<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Za Sasów
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1891
Druk Józef Jeżyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Wiek siedemnasty był na schyłku.
Polska, po zgonie Jana III, miała, po długich zabiegach, wybrać prawdopodobnie następcę bohatera, narzuconego jej przez Francją kandydata do korony... Starania o to ciągnęły się prawie nieprzerwanie od przybycia Marji Ludwiki do Polski. Francja obiecywała sobie wiele po tym sojuszu przeciwko Austrji, gdy niespodziewanie, jako ubiegający się o tron wystąpił Fryderyk August, od kilku lat, po Janie Jerzym IV, zmarłym bezpotomnie, Kurfirst saski, przyjaciel i sprzymierzeniec rakuskiej dynastji.
Ciche, ale zręczne zabiegi, poparte złotem, umiejętne korzystanie z opieszałości i oddalenia Francji, naostatek nawrócenie się na katolicyzm Kurfirsta, obiecujące stolicy Apostolskiej, w przyszłości odzyskanie Saksonji, rozstrzygnęły o losach Rzeczypospolitej.
Fryderyk August wybrany przez mniejszość, ale ruchawą i czynną, miał się koronować w Krakowie.
W Saksonji i stolicy jej Dreźnie, półgębkiem tylko, cicho, z pewną trwogą i smutkiem, mówiono o tym wypadku, który jednym zdawał się obiecywać wzrost potęgi i pomyślności kraju, dla drugich był groźbą prześladowania religijnego. Zdania i uczucia wielce podzielone były.
Reforma religijna miała czas zakorzenić się tu głęboko; przywiązanie do niej posunięte było aż do fanatyzmu, raziło jak grom, że głowa tego nowego kościoła, panujący zmienił wiarę, ogłaszał się katolikiem i wkładając koronę polską na skronie, zapierał się kolebki, co go wykołysała. Duchowieństwo ewangelickie przejęte było zgrozą i trwogą, gotując się do walki i stawania w obronie wolności sumienia.
Odedworu wprawdzie płynęły zapewnienia uspakajające, zaręczano, że August miał uroczystym aktem zabezpieczyć swoim poddanym zachowanie ich wiary, opiekę dla niej; sumienniejsi ludzie pojąć nie mogli ani lekkomyślności, z jaką Fryderyk August zmieniał wiarę, ani obojętności, jaką dla nowej okazywał... Jawny ten frymark polityczny sumieniem, wprawiał ich w osłupienie.
Gorliwsi ewangelicy spotykali się w ulicach, nawzajem badając oczyma, głośno jednak za niczem odzywać się nie śmiano, bo w Saksonji rezonowanie (resonieren), źle było widzianem i surowo wzbronionem. Tu wola panującego była jednym prawem. Dwór i panowie, otaczający Kurfirsta, okazywali radość i cieszyli się zwycięztwem. Saska szlachta przewidywała zmianę stosunków, nieuchronne ofiary, naostatek poświęcenie jej interesom rozległego państwa nowego.
Cisza jakaś głucha, złowroga, ponura, ciężka, przygniatała Saksonją i jej stolicę, a na twarzach Kurfirsta i jej ulubieńców jaśniała radość z otrzymanego zwycięztwa.
Ktoby z dzisiejszego Drezna, a nawet z tego, czem ono było przed pół wiekiem, chciał wnosić o stanie stolicy tej w pierwszych latach panowania Augusta Silnego, omyliłby się wielce. Drezno ówczesne wcale do tego, czem się stać miało za jego czasów, podobnem nie było. To, co później stanowić miało główną jego ozdobę, nie istniało jeszcze.
Dzisiejsze miasto stare, naówczas jeszcze nowem się nazywało i choć w niem około zamku skupiało się życie, gród ten nowy dość ciasno murami był objęty. Przedmieścia tylko około niego szeroko się dosyć rozsiadały. Znaczna część ich, szczególniej po nad Elbą, zamieszkana była jeszcze przez Wendów, pierwszych autochtonów i założycieli Drażdan.
W szczupłych dworkach, na sposób serbski budowanych, z podsieniami i rzeźbionemi słupkami, siedzieli tu rybacy, cieśle i rolnicy, uprawiający niezbyt żyzne grunta. Zamek przebudowywany i powiększony, dosyć rozległy, miał powierzchowność niezbyt wdzięczną, pojedyńcze tylko części jego, świeżo przyozdobione, okazalej wyglądały, a upodobanie w budownictwie i wystawności zapowiadało, że wkrótce naśladowca Ludwika XIV stworzy tu sobie, odpowiadającą wytwornemu swemu smakowi, rezydencję.
Od zamku idąc ku rynkowi Starym zwanemu, ulica zwana Zamkową, chociaż na owe czasy była dość okazałą, bo ją przyozdabiały starsze, wytworniejsze, od czoła rzeźbami upiększone kamienice, w istocie ciasną była, ciemną, niepozorną.
Bliżej zamku i bramy, noszącej nazwę Jerzego, znaczniejsza część gmachów należała do Kurfirsta i mieściła w sobie osoby do dworu i posług jego należące.
Dalej nieco, ku rynkowi, kamienice były własnością mieszczan tutejszych, posiadłościami od dawna w ich rękach zostającemi. W znaczniejszej części na dole zajmowały je sklepy, handle kupców, sposobem ówczesnym skromnie i bez żadnego starania o elegancją, urządzone.
Każde prawie z tych domostw nosiło u wnijścia znak jakiś, odróżniający je, po którem rozeznać się dawało. Najczęściej godła te służyły razem za rodzaj szyldów handlu, który się tu mieścił od lat dawnych. Były to okręty, dzwony, wagi, nożyce postrzygaczy, podkowy kowalów i liczne zwierzęta.
Nie dochodząc do rynku, od zamku po lewej stronie, stał dosyć pokaźny dom Witków, nad którego bramą przed wieki wyrzeźbione były dwie ryby, chociaż dziś już tu nikt się rybołówstwem nie trudnił i oprócz śledzi, innych tu dostać nie było można.
Na dole, wcale obszerny sklep, zajmował handel towarów wszelkich, wielce urozmaicony, bo w nim i wyroby z żelaza, mosiędzu, cyny, szkła i wytworniejsze zamorskie przyprawy do kuchni i wina rozmaite się znajdowały.
Oprócz tych ryb zapomnianych na froncie, na żelaznym pręcie, wisiało złocone niegdyś grono winne, znacznie już zakopcone i poczerniałe.
Stary Witke uchodził za niemca, ale wypadkiem jakimś upodobawszy sobie bardzo piękną, ubogą dziewczynę w Budziszynie, między serbami, ożenił się z nią i słowiańską krew do domu wprowadził, która tu nieznacznie wsiąkła.
Wiadomo powszechnie, że słowiańska ludność Saksonji cudem jakimś Opatrzności znamiona narodowości swej przechować potrafiła przez wieki. Zrazu uciskana i prześladowana, z postępem czasu wzgardzona tylko i wyśmiewana, przetrwała do dziś dnia, kryjąc się niemal z sobą i wstydząc pochodzenia. Powoli jednak co rok ubywało słowian, bo wielu ich najzupełniej się germanizowało. Istniały jeszcze prawa, choć zaniedbane, ograniczające swobodę tych nieszczęśliwych helotów, wyzwalano się z nich, przybierając na zewnątrz charakter niemiecki, przyswajając język, wyrzekając się obyczaju.
Męczeństwo, którego te apostazje były skutkiem, ciche, zrezygnowane, milczące, bliżej nawet patrzącym na nie ledwie się dostrzedz dawało. Co starosłowiańskiego pozostawało, kryło się i przysłaniało, z obawy, aby wszelki objaw głośniejszy nie rozbudził nowego prześladowania, którego tradycje i pamięć się zachowywała.
Aż do początków dziewiętnastego wieku, Drezdeńska ludność na przedmieściach, nad Elbą, była jeszcze przeważnie słowiańską. Napływ niemców później szybko ją zagłuszył, tak, że nabożeństwa po kościołach z kazaniami i pieśniami serbskiemi pozostały dziś jedyną przeszłości pamiątką.
Chodziły głuche wieści, że i Witkowie niegdyś z Wendów pochodzili, temu nawet przypisywali niektórzy, iż stary sobie żony szukał w Budziszynie.
Ale raz przybywszy do Drezna, młoda serbka (imię jej było Marta) musiała do woli męża się stosując i dla stosunków z rodziną jego, zapomnieć starych swych ludowych pieśni, stroju się wyrzec i obyczaju.
Umiała ona i dawniej po niemiecku, a teraz codzień się posługiwać zmuszona tym językiem, przyswoiła go sobie, tak, że tylko po małym akcencie poznać było można budziszyńską mieszczankę.
Szacunek dla męża sprawił to, że jej pochodzenia nie wyrzucano, ani nawet poznać dawano, iż się go kto domyślał.
Cicha, spokojna, pracowita, skromna, zawsze łagodnie uśmiechnięta i uprzejma, pani Witkowa łatwo sobie wszystkich serca pozyskiwała. Mąż, który w obejściu się z nią przy ludziach, męzką swą wyższość rad okazywał; w domu, gdy pozostali sami, prawie jej był posłusznym i we wszystkiem do rady ją wzywał. Małżeństwu temu Bóg dał jednego syna, którego matka kochała, pieściła, czuwała nad nim z niezmordowaną troskliwością.
Żyła tylko nim i dla niego.
A że i ojciec go kochał, chociaż się z czułością dla niego zdradzić nie chciał, utrzymując powagę ojcowską, młody Witke (na chrzcie Zacharjaszem mianowany), wychowanym został z większą starannością i kosztem, niż zwykle mieszczańskie dzieci. Natura go też wyposażyła zdolnościami i energją niepospolitą, a rodzice mieli prawo cieszyć się jedynakiem.
Ojciec przeznaczył go naturalnie na swego następcę, mającego po nim objąć handel, już przez niego powiększony, a w przyszłości jeszcze się rozrosnąć obiecujący. Wychowanie całkiem domowe rozpoczęło się i skończyło bez szkoły. Na wszelkiego rodzaju nauczycielach nie zbywało młodemu Zacharjaszkowi. Nauka przychodziła mu łatwo, chociaż szczególnego do niej nie objawiał upodobania. Czy to dziedzictwem krwi, czy wpływem wrażeń młodości, chłopak najżywiej, najchętniej zajmował się rzeczami praktycznemi, samem życiem i sprawami powszedniemi.
Z tu i owdzie rzuconych słów matka dorozumiewała się w nim ambicji wielkiej, nie ograniczającej się tym stanem, do którego był zrodzony i przeznaczony, ale sięgającej w daleko wyższe sfery.
Nie wielkie oddalenie od zamku, stosunki kupieckie z dworem Kurfirsta, dla którego Witke dostarczał często różnego towaru, obeznały chłopca zawczasu z życiem i obyczajem dworskim, ciekawym był wszystkich tych historyjek, które tłómaczyły nagłe podnoszenie się jednych, drugich upadek. Wiedział też bardzo dobrze, iż na saskim jak na innych dworach, najskromniejszego pochodzenia ludzie dobijali się najwyższych stopni.
Ojciec chociaż go od dzieciństwa wtajemniczał i wdrażał do swojego zawodu, dawał mu przy tem dosyć swobody, a że matka jej nie krępowała, miał więc Zacharek dosyć czasu, aby się do czynnego życia, obeznawaniem z niem, przygotować.
Słusznego wzrostu, pięknej postawy, blondyn, z wyrazistemi niebieskiemi oczyma, obdarzony wrodzonym wdziękiem twarzy i ruchów, Zacharek równie jak matka łatwo sobie wszystkich serca zdobywał. Lubiano go powszechnie.
W życiu, jakie prowadził za czasów ojca, miał tyle zajęcia, że się nie mógł nazwać próżniakiem, ale wcale nie był też skrępowany zbytkiem pracy.
Matka go oszczędzała, ojciec się posługiwał tylko do spraw ważniejszych, chcąc go z niemi oswoić. Posługi zresztą przy sklepie i domu było dosyć, a chłopak miał się kim, gdy chciał wyręczyć. Młodość więc schodziła mu bardzo szczęśliwie i swobodnie, a wesoły jego humor świadczył, że mu na świecie dobrze było. Niezbyt pieszczony, miał jednakże wszystko, czego mógł pożądać.
Myśli jego, pragnienia, wyżej wprawdzie sięgały, ale tego, prócz matki, nikt się nie domyślał. Ojciec w perspektywie, wskazywał mu tylko wzrost domu, rozszerzenie handlu i hurtowne spekulacje na większą skalę. On nie pożądał więcej; chłopakowi może to nie starczyło, uśmiechał się, słuchając.
Stary Witke zamierzał drugi sklep otworzyć na starem mieście za Elbą, marzył też o pomniejszych handlach na prowincji, co wszystko stopniowo, bez wysiłków przyjść miało, ale nic więcej.
Tymczasem odbyt w sklepie przy Zamkowej ulicy szedł doskonale. Znano starego Witke, jako bardzo sumiennego w mierze i wadze, dla mniej zamożnych, wyrozumiałego, cisnęli się więc do sklepu ubodzy, a bogatsi chwalili dobór rzeczy i uprzejmość w usłudze. W Radzie miejskiej i w cechu swoim, miał też głos znaczący i poważanie.
Zacharjasz liczył już sobie lat przeszło dwadzieścia, gdy nagle pomyślny ten stan rzeczy, śmiercią ojca niespodzianą, został zachwiany.
Zdrów i silny stary Witke, jednego wieczora dostał uderzenia krwi do głowy, postradał mowę, męczył się dni kilka i pomimo starań nadwornego królewskiego lekarza, wkrótce życie zakończył.
Cios to był, jak uderzenie piorunu straszny dla wdowy i syna, ale zostawił rodzinę z zabezpieczoną przyszłością. Wszystko po śmierci jego znalazło się w takim porządku, z przewidywaniem wszelkich wypadków, iż nie pozostawało synowi i wdowie, tylko się do jego wskazówek stosować.
Prowadzenie dalsze interesów pozostawiał synowi razem z matką, dalekiego zaś krewnego, kupca, suknem handlującego w Starym Rynku, Baura, raczej doradcą niż opiekunem naznaczył. Baur w równym wieku z nieboszczykiem, człowiekiem był łagodnego charakteru, powolnym i szanowanym powszechnie, mógł pomódz, a zaszkodzić w żaden sposób nie zdołał. Stawił się on zaraz w pomoc rodzinie, ale po rozmowie z panią Martą i jej synem uznał, że rady jego, mało mogli potrzebować, tak byli dobrze przez nieboszczyka do prowadzenia handlu wdrożeni. Matka zresztą czuwała nad synem, a Zacharjasz był chłopak stateczny. Na środkach zaś do handlu nie zbywało.
Zacharjasz więc wspólnie z matką, objął sklep, a że przywykły był i dawniej często ojca zastępować, trudności nie znalazł w niczem. Zostało wszystko w dawnym porządku, sercom tylko brakło poczciwego, starego ojca, którego cień i wspomnienie zdawały się nad rodziną ulatywać.
Matka modliła się i płakała, a Zacharjasz zmuszony teraz wchodzić w szczegóły, rozpatrywać się w pozostałości, w papierach, regestrach i notatkach, powoli zaczął tworzyć plany i zamierzał szersze sobie pole czynności otworzyć. Miał wiele ambicji, którą wprzódy hamował w sobie, teraz uzyskawszy zupełną swobodę, dał jej brać nad sobą górę.
Matka, jak się dorozumieć łatwo, nie sprzeciwiała mu się w niczem. Radziła oględność, przypominała nieboszczyka, ale zgadzała się na wszystko, czego ukochany syn mógł zapragnąć.
Zacharkowi rozmarzonemu coraz być zaczynało ciaśniej na zamkowej ulicy.
Wieczorami, gdy po zamknięciu handlu, przychodził na górę do pani matki, zasiadając z nią i starszym pomocnikiem do wieczerzy, wyrywały mu się rozmaite śmiałe pomysły; ale dopiero gdy sam na sam z panią Martą pozostał, zwierzał się jej otwarcie z tego, co mu się po głowie snuło.
Były to jakby marzenia, z których się ona uśmiechała, nieprzywiązując do nich zbytniej wagi.
Jeszcze przed elekcją Kurfirsta królem polskim, gdy się starania o koronę zasnuwały, do Fleminga przybywać zaczęli polacy, senatorowie świeccy i duchowni, pan Przebędowski, szwagier jego i ci, których ów dla saskiego kandydata potrafił pozyskać.
Pierwszy może raz postrzeżono gęściej się przesuwające stroje wschód przypominające, krzywe szable, wygolone głowy, zawiesiste wąsy sarmackie.
Ludzie w ulicach stawali ciekawie się im przypatrując, a że mało kto z tych przybyszów po niemiecku się mógł rozmówić, dodawać im musiano przewodników i tłumaczów... Inni z sobą przywozili izraelitów w długich czarnych żupanach i aksamitnych czapeczkach na głowie, którzy im połamaną niemczyzną posługiwali.
Im mocniej się utwierdzała wieść o tem, że Fryderyk August w Polsce też panować będzie, a dwa te kraje pod jednem berłem połączone zostaną, tem Polska więcej wszystkich umysły zajmowała.
Młody Witke posłyszawszy w ulicy po polsku z sobą mówiących dworzan Przebędowskiego, z pomocą serbskiej macierzystej mowy, potrosze ich zrozumiał... Mocno go to poruszyło, myśli dziwne przewinęły się po głowie.
Krył się on z tem, jak wszyscy, którzy krew słowiańską mieli w sobie, że się do niej poczuwał... Winien to był matce, która, w największej tajemnicy przed ojcem, nauczyła go swoich dziadów i pradziadów języka. Miała to sobie za obowiązek, który w jej pojęciu równał się religijnym. Jak Boga przodków, tak ich mowy zapierać się nie godziło w jej przekonaniu... Zdawało się biednej matce, że dziecko nie byłoby jej dzieckiem, gdyby z niem tą mową nie mogła szeptać choć po cichu. Walczyła więc. Nie łatwo jej przyszło utaić to przed mężem, dziecko nauczyć zachowywać tajemnicę, ale spełniała to, co po niej wymagało sumienie. Zacharek mówił po serbsku...
Nawykły jednak uważać się za niemca, nie miał miłości dla swoich współbraci, uchodził za niemca czystej krwi, wstydził się biednego pochodzenia od plemienia podbitego i niewolniczego. Tylko poszanowanie dla matki, chęć przypodobania się jej, skłaniały go do serbszczyzny.
Nikt też oprócz matki i jej krewnych, nie słyszał go nigdy mówiącego tym językiem, a przy ludziach matkę nawet zagadywał po niemiecku... Wieczorami do niej przychodził na te rozmowy, zasiadali naówczas ona przy kołowrotku, on oparty na stole za kuflem piwa i gwarzyli... Starej jejmości sprawiało to rozkosz niewypowiedzianą, która z twarzy jej promieniała.
Dnia tego, gdy po raz pierwszy usłyszał polską mowę w ulicy, wieczorem z twarzą niezwykle wypogodzoną, wbiegł do matki, która na niego z podwieczorkiem oczekiwała.
Rozmowa, obyczajem powszednim, poczęła się od sprawozdania z zajęć codziennych i ważniejszych interesów, ale Zacharek roztargniony był, zamyślał się, ważył coś, zatapiał w jakichś rachubach... Matka znając go dobrze, zapytała w końcu.
— Co ty, biedaku, masz na głowie?
Chłopak niespokojnie potarł czoło.
— A! matusiu miła — odezwał się — niejedno mam na tej głupiej głowie, ale to co mi się dziś uroiło, ja nie wiem, może o tem i mówić nie warto.
Stara zbliżyła się do niego.
— A! a! — rzekła — tobie się nic uroić nie może, masz nadto rozumu, a niedarmo pewnie chodzisz tak zadumany?
Zacharjasz się uśmiechnął.
— W istocie miałem się wam z czemś zwierzyć — rzekł po cichu, siadając przy matce, na starej posagowej skrzyni malowanej, która stała pod oknem. Była to jedna z tych, które niegdyś skromną staruszki stanowiły wyprawę.
Pani matka ciekawe oczy w niego wlepiła.
— Wiecie, matusiu — począł — że ta polska mowa, którą dziś słyszałem, tak jest do twojej (nie wyraził się naszej) podobna, że ja ją prawie wszystką rozumieć mogę. Otóż, myśl mi przychodzi, że z tegoby korzystać można... Otworzy się dla naszego handlu Polska, co krok pośredników będzie potrzeba, aby sasi polaków a polacy sasów rozumieli. I w Warszawie i w Dreznie ludzi dwujęzycznych zabraknie. Gdybym się ja polskiego nauczył dobrze, co mi przyjdzie z łatwością, mógłbym łatwo polakiem być w Warszawie, niemcem w Dreznie, albo wedle potrzeby, na przemiany!! Co wy na to?
Oczy mu się śmiały tym pomysłem szczęśliwym, i pomilczawszy chwilę, gdy matka mu nie przerywała ciągnął dalej.
— Sam nawet najjaśniejszy król Kurfirst nasz bez zaufanych pośredników się nie obejdzie. Handel nasz na tem wiele by mógł skorzystać, i ja...
Zawahał się dokończyć i wypowiedzieć całą myśl swoję, wstał, aby się przejść po pokoju. Oczy matki niespokojne poszły za nim.
— Widzisz Zacharek — odezwała się Marta — jak to na dobre wyszło, żem ja cię nauczyła naszej mowy. Nie wiedziałam, że ona jest do polskiej podobna..
Witke palce do ust przyłożył i szepnął.
— Nie trzeba się z tem zdradzać aby i drudzy nie poszli tąż samą drogą.
Matka pocałowała go w głowę. Zacharek zadumał się znowu.
— Mam wielką ochotę — dodał — lepiej się w tem rozpatrzeć... no, i może potem polaczka jakiego sobie namówić, aby się od niego prędko nauczyć mówić doskonale po polsku. Mnie języki przychodzą łatwo, tylko nie z gramatyki ale z rozmowy. Gdy się nauczę po polsku, da mi to pewną wyższość nad innymi niemcami, ktoż wie? może się tym sposobem i do dworu dostanę.
Matce twarz się zachmurzyła jakąś troską, powolnie złożyła ręce.
— A! dziecko moje — szepnęła z obawą — do dworu nie życzyłabym się cisnąć... Lepiej daleko stać od niego... Wiele tam wprawdzie zyskać można ale i wszystko utracić.
Zacharek z wyrazem odwagi potrząsnął głową.
— A! — zawołał — kto nic nie waży, ten nic niema!
— A czegóż my się tak znowu dobijać mamy! — przerwała matka — albo niedosyć pracowite nam zostawiło ojczysko?
Milczący popatrzył na nią syn.
— Nie zbywa nam na niczem — odezwał się — to pewna. Majątek się powiększa i rośnie, ale dla czegóżby nie korzystać z tego i nie starać się o więcej jeszcze? Bogactwo daje możność czynienia wiele dobrego, ja go dla siebie nie potrzebuję, ale chcę mi się wyżej! wyżej!
Matka westchnęła.
— Wiem ja to dobrze — powoli mówić poczęła — że majątek nas mieszczan pokornych wyzwala i podnosi. Nie jednego bogatego uszlachcono, nie jeden urząd dostał na dworze, ale dziecko moje... policz no tych, co wyniosłszy się, z wysoka pospadali. Alboż nam nie dosyć, tak jak jest.
Zacharek ręką zamachnął tylko i zamilkł, ale po grze jego fizjognomji widać było, że natrętne myśli co go oblegały, nie opuściły.
Dnia tego nie mówili już więcej o śmiałych marzeniach, matce jednak parę słów syna, mocno w pamięci i w sercu utkwiło. Znała ona wytrwałą naturę Zacharka, który nie łatwo co przedsiębrał, ale raz co począwszy, nie rzucał chętnie.
Przez cały następny dzień chodziła pani Marta około swojego gospodarstwa, jak zwykle; ale głowę miała pełną tego, do czego syn się jej przyznał wczoraj. Wielka obawa o przyszłość ją ogarniała.
Nikt naówczas prawie w Saksonji nie znał bliżej Polski, jej stanu i obyczaju: jedni głosili kraj ten niezmiernie rozległym i bogatym, drudzy na wpół barbarzyńskim.
Dźwięki języka, podobnego do serbskiego, pociągały panią Martę ku polakom, czuła w nich braci, ale powierzchowność butna i zuchwała odstręczała.
Stara wolała zresztą dla syna spokojny handel w domu na własnych śmieciskach, niż rzucanie się na śmiałe przedsiębiorstwa, których skutków przewidzieć było trudno.
Nazajutrz wieczorem zeszli się znowu, Zacharek przywitał matkę, bardziej jeszcze ożywiony i wesoły, śmiało mu się młode lice.
W istocie raz powzięta myśl coraz się w nim dalej rozsnuwała. Utwierdzał się w przekonaniu, że Kurfirst w stosunkach z krajem nowym ludzi potrzebować będzie; czuł się usposobionym do tych posług, niecierpliwy postarał się już nawet o starą książczynę, wydaną we Wrocławiu dla szlązaków, co się dla handlu z Polską, języka jej uczyć chcieli. Niebezpieczeństwa, o których wczoraj napomknęła matka, niezraziły go wcale. Przy wieczerzy Marta sama zagaiła o tem znowu, rozpytując, co postanowił i czy co obmyślił nowego.
— Widziałeś się z kim? — zapytała.
— O! ja! — rzekł śmiejąc się kupiec — gdy mam co na sercu, czasu nie tracę, trwam w tem mateczko kochana, aby coś począć i to nieodkładając, bo kto inny ubiedz może. Chodziłem do domu Fleminga odnowić tam znajomości i zetknąć się z polakami, którzy z jego siostrą, czy też krewną, przybyli. Tak ci jest, jak przewidywałem, polacy chodzą jak błędni, potrzebują przystani i pośredników. My też nie wiemy jak do nich przystąpić... Oni naszego Drezna, my Warszawy ich nie znamy, ani Krakowa. Pierwszy co zawiąże bliższe stosunki, i jaśniej się rozpatrzy w Polsce, może u Kurfirsta pozyskać wzięcie i wpływy. Na co mają korzystać sami tylko Hofjuden? (Żydzi dworu).
(Tak zwano naówczas bankierów izraelitów, którzy Kurfirstowi dostarczali pieniędzy).
— A — przerwała matka — czyż byś ty im miał zazdrościć. Po co nam cisnąć się do dworu? Szanuję ja i czczę naszego pana Kurfirsta, ale mi się zdaje, że nam, ludziom kupieckiego stanu, napierać się na zamek, do panów, niebezpieczna rzecz. Więcej się tam naraża niż zyskuje. Myśmy do tego nie stworzeni.
Ojciec twój, moje dziecko, pilnował handlu swojego, dozierał miary i wagi, starał się o towar świeży, ale do dworu nie cisnął się, rad go nawet unikał. Po co ty masz nowych dróg szukać?
Staruszka zamilczała chwilę wpatrując się w syna, który zadumany nic jej nie odpowiedział: a potem ciągnęła dalej.
— Ja się Kurfirsta obawiam; nie dla tego, że podkowy łamie jak sucharki, srebrne kubki gniecie, jak papier w garści i koniom jednym zamachem łby ścina, ale że dla niego ludzie są narzędziami tylko, których ów nie pożałuje... Wolno mu pewnie więcej niż innym, my w jego czynności wdawać się nie mamy prawa, ale młodość z niego jeszcze nie wykipiała...
Musiałeś słyszeć, co dokazuje po jarmarkach w Lipsku, na wodach, w Karolowych warach, ile za sobą miłośnic wozi, jak sypie pieniędzmi, przepych i zbytki lubi, jakiemi się ludźmi otacza, jak się z niemi obchodzi, gdy mu się sprzeciwią, lub naprzykrzą. Z tych, co nie dawno bawili z nim na zamku, nie jeden dziś w Königsteinie. Po cóż dostatniemu, spokojnemu, jak ty człowiekowi, narażać się, gdy zysk niepewny, a strata i życia i swobody nie kosztować?
Westchnęła pani Marta. Syn ją w ramię pocałował.
Posłuchajcież mnie, matuś — odezwał się — bo ja też, choć nie sam, to przez ludzi znam Kurfirsta, lepiej, niż ty z plotek miejskich. Prawda to, że płochy jest, krew w nim gorąca i niczego sobie nie odmawia, ale właśnie takiemu panu służyć pilno, kiedy mu się czego zachce, w dobrą godzinę najwięcej zarobić można.
— A na cóż ty służyć masz — przerwała matka — kiedy sam sobie panem, nikomu się nie kłaniając, być możesz?
— Na co? — podchwycił, śmiejąc się Zacharek — oto dla tego, że wielką ambicję mam! Nie tylko zysku pragnę, ale wydobycia się z tego stanu naszego mieszczańskiego, w którym my niewiele więcej znaczymy od prostego chłopa.
Matka posmutniała.
— Ojciec twój przecież, dziad i pradziad, mieszczanami i kupcami byli tylko i nie gorzej im z tem się wiodło — poczęła łagodnie. — Z ogniem igrać niebezpiecznie. Gdzie wiele zarobić można, tam też stracić, nawet życie. I ty to pewnie słyszałeś, co o Kurfirście mówią, że gdy mu się kto w najmniejszej rzeczy narazi, nie przebaczy mu i choć się dziś uśmiecha, jutro gotów zamknąć lub sprzątnąć. Młody, gorący, krew w nim gra. Straszny on jest... a! straszny.
Zacharek słuchał, ale nie przestraszony wcale, uśmiechał się.
— Wszystko ja to wiem — rzekł — ale rozumny człowiek silniejszemu od siebie się naraża, służy mu... właśnie około takiego pana, który gorące fantazje ma, najłacniej się czegoś dorobić. Zresztą — dodał — bądźcie, matuś spokojni... nie pomacawszy dobrze gruntu, kroku jednego nie postawię... Tymczasem to pewna rzecz, a niczem nie grożąca, że między nami, a polakami potrzeba jakiegoś łącznika, pośredników... Ja się na takiego chcę koniecznie usposobić.
Znajdę, spodziewam się, polaka, który mnie języka uczyć będzie, choćby rozmową i czytaniem. Pojadę potem zobaczyć Warszawę i Kraków, sprobuję czy tam gdzie sklepu by otworzyć nie należało; a ze sklepu zrobić taką przystań, do którejby z obu stron przypływano dla wymiany...
Mówił to Zacharek wesoło, energicznie, a tak pewien siebie, że ufającą mu matkę nie tylko uspokoił, ale ją niemal na swą stronę pozyskał.
— A! — rzekła w końcu, z pokorną rezygnacją niewieścią — tyś mężczyzna. Znasz i wiesz lepiej co czynić przystało. Czujesz się na siłach, ja ci się nie sprzeciwię pewnie. Proszę tylko, ostrożnym bądź, nie posuwaj się zbyt zuchwale.
Pomilczawszy nieco, mówiła dalej, głos zniżając.
— Wiesz o tem, że rodzice moi katolikami byli. Ojciec twój też mi pozwolił zostać przy mojej wierze.... bo ja się jej dla niego wyrzec nie mogłam. Chciał tylko, ażebyś ty wyznawał jego religiją, a ja na to musiałam przystać. Wiesz, że ja sobie po cichu chodzę do naszej kapliczki, gdzie przy drzwiach zamkniętych, ksiądz nam mszę odprawia, ty się modlisz w kościele Krzyża (Kreuz-Kirche). Nie mówimy nawet o tem nigdy...
Kurfirst, zostając katolikiem, bo wszyscy powiadają, że nim już jest, przeszedł na moją wiarę, prawda i jabym się z tego cieszyć powinna... otóż ja ci powiem, że mnie się to płochością wydaje, bo religii, tak jak sukni, zmieniać się nie godzi.
Zacharek się zmarszczył nieco.
— E! e! — przerwał kwaśno — to jego rzecz! my go sądzić nie powinniśmy.
— Ja też go nie sądzę — dokończyła stara — tylko przestrzegam cię, że kto z Bogiem sobie tak lekko poczyna, cóż dopiero z ludźmi, gdy mu kto zawadzać będzie?
— A po cóż mu stawać na zawadzie? — odparł Zacharjasz. — Właśnie na tem cała sztuka, aby nie zawadą być, ale pomocą, bez którejby się obejść trudno.
Staruszka zamilkła. Po chwili dopiero rzuciła pytanie:
— A! zkądże tobie ta ochota? zkąd myśli ci te przyszły.
— Zkąd — odparł wesoło Zacharek. — Z ciebie, matusiu! Gdybyś ty mnie po serbsku nie uczyła, a jam polskiego języka nie rozumiał posłyszawszy go, nigdy bym pewnie nie zamarzył o tem. Twoja to więc sprawa... Umiejętność twojego języka, ułatwia mi bardzo naukę polskiego, a gdy tym zawładnę, to bezemnie się nie obejdą, ho! ho!
Z pewną obawą, ale zarazem z uwielbieniem dla syna, matka słuchała, zjadała go oczyma.
Zacharek zbliżył się i w ramię ją pocałował.
— Matusiu — zakończył — bądź spokojną, a o tem ani słowa nikomu. Ja bez rozwagi kroku nie stąpię, za to ci ręczę.
Przez parę dni potem, pomiędzy matką a synem, prawie już o tem mowy nie było.
Pani Marta uważała, że Zacharek ciągle był bardzo czynny, kilka razy w ciągu dnia, ze sklepu na miasto wychodził, zostawiając go starszemu pomocnikowi i dłużej tam bawił niż zwykle.
Jednego wieczoru wreszcie, do komórki przy sklepie, w której Zacharek zwykł był odpoczywać i poufałych swych zapraszać gości, na kubek wina; przyprowadził z sobą, nigdy tu jeszcze nie widywanego człowieka, którego powierzchowność i strój, jako polaka zdradzały.
Starej Marcie, przed której oczyma się gość ten przesunął, często bardzo szczęśliwej w poznawaniu i ocenianiu ludzi, przybysz się nie podobał wcale.
Słusznego bardzo wzrostu, chudy i kościsty, z rękami i stopami olbrzymiemi, pomimo młodych lat — przygarbiony, z twarzą żółtą i długą, z głową śpiczastą, okrytą brunatnym, krótko postrzyżonym włosem, ubrany w suknię czarną, bez szabli u boku, gość miał wyraz twarzy jakiś przestraszony. Niewielkie jego oczki, ukradkiem biegały dokoła, starając się, aby ich nie pochwycono; w ustach krył się uśmiech dziwaczny, albo raczej wykrzywienie, którego wyrazu trudno było się domyśleć. Równie łatwo mogło się ono w wybuch gniewu, albo szyderstwa zamienić. Chociaż nie zdawał się mieć nad lat trzydzieści, nieznajomy czoło miał pofałdowane, policzki pokrajane fałdami grubemi. Z młodości niewiele mu już pozostawało.
Za wprowadzającym go do sklepu, a potem do komórki Zacharjaszem, szedł tak nieśmiało i ostrożnie, jak gdyby lękał się być spostrzeżonym, lub czuł, że się nie powinien tu znajdować.
Witke prowadził go, ożywiony wielce i wesoły.
W komórce, posadziwszy go na krześle swem za stołem, Zacharjasz zawrócił do sklepu, aby kazać podać wina i natychmiast, wydawszy rozkazy powrócił, przy gościu zasiadając na ławie.
Przybyły nie tracąc czasu, z niezmierną ciekawością, rozpatrywał się po kątach, jakby do najtajniejszych głębin ich chciał przeniknąć, najdrobniejszy przedmiot nie uszedł jego uwagi.
Rozmowa nie rozpoczęła się, aż gdy chłopak sklepowy, w fartuszku, przyniósł na tacy drewnianej, butelki z winem i kubki. Gospodarz zaraz je ponalewał i począł od potrącenia się z gościem.
— Zdrowie wasze i wszystkich panów polaków miłych naszych przyjaciół i sprzymierzeńców — odezwał się wesoło. — No? jakże się wam u nas podoba.
Zacharjasz mówił po niemiecku, przybyły słuchał z uwagą natężoną, jakby nie bardzo łatwo zrozumieć było, a gdy przyszło do odpowiedzi, zrazu się zająknął, trwożnym wzrokiem obiegłszy komórkę.
— Jakżeby się podobać nie miało? — odparł powolnie, osobliwą niemczyzną, której każdego wyrazu zdawał się szukać z wysileniem i niemiłą trudnością. — Dwór naszego przyszłego króla, a waszego Kurfirsta J. Mości, prawdziwie królewski, w mieście widać dostatek... wesoło wszędzie, zabawy ciągłe. Jakżeby się podobać nie miało? — powtórzył raz jeszcze. — Tu tylko żyć.
— A u was tam, jak — zapytał Zacharjasz.
— U nas — mówił polak — nie wiadomo jeszcze jak będzie, bo co król, to inaczej bywa... Tymczasem po bezkrólewiu hałaśliwem, mamy królów aż dwu.
Uśmiechnął się krzywo.
— Ale z francuza nie będzie nic — dodał po namyśle.
Witke ostrożnie na handel rozmowę nawrócił.
— Jawna to rzecz — odezwał się — że teraz, gdy się Kurfirst utrzyma, pomiędzy naszą a waszą stolicą, stosunki i handel ożywić się musi, czego dotąd nie bywało. My wam Szląsk zastąpimy. Z naszych panów wielu, pierwszy Fleming towarzyszyć będzie pewnie Kurfirstowi do Krakowa i Warszawy... Zapotrzebują tego do czego w domu nawykli, nie wszystko się znajdzie może... My więc, kupcy, musimy myśleć zawczasu, jak na to radzić, a przy tem i zarobić na tem, bo wszelakiej pracy zarobek należy.
Gość głową tę argumentacją potwierdził, pilno z kubka sącząc wino, które widocznie mu smakowało.
— Bez języka — mówił dalej kupiec — człowiek jak bez ręki, a tłumaczami się posługiwać nie bardzo wygodnie i nie zawsze bezpiecznie.
Gość, ciągle się zgadzając, pomrukiwał, a oczami biegał dokoła i gdy chłopak o coś pana pytając, drzwi otworzył, wejrzenie, aż wgłąb sklepu sięgnęło.
— Ja — rzekł Zacharjasz — jabym pierwszy rad się waszej nauczył mowy. Mam po temu pomoc niejaką, bo sługi mając serbskie, z Łużyc, potrosze do podobnego języka nawykłem.
Słuchacz zdawał się mocno zdziwiony, jak gdyby po raz pierwszy się o tej mowie serbskiej w Saksonji dowiedział.
— Podobna do polskiej — przerwał żywo, z ciekawością — zmiłujcież się, powiedzcie mi słów kilka.
Witke, jak gdyby się z tem wydać nie chciał, że serbski język doskonale posiadał, niby sobie coś czął przypominać i kilka słów, razem z ich znaczeniem niemieckiem wypowiedział.
W gościu zdumienie się wielkie okazało.
— Cóż to — odparł — na czeską mowę zarywa, ale w istocie bardzo do naszej podobna. Jeżeli z tym językiem jesteście oswojeni, pewnie wam łatwiej, niż innym niemcom po polsku się przyjdzie nauczyć.
— Mam do tego wielką ochotę — dodał Witke — ale bez nauczyciela obejść się trudno.
Spojrzał mu w oczy. Spotkały się ich wejrzenia, gościowi coś pod powiekami błysnęło, zdradził się niemal tem, że mu radość sprawiało życzenie kupca, którego się domyślał.
— Długo tu myślicie pozostać? — spytał Zacharjasz.
— Ja? — ociągając się, wyjąknął polak, który zdawał się namyślać, jak ma skłamać. — Ja? Prawdziwie niewiem. Pani Przebędowska wzięła mnie tu z sobą dla listów i dla dozoru nad swoim dworem, któż wie jak ona tu zabawi długo? Ja zresztą związany nie jestem, bom sobie wymówił, gdyby mi się co lepszego trafiło.
Witke podumał.
— U pani Przebędowskiej, kondycją mieć musicie dobrą — rzekł chłodno.
Gość znowu namyślał się z odpowiedzią, usta dziwniej jeszcze wykrzywił.
— Miejsce moje, niezgorsze — rzekł — ale ono więcej na przyszłość obiecuje, niż mi teraz daje. Przebędowscy teraz pójdą daleko.
Zająknął się, oczy spuścił i zamilkł.
— Gdybyście tu dłużej pozostać mieli — wtrącił Zacharjasz ośmielony — moglibyście może godzin parę codzień znaleźć dla mnie i być moim nauczycielem. Chcę się nauczyć polskiego języka, dla handlu i to prędko... Darmo tej posługi naturalnie żądać nie chcę, a zapłacić mogę nawet dobrze, bo to mi się powróci...
Gość ochoczo skinął głową... Witke trzeci mu już kubek nalewał.
— Będę was tylko prosił — ciągnął dalej kupiec — aby o tem ludzie nie wiedzieli, że się ja uczę po polsku.
— Mnie też chodzi o to, aby się Przebędowska nie dowiedziała, iż komuś więcej nad nią służę — zamruczał, popijając gość.
— A! — rozśmiał się Witke — nie umiejąc Przebędowskim, teraz wy sobie łatwo znajdziecie miejsce, umiejąc po niemiecku, a Przebędowscy z tego znani, jak Fleming, że skąpi są.
Polak skinął potwierdzająco, ale ostróżny, mówił nie wiele, może dla tego, że czuł w sobie wino, które mu głowę zawracało.
— Ja, ja — jąkał się, gdy kupiec zamilkł — nie sądzę, abym się na wieki klamki Przebędowskich trzymał. Człowiek musi o sobie pamiętać, bo drudzy o nim nie pomyślą. Ja jestem sierotą, panem sobie i sługą. Jako szlachcic ubogi, nie miałem dla siebie drogi innej, tylko wdziać duchowną sukienkę.
To mówiąc, potrząsnął połami długiego swego czarnego okrycia, jakby mu ono ciążyło.
— Ale drzwi się jeszcze za mną nie zamknęły, mogę gdy zechcę na świat powrócić. Mam do wyboru skierować się, dokąd mi wygodniej zda się, szukam, rozmyślam, probuję. Tymczasem potrzebowali Przebędowscy amanuenta... przystałem do nich, aby coś zrobić... nie jestem związany, nie...
Witke postrzegł z mowy, że stare wino wytrawne, działało.
— Płacą wam przecie? — odezwał się, mierząc go oczyma.
Gość rozśmiał się i ramionami poruszył.
— Płacą, płacą — począł mruczeć szydersko — jużci coś płacą! Dostanę podarek o Nowym Roku, sprawiają mi suknie, czasem pod dobry humor skąpego pana coś się niespodzianego oberwie... Mam czas się rozpatrzeć... mam okazję się rozsłuchać.
Splunął i kieliszek wysączywszy, odsunął go, okazując, że ma już dosyć.
Czoło okryło się kroplami potu.
Witke patrzył i słuchał.
— Ja was — rzekł po namyśle — od Przebędowskich odmawiać nie mam zamiaru. Oni was w istocie popchnąć mogą, ale służba ta u nich, to niewola i niczem się prócz nadziei nie opłaca... Rozpatrujcie się...
— Tak ja też czynię — zacierając ręce ogromne, rzekł gość — dotąd nie miałem nic lepszego do wyboru.
Zamilkli oba, Zacharjasz chciał mu dolać jeszcze, oparł się stanowczo; zabierał się już odchodzić, gdy kupiec na stole się oparłszy, pocichu z nim o warunki nauczycielstwa układać się zaczął.
Pan Łukasz Przebor, bo tak się zwał pisarz pani Przebędowskiej, wyszedł ztąd w pół godziny potem, dobrze podchmielony, uśmiechając się do siebie i brzydko wykrzywiając usta.
— A to mu pilno temu niemcowi — mówił w duchu — chciwy na grosz, jak oni wszyscy... Poszedł nasz język w cenę! Ktoby się spodziewał, pan Łukasz z tego skorzysta.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.