<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Kiedy Jan, idąc za radą matki, zdecydował się wyjść na kolej, na przyjęcie Nadermanów, nie przypuszczał nigdy, że tak trudno będzie mu przebyć tych kilka godzin w towarzystwie Julii. Teraz dopiéro przekonał się, jak męczącą przyjął rolę na siebie. Nie mógł rozmawiać z nią, jakby z osobą całkiem obojętną, z którą zwykła łączyła-by go znajomość, a nie chciał być takim, jak dawniéj; bał się nawet potrącić w rozmowie o coś takiego, co-by przypominać im mogło przeszłość, o któréj chciał teraz zupełnie zapomniéć. W takich warunkach rozmowa była bardzo trudną. W liczniejszém towarzystwie szło jeszcze jako tako, rozmowa była ogólną, o wszystkiém, i wszyscy brali w niéj udział. Ale gdy starzy Nadermanowie przeszli do drugiego pokoju, gdzie właśnie składano kufry i tłumoki, a Leon pod jakimś pozorem wysunął się na miasto i młodzi zostali sam-na-sam ze sobą, położenie Jana stało się wielce kłopotliwém. Czas jakiś milczeli oboje. Julia czekała, co jéj powié; była pewną, że ma jéj wiele do powiedzenia; spodziewała się, że, korzystając z téj chwili samotności, niekrępowany niczyją obecnością, będzie jéj mówił o swojéj tęsknocie za nią, o miłości; że może będzie jéj robił jakie wyrzuty. Tymczasem, ku wielkiemu jéj zdziwieniu, Jan zaczął całkiem chłodno i spokojnie zapytywać ją o niektóre wspólne znajomości w Wiedniu; potém pytał, jaki lekarz radził jéj krajowe wody, jak długo myślą zabawić i tak daléj. Julia z początku odpowiadała mu na te pytania, uważając je za wstęp do serdeczniejszych wynurzeń, gdy jednak spostrzegła, że wyszukuje coraz to obojętniejsze przedmioty, ograniczała się krótkiemi odpowiedziami, w których tonie zdradzała się wewnętrzna irytacya i niecierpliwość; aż w końcu, nie mogąc zapanować nad sobą i nie pozwalając mu kończyć jakiegoś pytania, które jéj właśnie zadawał, odezwała się żywo, z wyrzutem:
— Dlaczego męczysz mnie pan i nudzisz takiemi pytaniami? Dlaczego bawisz się pan w naiwnego i udajesz, że nie wiész, poco wybrałam właśnie te kąpiele, a nie inne? Może pan chcesz, abym to sama powiedziała? Jeżeli o to panu idzie, to nie będę się zapierać. Tak, dowiedz się pan, że zrobiłam to dla ciebie. Pięknie mi się pan za to odpłacasz!
Mówiła głosem zadyszanym, na-pół z płaczem.
Jan nie wiedział, co odpowiedziéć na to wyraźne oświadczenie uczuć. Nigdy przedtém Julia nie była z nim tak szczerą. Owszem, kiedy on dawał jéj wyraźne dowody swéj miłości, zdawała się nie rozumiéć go; gdy tymczasem teraz sama z taką otwartością odkryła się przed nim. Nie przypuszczał w tém wyznaniu nic więcéj nad chwilowy kaprys rozpieszczonéj jedynaczki, któréj zachciało się nagle jego serca, jak zabawki, a zachciało się dlatego właśnie, że trudność dostania była większą; znając Julią, wiedział dobrze, że to nie serce mówiło przez nią, ale podrażniona jego obojętnością miłość własna, chęć zaspokojenia swojéj woli; a jednak nie miał odwagi odpowiedziéć na to wyznanie tak, aby jéj całkiem odebrać nadzieję, a przynajmniéj szukał słów takich, w których-by jéj, jak w cukierku, podać tę przykrą wiadomość.
Na szczęście wejście ojca przerwało tę drażliwą dla niego rozmowę. Bankier zdawał się być czémś zafrasowany. Twarz jego, zwykle spokojna, była w téj chwili trochę wzruszona.
— A to wcale nieprzyjemna niespodzianka — rzekł, wchodząc do pokoju. — Czy wiecie, co się stało? Okradziono nas. Wszystkie kosztowności, pieniądze, jakie mieliśmy w kufrach, zginęły.
— Gdzie? kiedy? — spytał Jan — wszak dopiéro co rzeczy przywieziono z kolei.
— To téż to jest niewytłómaczone. Kufry były zamknięte, zamki są nienaruszone, a rzeczy zginęły. Złodziéj widocznie miał dosyć czasu do wyboru, bo wziął tylko najkosztowniejsze rzeczy; resztę, jak suknie kobiece, bieliznę, zostawił. A chodźcie zobaczyć.
Przeszli do drugiego pokoju, gdzie bankierowa z rozpaczy łamała ręce i co chwila wąchała flakonik z kolońską wodą, aby nie zemdléć ze wzruszenia.
— A więc i moich pereł niéma? — spytała Julia.
— Nic niéma! wszystko zabrano, zrabowano! — desperowała matka.
— Niczego mi tak nie żal, jak moich kolczyków. Pan je znasz dobrze, panie Janie? nawet panu podobały się bardzo.
— Więc kradzież prawdopodobnie dokonaną była na kolei — odezwał się Jan, zmieszany także niepomału tym wypadkiem.
— Tak się zdaje.
— Należy więc przedewszystkiém szukać tam wyjaśnienia tego niewytłómaczonego faktu.
— Właśnie dałem już znać o tém naczelnikowi stacyi, jak również zawiadomiłem sąd i policyą.
Na to nadszedł Leon, który na mieście dowiedział się o wszystkiem. Wiadomość bowiem o téj kradzieży z niesłychaną szybkością się rozeszła i całe miasto było nią poruszone. Niebawem nadbiegł naczelnik stacyi, komisarz policyi, kilku żandarmów i urzędnik sądowy. Rozpoczęło się badanie, spisano protokół i usiłowano znaléźć jaką taką poszlakę; ale wszystkie dochodzenia nie doprowadzały do wytłómaczenia tego zagadkowego wypadku. Policya była niezmiernie zaaferowana tą kradzieżą, tak ze względu na wartość skradzionych rzeczy, jak i osobę pokrzywdzonego, który był znaną figurą w finansowym świecie.
— Czy panu niewiadomo — spytał urzędnik sądowy — czy, oprócz pańskich rzeczy, nie skradziono jeszcze komu?
— Nie wiem o tém — odrzekł bankier.
— Razem z nami — dodał Leon — jechał jakiś Węgier.
— I miał kufer znacznéj objętości — objaśniał Jan — widziałem właśnie, jak go wynoszono z kolei.
— Czy nie wiedzą panowie, gdzie stanął?
— Nie wiemy. Prawdopodobnie pojechał daléj.
— I jeżeli mu także co skradziono, to nie spostrzeże się zapewne, aż w domu.
— Panowie nie wiedzą nazwiska tego Węgra? — spytał znowu urzędnik.
— Nie wiemy.
— Pan Adolf wié — odezwała się żywo Julia i nagle urwała, spojrzawszy na Jana. Niechcący zdradziła się przed nim, że Adolf z nimi jechał, a nie chciała, aby on wiedział o tém.
— Cóż to za pan Adolf?
— Nasz znajomy — rzekł bankier poważnie — będzie można do niego napisać o adres tego Węgra, jeżeli panom to potrzebne.
Wysłano niezwłocznie telegram do Adolfa, urzędnik kolei telegrafował także do głównego zarządu o tym wypadku, a organa policyjne we wszystkich miastach i miasteczkach dostały polecenie śledzenia skradzionych przedmiotów.
Rozumié się, że wypadek ten zatrzymał bankiera na dłużéj w tém miejscu. Obecność jego była tu konieczną dla dania potrzebnych wyjaśnień sądowi.
Jan cały ten wieczór przesiedział w hotelu; rozmowa toczyła się wyłącznie o owym wypadku. Każdy robił najrozmaitsze domysły, tłómaczył według swojego mniemania; ale wszystkie domysły rozbijały się o to, którędy złodziej mógł dostać się do wagonu, przy którym znajdował się konduktor. Nadto wagon ten, według objaśnienia urzędnika kolei, zawierał pakunki, które dopiéro na ostatnich stacyach miały być wydawane, i dlatego był nietylko zamknięty, ale i zaplombowany. Plomba była nietknięta, bo sam był przy otwarciu wagonu. Bankier tracił prawie nadzieję odkrycia sprawcy. Julii szło głównie o to, aby się jéj kolczyki przynajmniéj i perły znaléźć mogły. Bankierowa co chwila dostawała mdłości na wspomnienie kosztowności swoich, które także uważała za stracone. Następny dzień Jan przepędził także w towarzystwie Nadermanów; wymagał tego dalszy tok śledztwa, przy którém obecność jego była potrzebną. Zaledwie koło wieczora dopiéro miał czas wpaść na chwilę do Amelii, aby jéj wytłómaczyć powód swojéj nieobecności i dowiedziéć się o jéj zdrowiu, bo aptekarz zaniepokoił go, mówiąc, że stara żydówka przychodziła znowu po morfinę.
To téż zdziwił się niemało, gdy zastał ją zupełnie zdrową; wybierała się właśnie do jego matki. Zdziwił się jeszcze więcéj, gdy Amelia powiedziała mu, że nigdy w życiu nie używała morfiny.
— Dla kogoż więc Sura mogła brać to lekarstwo? A wiem dobrze, iż nieraz już je brała.
— Może dla siebie, albo dla ojca.
— Czy ojciec twój jest tutaj?
— Był, ale już wyjechał. Przyjechał w nocy, nie wiem nawet kiedy, bo spałam tak mocno, że nie słyszałam. Dopiéro nad ranem dowiedziałam się o tém. Chciałam go zatrzymać, aby był u was i poznał ciebie, ale ważne jakieś interesa nie pozwoliły mu zostać. Obiecał mi, że tu będzie znowu za parę tygodni. No, a ci twoi goście wyjechali także, i nie bardzo ci smutno po nich?
— Są jeszcze.
— Są? — zapytała żywo i niespokojnie spojrzała na niego. — Dlaczego zostali?
— Przykry wypadek ich zmusił. — Tu Jan opowiedział Amelii o nieszczęściu, jakie spotkało rodzinę bankiera. Zasmuciła się tém bardzo. Nietylko szło jéj o stratę, jaką ponieśli, ale i o tę stratę, jaką będzie musiała sama ponieść, będąc pozbawioną Jana na czas dłuższy. Był on dla niéj skarbem, kosztowniejszym, niż wszystkie bogactwa bankiera, i bała się o jego stratę.
— A więc moje niepokoje nie skończyły się jeszcze — mówiła ze smutkiem w głosie. — O, gdybyś ty wiedział, co ja wycierpiałam przez te kilkanaście godzin!
— Więc tak mało mi wierzysz? — spytał, tuląc ją do siebie.
— O, ja wierzę ci, i kiedy jestem przy tobie, czuję się szczęśliwą, spokojną; ale kiedy sama tu tak siedzę, jakieś okropne przeczucia trwożą mnie. Przychodzi mi wtedy do głowy, że cię więcéj nie zobaczę, że mi cię zabiorą gdzieś daleko, i koniecznie mi się zdaje, że przyjazd tych... tych twoich gości jakieś nieszczęście sprowadzi na nas. Cóż ja pomogę na to, że mi takie myśli przychodzą do głowy.
— To nie siedź w domu, idź do matki mojéj, tam się rozerwiesz trochę. Będziecie rozmawiać o naszéj wspólnéj przyszłości, układać plany.
— Właśnie wybierałam się do was. Matka twoja umié pocieszać i dodawać odwagi.
— Więc chodźmy do niéj.
I poszli do staruszki, a ta ich przyjęła z wesołym uśmiechem, od którego rozpogodziły się ich myśli.
Cały ten wieczór Jan pozostał już w towarzystwie matki i Amelii, i tak mu tu było dobrze, zacisznie, spokojnie, że uczuł niechęć do Nadermanów, iż swoim pobytem w mieście ukradną mu tyle chwil przyjemnych. Postanawiał sobie w duszy bywać u nich o tyle tylko, o ile konieczność i względy gościnności wymagać będą. I rzeczywiście następnego dnia bawił tam zaledwie kilka godzin i, pomimo próśb Julii, pożegnał się wcześnie. Ale Leon wyszedł z nim także; przyczepił się do jego towarzystwa, bo się nudził ogromnie w téj mieścinie, gdzie nie było ani kawiarni, ani teatrów. Jedyną jego rozrywką mogło być towarzystwo Jana, i dlatego nie opuszczał go przez cały dzień. Grzeczność nakazywała Janowi zaprosić go na papierosy i pogawędkę do siebie. Leonowi było to bardzo na rękę, że miał gdzie zabić czas, i stał się odtąd częstym gościem. Był to dla Jana bardzo męczący gość, bo przez niego rzadko bardzo mógł widywać Amelią. Można było wprawdzie zaradzić temu, gdyby był wprowadził Leona w swoje kółko familijne, ale nie chciał tego z umysłu. Zdawało mu się, że ubliżył-by tém miłości swojéj, gdyby blizkiego krewnego Julii zapoznał z tajemnicami swego serca. Znał złośliwy dowcip Leona, który nie oszczędzał nikogo, i nie mógł pozwolić na to, aby Amelią narażać na złośliwe jakieś uwagi garbuska. Była ona dla niego rodzajem świętości, którą chronił przed oczyma profanów.
Niepodobieństwem jednak było, aby Leon, bywając tak często u Jana, nie spotkał kiedy Amelii. Stało się to raz właśnie, kiedy wychodzili z domu do Nadermanów. Na schodach spotkali Amelią, idącą na górę. Jan nie przemówił do niéj ani słowa, ukłonił się tylko; ale sprytny garbusek z tego ukłonu poufałego, z zarumienionéj twarzy panny, ze spojrzeń, jakie zamienili ze sobą, domyślił się wszystkiego i, gdy był już na ulicy, odezwał się niby do siebie:
— Teraz rozumiem, dlaczego czary rusałki nie skutkują; mamy talizman.
Jan udał, że nie rozumié téj alluzyi i nic się nie odezwał; niekontent był jednak, że Leon podpatruje tajemnice jego serca i myślał nad tém, jakby można pozbyć się delikatnie tak ciekawego towarzysza, a przynajmniéj nie przyjmować go w domu. Przypadek pomógł mu w tym względzie. Leon, kupując jakieś lekarstwo w aptece, poznał się z aptekarzem i dowiedział się, że ten nieźle gra w szachy. Była to niemała asekuracya przeciw nudom, i Jan przez to został oswobodzony od jego ciągłego towarzystwa. Mógł teraz więcéj czasu poświęcić matce i Amelii. Potrzebował być z niemi częściéj dla własnego spokoju, dla odzyskania równowagi, którą tracił w towarzystwie Julii. Bo jakkolwiek serce jego obojętne było całkiem dla niéj, to jednak kosztowało go bardzo wiele zachować zimną krew i spokój wobec tych wyraźnych objawów skłonności, jakie mu okazywała. Była to jedna z tych natur kapryśnych i despotycznych, które umieją na zimno i bez wyrzutów sumienia dręczyć ofiary, uległe ich woli, ale miękną wobec woli silniejszéj; a Jan właśnie zyskał nad nią przewagę chłodem i obojętnością. Rozpacz jéj z tego powodu miała takie pozory prawdziwéj miłości, że była-by przysięgła, iż jest w nim na śmierć zakochaną. Jan więc ciężkie musiał przechodzić próby, gdy mu przyszło udawać, że nie rozumié jéj spojrzeń, jéj słów, gdy niektóre drażliwe jéj pytania zbywać musiał niegrzeczném milczeniem, lub obracać w żart. Jakkolwiek bądź, była to przecież istota, którą on kochał niegdyś, a przynajmniéj tak mu się zdawało; na któréj skinienie był dawniéj niewolniczo posłuszny; a przytém była młoda i piękna: powaby jéj ciała, elegancya, zbytek, jakim była otoczona, zalotność, którą drażniła nerwy jego, wszystko to działało, jak szampan, odurzało zmysły, upajało. Dopiéro widok Amelii trzeźwił go z tego upojenia; była ona dla niego rodzajem lekarstwa przeciw niebezpiecznéj truciźnie. Amelia instynktem odgadywała niebezpieczeństwo, grożące Janowi, a bardziéj jeszcze jéj saméj, i niecierpliwie oczekiwała chwili wyjazdu Nadermanów. Jan także bardzo życzył sobie tego; blizkość Julii źle oddziaływała na jego zdrowie moralne.
Tymczasem sprawa kradzieży wlokła się nadzwyczaj powoli. Według adresu, nadesłanego przez Adolfa, policya zażądała z Trenczyna bliższych wiadomości o owym Węgrze. Pokazało się, że człowieka takiego nazwiska nie znano tam całkiem. To naprowadziło na podejrzenie, czy przypadkiem ów Węgier nie zostaje w związku z tą kradzieżą. Zażądano od Julii dokładnego rysopisu i wysłano za nim listy gończe. Wszystko to jednak nie doprowadziło do żadnego odkrycia. Ścisłe śledztwo, przeprowadzone ze służbą kolejową, także nic nie wykazało. Kolej nie chciała przyjąć odpowiedzialności za skradzione rzeczy, tłómacząc się, że kufry nie zginęły i zamki nie były naruszone. Bankier widział, że dalsze siedzenie tutaj nie doprowadzi do niczego, i zdecydował się wyjechać. Żona chętnie zgodziła się na to, bo już stęskniła się za zabawami i towarzystwem; Leon także z radością przyjął tę nowinę; jemu miasteczko robiło wrażenie bezludnéj wyspy, na którą dostał się po rozbiciu okrętu. Nawet Julia cieszyła się z wyjazdu, bo ani przypuszczała, żeby Jan nie pojechał z nimi. Dopiéro w ostatniéj chwili dowiedziała się o tém, kiedy, siedząc już w powozie, zobaczyła, że Jan nie był wcale wybrany jak do podróży i nie myśli siadać z nią razem.
— Jakto? Pan nie z nami? — spytała zdziwiona, przerażona prawie tą niespodzianką.
— Nie mogę pani — odrzekł grzecznie Jan — interesa zatrzymują mnie tutaj.
— I nie będziesz pan całkiem u wód? — spytał bankier — a ja chciałem właśnie rozmówić się z panem ostatecznie w interesie naszego przedsiębierstwa. Czas-by było rozpocząć budowę fabryki.
— Spodziewamy się, że nas pan odwiedzisz — dodała bankierowa.
Jeden tylko Leon nic się nie odzywał i spoglądał na wszystkich z uśmiechem, w którym malowała się ukryta radość i złośliwość.
— No, przyjedziesz pan? — spytała Julia głosem miękkim, przytrzymując w swoich delikatnych rączkach jego rękę, którą podał jéj na pożegnanie, i dodała ciszéj, prawie ze łzami — przyjedź pan, ja bardzo proszę!
— Może — odezwał się niepewnie Jan.
— Będę czekać — rzekła i rzuciła mu na pożegnanie spojrzenie, od którego gorąco mu się zrobiło.
— Do widzenia, do widzenia — odezwało się kilka głosów i powozy ruszyły z miejsca.
Julia kilka razy wychyliła się jeszcze z powozu i posyłała Janowi ręką pozdrowienie. Już powóz zniknął w obłoku kurzawy, a Jan stał jeszcze, jakby zaczarowany, na miejscu, i patrzał. Dopiéro głos aptekarza obudził go z tego zapatrzenia.
— Szczęśliwy człowieku! — rzekł oryginał w zielonych okularach i czerwonym fezie, uderzając z lekka w ramię Jana — nad czém-że myślisz? co? I to wabi, i to nęci, wśród rozkosznéj sianożęci; prawda?
Słowa te podziałały, jak zimna woda, na rozstrojone nerwy Jana; opamiętał się i wytrzeźwiał. Spojrzał na aptekarza, a ujrzawszy go w podróżném ubraniu, z torebką w ręku, spytał:
— A pan dokąd się wybierasz?
— Także do wód. Kiedyż będziemy mieli przyjemność zobaczyć tam ciebie?
— Zapewne nie doczekacie się.
— Oby! — uścisnął mu rękę przyjaźnie i siadł na wózek.
Jan poszedł spiesznie do siebie. Tak mu jakoś lekko, swobodnie zrobiło się na sercu po wyjeździe Julii, jakby się przebudził po męczącym śnie w majowy poranek. Sam się dziwił, że tak prędko jéj czary straciły moc swoję nad nim i nie zostawiły po sobie żadnego śladu. I z oczu, i z myśli równocześnie mu się usunęła. Z czystém sumieniem wracał do Amelii, i witał ją tego dnia z taką radością i uczuciem, jakby Bóg wié jak dawno jéj nie widział. I ona odetchnęła także, skoro się dowiedziała o wyjeździć Nadermanów; i w cichém mieszkanku Leszczyców wróciło znowu wszystko do dawnego porządku. Stary Leszczyc, który na kilka dni wyjechał był z domu w interesach klasztoru, a może i dlatego, aby uniknąć spotkania się z Nadermanami, powrócił także do domu i brał udział w szczęściu rodzinnego kółka swego. Czworo tych osób, szczególniéj kiedy były razem, przedstawiało obraz zadowolenia i miłości, twarze ich były takie jasne, promieniejące, jakby pośród nich wchodziło nowe jakieś słońce i rzucało blaski na nich złociste. Miłość młodych miała wszystkie powaby wiosny, a staruszkowie przypominali sobie pogodne dnie jesienne.
Po wspólnych naradach, Jan wyjechał na kilka dni do Lwowa zawrzéć ostatecznie układ z jakąś spółką właścicieli kopalni nafty. Chciał miéć coś pewnego w ręku, aby można było na seryo myśléć o małżeństwie z Amelią. Chrzest jéj miał się odbyć za jego powrotem. Tymczasem kobiety zajęły się szyciem wyprawy, a podczas szycia snuły się marzenia i projekta, jak złote nici. Jan sprawił im niespodziankę swoim powrotem, bo wrócił o parę dni piérwéj, niż myślał. Amelia nic nie wiedziała jeszcze o jego przybyciu; to téż, nie zastawszy jéj u rodziców, poszedł do jéj mieszkania, aby ją powitać coprędzéj. Spotkał właśnie Surę, wracającą do domu, wszedł więc bez dzwonienia, na palcach, otworzył drzwi po cichu, aby nagle, niespodzianie zjawić się przed nią. Stała właśnie przed lustrem i przymierzała jakiś naszyjnik. Chciał niepostrzeżony zbliżyć się do niéj i zasłonić jéj oczy; ale zobaczyła go w lustrze, krzyknęła z radości, rzuciła naszyjnik na ziemię i z rozwartemi ramionami upadła w jego objęcia.
— Wróciłeś? Ach, jak to dobrze! jakiś ty dobry! — mówiła, tuląc się do niego z nieopisaną uciechą. — Wszystkim nam tu było bardzo smutno bez ciebie.
— I pocieszaliśmy się przymierzaniem naszyjników — odezwał się Jan żartobliwie.
— A, prawda? jaki piękny? — rzekła, podnosząc z ziemi naszyjnik i pokazując go Janowi — to prezent ślubny od ojca; mówił mi wprawdzie, żeby tego przed weselem nikomu nie pokazywać, musiałam mu nawet przysięgnąć na to.
— A to dlaczego?
— Nie wiem, co on ma w tém; podobno boi się, aby nas nie okradziono, żeśmy tylko same z Surą. No, ale przed tobą nie mam sekretu, bo ty — to ja, a ja — to ty, nieprawda? I ojciec pewnie nie pogniewa się, że dla ciebie złamałam przysięgę. Zasłużyłeś na to, żeś przyjechał tak prędko. No, pocałuj mnie — mówiła daléj z dziecinną wesołością, podając mu czoło — to ci jeszcze coś pokażę. — I pobiegła do alkierzyka, gdzie zabawiwszy chwilę, wyszła ubrana w kolczyki, przy których wisiały dość ogromne perły w złotych haczykach.
— A co? prawda, że cudowne? — mówiła, stając przed nim wesoła i uśmiechnięta. — Cóż? nic nie mówisz, jak ci się podobają? Dlaczego wpatrujesz się we mnie tak dziwnie? — spytała, zmieszana jego spojrzeniem.
— Zkąd masz te perły? — spytał Jan zmienionym głosem.
— Mówiłam ci, że od ojca. Dlaczego pytasz się o to?
— To są właśnie perły, które zaginęły z innemi rzeczami na kolei.
— Kradzione! — zawołała przerażona, szybko wyjęła kolczyki z uszu i rzuciła je ze wstrętem od siebie. — Zabierz je, odnieś; nie chcę ani chwili miéć u siebie kradzionych rzeczy!
— Trzeba jednak wiedziéć, od kogo twój ojciec je kupił; po tym śladzie dojdziemy do złoczyńcy. Czy ojciec nie mówił ci, gdzie to kupował?
— Nie pytałam się go o to. Ale on będzie tu znowu za parę tygodni, to się dowiemy. Tymczasem idź, zanieś to, niech policya śledzi. Mój ojciec pewnie gdzie w okolicy jest na jakim jarmarku, oni to będą wiedzieli, zawołają go i powié im, gdzie szukać złodzieja.
Jan uznałto za bardzo słuszne, zabrał tedy kolczyki i naszyjnik i poszedł z tém do policyi, gdzie zdał sprawę, w jaki sposób przyszedł do tych przedmiotów, i podał nazwisko ojca Amelii. Kiedy wrócił do domu, zastał tam Amelią. Leszczycowie wiedzieli już od niéj o wszystkiém i ucieszeni byli, że trafiono nareszcie na ślad zbrodni, jak również, że Nadermanowie będą mogli przyjść napowrót do posiadania swojéj własności.
— Tylko niech tu nie przychodzą więcéj — mówiła na-pół żartem Amelia — i niech mi nie zabierają mojéj własności.
Jan przytulił ją do siebie i pocałował w czoło; równocześnie uczuł, że usta Amelii dotknęły jego ręki. Usunął ją prędko i rzekł z wyrzutem prawie:
— Dziecko, co robisz?
— Znak, że to moja własność — rzekła. Usta jéj się śmiały, a w oczach łzy miała. Była w dziwném jakiémś usposobieniu tego wieczora, wesoła aż do pustoty, ale mało brakło, żeby się rozpłakała. Jan z matką późno wieczorem odprowadzili ją do domu.
Na drugi dzień rano gruchnęła dziwna wieść po mieście, że w mieszkaniu żydówki odbyła się w nocy rewizya, że znaleziono mnóztwo skradzionych rzeczy, i wskutek tego obie żydówki zaaresztowano. Wieść ta, przechodząc z ust do ust, urosła, szczególniéj w ustach niektórych plotkarek miejskich, do potwornych rozmiarów; mówiono już o jakichś trupach, znalezionych w piwnicy, o jakichś podziemnych kurytarzach, które ciągnęły się na pół mili, a któremi zbójcy dochodzili do miasta. Naczelnikiem tych zbójców miał być ojciec żydówki, a ona kochanką ich. Panna Zenobia dała na mszę świętą, że jéj Pan Bóg zdrowo i cało pozwolił wydostać się z téj jaskini zbójców.
— Mój Azorek — mówiła — czuł tam coś złego. Ile razyśmy tam wchodzili, doznawał biedaczek nerwowego drżenia. A i ta żydówka, o! jéj coś niedobrego patrzało z oczu; prawdy religijne nie przystawały do jéj bezbożnéj duszy, to była tylko hipokryzya, aby nas w pole wywieść i zamydlić oczy tym chrztem. To téż sprawiedliwość Bozka nie przepuści jéj bezkarnie tego grzechu.
Najwięcéj jednak poruszyła ta sprawa dom burmistrza. Była to woda na ich młyn. Panna Aniela aż pod sufit skakała z radości.
— Dobrze mu tak, dobrze! niech teraz żeni się ze złodziejką! To się ubrał dopiéro!
— A co, widzicie! — mówiła pani burmistrzowa — ja zawsze mówiłam: wypędzić tę żydówkę z miasta! Ona mi się zaraz nie podobała.
— Trzeba-by się zapytać pana Jana, czy ślub będzie w kryminale! O! chciała-bym się teraz z nim gdzie spotkać! Mieli-byśmy o czém rozmawiać! — mówiła tryumfująco Aniela.
— Toż to pójdzie po nosie Leszczycom! — odezwał się burmistrz. — Nie będą mogli pokazać się między ludźmi ze wstydu, że tak tę żydówicę protegowali, w domu u siebie gościli.
— E! trafił swój na swego. Ja-bym tam trzech groszy nie dała, czy i oni w téj sprawie palcy nie umaczali. Żebym była komisarzem, to-bym wszystkich zaaresztowała.
— No, to znowu nie. Bo gdyby tak było, jak mówisz, to-by przecież syn Leszczyca nie dawał sam znać o tém do sądu.
— A kto ich tam wié? może się posprzeczali z żydami i przez zemstę to zrobili.
Kiedy tak rodzina burmistrzów obrabiała con amore sprawę aresztowania żydówki, folgując w tém osobistéj zawiści względem Leszczyców, przyszła ciocia z miasta i, jako nowość, zaczęła im opowiadać to samo.
— Wy tu siedzicie i o niczém nie wiecie, a tam w mieście historye się dzieją.
— Ależ wiemy już, wiemy! — odezwała się kwaśno Aniela.
— Jakto? o żydówce już wiecie?
— Wiemy, wiemy!
— I o trupach znalezionych?
— O jakich trupach? — spytał burmistrz.
— No, przecież znaleziono jakiś kufer, w którym był człowiek.
— A cóżeś ty nam nic o tém nie mówił? — zainterpelowała żona burmistrza.
— Ależ to nie tak było. Dajżeż siostra spokój z takiém gadaniem!
— Ty, jak widzę, myślisz ich jeszcze bronić! — zawołała znowu małżonka.
— Ależ nie bronię, tylko poco bajki gadać?
— Kiedy ja sama słyszałam, jak na ulicy baby rozpowiadały sobie o jakimś kufrze i człowieku!
— No, to o tym kufrze właśnie, w którym siedział złodziéj ukryty, ale nie trup żaden! Kufer ten oddano między pakunki, a że się zamykał z wewnątrz, więc sobie złodziej, mosterdzieju, podczas jazdy otworzył kufer i dopiéro wytrychami majstrował po cudzych kufrach, przenosząc do swojego, co mu się zdawało, że warte tego.
— A cóż to za szelmowski pomysł! — zawołała z oburzeniem pani burmistrzowa.
— A rzeczywiście dowcipni złodzieje, niéma co mówić! — pochwalił burmistrz, któremu się ta sztuka złodziejska nie na żarty podobała.
— I to podobno ojciec téj żydówki siedział w tym kufrze; prawda ojcze?
— To są domysły tylko. Kufer ten znaleziono w piwnicy i po nim doszli wszystkiego. Ten kufer zdradził całą tajemnicę. To tak się rzecz miała! — dodał głośniéj, zwracając się z tém specyalnie do siostry.
Ale ciotka nie dała się przekonać i wciąż utrzymywała, że oprócz kufra znaleziono jakiegoś trupa, jakieś szkielety w łańcuchach. Wiadomość tę przyniosła ona z targu, gdzie właśnie była kuźnia takich potwornych wieści. Po całém bowiem mieście nie mówiono o niczém, tylko o tém zdarzeniu. Wszystkie uszy były w natężeniu, wszystkie języki były w ruchu.
W jednym tylko domu Leszczyców nie mówiono nic. Wiadomość o aresztowaniu Amelii i odkryciu w piwnicach złodziejskich skarbów przygniotła, zgnębiła całą familią i zamknęła usta. Siedzieli w ponurém milczeniu, każde zajęte swojemi myślami. Piérwsza Leszczycowa ośmieliła się wspomniéć Amelią:
— Biedna dziewczyna — rzekła — co ona tam cierpiéć musi!
Jan i ojciec nie odezwali się nic na to.
Po niejakimś czasie Leszczycowa zapytała znowu męża:
— Nie wiész, czy wolno się z nią widziéć?
— Nie wiem — odrzekł krótko.
Wstała, wzięła chustkę z szafy i kapelusz. Syn spojrzał na nią ponuro.
— Dokąd chcesz iść, matko?
— Do niéj.
— Poco?
— Pocieszyć ją, dodać odwagi biednemu dziecku.
— Nie rób tego. Na co się masz kompromitować. My nie mamy już nic wspólnego z tymi ludźmi, z nią.
— Wszak sam mówiłeś, że ona niewinna, i ja jestem o tém najmocniéj przekonana.
— Zawsze to córka złodzieja.
— Cóż ona temu winna? Czyż dzieci odpowiadać mogą za zbrodnie rodziców?
— Dlaczegoż nie? Jeżeli cnoty rodziców dodają świetności dzieciom i podnoszą ich wartość w oczach ludzi, to słuszna całkiem rzecz, że zbrodnie rzucają na nich hańbę.
Głuche milczenie zapanowało po tych słowach. Matka położyła chustkę na krześle i usiadła, ocierając po cichu łzy.
— Córka kryminalisty, ha! to okropne! — zawołał po chwili Jan, załamując rozpacznie ręce, i rzucił się z jękiem na sofę.
Stary Leszczyc zbladł, spojrzał na żonę i odezwał się do niéj zniżonym głosem:
— Słyszałaś? Co będzie, gdy się dowié, że sam.....
— Cicho! — rzekła prędko Leszczycowa, dając mu znak, aby milczał i, z obawą spojrzawszy na syna, ciszéj jeszcze dodała: — Nie powinien o tém wiedziéć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.