<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Ranek był wczesny. Wczorajszego wieczoru Kurfirst wielce zamyślony przy zwykłej zabawie i kielichach, przeciwko zwyczajowi swojemu nie okazywał wesołości i dowcipami współbiesiadników, ani winem z zadumy się nie dawał wyrwać. Po kilkakroć na bok się usuwał z ulubieńcem swym pułkownikiem Flemingiem i baronem von Rose.
Wcześniej niż zwykle nazajutrz, Fleming znajdował się już w gabinecie do sypialni Kurfirsta przyległym.
Jak wszystko co otaczało, przepych i wystawę lubiącego Fryderyka Augusta, gabinet ten, także odznaczał się wytwornością sprzętów, obicia i ozdób, rzucających się w oczy. Na siedzeniach świeciło złoto, błyskało na obiciach, na gzemsach, a kobierce nawet, któremi posadzka była w części wysłaną, złotemi nićmi przetykane były. W wygodnem, szerokiem krześle, na wpół ubrany, siedział ręką na stole oparty, nowo obrany król polski i dziwnie to odbijało od przepychu i elegancji okalającej, palił fajkę krótką, puszczając gęste dymu kłęby.
Postać to była uderzająco pańska i piękna, że wszędzie na siebie oczy zwrócić by musiała. Średniego wzrostu, nadzwyczaj kształtnie zbudowany, z oczyma i włosami ciemnemi, z niby wdzięcznie się uśmiechającemi, August był może w Saksonji, gdzie na pięknych mężczyznach nie zbywało, najpiękniejszym z nich wszystkich. Wprzódy, nim los go obdarzył koroną, zgadzali się na to wszyscy, iż powierzchowność miał królewską.
Porównywano go już naówczas z Ludwikiem XIV, chociaż majestatyczna ta powierzchowność, powaga i urok, który ją łagodził, miały charakter sobie właściwy. Ci co dłużej i poufalej z nim obcowali, wiedzieli, że one były w części znacznej, owocem wielkiego panowania nad sobą, gdyż ten sam Kurfirst w kółku swych przyjaciół, po obficie spełnionych puharach, do których mało kto mu mógł dotrzymać, zmieniał się zupełnie i stawał się do szaleństwa wesołym i swobodnym biesiadnikiem. I wówczas jednak, ktoby sobie z nim nadto pozwolił, znalazł groźnego lwa, którego brwi ściągnięte, trwogę wrażały.
Pospolicie jednak, August wesołość lubił, nią się otaczał, rozmowie żartobliwy ton nadawał i nią szczęśliwie myśli swe poważniejsze osłaniał...
Wyjaśnione jego, wspaniałe i miłe niemal zalotnie uśmiechające się oblicze, było maską pokrywającą starannie wyraz, jakiby twarz przybrać musiała, odbijając istotne swe wrażenia, ukrywane przed światem.
Ci co go znali, wiedzieli, że i uprzejmość i wesołość najczęściej zwodniczemi objawami były. Okazywana czułość niekiedy nabawiała strachem, oznajmując nadciągającą burdę, a głośny śmiech zastępował gniewu wybuchy. Szeptali ci co od młodu przy nim byli, iż fałszywszego nad niego nie znali człowieka, ani też chłodniejszego serca, pomimo słodyczy z jaką August wszystkich witał i zapewnień łaski, któremi hojnie obdarzał.
Silny jak lew, jak ten król pustyni był niebezpiecznym, a gdy co się niewiele razy w jego życiu trafiało, namiętności cugle puścił, dochodził do zapamiętałości bez granic.
Patrząc jednak na niego w zwykłych życia godzinach, niktby się nie mógł ani domyśleć pod słodyczy pełnym wyrazem twarzy, lodowatej obojętności i przerażającego egoizmu... W ciemnych oczach przysłoniętych wdzięcznie powiekami, nadającemi mu wyraz tajemniczy. Wszystko w nim było wyrobione i sztuczne, lecz tak się już stała komedja naturą, że tylko wtajemniczeni w nią, świadomemi byli zamkniętego na siedem pieczęci wnętrza.
Stojący przed Kurfirstem w tej chwili pułkownik Fleming, właśnie do nich należał. Od niebardzo dawna ze służby pruskiej przesadzony na dwór Augusta, szlachcic pomorski, synowiec feldmarszałka, pomiędzy poufałemi, między przyjaciołmi zajmował najpierwsze miejsce. Zazdrościli mu go wszyscy, nikt sobie tego wytłumaczyć nie umiał.
Małego wzrostu, ale dumnej, energicznej fizjognomji, i postawy, uderzał jednym tylko, zuchwałym wyrazem, butą i gwałtownymi ruchy, a pogardliwem lekceważeniem, jakie wszystkim (rozumie się oprócz pana) okazywał. Względem niego nawet śmiałym był niekiedy i niepohamowanie szorstkim. W stroju tem się tylko odznaczał, że powszechnie naówczas używanej peruki nosić niechciał i włosy własne niedbale związane z tyłu znajdował dogodniejszemi, o modę się nie troszcząc. Nie szpeciło go to, gdyż twarz, choć ją wykrzywiał, rysy miała delikatne i dosyć piękne...
Po krótkiem przywitaniu, Kurfirst się wpatrzył w przyjaciela i pomilczawszy odezwał się.
— A zatem, elekcja dokonana, miljony wysypane, początek zrobiony, Kurfirst będzie się królem nazywał, ale co dalej? Nie sądzę abyś ty widział w tem metam laborum i cel ostateczny?
Gwałtownie rzucił ramionami Fleming.
— Spodziewam się, że mnie oto Wasza K. Mość nie posądzasz— głosem rzeźkim odparł pułkownik, nacisk kładąc na tytuł królewskiej mości.
— Dajże pokój tytułom, słyszysz — przerwał August — po dawnemu, chcę cię mieć przyjacielem i bratem...
Skłonił się żywo i wyprostował Fleming.
— Sądzisz, że się utrzymamy przeciwko Francji i Contistom? — zapytał Kurfirst.
— O tem niema co mówić — zamruczał pułkownik. — Postawiliśmy krok, cofać się nie pora... francuskie mówi przysłowie: wino utoczone, wypić je potrzeba.
Rozśmiał się August.
— Tego wina starczy nam na długo, mój Henryku — odezwał się z czułością i serdeczną poufałością — mówmy o tem, z tobą jednym otwarcie, całkiem szczerze mówić mogę... Koronę Polską zdobyć było... pieniędzmi, przy twoich stosunkach, nie zbyt trudno, ale to celem dla mnie nie jest. Tytuł królewski? fraszka... Korzyści z tego nabycia... wątpliwe, idzie o to, ażeby Kurfirst saski... dokazał tego, czego przyjaciele jego Habsburgi, kilka wieków pracując, nie mogli doprowadzić do skutku... Chciało się im jak Węgry i Czechy pochłonąć rzeczpospolitą... jeszcze dziś oczy mają w nią wlepione... no, Fleming, a my?...
— My? będziemy szczęśliwsi, spodziewam się, bo już trzymamy cugle w ręku — rzekł pułkownik — na siodło skoczyć będzie łatwo...
— I utrzymać się na niem i tego rumaka czy znarowioną szkapę zaprowadzić do naszej stajni — śmiejąc się mówił Kurfirst. — Ale ty mnie rozumiesz!
— Odgaduję i rozumiem — wtrącił pułkownik. — Zadanie to godne was...
Oczy zajaśniały Kurfirstowi.
— Wiesz, że Habsburgów szanuję, kocham i sprzyjam im — mówił dalej — że dom cesarski w wielkiej mam estymie, ale trudno, ustąpić mu tej gratki, kiedy się ona sama nastręcza. Mieli czas... próbowali, nie potrafili nic... kolej na mnie... Rzeczpospolitą tę z jej niedorzecznemi wolnościami raz potrzeba z gruntu na państwo dziedziczne przerobić, i uporządkować... Nieład tam panuje taki, jakiegom sobie mógł życzyć... Sądzę, że godzina wybiła, i że mnie jest przeznaczonem.
Słuchając milczał Fleming. W tem Kurfirst się zaciął i wtrącił: — Cóż ty na to...
— Przeciwko temu niemam nic — odparł zwolna przyjaciel — ale to sobie z góry powiedzieć potrzeba, że cesarz, który nam przyjacielsko się obiecuje być pomocnym, że Kurfirst Brandeburski, nie licząc innych... pomagać do tego pewno nie będą.
— O! nie — zawołał August — bo sami na ten kąsek zęby ostrzyli, ale...
Spojrzeli w oczy sobie i rozśmieli się oba... August rękę wyciągnął...
— Ty mnie rozumiesz, mówmy więc o tem, mówmy... potrzebuję kogoś z kimbym wszystko to mógł roztrząsać. Ty znasz Polskę.
Twarz Fleminga, który do powolnego rozprawiania nie był nawykły i daleko więcej do czynu, niż do słowa czuł się stworzonym, a zwykle krótko i stanowczo tylko wypadkiem swych myśli się dzielił, zasępiła się nieco. August wymagał od niego tego właśnie, co mu najtrudniej przychodziło. Żywy temperament, usposobienie, nawyknienie czyniły mu długie roztrząsania trudnemi. Pojmował żywo i natychmiast zwykł był pieczętować nieodwołalnym wnioskiem nakazująco rzucanym. August to znał, ale tym razem własne swe myśli chciał na kimś wypróbować, a niemiał nikogo zaufanego oprócz Fleminga... Nikomu w świecie, oprócz niego zwierzyć by się z nich, a nawet do nich przyznać nie ważył.., Były to, wielkie jego tajemnice, którychby w oczy zdradzać przedwcześnie się nie godziło.
Na zapytanie to — Ty znasz Polskę? Fleming niecierpliwem głowy poruszeniem odpowiedział.
— My ją wszyscy znamy — wybuchnął nagle — i nikt jej nie zna. Trzeba się w niej urodzić i żyć, aby ją rozumieć.
Rzucił ramionami Fleming.
— Przez moje familijne stosunki — rzekł — i przez moją kuzynkę kasztelanową nauczyłem się nieco znać polaków... Zdaje mi się, że z nimi wszystko zrobić można, ale umieć potrzeba...
Kurfirst milcząco na stole ukazał liczenie pieniędzy... dając do zrozumienia, iż niemi najskuteczniej było poczynać.
— To jest środek powszechny — odparł pułkownik — ale nie wszystkich w Polsce ująć można pieniędzmi. Wszędzie są tu ludzie przekupni... ale tu oprócz złota, trzeba rozumu i przebiegłości... Grać jak w szachy z tymi panami i z ich swobodami, o które są tak zazdrośni.
Szydersko się uśmiechnął August na wzmiankę o swobodach, Fleming też pogardliwie się skrzywił.
— Wysypać miljony — rzekł cicho król — ażeby mieć przyjemność elekcyjną nosić koronę, której po sobie przekazać nie można... gra nie warta świecy. Ty wiesz co ja zamierzam na wschodzie Europy zbudować nowe, silne państwo, łącząc do mojej Saksonji dziedzicznej, nową dziedziczną Polskę.
Na wpół rozwinięta karta Europy leżała na stole, żywym ręki ruchem, August ją rozłożył szeroko i palcem wskazał Flemingowi wschodnie jej granice, a potem zachodnią część, Szlązk i Saksonję. Patrząc na ogromną przestrzeń krajami temi zajętą uśmiechał się.
Fleming się zbliżył do stołu...
— W każdym razie całością nie potraficie zawładnąć — szepnął. — Brandeburgskiego okupić będzie potrzeba...
— Królewskim tytułem — wtrącił August.
— Oh! oh! on się nim nie zaspokoi — mówił cicho, urywanemi słowy pułkownik — terytoryalne ustępstwa staną się koniecznością.
— Bodajby — rzekł król — jest z czego choćby dwa królestwa wykroić.
— A car zażąda także uregulowania granic — dodał Fleming.
— Ja na to rachuję — potwierdził król — patrzaj co pozostaje...
— Sądzicie, że cesarz przy tej zręczności nie sprobuje także coś zyskać? — odezwał się pułkownik.
— Cesarz? — rzekł August — nie może pożądać nic, jesteśmy z nim dobrze, sprzyja mi, a wie, że pomagając zyskuje sprzymierzeńca przeciwko Francyi, który go ludźmi i werbunkiem posiłkować może...
— Na tem jeszcze nie koniec — mówił Fleming — od Turcyi potrzeba odzyskać Kamieniec, oderwać Mołdawię i Wołoszczyznę...
— Na dziś! dosyć! — śmiejąc się wtrącił żywo król — rzucając mapę, która się zwinęła w trąbkę i stoczyła na ziemię. Fleming pośpieszył ją podnieść.
— Gdybym wierzył w przepowiednie — szepnął król — byłby to zły omen. Oba ruszyli ramionami.
Flemingowi widocznie przykrzyły się długie rozprawy, podniósł oczy ku panu swemu, który stał już zadumany.
— Wszystko to — dodał — nie może się zdobyć jednym zamachem. Stopniami powoli trzeba, naprzód dostać się we wnętrzności Polski i tu rozpocząć działanie. Mamy wojsko, będziemy mieć pieniądze.
— Czarne bractwo — szepnął król — ofiaruje nam je... na zastaw klejnotów... na jego też pomoc liczyć musimy...
Pułkownik zdawał się już nie chcieć słuchać, potrząsał głową.
— Wszystko to ja tak dobrze wiem jak wy — przerwał żywo — tymczasem co najbliższe, co najpilniejsze ułatwić trzeba... Wojsko nasze wprowadzić w granice Rzeczypospolitej, na żadne nie zważając hałasy, krzyki i protestacye... Koronacyę dopełnić.
— Conti przybędzie pewnie — odezwał się król — odegnać go leży także w programie... Prymasa zjednać... Sobieskich się pozbyć... Warszawę zająć. — Mówiąc to August coraz ciszej, zadumał się głęboko, głos mu zamarł na ustach... Fleming patrzał na niego badająco.
— Zapisz sobie i to — rzekł — poufale pochylając się ku niemu, aby nikt w plany te wtajemniczonym nie był... Dosyć jest je ogłosić, a nawet tylko się dać dorozumiewać, aby one wniwecz poszły... Ja się ścian lękam i murów, aby nas nie podsłuchały i nie zdradziły... Gdy się raz rozniesie w Polsce, iż nowy król, dąży do absolutum dominium, nie będziemy mieli spokoju... Posądzali o to wszystkich...
Nastąpiło milczenie, porozumienie było zupełne, nie mieli się z czem zwierzać sobie... August podał rękę przyjacielowi, i krótko zakończył.
— My dwaj, nikt więcej!!
Pułkownik wtrącił żywo.
— Przybył biskup kujawski incognito dla porozumienia.
— Przywiózł co nowego?
— Nic, tylko swą gotowość na usługi — rzekł Fleming. — Tymczasem, dosyć mu ją będzie opłacić zapewnieniem Prymacyalnej godności, którą on przywłaszczył.
— Bardzom mu rad — odezwał się król — ale nie dosyć na nim, ma wpływy, dla siebie i dla mnie, powinien się starać kółko naszych w Polsce adherentów powiększać...
— Zdaje mi się, że kilku ma w kieszeni — odezwał się Fleming.
— Naturalnie, nie darmo — odparł August — przystaję na wszystkie warunki, ale trzeba się starać o pieniądze. Księża nam tak rychło ich nie obiecują, tymczasem Saksonia dostarczyć musi... kontrybucye... akcyza... rozumiesz...
— Akcyza! tak! wymysł dobry — rzekł Fleming.
— Trzeba tylko znaleźć człowieka, któryby go, bądź co bądź, na nic nie zważając przyprowadził w wykonanie — dodał król. — W Saksonii ja szlachty pytać się nie potrzebuję, rozkazuję co chcę... Tak z czasem i w Polsce się urządzić musimy... Szlachtę zaś saską, jeżeliby rezonować chciała, potrzeba w urzędach zastąpić obcemi... System to najlepszy... Cudzoziemcy w usługach moich, na nic się nie potrzebują oglądać. Kraj ich nie obchodzi... nie zależą od niego i nic mu nie są winni, panujący dla nich wszystkiem...
Zamaszyste kroki pode drzwiami gabinetu słyszeć się dały, i król umilkł nagle, palce kładąc na ustach. Fleming usunął się w głąb nieco... drzwi otworzyły się i wielce arystokratycznie, pańsko, a dumnie przedstawiający się mężczyzna, lat średnich, w progu niskim ukłonem przywitał Kurfirsta i obejrzawszy się lekkiem głowy skinieniem pułkownika.
Nowy ten przybysz, któremu się uprzejmie, ale z pewnym przymusem August uśmiechnął, z powierzchowności już kazał się domyślać wysokiego dygnitarza... Był to w istocie nie tak dawno z Wiednia tu przywieziony namiestnik książe Egon Fürstenberg. Przystojny mężczyzna, ubrany bardzo starannie, wyraz twarzy miał zagadkowy, więcej usiłowania o pokazanie się pewnym siebie niż siły dowodzący. Jakiś niepokój zdradzał się w ruchach i wyrazie twarzy. Król pośpieszył go natychmiast o jakąś sprawę bieżącą, tyczącą miasta zagadnąć... a Fleming, porozumiawszy się z panem wejrzeniem, skłonił się i wysunął.
Wprost z zamku, pułkownik nie siadając do powozu, który nań czekał, udał się na Zamkową ulicę... Dom do którego wszedł, należący do zabudowań połączonych z pałacem Kurfirsta, zajmowanym był przez jednego z przybocznych pańskich ulubieńców i dworaków... ale stojąca kolasa, obłocona, na wpół rozpakowana, kazała się tu świeżo przybyłego domyślać gościa...
Na pierwszem piętrze spotkał Fleming służbę w polskich strojach... a przedpokój pełny czeladzi pominąwszy, w salce którą otworzył, prawie u progu spotkał już naprzeciwko wychodzącego mężczyznę.
Strój ciemny, krojem sukni duchownych katolickich, tak jakoś dziwnie był przykrojony i włożony, iż niemożna było z pewnością powiedzieć czy noszący go do świeckiego czy do duchownego należał stanu. Małego wzrostu, okrągławy, pulchny, z twarzą gładko wygoloną i pełną, z oczyma czarnemi żywemi, z wypukłemi wargami i szeroko, tępo uciętą, brodą, z pod której wyglądał już podbródek, z głową postrzyżoną, na którą dosyć nieumiejętnie wrzucona była raczej niż włożona peruka, witający Fleminga, niewykwintną francuszczyzną nieznajomy zdawał się mu rad bardzo...
Fleming też zdobywał się na uśmiech dla niego... Przywitawszy się z pewnym pośpiechem, zwłaszcza ze strony pulchnego pana, odedrzwi przeszli ku oknu, szepcząc i okazując wzajem wielką dla siebie uprzejmość.
Żywością nie ustępował Flemingowi, przybysz, który w ciągu rozmowy, ciągle na sobie suknie niespokojnie poprawiał.
— Będę więc miał szczęście widzieć N. Pana? — spytał w końcu.
— Jak tylko bieżących spraw się pozbędzie, księże biskupie — odparł Fleming. — Nie chcecie aby tu wiedziano o was?
— Niepotrzeba! nie godzi się aby o tem mówiono — żywo zawołał biskup.
Byłto główny ów króla nowego pomocnik w Polsce, Dębski, biskup kujawski, o którym przed chwilą wspominał Fleming.
— Przybywam tu tylko — ciągnął dalej z pośpiechem — aby się umówić o koronacyę, zapewnić, iż zgodni jesteśmy co do ludzi i obrotu naszej sprawy. Nie mogłem zwierzać się i posyłać nikogo, chciałem sam mówić z królem, wybiegłem więc z Krakowa tak, iż nie wiedzą gdzie jestem... czas mam ograniczony, powracać muszę.
— My was nie wstrzymamy — odparł pułkownik — a król rad wam bardzo.., Co słychać o Contim?
Dębski wydął usta i brwi podniósł.
— Wątpliwa to rzecz, czy przybędzie, a pewna, iż się opóźni. Tymczasem starać się będziemy jego adherentów pozyskać. Kurfirst przez dwór austryacki i szwagra powinien się zapewnić, iż mu Sobiescy bruździć nie będą.
— Conti daleko nam straszniejszy — dodał pułkownik.
— Ja nie wiem — wtrącił Dębski — Sobiescy gdyby byli zgodnie, byliby niebezpieczniejszymi współzawodnikami. Pieniędzy mają gotowych poddostatkiem i wielu dawnych przyjaciół.
— Ale niechętnych jeszcze więcej — rzekł Fleming, jeżeli mnie Przebędowscy nie zwodzą.
— Przedewszystkiem, dosyć twardego Wielkopolskiego, pozyskać należy — począł Dębski — bo zamek nam przed nosem zawrze, do skarbu, w którym koronne insignia są złożone nie da przystąpić, a siły tu zażyć nie wypada.
— A klucze skarbca? — zapytał Fleming.
Za całą odpowiedź, biskup się uśmiechnął. Zaczęli znowu bardzo żywo szeptać z sobą. Rozmowa musiała zadrasnąć o coś draźliwego, bo Fleming odezwał się gorąco:
— Potrzeba choć pozory legalności zachować we wszystkiem. Niestety, będziemy musieli w wielu rzeczach ograniczyć się niemi. Szlachta nieufna, zakrzyczy wnet, że grozimy jej swobodom, a Kurfirst najusilniej pragnie uniknąć nawet podejrzenia.
Do zamku, do skarbca, musimy uzyskać przystęp — mówił dalej — choćbyśmy inną koronę dostarczyć mogli.
Mówią mi, że wedle form i zwyczajów dawnych, do ceremonii koronacyjnych, należy pogrzeb zmarłego króla. Sobiescy nam zwłok nie dadzą! Cóż zrobimy.
— A! o tem myśleliśmy i radzili — odparł Dębski, trumna pusta, będzie reprezentowała nieboszczyka... daleko trudniej przyjdzie nam otworzyć sobie zamek, a koronacya nie może się gdzieindziej odbywać, jak na Wawelu.
Fleming wskazał milcząc, liczenie pieniędzy, a biskup zrobił minę dwuznaczną.
— Wydaliśmy już tyle, że się ich skąpić nie możemy — rzekł pułkownik.
W ciągu tej rozmowy, niemiec dawał oznaki niecierpliwości, chciał żywo wyczerpać wszystko co z Dębskim do narady było, ale biskup, choć równie żywego temperamentu, nawykłym był więcej się nad każdym rozwodzić przedmiotem.
Mówił właśnie o pieniędzach Fleming, gdy powolnym krokiem, z wnętrza pokojów, zajętych przez biskupa, wszedł, pochyło trzymający się, rysów wielce znaczących, oblicza pełnego myśli, starzec, w sukni czarnej, przepasanej takimże pasem, z płaszczykiem na ramionach.
Był to niegdyś ulubiony Janowi III, znakomity uczony O. Vota, towarzystwa Jezusowego. W zakonie swoim niepospolite miał on znaczenie i mimo bardzo już podeszłego wieku, zakon i Rzym w sprawie katolicyzmu i wprowadzenia na tron saskiego Kurfirsta, nim się posługiwać musieli. Fleming pozdrowił go zdaleka, grzeczniej niż się po nim było można spodziewać, a biskup, mimo, że był prostym zakonnikiem, zrobił mu miejsce pośpiesznie, okazując wielkie poszanowanie.
O. Vota, wydawał się już gościem na ziemi. Niegdyś żywy, a niezmordowany w pracy, dziś zimny, wyżyty, zastygły, spokojny, spełniał już tylko powołanie obowiązków, gorąco się sprawami powszedniemi nie zajmując.
— Przychodzicie bardzo w porę — począł Fleming, zbliżając się. — Mowa jest o pieniądzach, myśmy już skarb saski znacznie wyczerpali, nim akcyza da nam coś znowu, zakon nam w Polsce u siebie kredyt zapewnił. Niezmiernie go potrzebujemy.
Vota słuchał zimno.
— Cośmy przyrzekli i co ojciec generał w Rzymie, zapewnił Baronowi von Rose, my to spełnimy święcie. Ale najdostojniejszy panie — dodał — pieniądze to nie są nasze, należą one do zakonu, a raczej do chrześcijaństwa całego, do kościoła, do missyi naszych. Dać ich więc nie możemy bez pewnych gwarancyi i bezpieczeństwa.
— Myśmy ofiarowali klejnoty — odparł Fleming — to rzecz umówiona.
— Nasi prowincyonałowie, będą mieć stosowne rozkazy, chciejcie o tem upewnić króla.
I pomilczawszy chwilę, O. Vota rzeki ciszej, nie patrząc na Fleminga.
— Elekcya i koronacya Kurfirsta, leży nam wszystkim na sercu. Nie potrzebuję powtarzać, że w Polsce popierać będziemy wszelkiemi siłami króla. Nawzajem też, spodziewamy się dotrzymania nam obietnic. Dotąd nabożeństwo katolickie w Dreźnie w Lipsku, odbywa się potajemnie przy drzwiach zamkniętych, musimy się domagać otwarcia kaplic.
— Tylko nie dzwonów, bo tymczasem wam dać nie możemy — wtrącił pułkownik. — Król najmocniej polecił, aby katolicy, wszelkie możliwe swobody uzyskali, ale musimy się też oglądać na naszych ewangelików, w których namiętności są poruszone. Mamy fanatyków... potrzeba czytać, co piszą, słuchać, co z kazalnic wygłaszają.
— Pierwsza chwila we wszystkiem się gorączką odznacza — szepnął O. Vota.
Fleming szukał już tylko pozoru dla skończenia rozmowy i wyjścia. Poszeptał coś z biskupem i pożegnawszy obu duchownych, przez Dębskiego do drzwi przeprowadzony, zniknął.
O. Vota sam z nim pozostał.
— Cóż wy mówicie o tem wszystkiem — zawołał biskup — zwracając się ku niemu. — Jam się dla interesów kościoła poświęcił i wdałem się w grę niebezpieczną. Skorzysta na tem istotnie kościół... świat... Stolica Apostolska.
Zakonnik się zadumał.
— Nie mam — rzekł — proroczego ducha. Kurfirst szczerze powiedziawszy, nie obudza we mnie ufności żadnej. W nawrócenie nie wierzę. Żona z pewnością wyznania nie odmieni. Syna obiecano nam wychować jako katolika, ale matka protestantka będzie jego pierwszą wiary nauczycielką, a potem... potem, Bóg dziełu swojemu dopomoże. W Saksonii, gdzie herezya zagnieździła się najsilniej, trudno ją przyjdzie wyplenić.
— Przykład monarchy — szepnął, zmieszany nieco Dębski. — Młody, gorącej krwi, pan ten, gorliwym w początkach się nie okaże, ale z czasem... wpływy, otoczenie całe, my wszyscy..
Uśmiechnął się O. Vota.
— Daj Boże — rzekł — bo też ofiary są dla pozyskania go niemałe.
— Syna wychowamy my, nie matka — dodał Dębski — upomni się Rzym o niego. Musimy go wyrwać, wywieziemy go zagranicę. Zakon wasz dostarczy nauczycieli.
Zakonnik słuchał dosyć obojętnie. Widać było, że nie wiele miał wiary we wszystkie te obietnice. Dębskiemu szło o to, aby O. Vocie, króla inaczej odmalować... poczynał mówić coraz goręcej.
— Pierwszy krok zrobiony, wyrzekł się herezyi... to główna, jest w naszych jękach, teraz my działać powinniśmy.
— Życie zmienić powinien — szepnął Vota. — Zły przykład... a w Polsce, takie jawnogrzesznictwo, serc mu nie zjedna.
— Ojcze mój — począł Dębski — spojrzyjcież co się na dworze Ludwika dzieje, na oczach duchowieństwa katolickiego, z królem arcy-chrześcijańskim. Obyczaj ten Salomonowy ztamtąd, z nad Sekwany, przeszedł nad Elbę. Dla nas to nauka, że w wielu razach trzeba być pobłażającym, dla uniknienia gorszego zła...
Daj Boże, daj Boże — szepnął Vota — ja się tylko lękam, aby miasto tego by się do was stosował, wasi panowie jego naśladować nie chcieli.
Dębski potrząsnął głową.
— Nasze kobiety stoją na straży domowych ognisk, nie lękajcie się ojcze...
Vota z cicha powtórzył łagodnie swoje.
— Daj Boże, daj Boże!
Rozmowa ustala na chwilę, biskup, jak gdyby sobie coś przypomniał, zbliżył się do Voty i szeptać począł...
Ni fallor, ojcze mój, pan to jakiego mu było potrzeba. W Tarnowskich górach przyjmując nas, zdusił puhar srebrny w ręku... Ma siłę i nie w dłoni tylko, sądzę, że znajdzie się ona i w charakterze. Poskromi rozpasanie, stłumi rokosze, niedopuści rebelii, ukróci zbytnią swobodę, z oczów mu to patrzy. Nawykł zresztą do absolutum dominium bo u siebie nie zna żadnego władzy ograniczenia.
Vota, raz jeszcze szepnął.
— Daj Boże! Daj Boże! Utinam!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.