Za Drugiego Cesarstwa/Słowa i sumienie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za Drugiego Cesarstwa |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Biesiada Literacka |
Data wyd. | 1892 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dziewiąta godzina biła właśnie na wieży, kiedy pierwsze promienienie słońca jesiennego oświeciły celę zakonną hrabiego Besnarda; siedział przy kominku, bledszy i posępniejszy niż zwykle, choć to był dzień 25 listopada, niegdyś 5 Frimaire’a, podług kalendarza republikańskiego dzień jego urodzin, obchodzony uroczyście w ścisłém kółku rodzinném. O świcie Marya-Anna weszła do gabinetu ojca, niosąc mu kosz kwiatów, potém oboje czekali na Marcelego, ale napróżno. Siostra, zdumiona jego nieobecnością, zeszła do pokoju brata, lecz niebawem wróciła pomieszana:
— Łóżko jest nie rozebrane, widocznie nie kładł się wcale... Może się jakie nieszczęście przytrafiło?
Starzec ruszył ramionami i odparł z goryczą:
— Taka jest młodzież dzisiejsza! Trawi dnie i noce na hulance i próżniactwie... Chodźmy do kościoła, moje dziecko.
Hrabia Brutus dłużéj niż zwykle modlił się na kolanach, z oczyma wzniesionemi w górę; wrócił dopiero około dziewiątéj i zasiadł przy kominku. Marceli dotąd nie dawał znaku życia.
— Pieszczotko moja — rzekł starzec do córki — jestem dziś bardzo smutny i zbolały... Zaśpiewaj mi, twój głos ukoi mój smutek.
Marya-Anna z trudnością wstrzymywała łzy cisnące się do oczu, mimo to zasiadła przy fortepianie. Prześliczny jéj głos, mezzo-sopranowy, falą melodyj napełnił pokój. Z początku śpiewała arye dawnych mistrzów francuzkich, Dalayrac’a i Mehul’a, ale ojciec jéj przerwał.
— Zaśpiewaj mi balladę przy kołowrotku.
— Tę starą pieśń bretońską, którąśmy słyszeli w Audierne? Nie wiem doprawdy, czy ją pamiętam.
— Spróbuj...
Była to smętna ballada ludowa, w narzeczu bretońskiém, którą słyszeli w Audierne, nad zatoką „Zmarłych“. Marceli przetłumaczył słowa, a MaryaAnna śpiewała ją przy fortepianie.
Starzec słuchał w milczeniu z przymkniętemi oczyma, czasem tylko, gdy jaki ton zabrzmiał srebrzyściéj lub namiętniéj, podnosił głowę i patrzył na córkę.
— Odziedziczyła głos matki — mówił do siebie.
Marya-Anna miała dwadzieścia dwa lata. Bardzo brzydka, z głową schowaną w ramiona i wypukłemi plecami, wydawała się garbatą; drobna twarz, o wielkich, niebieskich oczach, była bladą jak płótno, jasne włosy, uczesane gładko, nie miały właściwie żadnéj barwy. Ubiór młodéj dziewczyny był tak prosty i surowy, że przypominał nieledwie habit zakonny, brązowa, jedwabna suknia, zupełnie gładka, osłaniała niezgrabną jéj kibić; pomarszczoną szyję kryła czarna koronkowa chusteczka. Anemia i skrofuły wycisnęły swoje złowrogie piętno na młodéj a szpetnéj istocie.
— Dosyć już tego śpiewu, pieszczotko — przerwał ojciec jakaś ty dziś blada i smutna! Czy cierpisz?
— Niewięcéj niż zwykle, a nawet mniéj, gdyż to dzień twoich urodzin, ojcze.
— Nuda cię trawi, moje dziecko, twojéj młodości należy się rozrywka.
— Rozrywka? — powtórzyła z bolesnym uśmiechem.
— Powinnaś była pójść wczoraj z bratem na bal cesarski.
Przelotny rumieniec oblał blade policzki Maryi-Anny.
— Ja na bal? Ach! ojcze, okrutny ojcze! — zawołała powstając.
Nieszczęśliwa dziewczyna niedosyć, że była brzydką, ułomną i chorowitą, ale jeszcze utykała na nogę.
Starzec pochwycił ją w objęcia.
— Przebacz mi, przebacz! moja najdroższa! — mówił tuląc ją do serca.
— Wierz mi, ojcze, gdyby nawet Bóg stworzył mię taką jak inne kobiety, jeszcze nie chciałabym zmienić życia jakie prowadzę. Tak mi dobrze z tobą!
W téj chwili na progu stanął Marceli.
Kilkanaście minut temu wrócił do domu; przebrawszy się, przyszedł do ojca. Pan Besnard spojrzał surowo na syna i odwrócił się od niego.
— Przebacz mi, ojcze, że nie przyszedłem wcześniéj złożyć ci moich życzeń, ale mam się bić dzisiaj za godzinę.
Starzec drgnął; zdołał jednak zapanować nad sobą, i zapytał z udaną obojętnością:
— Pojedynek? Z jakiego powodu?
— W obronie mojego i twojego honoru, ojcze.
— Mojego honoru? — zawołał hrabia Besnard, powstając — i któż ośmielił się targnąć na niego?
— Wczoraj wieczorem, na balu dworskim, jakiś zuchwalec nazwał naszę rodzinę „pokoleniem katów”. Znieważył mego dziadka, ciebie, mój ojcze, i nas wszystkich... Na obelgę odpowiedziałem obelgą: dałem mu policzek.
— I zabijesz go! — krzyknęła Marya-Anna.
Starzec był blady ale nie odwracał oczu od twarzy syna; jakże go kochał w téj chwili! jakże dumnym czuł się z niego!... Był lekkomyślnym wprawdzie, ale zato w piersi jego biło dzielne serce; wyciągnął rękę do niego.
— Dobrze uczyniłeś, mój synu. Obrona czci to jeden z obowiązków moralnych, które Bóg na nas nakłada... W takich okolicznościach pojedynek staje się rzeczą godziwą, konieczną... Imię zuchwalca, który nas znieważył?
— Książę Carpegna.
— Włoch... Teraz wszystko rozumiem... W jakim wieku jest ten człowiek? I
Oblicze starca przybrało wyraz tak groźny, że Marceli przeląkł się, czy ojciec nie będzie chciał sam upomnieć się o swój honor. To przypuszczając, uciekł się do kłamstwa.
— Zdaje się, że trochę starszy odemnie — odparł niedbale.
— Jakież są warunki pojedynku?
— O, wcale nie straszne... Będziemy się strzelali o dwadzieścia pięć kroków. Skończy się pewno na niczém!
— Wiem, że strzelasz celnie z pistoletu... Jakich masz świadków?
— Wziąłem mego przyjaciela Gravenpire i barona La Chesnaye.
— Wolałbym innych... Gdzie nastąpi spotkanie?
— W Vaucresson, w parku pana de Gravenoire.
— Dobrze... Będę ci towarzyszył.
Młodzieniec wyciągnął ręce, jak gdyby chciał wstrzymać ojca.
— Nie, błagam cię, nie... Ośmieszyłbyś mnie.
Hrabiemu Besnard pociemniało w oczach, nogi zachwiały się i padł na krzesło. Czuł gwałtowny ból w sercu, czerwone płatki latały mu przed oczyma, był blizkim zemdlenia. Wysiłkiem woli zdołał jednak otrząsnąć się z téj niemocy i, uśmiechając się smutnie, odpowiedział:
— Okrutne wyrzekłeś słowo, mój synu... Dobrze, zostanę, nie chcę cię ośmieszać.
Milczenie zapanowało w pokoju; przerwał je Marceli.
— Będę się bił i skarcę zuchwalca — rzekł uroczyście — ale czy pozwolisz, ojcze, że zadam ci jedno pytanie?
— Pytanie? Słucham cię.
Młodzieniec utkwił przenikliwy wzrok w twarzy ojca, dla miłości którego miał zabić człowieka lub zostać zabitym, i zapytał drżącym głosem:
— Jaką zbrodnię popełnił Savelli?
Były prokurator nie spuścił oczu i odrzekł zwolna:
— Savelli? Ależ jego historya jest dobrze znana.
— Ja jéj nie znam, mój ojcze... byłem wtedy w Paryżu... Nigdy nie mówisz o sobie, a ludzie korzystają z twego milczenia, żeby rozsiewać kłamstwa i potwarze... Błagam cię, powiedz mi, jaką zbrodnię popełnił Savelli?
Hrabia Besnard przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał dawne przywołać wspomnienia.
— Więc i ty wątpisz o mnie, mój synu! — rzekł z żalem — słuchaj. Po wypadkach grudniowych, które ocaliły państwo, demagodzy na południu podnieśli rokosz i, utworzywszy rozbójnicze bandy, rabowali domy, podpalali kościoły. Były to wyrzutki społeczeństwa. Jako prokurator generalny, otrzymałem wówczas polecenie przewodniczenia komisyi. Zarówno obowiązek i przekonanie, jak instrukcye nakazywały mi największą surowość, byłem więc surowy... Między uwięzionymi znaleźli się niektórzy mniéj winni, dla tych miałem wyrozumienie, ale większość składała się ze zbrodniarzy, gwałcicieli praw ludzkich i Bozkich, bluźnierców bez czci i wiary: dla nich byłem bez litości... Hersztem jednéj bandy był Scypion Savelli, mazzinista i znany wichrzyciel. Celem jego zabiegów, marzeniem życia była niesława i upadek Francyi, wielkiéj Francyi monarchicznéj i katolickiéj. Schwytano go z bronią w ręku, na barykadach; zabił przed chwilą dwóch naszych żołnierzy. Oficer, dowodzący oddziałem, kazał go rozstrzelać, ale po egzekucyi okazało się, że żył jeszcze: Wtedy...
Brutus Besnard urwał nagle; może nie śmiał dokończyć...
— Wtedy rozstrzelano go powtórnie — wyręczył ojca Marceli, schylając głowę.
— Tak! — zawołał gwałtownie były prokurator generalny — był to człowiek, który podwójne spełnił morderstwo... Wiem, wiem! cóż znaczy życie naszych żołnierzy w porównaniu z życiem bohaterów zbrodni? Choćby cała armia zginęła, to nic nie znaczy, byle żył motłoch! Niech kto ośmieli się ukarać jednego z bandytów, wszyscy krzyczą, że to nikczemność...
Wolno motłochowi strzelać do naszych pułków, ale jeżeli żołnierze strzelają do motłochu, oburzenie nie ma granic... Ja mam inne przekonania; sumienie moje nie pozwalało mi się wahać... Scypion Savelli zabijał, powinien więc zginąć... Czytamy w Piśmie Swiętém: „Oko za oko, ząb za ząb”... Ja postąpiłem w myśl tego prawa i nie żałuję.
— Rozstrzelany dwukrotnie! — wymówił znowu Marceli.
— Mogłem był postąpić jak inni — tłumaczył się daléj Brutus Besnard — umyć ręce na wzór Piłata i powiedzieć: „Sąd wojenny go skazał, niech on odpowiada”; ale jam tego nie chciał. Sam domagałem się wykonania wyroku, sam pilnowałem, żeby sprawiedliwości stało się zadosyć... Wiedzą o tém członkowie różnych stowarzyszeń i nienawidzą mnie z całéj duszy, nie szczędzą mi zniewag i potwarzy. Ale cóż mię obchodzą ich napaści, kiedy sumienie nic mi nie wyrzuca? Od lat pięciu roztrząsam je codziennie, korzę się przed Bogiem, a nigdy Bóg mi nie powiedział: „Krew niewinnego mówi przeciw tobie!” Nie, zaprawdę, niczego nie żałuję, nic sobie nie wyrzucam.
Zamikł, ale i syn milczał także.
Wtedy starzec pochwycił za krucyfiks i, stawiając go przed Marcelim, zawołał:
— Nie zapieraj się, wasz pojedynek będzie walką na śmierć i życie; czuję to, wiem... Za kilka godzin ten, który nosi moje nazwisko, mój syn jedyny, moje ukochane dziecko, zginie może w obronie ojcowskiego honoru... Słuchaj, oto mój Pan, Sędzia Najwyższy, który potępia lub rozgrzesza ludzi!... Patrz, kładę rękę na krzyżu i powtarzam: Spełniłem mój obowiązek i niczego nie żałuję.
I znów milczenie zapanowało po tych słowach. Nakoniec Marceli powstał i, klękając przed ojcem, okrył jego ręce pocałunkami.
— Przebacz mi, ojcze... I ja także wątpiłem.
Starzec przytulił głowę syna do swojéj piersi i całował go długo.
— Idź moje dziecię, spełnij swój obowiązek, jak ja go spełniłem!... Niechaj Bóg nas sądzi!
Młodzieniec powstał z rozjaśnioną twarzą.
— Już nas osądził, ojcze, gdyż powrócę zwycięzcą... Idę, już czas.
Hrabia Besnard odprowadził syna do drzwi i jeszcze raz przytulił go do piersi.
— Pamiętaj! jeżeli ty umrzesz, i ja umrę.
Ale kiedy drzwi zamknęły się za młodzieńcem, hrabia Brutus zachwiał się i oparł o ścianę. Dreszcz konwulsyjny wstrząsał jego ciałem, zimny pot zwilżył rozpalone skronie, wszystko wirowało mu przed oczyma.
— Savelli! — wyjąkał — ach! Savelli!...
I runął na ziemię.