<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Następny dzień zeszedł wszystkim na przygotowaniu do podróży. Hrabina czuła się słabą i, leżąc na wygodnej sofie, komenderowała pakującemi jej stroje Chińczykami, wpadając co chwila w głęboką zadumę. Tarła wtedy sobie czoło i wpatrywała się w jeden punkt, coś ważnego obmyślając. Nazajutrz rano, Malecki posłał samochód po panie Orlicz i wkrótce wszyscy się spotkali w pociągu. Około 3-ciej popołudniu przyjechali do Pekinu.
Na peronie na spotkanie hrabiny zebrało się liczne i eleganckie towarzystwo.
Na czele zebranych stał niski, barczysty starzec z dużym bukietem w ręku. Był to hrabia Hieronimo del Romagnoli, otoczony swymi sekretarzami i paniami z najwyższych sfer europejskiego towarzystwa w Pekinie. Malecki, który z wagonu przyglądał się scenie, zwrócił uwagę na jednego z obecnych panów. Bardzo wysoki, zgrabny, o rasowej twarzy południowca, wywarł dziwne wrażenie na Maleckim. Zimne, nieruchome oczy młodzieńca przykro raziły wzrok. Na razie jednak nie można było wprost oderwać oczu od pięknych rysów i figury greckiego boga.
— Adonis! — pomyślał Malecki, lecz po chwili oczy i nagle zaciskające się usta nieznajomego wypłynęły na pierwszy plan i coś mówiły do świadomości, o czemś strasznem krzyczały z urąganiem.
— Twarz zbrodniarza! — szepnął Malecki.
Tymczasem hrabia del Romagnoli składał uroczysty pocałunek na ręku Aury i mówił coś do niej z eleganckim uśmiechem. Gdy podszedł wysoki młodzieniec i schylił się przed hrabiną w niskim ukłonie, Maleckiemu wydało się, że Aura przybladła i rękę przycisnęła do piersi. Lecz wrażenie to trwało zaledwie sekundę, bo, gdy młodzieniec podniósł głowę, Malecki dojrzał jego piękną, obojętną twarz z zimnemi oczami i zaciśniętemi ustami; hrabina zaś uśmiechała się swobodnie, przedstawiając zebranym pannę Orliczównę i jej matkę.
Po odjeździe hrabiny i jej znajomych z dworca, Malecki udał się wraz z tragarzami i bagażem do Hotelu des Wagons-Lits, znajdującego się w pobliżu kolei, niedaleko od potężnego muru, otaczającego całe miasto.
Dziwne uczucie przykrości nie opuszczało go. Coś jakgdyby zmora ciężyła mu na piersi. Drażniąca tęsknota, głęboko utajony w sercu ból i lęk dręczyły go. Nie mógł pozostawać w samotności. Wyszedł na miasto.
Hotel stał w dzielnicy europejskiej, więc Malecki wkrótce szedł już asfaltowaną ulicą, przecinając obwód legacyj cudzoziemskich. Wspaniałe pałace tonęły w olbrzymich parkach. Gotycka wieża kościoła katolickiego wznosiła się nad wierzchołkami grabów i kasztanów. Tkwiący w kilku miejscach policjanci, chińscy i cudzoziemscy kawasi nie wpuszczali ubogo ubranych Chińczyków i wozów o podkutych żelaznemi gwoździami kołach do tej dzielnicy, więc cicho tu było, a asfalt ulicy był w wybornym stanie, gdyż tylko gumy samochodów i eleganckich powozów dotykały go. Nudą i bezczynnością tchnęły białe mury ambasad, wytworne bramy i widzialne z oddali fasady pałaców. Malecki minął europejską dzielnicę i wyszedł na duży plac, przecięty chińską drogą kołową, pełną wybojów i głębokich rowów, wyrytych kołami ciężkich wozów. Na jednym końcu tego placu wznosił się gmach Hotelu Pekińskiego z płaskim dachem, gdzie wieczorami odbywały się dancingi. Minął zarośnięte chwastami pole z bawiącemi się w piłkę nożną żołnierzami i zbliżył się do drewnianej bramy, prowadzącej na ulicę Hatamen, przecinającą „tatarską“ część Pekinu; ulica szła od bramy Hatamen w murze, dzielącym dawną stolicę Bogdochanów na tatarskie i chińskie miasta, i aż do muru położonego za świątynią Konfucjusza.
Nieskończenie długie szeregi niskich domów chińskich, przerywanych od czasu do czasu trzypiętrowemi kamienicami, mieściły w sobie przeróżne sklepy i sklepiki, zajazdy, restauracje, ohydne brudne nory ludzkie, skąd wyrywał się zaduch przypalonego oleju, przeraźliwe dźwięki „la-chu-ti“, przypominającej skrzypce, wrzaskliwe śpiewy i wymyślania ludzi. Tłum niebiesko ubranych Chińczyków zalegał drewniane, skrzypiące chodniki ze zgniłych ruszających się desek. Środkiem ulicy toczyły się ciężkie ładowane wozy, zaprzężone w cztery lub sześć par koni, albo mułów. Ostre koła, okute olbrzymiemi gwoździami, wrzynały się głęboko w rozmiękłą ziemię drogi Hatamen. Klaskanie biczów, odgłosy ciężkich razów, wymyślania, jęk zwierząt towarzyszyły skrzypieniu wozów. Pomiędzy wozami i kałużami lawirowali Chińczycy, popychający małe, lekkie dwukołowe wózki, z siedzącymi w nich otyłymi kupcami lub cudzoziemcami. W większych kałużach i w rowach, wykopanych tuż przy chodnikach, pluskały się domowe kaczki, i przechodziły kurację błotną ponure, czarne świnie chińskie o zwisających uszach.
W połowie drogi Hatamen Malecki ujrzał dość obszerny park, z widniejącym za drzewami wykrzywionym czarnym dachem jakiegoś pałacu. Były to zabudowania dawnych cesarskich spichrzów, położonych na terenie, przylegającym do muru.
Malecki minął park, przeciął ulicę Tun-Czin-Men i nareszcie na lewo i na prawo zauważył obszerne place, porośnięte staremi grabami i jaworami, otaczającemi piękne świątynie. Zatrzymał się i zaczął zdaleka przyglądać się budynkom. Czuł się zmęczony, chciał wypocząć, więc wszedł do gaiku i usiadł na dużym kamieniu.
Oprócz Maleckiego znajdował się tu jeszcze jakiś europejczyk. Ubrany w biały płócienny kitel, ciężkie buty turysty i żółte getry, staruszek siedział i coś pisał.
Zauważył Maleckiego i zaczął mu się przyglądać. Nareszcie podszedł i zdjął słomkowy kapelusz. Małecki odpowiedział na ukłon nieznajomego.
— Pan z pewnością po raz pierwszy w Pekinie? — zapytał po angielsku.
— Tak panie! — odparł Malecki.
Nieznajomy uśmiechnął się i zaczął przecierać okulary.
— Pozwoli się pan przedstawić. Nazywam się Gustaw Wolf, jestem historykiem i archeologiem, mieszkam tu już około dwudziestu lat. Znam tu wszystko na wylot. Jeżeli pan chce, pokażę mu coś niecoś w stolicy dawnego imperjum, najbardziej tajemniczego i nieznanego na kuli ziemskiej.
Malecki podziękował mu. Wymienili bilety wizytowe i rozpoczęli rozmowę. Narazie doktór Wolf zaproponował mu obejrzeć dwie świątynie, położone w gaju. Były to świątynie lamaicka i świątynia wielkiego Buddhy. Mieści się tu też lamaicki klasztor, liczący do 2000 mnichów.
Wolf opowiadał Maleckiemu:
— Chińczycy za panowania całego szeregu dynastyj, — wyznających i nie wyznających buddhyzmu, otaczają niezwykłym poszanowaniem tę świątynię lamaicką; nawet obecnie za rządów republikańskich, taki stan rzeczy trwa. Złożyły się na to dwie przyczyny. Pierwsza zawiera w sobie względy polityczne. Władcy Chin doskonale potrafili panowanie swoje utrwalić na rdzennych ziemiach chińskich, przecinanych rzekami Hoang-Ho i Jan-Tse-Kiang, ale zawsze obawiali się koczowników z kresów. Zawarcie traktatów z tymi „barbarzyńcami“ nigdy się nie udawało. Trzeba więc było szukać innych sposobów. Wynaleziono je. Od XIII wieku śród nomadów szczególnego wpływu nabrał lamaizm. Do głosu kierownika lamaizmu, tybetańskiego Dalaj-Lamy, przysłuchiwano się w Centralnej, Zachodniej, Południowej i Północnej Azji. Chińczycy wykorzystali to i zaprosili do Pekinu Dalaj-Lamę, zbudowawszy dla niego wspaniałą rezydencję. Tu powstał klasztor i wkrótce była wzniesiona świątynia; to miejsce jest znane jako oficjalna stolica Dalaj-Lamy, lecz przeistoczony Buddha nie przebywał tu od tego czasu ani razu. Klasztor jednak pozostał. Druga przyczyna kryje się w czarownej medycynie tybetańskiej, kwitnącej w klasztorze, a cieszącej się wielkiem uznaniem śród chińskiej ludności.
Malecki z Wolfem zwiedzili długi rząd niskich budynków, gdzie się mieszczą cele tybetańskich i chińskich kapłanów-lamów, oglądali dwa posągi lwów z bronzu, olbrzymi, wykuty z kamienia monument, z wyrytą na nim historją lamaizmu w chińskim, tybetańskim, mongolskim i mandżurskim językach, liczne koła modlitewne i nareszcie wysoki na 70 stóp posąg Maitreji-Buddhy-Mesjasza. Budjdha był przewieziony przed kilku wiekami z Tybetu, gdzie świątobliwi mnisi wyrzeźbili go z jednego kawała jakiegoś leśnego olbrzyma ze spadków Himalajów.
— Teraz w tym budynku zobaczymy bardzo interesującą rzecz! — zawołał Wolf. — Tem bardziej, że o jej pochodzeniu piszą zgodnie kronikarze różnych szkół i kierunków.
Gdy weszli do bardzo zniszczonego i brudnego budynku, Wolf wskazał posąg, zupełnie pierwotnie zrobiony, niezgrabny i brzydki, ubrany w żółty jedwabny kapelusz i takiż płaszcz, odróżniający go od innych bogów, nagromadzonych tu. Doktor Wolf, jak prawdziwy niemiecki uczony, bardzo szczegółowo i ze znajomością rzeczy opowiadał Maleckiemu historję tego potwora.
— Cesarz Czin-Lung kiedyś wyśnił sobie tego boga, który, jak twierdził „Syn Nieba“, znajdować się miał w małym klasztorze, gdzieś na granicy chińsko-tybetańskiej. Jeden z uczonych mnichów był posłany do poszukiwania i, istotnie, po kilku latach, wynalazł boga w małej kaplicy w okolicach jeziora Koko-Nor. Pokazał miejscowym mnichom pismo władcy, zabrał posąg, przywiązał sobie za plecami i poniósł. W tej dobie wybuchła wojna pomiędzy Chinami a Mongolją.
Mnich był zmuszony wkroczyć w granice Rosji, lecz tu napotykał dużo trudności z powodu nieznajomości języka. Zaczął się forsownie uczyć, lecz nie szło mu to. Mnich był w rozpaczy. Naraz we śnie ujrzał swego „boga“, który napisał na ścianie słowa:
„Nie bój się i idź!“
— Więc też nad ranem spełnił wolę posągu i poszedł.
Od tej chwili „bóg“ mu dopomagał. Zaczęło się od tego, że mnich raptownie zaniemówił, gdy zaś potrzeba było rozpytać o drogę, lub coś nabyć — ustami jego przemawiał drewniany posąg, uwiązany na grzbiecie mnicha. W kieszeni zaś niezwykłego podróżnika pozostawała nigdy nie zmniejszająca się ilość pieniędzy. W ten sposób mnich doszedł do Pekinu ze swoim niezgrabnym,brzydkim nad wyraz „bogiem“, a wdzięczny cesarz uczynił go „gegeni“, czyli przeorem klasztoru i świątyni lamów.
Malecki, oprowadzany przez grzecznego Niemca, rozkochanego w Chinach, zwiedził różne zakątki klasztoru, gdzie podziwiał piękne okazy chińskiej sztuki, ofiarowane przez bogaczów, książąt krwi i cesarzów; cudną rzeźbę w złocie, wyobrażającą raj w postaci wewnętrznych sal pałacu Dalaj-Lamy na górze Potala w Lhasie; bronzowych hipopotamów, które przed wiekami napadły znienacka na walecznego Chin-Lunga, lecz były zabite przez dwóch wiernych sługusów. Posągi obrońców cesarza stały tuż przy zdradliwych hipopotamach.
Gdy nowi znajomi wyszli z tego budynku, usłyszeli nagle głośne okrzyki tłumu. Wszczął się taki hałas, że Malecki był zmuszony dłońmi zasłonić uszy.
— Co się stało? — pytał, mrużąc oczy i śmiejąc się.
Wolf zatrzymał przebiegającego mnicha i zapytał go.
— A prawda! — zawołał Wolf. — Bardzo szczęśliwie trafiliśmy. Będziemy widzieli wspaniałą procesję i „taniec djabłów“!
— Taniec djabłów? — zapytał Malecki.
— Tak! — odpowiedział Wolf. — Lamaici utrzymują, że wszelkie katastrofy, nieszczęścia, epidemje, nawet społeczne i polityczne burze są dziełem djabłów, żyjących na ziemi. Wróżby wskazują dzień, gdy najważniejszy z djabłów przebywa na terenie klasztoru, i straszą go tak, że ucieka poza granice Chin. Chińczycy, którzy w bardzo małym procencie są lamitami, chętnie jednak uczęszczają na tę ceremonję i, pan zobaczy, co się będzie działo na Hatamenie, gdy procesja ruszy tą ulicą. Ale idźmy już!
Przeszli parę dużych placów i nareszcie na jednym z nich ujrzeli tłum Chińczyków, śród których przesuwali się lamowie w czerwonych i żółtych szatach. Zmieszali się z tłumem i uważnie rozglądali. Malecki zobaczył kilkanaście przerażających postaci, owiniętych w powiewające szmaty i wstęgi jaskrawych tkanin. Na głowach miały maski, przedstawiające czaszki ludzkie, pyski potwornych zwierząt i jeszcze bardziej potwornych ptaków. Z szerokich trzewików podnosiły się do kolan języki płomieni, zrobionych z pomalowanego na czerwono i żółto papieru; w ręku te zastraszające postacie miały długie czerwone baty. Rozległo się głośne klaskanie czerwonych rzemieni, któremi „djabli“ okładali publiczność z całą sumiennością, waląc przez ogolone łby, piersi i grzbiety. Uderzeniom wtórowały krzyki, śmiechy, jęki i wymyślania. Nareszcie tłum się rozstąpił, oczyszczając znaczną przestrzeń.
Wtedy rozpoczęły się tańce. Z obłędnemi krzykami, wyciem, piskiem djabli skakali, kręcili się w kółko, trzymając się po dwóch lub czterech za ręce, ciskali się na tłum, bili go pięściami, nogami i długiemi batami. Po pewnym czasie, przedarłszy się przez tłum, wbiegli do małej świątyni, i po chwili wypadli znowu, niosąc sklejonego z papieru olbrzymiego djabła.
Procesja ruszyła na drogę Hatamen. Z domów lamów, ze świątyń i kaplic wypadali mnisi i przyłączali się do procesji. Zjawiła się orkiestra, w której każdy instrument odznaczał się najzupełniejszą indywidualnością. A było tych instrumentów dużo! Małe i olbrzymie bębny, gongi, mosiężne talerze, długie i krótkie trąby miedziane i drewniane, gwizdki, dzwonki i flety, bardzo przypominające używane w zachodnim kulcie bożka Dyonizego, wszystko to darło się w niebogłosy, tworząc niewypowiedziany, piekielny hałas, najlepiej świadczący o obecności „djabłów“. Lamowie w maskach kościotrupów i potworów szli na czele pochodu, słaniając się na różne strony, składając pokłony, obracając się na jednej nodze, kręcąc głowami, wymachując rekami i zamaszyście pracując batami, rozpędzając nacierający zewsząd tłum, przegradzający drogę. W połowie ulicy pochód rozdzielił się na dwie części. Jedna z nich zawróciła i poszła w stronę bramy An-Ting-Men, druga zaś skierowała się dalej — ku bramie Hatamen.
Malecki ze swoim towarzyszem przyłączyli się do tej drugiej części i, gdy pochód wyszedł za bramę, ujrzeli, że djabli ułożyli niewielki stos z zawczasu przygotowanych kawałków drzewa, zapalili go i wrzucili do płomienia papierowego djabła przy ogłuszającym koncercie, złożonym z krzyków, wycia, dźwięków setek wcale niemelodyjnych instrumentów, pękania małych petard i rac.
Gdy djabeł został spalony, lamowie zrzucili swoje obrzydliwe maski i zaczęli odbierać od publiczności datki pieniężne i skrawki papieru z napisanemi na nich nieszczęściami, które powinny były zginąć wraz z dymem spalonego złego ducha.
Od bramy Hatamen do hotelu „des Wagons-Lits“, czyli w chińskiej wymowie „Waczon-Li“, — kwadrans drogi Malecki, zupełnie znużony, pożegnał d-ra Wolfa i udał się do domu.
Uczony Niemiec bardzo się Maleckiemu podobał, a jego natchnione, pełne głębokiej wiedzy opowiadania wywarły na nim silne, kojące wrażenie. Żegnał go więc bardzo serdecznie, prosząc, aby pozwolił odwiedzić go i raz jeszcze skorzystać z tak wyjątkowego „guide‘a“ i przyjemnego towarzysza wycieczek po starej stolicy bogdochanów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.