Za chińskim murem/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za chińskim murem |
Wydawca | Feliks Gadomski |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Techniczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powróciwszy do Nankinu, Malecki natychmiast przywołał znajomego przewodnika z hotelu „Bridge“ i zaczął umawiać się z nim o wycieczki do bliższych i dalszych okolic Nankinu. Anglik poradził mu, aby zapoznał się z nieliczną kolonją cudzoziemską, rezydującą w starej stolicy i razem z paru Amerykanami-sportowcami udał się do prowincji Anhui, gdzie miała się odbyć wyprawa myśliwska na jezioro Czon-hu.
— Tam pan zobaczy starożytne, nie tknięte postępem życie chińskie! — mówił przewodnik. — Tam też łatwo o spotkanie z bandami chunchuzów i jeszcze bardziej niebezpiecznemi tłumami bezrobotnych kulisów. Jest to bardzo barwny i charakterystyczny objaw dla Chin! Epoka wielkich władców przed wiekami i okres republikański współczesny w niczem nie zmieniły cech narodowych.
Wieczorem Malecki, czując się po ostatnim ataku choroby niedostatecznie silnym, postanowił wypocząć w Nankinie przez parę dni. Zaproponował sympatycznemu Anglikowi kolację w chińskiej restauracji i polecił mu zaprosić Du-Saja i jeszcze dwóch towarzyszy wspólnej wycieczki. Chciał w ten sposób odwdzięczyć się im za opiekę i przy tej sposobności miał zamiar wypytać o prowincję Anhui.
O godzinie 9-ej całe towarzystwo zgromadziło się w małej, na czerwono pomalowanej sali „Pałacu Wielkiego Smakosza“ jak głosiły olbrzymie złocone hieroglify na szkarłatnej, wypolerowanej desce szyldu.
Malecki prosił Chińczyków, aby zamówili kolację podług swego gustu, i, dzięki temu, miał sposobność spróbować zupy z jaskółczych gniazd.
Nie była to smaczna potrawa, gdyż przypominała zwykły klej stolarski, rozpuszczony w wodzie. Reszta dań już była znana Maleckiemu z doświadczenia pierwszego chińskiego obiadu. Skończyło się też wszystko jak wtedy. Jednak Malecki doskonale wykorzystał ucztę i dowiedział się wielu ciekawych rzeczy.
Du-Saj i jego przyjaciele, posłyszawszy, że Małecki jedzie do Anhui i chce poznać organizację Chińczyków, ku wielkiemu jego zdziwieniu, obiecali mu dać do wodzów bandyckich listy polecające.
— Niech się pan temu nie dziwi! — zawołał ze śmiechem jeden z kupców. — My przecież mamy rozległe interesa z prowincją Anhui, wysyłamy tam całe karawany wozów, naładowanych towarami, i wieziemy z powrotem do Nankinu surowce. Gdybyśmy nie mieli stosunków z chunchuzami, nic nie moglibyśmy robić poza granicami naszego obwodu!
— Ależ przecie chunchuzi są bandytami-rabusiami i rozbójnikami? — pytał Malecki.
— No tak! — zgodził się opowiadający. — Lecz to nie są jacyś luźni bandyci, czy wypadkowe grupy zbrodniarzy. Chunchuzjada — jest to uprawniona przez tradycję organizacja. Wódz tworzy bandę i zaczyna grasować w pewnym obwodzie. Gdy jest słaby, ludność broni się zawzięcie, ściga oddział bandyty i oddaje jego partyzantów w ręce władz, te zaś katom, którzy ścinają im głowy w „dolinach sprawiedliwości“. Gdy jednak chunchuzi nabiorą sił, wtedy trzymają w swych rękach cały obwód. Rolnicy, kupcy i fabrykanci płacą im podatki znane pod nazwą „inkin“. Wobec czego chunchuzi nie czynią krzywdy mieszkańcom obwodu i bronią ich przed napadami innych bandytów. Rząd nieraz posługiwał się chunchuzami podczas walk domowych, a nawet podczas wojen na granicach. W wojnie rosyjsko-japońskiej Chiny brały udział nieoficjalny, posławszy cały korpus chunchuzów na pomoc Japończykom. Na czele chunchuzów stanął wtedy znany wódz bandytów — Dżan-Dżo-Ling. Za usługi, oddane rządowi, wódz otrzymał amnestję i rangę generała armji chińskiej. W kilka miesięcy później został mianowany marszałkiem i wicekrólem Mandżurji. Dżan-Dżo-Ling jest rdzennym Chińczykiem. Młodość jego przeszła pośród kulisów. Los wyniósł go tak wysoko, iż nie mógł nie uważać się za wybrańca bogów. Stąd jeden krok do myśli o tronie bogdochanów w „zakazanym grodzie“ za szkarłatno-złocistym murem! Kto wie?.. Być może, nieoględni republikańscy kierownicy Chin skończą swe życie w „dolinie sprawiedliwości“, a na stopnie tronu możnych „synów Nieba“ z brzękiem ostróg wejdzie wódz bandytów o twardej ręce i śmiałem sercu. Kto wie?... My — ludzie starego Pe-Siniu nie będziemy zbytnio zdziwieni i... nie wpadniemy w nieutuloną niczem rozpacz...
— Jesteście panowie wrogami republiki? — zapytał Malecki.
— Bynajmniej — nie! — odpowiedział za wszystkich Du-Saj. — Rozumiemy, że postęp współczesny, europejska cywilizacja są potrzebne dla wzmocnienia kraju, lecz młodzi o awanturniczych charakterach ludzie, którzy rządzą nami, doprowadzili kraj do ruiny. Tymczasem jest ich tylu, że nie wiemy komu naród ma ściąć głowę. Gdy Dżan-Dżo-Ling przywdzieje żółte szaty bogdochana, będziemy mieć zawsze przed oczyma głowę, która odpowiada życiem swojem za ojczyznę...
W takich rozmowach płynęły godziny, i Malecki późno powrócił do domu. Gdy usiadł przy biurku, aby zapisać do swego dziennika wrażenia ubiegłego dnia, uczynił spostrzeżenie, że wcale tego dnia nie wspomniał hrabiny ani Orliczówny.
— Może to ku lepszemu! — pomyślał. — Nic mnie nie wiąże, jestem wolny, wolny zupełnie! Mogę każdego dnia porzucić Azję bez cienia żalu i goryczy!
Był szczęśliwy z uczynionego spostrzeżenia. Nie mógł zrozumieć w jaki sposób i kiedy to przyszło. Zaczął badać siebie. Jeszcze tak niedawno kochał hrabinę del Romagnoli, szalał za nią, czołgał się u jej stóp, dawał się poniewierać, czekając pokornie i cierpliwie jak niewolnik, chwili, gdy stawała się jego kochanką. Przypomniał sobie uczucie zniewagi, głębokiej, palącej obrazy, gdy po tej chwili odchodziła spokojna, wyniosła, prawie nie widząca go. Brzmiały mu jeszcze dalekie echa jej zdawkowych słów pieszczotliwych i szczególnie często powtarzanego „jo t‘amo“, a w tym frazesie wyczuwał zawsze zimne szyderstwo. Domyślał się dawniej, że był dla niej tem, czem są dla mężczyzn różne kategorje łatwo zdobywanych kobiet. Gdyby był biedny, myślał nieraz, kupiłaby go; gdy znajdzie innego, który bardziej potrafi działać na zmysły, porzuci go bez wspomnień i żalu. Wszystko to wiedział i rozumiał, a jednocześnie czuł, że Aura ma na niego wpływ nieograniczony, a tak silny, jaki może mieć tylko kobieta, która porwała mężczyznę na wyżyny pożądania. Odbywał się w nim jednocześnie proces bardzo zawiły, ale zwykły w takich wypadkach. Wszystko się w nim burzyło i krzyczało przeciwko tej kobiecie i swemu poniżeniu. Starał się wynaleźć w hrabinie cechy odpychające. Szukał, bo widział w tem jedyną przed nią obronę, jedyny ratunek. Jednakże nie mógł znaleźć dostatecznie silnych i przekonywających przejawów jej natury, co mogłoby wznieść pomiędzy nimi ścianę do nieprzebycia.
— Zginąłbym niezawodnie — myślał Malecki, — doprowadziłaby mnie do nędzy i upodlenia, gdyż już byłem na tej drodze. Uratowała mnie jedynie Orliczówna, tak cudownie wprost przechowująca czystość duchową w wirze życia, w surowej walce o byt. Ona pokazała mi list hrabiny i otworzyła oczy na zbrodniczą treść duszy tej kobiety, wprost strasznej w egoizmie swoim i bezwzględności. Gdym odczytał ten list, wszystko się zmieniło nagle. Już nie było miłości i tęsknoty pożądania, zniknął wstyd własnego upokorzenia, ale rozproszyły się też bez śladu zachwyt, ubóstwienie i szacunek. Zjawiło się zrozumienie, że nie kobietę miałem przed sobą w ciągu tych paru miesięcy, lecz zwierzę, głodne używania, pełne dzikich i poziomych, a wyrafinowanych zarazem instynktów.
Malecki przypomniał sobie, że w chwili, gdy włożył odczytany list do koperty, wydało mu się, że składa do trumny swój zachwyt dla niej i uczucie.
— Umarła wtedy dla mnie! — szepnął i zaczął wywoływać w pamięci twarz i postać hrabiny del Romagnoli, pozostającą teraz dla niego minionym epizodem życiowym, marą dawno przeżytego snu.
I naraz jak zjawa stanęła przed nim Aura. Drgnął z przerażenia. Stała jak żywa. Zdawało mu się, że słyszy jej oddech i szmer sukni.
— Halucynacja? — błysnęła mu myśl. — Czyżby to był początek nowego ataku?
Zjawa pozostawała na dawnem miejscu, a nabierała coraz wyraźniejszych kształtów. Hrabina del Romagnoli stała blada, z wykrzywionemi od wściekłości ustami. Oczy miała spuszczone, jakgdyby patrzyła na dół, na coś, co leżało na ziemi. Oczu nie widział, lecz czuł znane mu niedobre zimne błyski w tych zmiennych źrenicach i nieubłaganą zawziętość.
Malecki już nie rozumował, lecz skoncentrował wszystkie swoje siły, całą swoją wolę, aby zobaczyć coś więcej, gdyż czuł, że zachodzą straszne wypadki.
Wpatrywał się w twarz Aury i nagle usta jej się poruszyły i padło jedno słowo:
— Oddaj!...
Coś niejasnego zasnutego mgłą leżało u stóp Aury. Dojrzał ledwie zarysowane kształty ludzkie, ale w tej chwili ktoś zapukał do pokoju Maleckiego.
Zjawa pierzchła, znikło naprężenie nerwowe, pozostała tylko trwoga, okropna, męcząca trwoga o kogoś bardzo bliskiego i drogiego.
Wszedł przewodnik, oświadczając, że już porozumiał się z odjeżdżającymi do Anhui myśliwymi, którzy uprzejmie zapraszają Maleckiego ze sobą.