Zacisze/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zacisze |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W tym czasie przed ganek opustoszałego dworu zaciszańskiego zatoczył się powóz pana Domańskiego i wysiadł stary radca, postękując i opierając się ciężko na lasce. Dostrzegł gościa Kacper i wybiegł na ganek, aby go przyjąć.
— Jest pani starsza?
— Jest, jest, proszę laski pana, — w ogrodzie, przy drzewkach owocowych.
— A pan Józef?
— Jest i pan Józef, ale w polu. Panienki jeno i chłopcy pojechali na ten niby... teatr...
— A wiem... — uśmiechnął się radca. — Prowadź mię do pani!
Pani Ramocka stała w inspektach przed rozpiętemi na ścianie łozami moreli i słuchała uważnie żalów i wynurzeń ogrodnika. Wtem ten urwał i szepnął znacząco:
— Proszę dziedziczki, pan z Brzezin idzie...
Nieuchwytny cień przemknął po twarzy Ramockiej; żywo obróciła się i posunęła na spotkanie gościa.
— Jakże w porę... Właśnie jestem sama, opuszczona.
— Tak, tak! Wiem: wszyscy w Witowie...
— A pan radca także sam?
— Sam. Moi również tam pojechali. Młodzież do młodzieży ciągnie...
Umilkł znacząco na chwilę, i cień ponownie przemknął w srebrno-szafirowych oczach gospodyni domu.
— Pan radca pozwoli, wrócimy może do pokoju, tu wilgotno...
— A dobrze, wracajmy... Choć można i tutaj gdzie w ogrodzie... Ja tylko na chwilkę, przejazdem do Kocmołowa...
— Co znowu, nie puszczę przed podwieczorkiem!
Wolnym krokiem skierowali się boczną aleją ku domowi.
— Interesa, kochana pani, interesa!
— Ależ to będzie w tej chwili! Nie zatrzymam wcale pana radcy.
Szukała wzrokiem na ganku kogo z domowników, aby wydać rozporządzenia, a nie znalazłszy, chciała sama biec, lecz Domański przytrzymał ją uprzejmie za rękę.
— Ależ, doprawdy, niech się pani nie trudzi. My tu sobie pogadamy, mam do powiedzenia parę słów...
Skierował się do oplecionej winem werandy nowego dworu, wychodzącej na ogród kwiatowy. Pani Ramocka szła obok niego, z trudnością tłumiąc niepokój. Na werandzie podsunęła mu
żywo jeden z wyplatanych foteli, sama usiadła na drugim. Pan Domański zdjął słomkowy kapelusz i położył go na kolanach, ale pozostał w rękawiczkach. Chwilę milczał, patrząc na śliczne stawy zaciszańskie, srebrnemi stopniami spadające na dół w malachitowym od traw i krzewów parowie. Wiekowe olchy wznosiły
się ciemną kępą nad ostatnim największym, wypełniając czarnem swem odbiciem prawie całe zwierciadło wody. Powyżej, w coraz jaśniejszych lustrach odbijała się coraz jaśniejsza zieleń skłonin brzegowych i coraz jaśniejsze nad nią drzewa. Złotawe modrzewie nisko tam zwieszały powiewne konary, a brzozy płaczące nawet kąpały w ciepłych przybrzeżach zwisające, drobnolistne warkocze; jawory, kaliny, leszczyna pięły się wyżej aż na zrąb jaru, poza którym widać było daleko na falistych wzgórzach łany zbóż, a wśród nich biały folwarczek w kępisku sinych drzew.
Od tego widoku, od malachitowych zrębów jaru wysrebrzonego na dnie stawami, oddzielała dwór płaski, obszerna terasa, przecięta wzorzyście grzędami zastawek kwiatowych, przetykanych umiejętnie białemi, różowemi ponsowemi goździkami, blademi chmurkami lewkonij i ametystami eljotropów.
— Przykro mi bardzo, kochana pani Wando — szczególniej ze względu na stosunek mój do nieodżałowanej pamięci nieboszczyka... — zaczął wreszcie Domański.
Ramocka wyprostowała się.
— Ale muszę... Okoliczności mię zniewalają... Widzi pani, nie chciałbym, aby Staś dalej na ten Wschód jeździł. Wprawdzie ma tam dobrą posadę, może się dosłużyć wysokiej rangi, jako zdolny inżynier dróg komunikacji. — Cenią go... Ale... stary już jestem, brak mi go, tęsknię... w dodatku lękam się... Gdyby był żonaty, co innego... Ale tak, chłopak młody, samotny, łatwo może się zaplątać... A wtedy — na zawsze
stracony zostanie dla kraju i rodziny. A przecie nie poto go chowałem... Więc, albo musi w tym jeszcze roku z sobą stąd żonę wywieźć... Ale coś się na to nie zanosi... — dodał ze smutkiem i spojrzał na panią Ramocką.
Ta mrugnęła kilkakroć powiekami i stłumiła westchnienie.
— Trzeba więc obmyśleć co innego, żeby chłopaka zatrzymać. Właśnie trafia się okazja. Kolega szkolny Stasia, dzielny, energiczny chłopak, zakłada fabrykę armatur żelaznych, głównie mając na widoku konstrukcje mostów żelaznych.
Stach ze swemi stosunkami w cesarstwie i znajomością tamtejszych warunków bardzoby mu się przydał, ale potrzebny jest w tym interesie wspólnik z pieniądzmi, kapitalista, gdyż własnych funduszów założycielowi nie starczy. Rad nierad, postanowiłem ruszyć kapitał nieboszczki żony mojej, bo choć połowa należy do Witusia, lecz zahipotekuję ją na Brzezinach, na
których, da Bóg, zczasem osadzę młodszego. Będzie wilk syty i owca cała. Rozumie więc pani dobrodziejka, że muszę podnieść całą sumę, ulokowaną na Zaciszu, i jeszcze mi nie starczy...
Pani Ramocka zwiesiła głowę.
— Rozumiem doskonale, panie radco, ale... co z nami będzie?... Pan wie, jak stoją nasze interesa, w jakim opłakanym stanie zostawił je nieboszczyk... Ledwie, że dźwigać się zaczęliśmy...
Domański spojrzał znowu poza wzorzyste klomby kwiatów i obrzeżone zielenią srebrne stawy, na łany zbóż, ścielące się na wzgórkach bez końca.
— Ha, nie wiem, doprawdy, co poradzić... Myślałem już o tem, kombinowałem tak i owak... Ziemi sprzedać nie możecie, bo nie macie jej za dużo, a zresztą — kto to kupi? Pozostanie chyba las...
— Jaki las? — spytała żywo Ramocka.
— A no... na Sobieniu...
— Ach, na Sobieniu... Taki ukochany przez męża. Ile tam pamiątek pozostało z mego i jego życia — i nietylko z naszego, pan wie, panie radco... Tam przecież mogiły.
— Cóż robić... Sentyment musi w tym wypadku ustąpić. Życie zgotowało nam niejedną twardą próbę. Mnie samemu żal, ale cóż robić? Samego Sobienia zresztą nie starczy, trzeba będzie i Jatwieź wziąć w rachubę...
— A serwituty?...
— To nic. Na Sobieniu są służebności... Wiem... wiem... Ale... Nie cały przecie las pani wytnie, jedynie, jak się to mówi, przetnie go pani — wybierze starodrzew. To nawet z korzyścią dla ogólnego drzewostanu, zwiększy się jego sumaryczny przyrost, przez rozwój młododrzewiu w prześwietlonych lukach. To się da komisarzowi wytłumaczyć i zrobić... Zawczasu jednak trzeba będzie kupca szukać, sztuki w przybliżeniu obliczyć i wycechować i przyjść już z gotowym planem...
Długo i szczegółowo wyjaśniał sąsiadce, jak się wziąć do interesu, i sam obiecał dołożyć starań, ile można ze swej strony dopomóc, poprzeć w rozmaitych instancjach...
— Przecież sąsiadami jesteśmy od tylu już pokoleń i, dzięki Bogu, w zgodzie i wzajemnej przyjaźni żyli od wieków nasi przodkowie... Da Bóg — że i my nie pokłócimy się przecie!
Pani Ramocka przytakiwała, częstując starego ze zwykłą uprzejmością wyborną kawą i truskawkami. Ale po jego wyjeździe — poszła sama jedna ciemną grabową aleją, aż do wylotu za ogród.
Stamtąd za zaklęsłym, świeżo podoranym ugorem, widać było posępne ostępy wiekowego boru. Czerwone pnie sosen w promieniach zachodzącego słońca gorzały, jak ogniste kolumny, a złote gałęzie ich koron wiły się w dymie ciemnego igliwia, Jak płomienie. Powyżej — stromo ku kopulastemu szczytowi góry wznosiło się zwichrzonemi rzędami leśne poszycie zbocza.
Pani Ramocka westchnęła i otarła pośpiesznie łzy chustką.
— Ach, tak... Twarde losy zgotowało nam życie... I zaco?... Zaco, Boże sprawiedliwy?... W dodatku jestem przekonana, że niewiele nam za to wszystko dadzą, niewiele! A co jeszcze chłopi wezmą — niewiadomo!