, ta piękność z kaczkowatym nosem, tryumfować będzie, jeździć po okolicy, opowiadać całemu światu tę niefortunną przygodę. Daremnie Kobzikowski usiłował pocieszać — odepchnęła go.
— Zejdź mi z oczu! zejdź mi z oczu, wołała, jestem skompromitowana, shańbiona!.. Dotychczas byłeś zwykłym ciemięgą, a dziś jesteś już patentowanym gamajdą. Za takiego obwołano cię w gminie, za parę godzin dowie się o tem powiat, za parę dni gubernja... Zejdź mi z oczu, bo patrzyć na ciebie nie mogę!
To rzekłszy, wybuchnęła spazmatycznym płaczem, który się zaraz w śmiech spazmatyczny zamienił.
Kobzikowski głowę tracił.
Pobiegł po wodę, po ocet — ale zdenerwowana chora i szklankę z wodą i flaszkę z octem rozbiła o podłogę.
Widząc, że zwykłe środki domowe nie pomagają, Kobzikowski kazał co prędzej zaprządz konia do wózka — i pojechał po Boberkiewicza.
On ma wpływ na kuzynkę, on ją uspokoić potrafi.
Nieszczęśliwa dama, zmęczona płaczem, usnęła — i słodkie obrazy, jakie widziała we śnie, były jedyną nagrodą rozczarowań i zawodów, jakich doznała na jawie.
Śliczny też miała sen.
Kobzikowski został niby wybrany na sędziego gminnego... Z jakąż rozkoszą patrzyła na ostateczne poniżenie i wyjazd sekretarzowej!
Słodkie, rozkoszne widziadło pierzchnęło jak gołąbek, pozostawiając po sobie gorące pragnienie zemsty.
— Zemsty! zemsty! wołała z załamanemi rękami.
— Będziesz ją miała kuzynko, rzekł Boberkiewicz, wchodząc do pokoju cierpiącej damy.
Kobzikowski tak wziął do serca niefortunne wystąpienie Łomignata na wyborach, że samowolnie, bez poradzenia się żony, udał się do naczelnika, z prośbą o przeniesienie go do innej gminy.
Na szczęście dla Biednej-woli, Boberkiewicz dowiedział się o tych staraniach dość wcześnie i na żądanie pani Domiceli rozwinął zręczną agitacyę, skutkiem której plan niesfornego męża nie mógł przyjść do skutku.
Może i lepiej się stało.
Przeszedł jakiś czas — o wyborach przestano mówić, i nikt by nie wspominał o Gamajdzie, gdyby nie pani pisarzowa sądu, która starała się wszelkiemi sposobami epizod ten ludziom przypominać.
Pani Kobzikowska znosiła to bardzo cierpliwie. Trzymała się na uboczu, w kościele zajmowała miejsce przy samych drzwiach prawie, słowem pozwoliła swej antagonistce zakosztować wszelkich słodyczy tryumfu, bez żadnego oporu i przeszkody.
Tak to przed wielką burzą bywa zwykle wielka, groźna swoim spokojem cisza.
Nauczyciel, który z powodu trudności finansowej natury, musiał dzielić swoją kaligrafję pomiędzy gminę i sąd — i częstokroć przez panią sekretarzową bywał zapraszany na obiad — widział na własne oczy radość jej z upadku antagonistki, ale pan Kaczor był człowiek przedewszystkiem dyskretny i umiał zachowywać powagę i milczenie. Dzięki tej dyskrecyi płynął między dwoma przeciwnemi prądami szczęśliwie — i dobrze mu się z tem działo.