<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Malecki był głodny i miał zamiar odrazu udać się do sali restauracyjnej, gdy nagle poczuł kurcz, ściskający mu szczęki. Zrozumiał, że zbliża się atak febry. Spiesznie kazał się zawieźć windą na drugie piętro i zaledwie wszedł do swego pokoju, febra porwała go, rzuciła na kanapę, dreszczami i płomieniem ogarnęła całe ciało i pozbawiła przytomności. Leżał z otwartemi oczami, rzęził i miotał się, wstrząsany febrą. Leżał tak długo, aż zaczęło mu grać w piersi i w gardle, a wkrótce potem, krew mu się pokazała na zsiniałych wargach i płynęła coraz obficiej, ściekając z kanapy na kobierzec, gdzie się zbierała w ciemną, prawie czarną kałużę.
Malecki z każdą chwilą słabnął. Oczy mu się zamykały powoli. Dreszcze ustały. Ogarnęło go głębokie omdlenie.
Nagle rozległo się ciche pukanie do drzwi. Malecki nie odpowiadał. Pukanie powtórzyło się kilka razy, nareszcie ktoś otworzył drzwi i zajrzał do pokoju. Rozległ się cichy okrzyk, i dwie postacie rzuciły się do leżącego. Malecki, powróciwszy do przytomności, zauważył nieznajomą twarz, schyloną nad nim. Przyjrzał się uważniej, przymrużył oczy, starając się przypomnieć sobie tego człowieka, lecz nie mógł. Znowu spojrzał. Różowa, staranne ogolona, energiczna twarz, siwe włosy i wąsy, badawcze i rozumne oczy. Nie znał tego człowieka. Obejrzał się i nie mógł zrozumieć, gdzie jest. Zrozumiał tylko, że leży na łóżku. Chciał zapytać, poruszył ustami, lecz nie był w stanie wydobyć żadnego dźwięku przez zaciśnięte zęby.
Jakgdyby przez sen słyszał męski głos i zrozumiał niektóre wyrazy:
— Kamfora dwa razy... Zupełny spokój... Nie pozostawiać samego... Obawiam się, że krwotok może się powtórzyć...
Ktoś wyszedł z pokoju, a ktoś inny, cicho stąpając, zbliżył się do łóżka i bez szmeru prawie usiadł w fotelu. Malecki zwrócił w tamtą stronę oczy, lecz nie mógł dojrzeć, nie miał jednak siły odwrócić głowy. Wpadł znowu w stan obojętności i półomdlenia.
Oprzytomniał, gdyż uczuł ostry, krótki ból w ramieniu, otworzył oczy i zobaczył w półciemnym pokoju sylwetkę kobiety. Dojrzał szprycę w jej ręce, a później szklankę z jakimś płynem, który po trochu wlewała mu do ust. Wypił i usnął.
Obudził się, gdy już do pokoju zajrzały pierwsze promienie słońca. Czuł się silniejszym i przypomniał sobie atak febry, nieznajomą twarz z siwemi wąsami i sylwetkę kobiety ze szprycą w ręku.
Poruszył się z trudem i zmienił pozycję.
Ujrzał siedzącą w fotelu kobietę w czarnej sukni. Spała. Spokojnie podnosiła się i opuszczała pierś. Głowa zwisała tak nisko, że twarzy Malecki nie mógł dojrzeć. Widział tylko złote włosy, opasane szeroką czarną wstążką. Jasny słomkowy kapelusz z niebieskiemi kwiatami na rondzie i szare rękawiczki leżały na kanapie.
Chcąc obudzić śpiącą, zakaszlał. Drgnęła, gwałtownym ruchem podniosła głowę i niby dziecko, zaczęła przecierać oczy. Malecki nie odzywał się, i nieznajoma natychmiast usnęła nanowo. Lecz teraz mógł dojrzeć jej przybladłą twarz. Zdumiał, podniósł się na łokciu i przyglądał bacznie, nie wierząc własnym oczom. Była to Halina Orliczówna.
— Co to ma znaczyć? — pytał siebie. — Skąd się tu wzięła?...
Długo się wpatrywał Malecki w tę uśpioną twarz, a coraz milszą i bliższą stawała mu się. Blada była, lecz usta paliły się szkarłatem młodej krwi.
Pogodne czoło, uwieńczone kaskadą rozrzuconych, złocistych włosów, z palącym się w nich błyskiem promieni, wdzierających się przez zapuszczone rolety, tchnęło spokojem, uderzało niewinnością i szlachętną dumą.
Długo wpatrywał się Malecki w twarz Haliny Orliczówny, przechodził wzrokiem od czoła do ust, do miękkich zarysów policzków i długich ciemniejszych od włosów rzęs. Myśl jego pracowała nieustannie. Szeptał bez dźwięku:
— Te uszy... czy słyszały one słowa wyznań miłosnych... czy opadały te powieki bezwładnie pod dotknięciem gorących ust mężczyzny, czy całował już ktoś te małe, świeże usta i czy zna ta dziewczyna rumieniec namiętności lub zawstydzenia?...
Łapał siebie na tych myślach, a te rodziły nowe pytania.
— Co mi do tego?... Przecież przedziera się przez życie, a więc poznała wszystkie jego grymasy, dotknęły ją jego brudne palce, klejące się, pozostawiające ślady na duszy ludzkiej, jak na krysztale... I cóż z tego? Czy może być inaczej? Szanchaj, Karlton, zaproszenia do lóż przez wyfraczonych nieznajomych młodzieńców z office‘ów i banków. To takie zrozumiałe!
A jednak ta myśl była mu przykrą, bolała go i paliła. Z nagłą niechęcią ogarnął wzrokiem postać śpiącej panny Orliczówny.
— Panna... — szepnął i uśmiechnął się drwiąco.
Gdzieś zaczął bić zegar. Wybiła siódma.
— Proszę pani, panno Halino! — szepnął, lecz nie obudził jej ten szept.
Powtórzył głośniej. Zerwała się odrazu, zawstydzona, poprawiając na sobie zmięty kołnierzyk bluzki.
— Ojej! — szepnęła. — Zaspałam!
Zwróciła na chorego oczy i spotkała się z przytomnym, wpatrzonym w nią wzrokiem Maleckiego. On dojrzał łagodne, wesołe, niebieskie oczy, ciemne brwi i połyskujące zęby, drobne i równe. Odrazu prysła nieobjaśniona uraza do niej, szyderstwo, zwątpienie.
— Takie oczy, takie usta i — kochanek? Nigdy, przenigdy! — krzyknęło coś w duszy Maleckiego. Uśmiechnął się radośnie.
— Jak się pan czuje? — zapytała, szybko podchodząc do niego.
— To wszystko głupstwo! — zawołał. — Niech pani mi lepiej objaśni, skąd się pani tu wzięła? Nic nie rozumiem!
Orliczówna zaczęła opowiadać. Gdy odjechali z dworca, hrabina wkrótce prosiła sekretarza, aby się dowiedział o adres Maleckiego, a po południu posłała do niego Halinę z listem, zastrzegając jej tajemnicę.
— Hrabina kocha się w panu... — wtrąciła w toku rozmowy, nie patrząc na Maleckiego.
Gdy przyszła do hotelu, dowiedziała się, że jest w domu, a nie mogąc dopukać się, weszła i znalazła go zemdlonego i z krwotokiem. Kazała boy‘owi rozebrać go i przenieść na łóżko, sama zaś wyszukała lekarza hotelowego, Anglika, doktora Belleya i sprowadziła go, poczem powróciła do domu. Po ukończeniu zaś swych czynności przy hrabinie, znowu przyjechała do niego, aby go pielęgnować przez noc.
— Dziękuję pani, dziękuję z całego serca! — szepnął gorąco. — Ale pani się zmęczyła, pani wreszcie może mieć poważne przykrości w domu!...
— Pan tak się nami zaopiekował, że o zmęczeniu mojem niewarto mówić. Zresztą spałam jak suseł. Co do przykrości, to też wątpię. Mama wie o wszystkiem i zna mnie dobrze. Hrabina, która kocha pana, może być narazie tylko wdzięczna mi za opiekę nad nim.
Malecki wyciągnął do niej rękę, a gdy podała swoją, ucałował ją kilka razy i zawołał:
— Pani jest dobra, mądra i śmiała!
— A pan śmiały, ale niedobry i niemądry, bo rusza się, krzyczy, gdy tymczasem doktór Belley zalecił zupełny spokój i milczenie! — powiedziała, zmuszając go do położenia się nawznak.
— To niech sobie doktór będzie spokojny i milczący przy pani, a ja nie chcę! — mówił, czując wielką radość, napływającą mu się do serca, a przyczyny której zrozumieć nie mógł.
Orliczówna kazała podać śniadanie i dopomóc Maleckiemu przy umyciu, sama zaś zaczęła go żegnać, aby na czas stawić się w domu hrabiny.
Gdy już stała w kapeluszu i lekkim płaszczu i naciągała rękawiczki, zbliżyła się do Maleckiego i powiedziała:
— Przyjdę wieczorem...
Umilkła i, odchodząc, rzuciła:
— Biedna hrabina, pan jej wcale a wcale nie kocha...
— Czyż być może? — ucieszył się Malecki. — A z czego pani wnioskuje?
— Bo pan nie zapytał mnie nawet o list? — odezwała się.
— A pani go ma przy sobie?
— Tak! — rzekła, otwierając woreczek i wyjmując kopertę.
— Nie, nie! — zawołał Malecki. — Nie potrzeba! Niech pani powie, że jestem nieprzytomny, a więc list nie mógł być mi doręczony.
— Dobrze! — odpowiedziała, skwapliwie chowając list. — Do widzenia — wieczorem!
— Do widzenia! Dziękuję raz jeszcze bardzo serdecznie. Nigdy nie zapomnę! — mówił Malecki.
— Czyż mogłam postąpić inaczej? — spytała i, nie czekając na odpowiedź, otworzyła drzwi.
— Panno Halino! — zawołał Malecki.
— Co takiego? — oburzyła się dziewczyna. — Panu niewolno głośno mówić, a pan krzyczy w niebogłosy!
Malecki schował głowę pod kołdrę i zapytał, rozdzielając słowa:
— A czy pani oddałaby mi list, gdyby nie zaszła o nim rozmowa?
— Nie! — odparła swobodnie Orliczówna.
— Dlaczego? — spytał, wystawiając głowę i ze zdziwieniem patrząc na nią.
— O tem w następnym rozdziale, gdy pan będzie silniejszy! Do wieczora!
Drzwi się zamknęły. Biało ubrany boy podał Maleckiemu dużą porcelanową misę z wodą i bełkotał coś chrapliwie o „farajdzie“, co miało oznaczać — „fryzjer“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.