Za chińskim murem/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Za chińskim murem |
Wydawca | Feliks Gadomski |
Data wyd. | 1924 |
Druk | Drukarnia Techniczna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tymczasem w Pekinie zaszły niesłychanie ważne wypadki. Od kilku dni po mieście krążyły pogłoski, że rząd pekiński ma wielkie trudności z potężnym marszałkiem Dżon-Dzo-Lingiem. Rada najwyższa postanowiła posłać armję do Mongolji, która w r. 1921 oddzieliła się całkowicie od Chin i prowadziła propagandę w celu złączenia wszystkich ludów Centralnej Azji w jedno państwo. Mogło się ono stać groźnem dla starych osłabionych wojną domową Chin. Przebąkiwano nawet, że żywy Buddha ze swej stolicy i Dalaj-Lama w tajemniczej Lhasie zamierzają zwrócić tron „synów Nieba“ dynastji Tao-Cynów, należącej do pobratymczego szczepu Mandżurów. Chcąc uprzedzić wypadki, rząd uplanował zadanie ciosu Żywemu Buddzie i Mongolji i w tym celu posyłał za „wielki mur“ swoje wojska. Marszałek Dżan-Dzo-Ling kategorycznie sprzeciwiał się temu a gdy dostał ponowny surowy rozkaz z Pekinu, pchnął swoje wojska od północy do stolicy Chin, grożąc rządowi aresztem. Wrażliwi na wszelkie zamieszki polityczne kulisi, oraz ukrywający się wśród nich chunchuzi przebiegali ulice, jak wypuszczone z klatek dzikie zwierzęta, i upatrywali dla siebie zdobycz na wypadek rozruchów.
W tym burzliwym czasie hrabina del Romagnoli leżała na białej sofie, podczas gdy zręczna francuska garderobiana starannie odrabiała jej rubinowe paznogcie. Hrabina była milcząca i w głębokiej zadumie marszczyła czoło. Wyrwała dłoń z rąk Francuski i ostrym tonem rozkazała:
— Zawołać do mnie pannę Orliczównę!
Po chwili weszła Halina. Aura spojrzała na nią przenikliwie i badawczo.
— Dziś po śniadaniu czytać nie będziemy! — rzekła. — Proszę, aby pani nie wchodziła dziś do mego buduaru. Będę zajęta ważną sprawą. Niech pani czeka, aż jej poproszę.
— Słucham pani! — odezwała się Orliczówna i, zabrawszy ze sobą książkę, wyszła.
Od pewnego czasu zauważyła zmianę w stosunku hrabiny do siebie. Objaśniła to sobie przykrem zajściem z księciem Razza, lecz wrogie usposobienie pięknej pani rosło. Pewnego razu Aura wysłała ją po sprawunki wraz z matką, a gdy Halina powróciła, jedna ze służących przerażonym głosem opowiedziała jej, że widocznie hrabinie coś skradziono, gdyż przerzuciła dziś w pokoju Orliczówny wszystkie rzeczy, zaglądała pod dywan, do pieca, szukała nawet w meblach.
Wtedy dopiero Halina zrozumiała przyczynę niezadowolenia Włoszki. Niezawodnie szukała listu, pisanego do Razzy, a tak nieostrożnie pozostawionego w książce. List ten Orliczówna miała nadal w torebce i nie wiedziała, co ma z nim zrobić, żeby się nie zdradzić.
Gdy Orliczówna wyszła od hrabiny, Francuska dokończyła tualety swojej pani, a gdy odchodziła, Aura rzekła:
— Po śniadaniu będę miała w dużym buduarze rozmowę z księciem Razza, Marietto; gdy usłyszysz głos mój i księcia, natychmiast biegnij do pokoju panny Orliczówny i powiedz, że proszę jej do siebie. Rozumiesz?
— O, tak pani! — odparła Francuska, dokładnie oznajmiona z życiem, a nawet niektóremi planami swej pani.
Po śniadaniu Orliczówna powróciła do swego pokoju i zaledwie zdążyła zasiąść do roboty, gdy przybiegła Marietta i oznajmiła, że hrabina na nią czeka w buduarze.
Orliczówna natychmiast wzięła książkę i poszła. Książka była nowa, nierozcięta, więc też Halina, idąc powoli, rozcinała karty szpilką do włosów, a gdy zbliżyła się do drzwi buduaru, doszły ją wzburzone głosy Aury i księcia.
— Pan powinien nalegać na pojedynek z Maleckim! Książę z najstarszego rodu rycerskiej szlachty nie może puścić płazem słów tego mieszczucha. W przeciwnym razie wstęp do mego domu będzie panu wzbroniony. To — hańba!
Orliczówna nieraz mimowoli przyłapywała urwane rozmowy Aury z kochankiem. Mówili do siebie zwykle na „ty“, oficjalny ton słyszanej teraz rozmowy zdziwił ją a zastanowił bardzo. Stała przy drzwiach i wahała się, co ma zrobić.
Spostrzegłszy służącą, szepnęła do niej:
— Pani jest zajęta, gdy się zwolni, wtedy przyjdę!
Już odchodziła, gdy drzwi buduaru gwałtownie się otworzyły i wybiegła hrabina, blada i drżąca; oczy jej mrocznie połyskiwały; palce kurczowo zaciskała w pięści.
— Pani ośmiela się podsłuchiwać pode drzwiami! — krzyknęła. — Kazałam pani czekać w swoim pokoju. Po co pani przyszła tu?
Krzyczała coraz głośniej, ordynarniej i tupała nogami.
Orliczówna przybladła, w jej oczach zamigotały błyskawice gniewu. Wysoko podniosła głowę iż spokojnym głosem powiedziała:
— Będzie pani łaskawa nie zapominać się w rozmowie ze mną! Nie jestem przyzwyczajona do takiego tonu. Przyszłam tu, bo Marietta powiedziała mi, że pani wzywa mnie.
— To kłamstwo! To wykręty! Marietta nie mogła tego powiedzieć! — krzyczała wciąż hrabina, ściskając pięści. — Szpieguje mnie pani dla swego kochanka, pana Maleckiego. Śliczne zajęcie! Piękna moralność!
Orliczównę już porwał niczem nie pohamowany gniew i oburzenie.
— Nie myślę, żeby dla pani był odpowiedni temat o moralności, hrabino! Co do pana Maleckiego, to myślę też, że lepiej nie mówmy o nim, bo zadaleko zaprowadziłoby to nas! Nie lubię wtrącać się nie w swoje rzeczy.
— Po co pani tu przyszła? — histerycznym głosem wykrzyknęła hrabina.
— Już powiedziałam pani, — odparła Orliczówna. — Dłużej rozmawiać z panią nie mogę i nie chcę. Za godzinę opuszczam ten dom.
Zwróciła się i chciała odejść, gdy nagle z buduaru doleciały nowe krzyki i hałas. Po chwili wypadł przerażony książę Razza, a za nim stary hrabia z rewolwerem w ręku.
Zobaczywszy żonę i Orliczównę, zatrzymał się na chwilę. Skorzystał z tego wspaniały, lecz niebardzo odważny Adonis i znikł, jak kamfora.
Hrabia Heronimo skłonił się Orliczównie i, z trudem łapiąc powietrze ustami, wyjąkał:
— Niech pani ucieka, ucieka od tej kobiety... inaczej splami pani swoją moralność i reputację...
Orliczówna nic nie odpowiedziała i skierowała się ku wyjściu. Słyszała, jak starzec wzburzonym głosem powtarzał w kółko:
— Basta! Basta!
Spakowawszy swoje rzeczy, Orliczówna z matką przeniosły się do Hotelu des Wagons Lits, gdzie zmuszone były czekać na pociąg do dnia następnego.
— Musimy wracać do Szanchaju, — mówiła Orliczówna do matki. — Tam łatwiej o zarobek. Tu dla artystki nic znaleźć nie podobna. Ani teatrów, ani koncertów, ani dużych kino w Pekinie nie widziałam. Nawet dzienników tu nie sprzedają na ulicach.
Wieczorem rozmawiając o swoich sprawach i wypadkach dnia, uradziły zostawić list do Maleckiego, aby go uprzedzić o możliwym pojedynku z Razzą, o ile hrabina potrafi wzniecić odwagę w zajęczem sercu tchórzliwego Włocha. Napisały do Maleckiego dwa listy. Jeden z nich miały doręczyć przy odjeździe portjerowi w hotelu, drugi zanieść do austrjackiej ambasady, gdzie pozostawał jeszcze jakiś urzędnik, ochraniający gmach i archiwa.
Z tym listem poszła do dzielnicy legacyjnej pani Orliczowa. Halina tymczasem doprowadzała do porządku niekróre bagaże, gdy nagle otworzyły się drzwi.
— Kto tam? — spytała, nie odwracając głowy Orliczówna i, myśląc, że wszedł służący. Nikt się jednak nie odezwał, Halina obejrzała się i zerwała na równe nogi. Na progu stała hrabina del Romagnoli. Zapanowało ciężkie, trwożne milczenie. Pierwsza odezwała się Orliczówna.
— Co pani sobie życzy? — spytała.
Hrabina postąpiła kilka kroków naprzód i szepnęła:
— W pani rękach znajduje się jeden z moich listów... żądam zwrotu... natychmiast!
W głosie jej zabrzmiała groźba.
Orliczówna już uczyniła krok naprzód, aby spełnić żądanie hrabiny, gdy nagle spojrzała w twarz stojącej przed nią kobiety. Hrabina zauważyła ruch i zrozumiała jej myśl. W oczach hrabiny Orliczówna dojrzała radosne ognie, lecz natychmiast znikły za zasłoną zimnych błysków, mściwych i zdradliwych.
Halina instynktem poczuła, że z chwilą, gdy odda kompromitujący dokument, dostanie się w ręce tej kobiety, która potrafi zemścić się na niej w sposób okrutny i niezawodny. Zatrzymała się i odpowiedziała stanowczo.
— Nie!
— To ostatnie słowo? — spytała hrabina, mrużąc oczy.
— Ostatnie...
Ledwo zdążyła je wymówić, hrabina rzuciła się do niej i nagłym ruchem pchnęła ją do kominka. Porwała ciężki kandelabr bronzowy i uderzyła swoją ofiarę, mierząc w głowę. Orliczówna upadła, oblewając się krwią i wołając na pomoc. Hrabina uderzyła ją raz jeszcze i, gdy ta zemdlała, zaczęła wyrzucać z otwartej walizki rzeczy, oglądając każdą i szukając listu.
W sąsiednim pokoju za ścianą rozległy się głosy. Hrabina trwożnie podniosła głowę i nadsłuchiwała. Po chwili bez szmeru otworzyła drzwi i wyślizgnęła się z pokoju.
Orliczówna wkrótce oprzytomniała. Spostrzegła, że krew coraz silniej płynie z rozbitej głowy, doczołgała się do drzwi, robiąc ostatni wysiłek, podniosła się i wyszła do korytarza. Wielka słabość ogarnęła ją znowu i z krzykiem upadła... Obudziła się, gdy ją badał i bandażował doktór Belley. Obok stał sędzia śledczy. Orliczówna otworzyła oczy i przytomniej rozglądać się zaczęła.
— Kto napadł, kto skrzywdził biedną, złotowłosą panienkę? — pytał dobrotliwie stary Anglik, głaszcząc jej rękę.
— Hrabina del Romagnoli... — szepnęła.
Zdumienie odbiło się na twarzach lekarza i sędziego. Ten chciał natychmiast rozpocząć dochodzenie, lecz Belley wstrzymał go i rzekł:
— Zbyt wielki upływ krwi. Czaszka cała, lecz rana głęboka. Zdąży pan ze śledztwem. Ofiara nigdzie się nie ruszy, a zbrodniarka jest zbyt potężna, żeby obawiała się sądu.
— Potężna, ale do czasu, doktorze! — szepnął sędzia.
Wkrótce wyszli; przy łóżku chorej pozostała zgrzybiała, zrozpaczona postać staruszki matki.
Orliczówna przez kilka dni borykała się ze śmiercią. Gorączka nie porzucała jej. Majaczyła prawie stale, chwilami tylko uspakajając się i zasypiając. W malignie miotała się na łóżku, usiłując zedrzeć z siebie bandaże, lecz pilnowała jej staruszka matka i nie odstępujący chorej Malecki, który, ogarnięty nagłym niepokojem, przybył nazajutrz po wypadku. Z bezwładnych i obłędnych słów Haliny wybierał niektóre, rzucające światło na całą sprawę, a szczególnie na myśli samej Orliczówny. Zaczynał domyślać się prawdy, ale jeszcze nie chciał i nie mógł wierzyć, czuł tylko, że ta dziewczyna, taka śliczna i dumna, ta artystka, pełna subtelności i porywu, starała się odwdzięczyć mu za opiekę. W tej wdzięczności dopatrywał się jednak głębszych i cieplejszych pobudek. Zdawało mu się chwilami, że dostrzega je, więc się cieszył i fala rzewności zalewała mu serce. Wnet potem przychodziły zwątpienia, ciężkie i męczące.
Nie mógł być pewnym, że Halina, która wiedziała o jego przeszłości najbliższej, wybaczyłaby mu to tak prędko i bezboleśnie; czasem przychodziły inne wątpliwości: książę Razza i jego poufałe zachowanie się względem Orliczówny, nareszcie napad Aury, co Malecki mógł sobie tłumaczyć wybuchem kobiecej zazdrości. Miotał się więc, nie mogąc znaleźć dla swej myśli stałego i logicznego łożyska.
Pewnego poranku usłyszał imię, szeptem wymówione przez gorączkującą wciąż Halinę.
— Anselmo...
Nie wiedział co to miało oznaczać, ale natychmiast zatelefonował do wszechwiedzącego w Pekinie Wolfa.
— Anselmo... Anselmo... — odezwał się Niemiec. — Zaraz... A, już wiem! Jest to książę Razza, rzymski arystokrata. Kiedyś przyłączył się do nas podczas jednej z naszych wycieczek. Przypomina sobie pan? Taki wysoki, piękny mężczyzna?
Malecki natychmiast przerwał rozmowę i wybiegł do swego pokoju. Nie zdając sobie sprawy z tego, co nim kieruje, napisał krótki list, zamaszystem, energicznem pismem, włożył do koperty i na niej wypisał adres „Książę Anselmo di Razza-Modena. Willa Hrabiego del Romagnoli“.
Zadzwonił i posłał służącego z listem. Chodził po pokoju ze ściągniętemi brwiami i zaciśniętemi pięściami, od czasu do czasu wyrzucając słowa:
— Będę się bardzo starał... dobrze obmyślone! Zobaczymy czy wytrzyma głowa greckiego boga... Będę się starał!
Malecki przez cały dzień był bardzo podbudzony i, widocznie, na coś oczekiwał.
Nawet niespokojna o zdrowie córki pani Orliczowa spostrzegła zdenerwowanie Maleckiego i spytała go o to.
— Chcę zlikwidować swoje tu sprawy, — odpowiedział.
Urwał, a wzrok jego pobiegł ku leżącej Halinie.
Orliczowa instynktem zrozumiała myśl Maleckiego i przyłapała jego wzrok. Spochmurniała i więcej o nic nie pytała. Malecki długo chodził po pokoju, wreszcie zatrzymał się przed staruszką i zaczął się jej pilnie przyglądać.
Orliczówna jednak milczała, siedziała i głaskała wychudzoną bladą rękę córki, która od paru godzin wydawała się być spokojniejszą.
— Chcę panią zapytać... — zaczął Malecki.
Staruszka podniosła na niego oczy.
— Jestem serdecznie oddany pannie Halinie... paniom.... — szepnął.
— Dziękuję panu bardzo! Wiem o tem — odpowiedziała. — Chciał pan zrobić dla nas jaknajlepiej. Nie pana wina w tem, co się stało.
Malecki znowu przeszedł się kilka razy i po chwili ciągnął dalej:
— Nie mam żadnego prawa... ale to żadnego! — pytać o to, o co chcę zapytać panią.
— Proszę! — rzekła spokojnym głosem.
— Chcę wiedzieć... czy panna Halina nie jest z kimkolwiek związana uczuciem, czy obietnicą?.. Może pani mi na to nie odpowiadać, bo, powtarzam, nie mam prawa o to pytać...
Orliczowa pomilczała chwilę, a potem odpowiedziała:
— Nie! Nic nigdy mi o tem nie mówiła, a jest ze mną bardzo szczera. Zawsze przez całe życie ciężko pracowała. Jest dumna i, gdyby zechciała połączyć z kim swoje życie, uczyniłaby to tylko w jednym wypadku, jeżeli mogłaby coś swego wnieść do nowej rodziny.
— Panna Halina jest artystką, wniosłaby swój talent, co daje samodzielność i stanowi prawdziwy nie podlegający katastrofom kapitał! — z wybuchem zawołał Malecki.
— Niezawodnie! — zgodziła się Orliczowa. — Lecz Halina dopiero niedawno skończyła konserwatorjum, zaledwie rozpoczęła karjerę artystyczną, gdy wybuchnęła rewolucja, która zmusiła ją do grania w Karltonie i nawet do sprzedawania dzienników...
Umilkła i pokryjomu wytarła oczy chusteczką.
Malecki milczał, zbierając rozbiegające się myśli. Z trudem szukając słów, zaczął szeptać.
— Jeszcze mam jedno pytanie... Nie jest ono zasadnicze bynajmniej... niech pani tego źle nie tłumaczy... Ale dla mnie ta kwestja ma znaczenie osobiste... przez wzgląd na moje własne błędy... grzechy, o których panna Halina wie... Chciałem się zapytać... Czy panna Halina... Nie! nie mogę! Nie mogę...
Malecki zerwał się z fotelu i skierował ku drzwiom.
— Rozumiem pana! — rzekła. — Chciał pan zapytać, czy moja córka ma przeszłość... Pytanie całkiem uzasadnione, gdyż jasny jest dla mnie tok myśli pana. Dziewczyna, która przeszła piekło w zdziczałej Rosji, która ciężko walczyła o jutro w obcem, pełnem pokus i zdrady mieście, łatwo mogła mieć przejścia i przygody, stanowiące tę przeszłość, o którą zapytuje pan. Czy dobrze zrozumiałam?
— Tak...
Orliczowa uśmiechnęła się, patrząc na zaniepokojonego Maleckiego, i wymówiła tylko jedno słowo:
— Nie!
Malecki rozpromieniał cały, rzucił się do rąk staruszki, lecz po chwili podniósł na nią smutne oczy.
— Źle ze mną! — rzekł niespokojnym tonem, już nie zważając na to, że się zdradza. — Źle! Ja z moją wstrętną, rozpustną przeszłością omal że na oczach panny Haliny, nie mogę, nie mam prawa marzyć o takiej żonie.
Staruszka milczała, więc Malecki pytająco spojrzał na nią.
— Tego ja nie wiem, — rzekła. — Na to tylko Halina może panu odpowiedzieć.
Malecki chciał jeszcze rozmawiać z Orliczową, gdy wszedł doktór Belley. Zbadał chorą, nałożył świeże bandaże i później przeszedł do pokoju Maleckiego.
Usadowiwszy się wygodnie na kanapie i popijając whisky z zimną wodą, oznajmił, że kryzys minął, i że Orliczówna, posiadając młody organizm, szybko powróci do zdrowia. Malecki, posłyszawszy to, wybiegł do pokoju pań, aby uspokoić Orliczową. Gdy powrócił, zastał Belleya, uśmiechającego się filuternie.
— Well! well! — powtarzał, mrużąc oczy. — Cieszy mnie to niepomiernie! Widzę, że jestem dobrym psychologiem!
— Nie rozumiem doktora! — rzekł zdziwiony Malecki.
— To też dobrze, że pan mnie nie rozumie! — zaśmiał się Anglik. — Ale ja rozumiem i spodziewam się niedługo dostać zawiadomienie o ślubie dwojga bardzo dla mnie sympatycznych ludzi.
Malecki podszedł do doktora, dolał mu whisky, nalał sobie i zawołał, trącając się z Belleyem kieliszkiem:
— Oby w dobrą godzinę pan wymówił te słowa!
Doktór ścisnął mu dłoń i powiedział poważnym głosem:
— Wymówiłem to w dobrą, szczęśliwą godzinę, nie wątpię!
Po tej rozmowie Belley szczegółowo opowiedział o przebiegu wypadków politycznych w Pekinie, gdzie po trochu stosunki pomiędzy rządem a marszałkiem Dżanem uległy znacznemu złagodzeniu, poinformował Maleckiego o plotkach, co do zajścia w pałacu del Romagnoli, wypalił grube i długie cygaro i wyszedł.
Malecki powrócił do pokoju rodaczek. Staruszka krzątała się, Halina po opatrunku spała głębokim, spokojnym snem. Malecki wkrótce wyszedł na miasto i przyniósł duży bukiet białych róż w prześlicznej wazie z chińskiej porcelany.