Zacisze/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zacisze | |
Podtytuł | Powieść | |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ | |
Data wyd. | 1931 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WACŁAW SIEROSZEWSKI
DZIEŁA
ZBIOROWE
TOM X
ZACISZE
POWIEŚĆ
INSTYTUT WYDAWNICZY
„BIBLJOTEKA POLSKA“
WARSZAWA
Wszystkie prawa autorskie zastrzeżone Copyright by Waclaw Sieroszewski (Sirko) ninteen hundred thirty one. Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska" w Bydgoszczy .
|
Czerwień letniego zachodu oblewała łagodnym blaskiem stuletnie lipy i białe ściany wiejskiego dworu.
Dwór był nowy, murowany, na wysokim fundamencie z głazów, z dużemi, lustrzanemi oknami, z sutym dachem spiczastym, z otwartym gankiem nowoczesnym, wzniesionym stopni dziesięć nad ziemią i otoczonym żelazną balustradą.
Ale wspaniałe lipy wjazdowego dziedzińca oraz kędzierzawiący się zboku ogród cienisty istotą swą należały właściwie nie do niego, lecz do starego, drewnianego domostwa, którego brunatne ciało, pogarbione, pochylone, nakryte omszałą, wielekroć łataną gontówką, spoczywało opodal, zwrócone bokiem do nowego przybytku, jakby nań trochę nadąsane.
Doniedawna ono tu było jedynym gospodarzem.
Swym staroświeckim ganeczkiem, z daszkiem na okrągłych słupach, rzędem swych niewielkich okien, ukrytych pod nisko nawisłemi okapami, patrzyło dostojnie wprost na bramę wjazdową, z kępami okwitłych bzów i kwitnących jaśminów po bokach, na wysadzone strzelistemi świerkami i topolami opłotki, biegnące mimo dziedzińcowych sztachet, na srebrno połyskujące strugi wody w czarnych olszynowych zaroślach i dalej na uprawne pola, płowo spływające po stoczystej chyliźnie, aż po siny las na żółtych piachach.
Nowy dwór, przeciwnie, wszystkiemi swemi lśniącemi szybami patrzał sucho i prozaicznie na przeciwległe sobie gospodarskie podwórza i zabudowania, na obory, na stajnie, wozownie, lamusy, które mieściły się o małe stajanie po drugiej stronie starego dworu, za wielkiem szmaragdowem kołem murawy, otoczonem ubitym szlakiem podjazdu i obstawionem równo bielonemi głazami.
Tam w purpurowo-złotych tumanach kurzawy tłukły się właśnie cienie krów, koni, owiec, rozlegały się porykiwania i pobekiwania bydła, krzyki dójek i nawoływania pastusze. A ponad tem wszystkiem skrzypiał wysoko żóraw studzienny i słychać było szklane chlupanie rozlewanej w koryta wody.
Siedząca na ganku nowego dworu pani w żałobnym stroju, w czarnym koronkowym czepeczku na złotych siwiejących włosach, nie spuszczała oczu z tego gospodarczego tumultu. Nic nie uchodziło uwagi jej szeroko otwartych, szafirowych źrenic ze srebrnym połyskiem. Od czasu do czasu rzucała krótkie rozkazy przechodzącym mimo parobkom i dziewkom. Kłaniali się pokornie i szli dalej, zwiesiwszy ku ziemi spracowane ręce.
— Chodź-no Józiu! — zawołała na młodego człowieka w płóciennej kurtce i czarnych spodniach, zapuszczonych w buty z cholewami, który wyszedł z za węgła domu z kluczami w ręku.
Młodzieniec spojrzał na nią z pod okularów, trochę za daleko zsuniętych na długi nos, zdjął z gładko przyczesanej czupryny kraciastą czapkę-dżokejkę i wszedł po schodach na ganek.
— Jakże ci tam poszło z koniczyną w Zaleszczykach?
— Ha, zacząłem kosić... Już z pól poletka posiekli! Byle jutro była pogoda... Coś zachód czerwieni się bardzo!...
— To na wiatr.
— Hm! O tej porze nie bywa wiatru bez deszczu.
Pani spojrzała niespokojnie na mały, złoty zegarek.
— Nie widać ich. Nie uważasz, że to dziwne: powinni już być!
— Owszem jadą!... Mijali kościółek, kiedym wyruszał z Zaleszczyk. Widziałem zdaleka.
— Czemużeś nie powiedział?
— Zapomniałem, ale oto są!...
Wskazał ręką na bramę, w której ukazała się para cugowych koni i mały wolancik. Z poza siedzącego na koźle stangreta wychylała się rozśmiana, złotowłosa głowa chłopięca.
Twarz pani utraciła na chwilę wyraz łagodnego smutku, tułający się nieustannie w jej rysach i oczach. Radosny uśmiech zaokrąglił jej dość jeszcze świeże policzki. Wstała z ławki i zbliżyła się na krawędź schodów. Po nich już pędził na górę z wyciągniętemi rękami opiekły sztubak w niebieskim mundurku.
— Cóż tak późno? — pytała, ściskając go z tkliwością.
— Utknęliśmy, proszę mamy, na przewozie. Lina zerwała się u promu.
— Znowu!? Ach, z tym Szmulem ciągle wypadki... Czy zerwała się, kiedyście płynęli?...
— Ależ nie. Płynął pan Świderski z Rozłóg, a myśmy stali na brzegu. Zniosło ich aż pod Witów.
— Józiu, trzeba koniecznie zwrócić uwagę pana Rwęckiego na to, co się na tym przewozie dzieje. Szmul już w zeszłym roku obiecał nową linę kupić... O nieszczęście nietrudno... A to pewnie kawaler Piotrowski, o którym mi pisałeś, Antosiu? — zwróciła się do stojącego za synem gimnazjalisty.
— Tak, mamo, to Piotrowski!... Kazimierz Piotrowski, mój przyjaciel najserdeczniejszy nietylko w Warszawie, ale na całym świecie... Chciałbym bardzo, żebyś go polubiła...
Matka Antosia uśmiechnęła się życzliwie i spojrzała uważnie na śniadą, chmurną twarzyczkę ciemnego jak noc chłopaka, poczem wyciągnęła doń rękę.
— Postaramy się o to, postaramy! Wszak prawda... Kaziu, że i ty się postarasz? — odrzekła wesoło. — A teraz niech serdeczni przyjaciele umyją się i przychodzą zaraz na kolację. Macie pokoje przygotowane w starym dworze. Niech Kacper zaniesie tam rzeczy paniczów. Józiu, ulokuj ich, proszę cię!
— W starym dworze?... Jak to dobrze, matuchno... Dziękuję! Dawno o tem marzyłem. Nikomu nie będziemy przeszkadzać! — krzyknął Antoś i znowu przypadł do ręki matczynej.
Kacper, kredencerz, już ciągnął walizki w stronę starego dworu, na którego ganku stał pan Józef, dzwoniąc kluczami i otrzepując niecierpliwie szpicrutą kurz z butów.
— Chodźcie, chodźcie!... Potem się nagadacie!... — wołał na chłopców.
— Ach, nic się nie zmieniło, nic a nic!... Widzisz, Kaziu, ten las tam — to Jatwieź, o której ci mówiłem...
— A gdzież góra Sobień?
— Sobień?... Ha, ha!... Prędkiś! — roześmiał się Antoś. — Wcale nie w tej stronie... stąd nie widać, zakrywa ją ogród...
— Zakrywa ją ogród?... — powtórzył rozczarowany Kazimierz.
— Tak, ale ona wcale nie jest mała. Chcesz, pójdziemy tam zaraz po kolacji... Pokażę ci!...
— A jak tam z cenzurą, Antosiu?... — pytał konfidencjonalnie Józio.
— Z cenzurą... owszem... dobrze!... Ej, Kacper, ostrożnie, nie rzucaj tak!...
— Coś strasznie ciężkiego, paniczu!...
— Właśnie, właśnie!... Takiego narobisz „fajeru“, niech Bóg uchowa!...
— A cóż tam macie?... Nowe jakieś figle?— zainteresował się Józio.
— O, to nasza tajemnica, prawda, Kaziu? w swoim czasie dowiecie się wszystkiego!... Ale mówię ci, Józek, kiedy zobaczysz, to gębę rozdziawisz!... Nawet nie zgadniesz!... Nic podobnego nigdy jak Zacisze Zaciszem!... Dalipan!
— Abyście tylko z tej uciechy zabudowań nie spalili...
— O, co nie, to nie! Ale skąd ty wiesz? Nie bój się, my doskonale umiemy się obchodzić.
— A kolega Kazimierz, to skąd?... Czy z samej Warszawy? — wypytywał w dalszym ciągu Józio, pilnie przyglądając się z pod okularów ciemnemu przybyszowi.
— Rozumie się, że teraz z Warszawy... Ale ojciec jego miał dawniej wieś niedaleko puszczy Niepołomickiej... Skonfiskowali ją w powstanie...
Przykry grymas przemknął się po ogorzałej, ściągłej słabo obrosłej twarzy Józia.
— Chodźcie, już chodźcie!... Kolacja czeka, i stryjenka będzie się gniewać... Powiedzcie, że zaraz przyjdę... Muszę jeszcze na gumna skoczyć!...
Skręcił w stronę gospodarskich zabudowań, a chłopcy w towarzystwie Kacpra ruszyli ku nowemu dworowi.
— Wie panicz, jaką strzelbę starsza pani dla panicza przygotowała, to — mówię paniczowi — prawdziwy... egzemplarz!... — zwierzał się po drodze Kacper.
— Co ty mówisz?... I gdzież ona?...
— Gdzie ma być? W pokoju u starszej pani, schowana w szafie.
— A panna Zosia to ma paniczowi dać torbę i róg do prochu... A panna Cesia pas myśliwski!...
— Aha!... Więc to mają być niby imieninowe niespodzianki?... Dlaczegóż mi mówisz?
— Dlaczego mówię?... — obruszył się Kacper. — Bo dobrze paniczowi życzę. Miały być „siurprezy“ na piątego lipca, ale że długo czekać, więc skrócono termin. Ze względu dobrej cenzury. Jużci, że panna Zofja wcale nie za swoje pieniądze kupiła, ino za mamine. Co innego Cesia, ta własnoręcznie haftowała bez całą zimę, od samego Bożego Narodzenia, jak panicz wyjechał...
Antoś Ramocki uśmiechnął się i musnął wargę, gdzie miał zczasem być wąsik.
— Cóżeś, braciszku, skapcaniał tak jakoś!? Otrząśnij się, Kazik, bądź jak zawsze! — zwrócił się nagle do towarzysza, ujmując go pod rękę. — Czy ci się tu nie podoba? Czy tu nie ładnie?... Co? Powiedz!?
— Ależ owszem! Bardzo ładnie!... — mruczał ten, chowając twarz pełną wrażeń. — Widzisz, ja tak dawno nie widziałem wsi, pamiętam ją, jak przez mgłę!
Byli na ganku i wchodzili do przestronnego przedpokoju, upiększonego jeleniemi łbami, skąd troje drzwi w trzy prowadziło strony. Skierowali się na lewo, gdzie rozlegał się gwar głosów
i brzęk talerzy.
Długi stół, nakryty białym obrusem i obstawiony wyplatanemi krzesłami, obsiadło już sporo osób.
Miejsce naczelne, w głównym końcu, na fotelu zajęła pani Ramocka, jako pani domu. Po prawej ręce zasiadła pani Tołłoczko, osoba niezmiernej tuszy, oraz cokolwiek brodatej urody, daleka krewna Ramockich, trochę ochmistrzyni dorastających panien, ale głównie staropolska rezydentka.
Naprzeciw niej, po lewej ręce pani Ramockiej, siedział sztywno i prosto pan pułkownik Jaskulski, siwy, chudy jak szczapa, zwiędły, jak mumja, jegomość z podkręconemi po żołniersku wąsami: pod jego krzesłem leżał zwinięty w kłębek biały ponter w kasztanowate łaty. Dalej stały puste krzesła i widać było na stole szeregi talerzy z wędlinami, z serem, z chlebem, oraz wielkie półmiski kraśnych jak korale poziomek. Wszystko gorzało różowym blaskiem zorzy, lejącym się z pałającego nieba przez wielkie okna. Pogrążony w cieniu dalszy koniec stołu również był zajęty. Tam siedziała młodzież, a koło wielkiego błyszczącego samowaru celebrowała panna Małgorzata i uwijał się Kacper z serwetą na ręku.
Antoś wszystko to ogarnął odrazu radosnem
spojrzeniem. Chwacko pocałował panią Tołłoczko w rękę, pułkownika w ramię i zwrócił się do młodzieży, która już wstała i otoczyła go kołem.
— Ach, już jesteście! Jak to dobrze!... Kiedyżeście przyjechali? — pytał, ściskał za ręce i całował się ze wszystkimi. — Pozwólcie, że wam przedstawię: mój kolega Kazio Piotrowski!... — Gdzieżeś się u licha zapodział? Kaziu!...
Oglądał się na towarzysza, który jeszcze odbywał cermonję zapoznawania się z dorodną panią Tołłoczko i chudym pułkownikiem. Wreszcie i Kazio znalazł się w gronie czekających nań młodzieńców. Zmieszany, z twarzą i wzrokiem opuszczonym na dół, podawał rękę kolejno i przyjmował wyciągnięte dłonie.
— Izyda vel Izydor Szczepański! — przedstawił mu się pierwszy z brzega, biały i kędzierzawy jak owca, piegowaty student.
— Karpowicz — medyk! — mówił drugi, szatyn z marzącemi, habrowemi oczyma.
— Włodzio!... — powiedział krótko trzeci, pucołowaty, jak dziecko, i ostrzyżony na jeża wyrostek.
— Bardzo mi przyjemnie, bardzo mi przyjemnie... — mruczał coraz niewyraźniej nieszczęśliwy Kazio.
Musiał się jeszcze ukłonić pannie Małgorzacie i... wyciągnął rękę do Kacpra, którego w tym
rozruchu nie poznał. Ten uśmiechał się życzliwie i kiwał głową, ale ręki nie brał. Zmieszany ostatecznie Kazimierz nie wiedział, co z sobą robić, szukał więc ucieczki na ostatniem krzesełku, gdy okrzyknął go zdaleka dobrotliwy głos pani Ramockiej.
—Tutaj, tutaj, kawalerze! Prosimy bliżej, koło pułkownika! Antosiu, prowadź kolegę; niech
zajmie miejsce!
— Blondyn, pójdź tu do nogi! — huknął tubalnie pułkownik na wyżła, który rzucił swą leżę
pod jego krzesłem i z oznakami żywej radości napastował właśnie zbliżającego się Antosia.
— Tak, tak!... Chodź, Kaziu! Umieścimy się w sąsiedztwie tego ponętnego półmiska! Ja na to, jak na lato!... Ach panie... panie pułkowniku, jak tu pięknie!... Nie prawda?...
— Rozumie się, panie dobrodzieju, że nie Warszawa! — potwierdził pułkownik.
— Mamusiu, te jagody pewnie z Jatwiezi?
— Nie wiem, synu, baba przyniosła!
Znalazłszy się nareszcie na nieruchomem, poważnem krześle, jak rozbitek na skale wśród morza, Kazio odetchnął, a po niejakim czasie nawet podniósł cokolwiek oczy i począł ostrożnie oglądać obecnych. Gdy wtem poczuł, że ponownie grozi mu wielkie niebezpieczeństwo. We drzwiach wiodących do salonu zaszeleściły suknie i zadźwięczały srebrne głosy panieńskie.
— Antoś!...
— Zośka!... Panna Cesia!...
Zaszurgały krzesła, rozległy się pocałunki, poczem Kazimierz ze ściśniętem sercem usłyszał
znowu sakramentalne:
— Pozwól, że cię przedstawię...
Kłaniał się, suwał nogami, ale głowy nie podnosił. O, nie!... Nie uczyni tego tym razem
za żadne skarby! Wolałby spotkać się oko w oko z wilkiem, panterą, ze lwem, nawet... z duchem!
Siedział z oczyma spuszczonemi pod stół i jadł przykładnie wszystko, co mu Antoś Ramocki nakładał na talerz.
Tymczasem przy stole, w tym „młodym" jego końcu, z przybyciem panien zawrzała bardzo
ożywiona i zajmująca rozmowa.
— Panno Zofjo, jakże dzisiaj powiodła się kąpiel? — pytał śpiewnie Izyda.
— Doskonale, wybornie!
— Ładnie, ładnie!... Znowu pan napsocił, znowu musiałyśmy czas tracić, aby powyrzucać z łazienki raki, żaby i inne brzydactwa!... — napadła nań panna Cesia. — Wstydziłbyś się pan, panie... studencie!... Taki... duży...
— A taki głupi!... — dokończył Izyda. — Ale spytam panią, skąd pani ma taką pewność niezgruntowaną i granitową, że to ja?... Może to właśnie pan... Karpowicz... Jako medyk, on z wszelką „żywnością" przestaje... Uinteligentnia ją... Więc to może jego „ochwiary“ postanowiły skrócić swe cierpienia...
— Wszystko pan zawsze zwala na innych. Nie weźmiemy pana zato po kolacji na spacer!...
— To istnieje taki tajny, a więc ponętny projekt? Bardzo przyjemnie!
— Właśnie — tajny!... Przy księżycu na Sobień.
— Pod Biały Kamień. Owszem, zgadzam się... — wtrącił poważnie Karpowicz.
— Nie wiem, czy co z tego będzie, bo chłopcy są zdrożeni i będą pewnie woleli pójść spać. A i pani Tołłoczko zmęczona; pod Biały Kamień trochę za wysoko!... A bez niej panny nie pójdą! — wmieszała się pani Ramocka.
— Proponuję na początek... raki przy łuczywie! — wtrącił łamiącym się basem Włodzio.
— A my co będziemy robiły?... — oburzyły się panny.
— Będziecie panie pływały na łodzi i przyglądały się połowowi ze środka stawów.
— Ja również będę się przyglądał ze środka stawów! — dodał poważnie Izyda.
Karpowicz milczał i patrzał znacząco na piec.
— Pełnia — nie będzie raków!... — mruknął pułkownik.
— Nie zgadzam się, bo na pewno się nie uda. A nie należy psuć lekkomyślnie takiej pysznej zabawy. Postraszone raki nieprędko się znowu u brzegów pokażą. Już lepiej na Sobień... Poprosimy tak pięknie panią Tołłoczko, kochaną panią Tołłoczko, że pójdzie z nami!... — wolał Antoś, dając znaki siostrze oczami.
— Niewczesne spory! Nic nie będzie z projektów, ani z raków, ani z Sobienia, gdyż ktoś zajeżdża!... — odpowiedziała spokojnie Zosia.
Istotnie za oknami głucho zaturkotały koła powozu, okrążającego murawę podjazdu.
Antoś, Włodzio, Izyda, Cesia rzucili się ku oknom, nawet pani Tołłoczko powstała z miejsca.
Wtedy dopiero Kazimierz podniósł oczy i, korzystając z powszechnego zamętu, spojrzał na siedzącą naprzeciwko pannę. Nigdy takiej i w dodatku tak zbliska nie widział. Była śliczna, jak zjawisko. Złote włosy, zwinięte w koronę, zdawały się ciężarem swym przechylać wtył głowę, od czego cudna, biała szyja gięła się wdzięcznie, jak u łabędzia. Pod białem czołem, pod brwiami, zarysowanemi równiutkiemi łukami, dwoje szafirowych oczu płonęło blaskiem srebrnym, księżycowym, jak u pani Ramockiej; małe koralowe usta wpółotwarły się w chwilowem zasłuchaniu.
— Pan Domański z synem!... — zwiastowano chóralnie u okien.
— Znowu więc będziemy gremjalnie umilać życie Radcy krajowego i Żyda wiecznego tułacza!... — westchnął żałośnie Izyda.
Kazio zauważył, że blada łuna przepłynęła po twarzy panny Zofji i nagle przymierzchła, uciekła gdzieś za koronkowy kołnierzyk bluzki. Zrobiło mu się czegoś bardzo przykro. Jednocześnie dziewczyna spojrzała przed siebie, i oczy jej spotkały się ze zdumionym wzrokiem chłopca. Zanim zdążył opuścić powieki, dostrzegł, że uśmiechnęła się życzliwie, i poczuł w piersiach nową zmianę, coś, jakby słodką, a bolesną pieszczotę serca.
— Niech panny pamiętają, żeby daleko nie odchodzić, bardzo proszę! — powiedziała pani Ramocka, wstając i kierując się ku drzwiom.
Do przedpokoju wchodził siwy, wysoki pan, w eleganckiem ubraniu letniem, wizytowem, z twarzą umiarkowanie pełną, z bokobrodami, przyciętemi na sposób „austrjacki", z rzadkiemi włosami, zaczesanemi na skroniach w kształt baranich rogów. Poza nim widać było niemniej dorodną i równie elegancko odzianą postać rudawego młodzieńca. Mrużył wypukłe oczy, uśmiechał się i składał ukłony, głową i całym sobą, idącej ku nim pani Ramockiej.
Kazio odrazu domyślił się, że to ten pan jest właśnie Żydem wiecznym tułaczem.
...Działo się to, niewiadomo kiedy...
...Huknął strzał, a potem rozległo się wojenne wycie Irokiezów...
— Uchu-ha-aa-iyya-o!...
Kazio jednym rzutem siadł na łóżku i z trudem odmykał zaspane powieki.
— Co?... Gdzie?...
Przez naoścież otwarte okno lał się blask słonecznego dnia, zielony, jak w puszczy, jaskrawy, jak w bajce... Tęgie kędzierzawe gałęzie szeleściły tajemniczo w podmuchach gorącego wiatru...
— Śni mi się, śni!...
Chłopak zamknął oczy i znowu pochylił na poduszki ociężałą głowę, gdy poderwał go powtóry strzał i straszny krzyk:
— Do broni!... Do broni!... Wstawać!
Znowu siadł na posłaniu i tym razem rozpoznał pośrodku pokoju Antosia w bieliźnie, strzelającego raz po raz z dwóch krucić w rozsłonecznioną głąb sadu.
— Ach, to ty!... A mnie wydało się, że to sen!... — rozśmiał się wesoło.
— Ładny sen. Już blisko południe i przyszedł leśnik powiedzieć, że w Jatwiezi wilki... Wilki, rozumiesz...
Antoś chwycił wojowniczo za krętą trąbę, wiszącą na zielonym sznurku przy jego boku, nadął rumiane policzki i zatrąbił, jak Wojski. Na ten głos chmara ogarów ozwała się z dziedzińca i dopadła okna z radosnem szczekaniem.
— Zagraj!... Łaska!... Dogoń!... Srogi!... Bywaj!... Do nogi!... Tu-u!...
Piękny, czarny, rudo-podpalany pies, który spinał się na podoknie, podebrał pod siebie łapy i jednym susem znalazł się u nóg Antosia. Reszta poszła za jego śladem i rychło w pokoju zakotłowało się od czarnych ciał, burych łap, kosmatych ogonów. Wszystko to tarzało się po ziemi, skakało, szczekało i piszczało z niezmiernej uciechy dokoła nieprzestającego trąbić na rogu Antosia. — Wkońcu z za okna wyjrzała nieśmiało biało-żółta morda wyżła.
— Chodź, stary!... Chodź, chodź!... Blondyn pójdź tu do nogi!... — buchnął Antoś głosem pułkownika.
Wyżeł lekko skoczył, a znalazłszy się na podłodze wśród tak licznego i dobranego towarzystwa, jakby z wielkiej uciechy i zawstydzenia zakiwał prawą łapą w powietrzu tuż przy pysku. Bez względu na to, oraz na pokornie i przypochlebnie przytulone do łba uszy przybysza, ogary nasrożyły się, opuściły z kłów dolne wargi i, zerkając zukosa na siebie, zawarczały. Antoś
przyglądał się chwilkę z ciekawością psiej scenie, zauważył przerażenie Blondyna, wrogie zamiary reszty, i nagle błysnęła mu szczęśliwa myśl...
— Chodź stary! Nie damy cię... Znajdziemy tu dla ciebie doskonale schronisko, skąd będziesz miał śliczny widok!... Chodź, chodź!...
Ujął go za obrożę i powlókł ostrożnie przez coraz groźniej następującą zgraję ogarów do trzeciego stojącego w pokoju łóżka. Blondyn, bardzo zaniepokojony o swoje łydki, lękliwie stąpał, podwinąwszy ogon pod siebie. Dopiero, zaproszony przez Antosia do skoku, dał śmiało susa, a znalazłszy się na łóżku, wyszczerzył stamtąd na nieprzyjaciół zęby.
— A, to tak!... Patrzcie go! To psi syn!... Wśród wrogów ogon podwija a w bezpieczeństwie zęby szczerzy! Tchórzu i niewdzięczniku! Huzia na niego!... Bierzcie go... Łaska!... Srogi!... Zagraj!... Huzia!... Tuj!...
I znowu zagrała trąba, podjudzając psy. Znowu zawrzało w pokoju, a gdy nadomiar padł strzał, ogary rzuciły się hurmem i po krótkiej walce zdobyły łóżko. Ale nagle z kłębu psich ciał wynurzyła się góra pokryta kołdrą. Rozdzieleni przez nią przeciwnicy potoczyli się w różne strony; znaczna ich część spadła zpowrotem na ziemię, resztę zepchnęła para energicznie pracujących nóg. Został jedynie wtulony w kąt Blondyn. Jednocześnie z pod kołdry wysunęła się rozczochrana głowa Włodzia.
— Co ty wyrabiasz, pało jakaś!?... To już, doprawdy, zakrawa na świństwo!... — rzekł flegmatycznie i wyciągnął rękę do blaszanki z tytoniem, stojącej obok na nocnym stoliku.
— Świństwo: powiedziałeś!?... Tak!?... Obraza!?... Dobrze!... A więc, Zagraj, Łaska!... Srogi!... Bierzcie go!...
Wśród ogarów znowu się uczynił ruch; ale zrozumiały widocznie, że to żarty, gdyż ograniczyły się na piskach i skokach dookoła rozbawionego Antosia.
Daremnie ten trąbił, strzelał, nawoływał i szczuł, wskazując na Włodzia; skończyło się na tem, że oszalałe z uciechy psy pokładły się dokoła jego stóp na grzbietach, pokazując brzuchy i rozkładając tkliwie łapy.
Nie wiedział, co z niemi robić, uszczęśliwiony i zakłopotany: pochylał się nad niemi z czułemi słowami i pieścił je, wprawiając w coraz słodsze omdlenia.
Przy tem zajęciu zastał go Józio, który wszedł z wielkim trzaskiem do pokoju i zapytał zaraz surowo:
— Co wy tu wyrabiacie?... Wincentowa przyleciała do dworu i mówi, żeście się pobili, a nawet może pozabijali, że do siebie strzelacie, że słyszała na własne uszy śmiertelne jęki!... Antosiu, stoisz tutaj w bieliźnie, jak żona Lota...
— Ha, ha!... Paradne!... Dwója z religji!... Jak Boga kocham! Żona Lota!... To nie wiesz, że ona zamieniona została w słup soli!?
— Cóż w tem śmiesznego!? Dosyć, młokosy jesteście!... Matka niepokoi się... Już południe, a wy jeszcze na śniadaniu nie byliście. Panna Małgorzata nie wie, co robić: czy na was jeszcze czekać, czy na obiad nakrywać...
— Nie gniewaj się, Józiku!. Przecież to pierwszy dzień w cudnem naszem, kochanem Zaciszu!... po egzaminach, po takiej orce!... Pomyśl! Cóż złego, że chciałem sprezentować Kaziowi nasze ogary? Mogłyby go pogryźć, gdyby pokazał się na podwórzu nieznany!... Co? Może nie!?
— No... ale... bójcie się Boga! — przemówił Józio udobruchanym głosem. — Niepodobna życia wywracać do góry nogami!
— To się wie, Józiu! Powiedz, że my zaraz przyjdziemy. Uczynimy to lotem błyskawicy, powtórzymy bitwę pod Kircholmem, atak pod Somosierra, zdobycie armat pod Wielkiemi Dębami!... Wszystkie piorunowe czyny naszych przodków! Raz, dwa, trzy!... Tru-tu-tu!...
Antoś znowu zatrąbił, a ucichłe na chwilę ogary odpowiedziały skomleniem. Józio zatkał rękami uszy i wyniósł się z pokoju.
— Dosyć, chłopy! Włodziu, zrób mi „pipę“, ale... byczą, słyszysz!? Myjemy się niezwłocznie! Wstawaj, Kaziek! Raz, dwa, trzy!...
Włodzio wyrwał z książeczki papierosowej ćwiarteczkę bibułki, nasypał na jej środek garść tytoniu i, zwinąwszy misternie wielką gulę, wetknął ją do trzcinowego munsztuka.
Antoś wziął ją i uroczyście zapalił.
Nikt na świecie nie umie robić takiej wspaniałej „pipy“, jak Włodek! Ale zdaje się, że jedynie tego uczą was w tej waszej Rydze!...
— No, bez przytyków!... — bronił się Włodzio.
— Matka pozwala mi palić w czasie wakacyj, byle tylko nie przy niej, — usprawiedliwiał się Antoś przed Kaziem. — Doprawdy, wstawalibyście, bo już późno. Po obiedzie może istotnie wybierzemy się do Jatwiezi, co?
— A nacóż ty sam czekasz?
— Nie troszczcie się o mnie, morowe koślawce: już ja będę w mgnieniu oka!
Wśród śmiechu, chlapania, żartów, próbowania mięśni i krzyków na swywolące psy ubierali się przyjaciele, podczas gdy Włodzio, leżąc na pościeli bez ruchu, ćmił w milczeniu „pipę“ za „pipą“.
Podczas obiadu z powodzi omawianych na popołudnie rozrywek wyłonił się projekt, który wszystkich pogodził, mianowicie — wycieczka nad Rwę wozem drabiniastym z samowarem i podwieczorkiem. Nawet pułkownik z nieodstępnym Blondynem miał się do wyprawy przyłączyć, licząc, że mu się uda przy okazji zapolować na bekasy na łąkach nadrzecznych. Daremnie jednak chłopcy prosili, aby im również pozwolił zabrać dubeltówki.
— Ani mi się ważcie!... Będziecie mi pukać pod samym nosem, już ja was znam!... Jeszcze mi postrzelicie Blondyna!...
Panna Małgorzata udała się do śpiżarni, aby zapakować do koszy prowizję, panny poszły na górę przebrać się, Józio naradzał się na ganku ze stangretem Wincentym, jakie zaprząc konie, gdy wpadł od bramy zdyszany Grześ, młodszy brat Kacpra, i przerażonym głosem jął opowiadać, iż przed chwilą w opłotkach, w oczach idących na pole ludzi, ogromne wilczysko rzuciło się na stado gęsi, przewróciło Tomka-gęsiarka
i gęsi podusiło:
— Dwie zabrał i poniósł, a reszta leży!
— Jakto: leży? Przecież słyszę, że krzyczą!... — zdumiał się Józio, słuchający markotnie
opowiadania.
— Już nie wiem, doprawdy, proszę łaski pana! Bo się tam zrobił taki gwałt, że zara do dworu poleciałem. W bramie sobie wtedy stojałem, widziałem ino, jak wyskoczył, niby wielgachny pies, i zara Tomek do niego z kijem, a zamiast tego nogami wyfiknąl... Ludzie wołali, że wilk, więc mówię, że wilk... ale może to był Sikorów pies, gdyż rychtyk do niego podobny a taki sam szkodnik!...
W tej chwili wpadła w bramę biała chmura wystraszonego ptactwa.
Wrzaskiem, łopotem skrzydeł, gęganiem wywabiła mieszkańców obu dworów na ganki. Za ptactwem nadbiegł płaczący Tomek, jakieś dwie dziewuchy i chłop przechodni.
— Dwie wzion!... Ja go bez pysk, a on mnie łbem w brzuch!... — szlochał Tomek.
— Juści... sprawiedliwie! Tak było!... A bedzie ze źrybioka!... — przytwierdzał chłop.
— W grochu się schował!... — Widziałyśma!... zaświegotały dziewuchy.
— Istotnie, Józiu, trzeba coś przedsięwziąć... Niesłychane! — zauważyła pani Ramocka.
— Mówiłem Kalasantemu, żeby trutkę położył. Ale cóż: ten gamoń z wronami teraz wojuje, bo mu pan Opacki za głowę grosz płaci, bałamuci go w... imię popierania krajowego rolnictwa... — cedził z goryczą Józio.
— Onegdaj do źrebaka gniadej chycał, gdy ją z pastwiska pędzono, a wczorajszej nocy, to, proszę łaski pani, wziął, za przeproszeniem, u Kubika... świnię. Pięć ich tutaj bestjów banduje... Chodzą od Jatwiezi na Sobień i zpowrotem... Z lasów rządowych przyszły — objaśniał ostatecznie Wincenty.
Stali na ganku i namyślali się, patrząc na siniejącą daleko smugę Jatwiezi, na białą figurę
Świętego Jana Nepomucena, wznoszącą się wśród płachty zielonego grochowiska.
Wtem wpadł na ganek Antoś, wiodąc za sobą Kazia i Włodzia.
— Cóż!? Wilk!... Słyszana rzecz?... Tuż pod dworem!... Wobec wszystkich!... I cóż? My nic, nic na to? Nie można tego przecie tak płazem puścić... Gospodarują sobie, jak w puszczy!... Więc jakże? Cóż ty na to, Józiu?... Cóż? Słyszała mama? O sto kroków od bramy! Niesłychane! Niepodobna im tego darować... Co one sobie myślą? One niedługo ze stajni mi wierzchówkę wywloką, a w zimie, co będzie, niewiadomo. Nosa pokazać nie będzie można,jak się to rozmnoży i rozzuchwali... Powiadam mamie, że płazem im tego żadną miarą puścić nie można!...
— Źle ci w głowie, dziecko! Co chcesz robić? Powiadają, że ich pięć sztuk!...
— To nic! Grankulki mamy i kul parę widziałem u Józia! Zaraz ruszamy... Niech tylko mamuchna pozwoli!... Weźmiemy pojedynkę od pana Orszy i uzbroimy Grzesia... A każdy z nas ma przecie swoją dubeltówkę...
— Niech im ciocia pozwoli. Choć nie zabiją, w każdym razie przepłoszą szkodników!...— szepnął Józio do pani Ramockiej.
Ta spojrzała na rozgorzałe oczy syna, na wyczekujące twarze chłopaków i kiwnęła głową z uśmiechem.
— A idźcie, jeżeli tak chcecie koniecznie!... Siebie jeno nie postrzelajcie, pamiętajcie!...
— Niech się mamusia nie boi!... Wiemy wszystko doskonale!... Hej, Włodziu, każ osiodłać wierzchówkę i skocz do pana Orszy... I nawet, jeżeli go w domu nie zastaniesz, to weź pojedynkę, co wisi nad łóżkiem. Przeprosimy go potem, że w takim wypadku... A ty, Kaziu, chodź ze mną!... Grzesiu, machaj do panny Małgorzaty, żeby nam przygotowała chleba, sera i wędliny, a niemało, bo to wyprawa na długo... Przymów się o butelkę wiśniówki... może nas noc zaskoczyć w lesie, a w nocy zimno!... Wątpię, żebyśmy wrócili przed północą. Tomek, opowiadaj dokładnie, jak było, i gdzie on się schował... A nie łżyj, bo tu o ważne sprawy chodzi. Chodź z nami do starego dworu, będziemy przygotowywali naboje, a ty opowiesz tymczasem szczegółowo, żeby czasu nie tracić ani chwilki... Rozumiesz!?
— Oj, oj!... Żeby go też panicz ustrzelił, toby było dobrze!... — jęknął z zawziętością Tomek. — Bo to tak było, proszę panicza, kiedym pognał „ptoki“... po pełdniu... — zaczął znowu płaczliwie.
Pod sprężystem kierownictwem Antosia wyprawa rychło była gotowa. Broni, rozmaitego kalibru, systemów i epok, zniesiono z całego dworu taką ilość, że Antoś był nawet w kłopocie, kogoby jeszcze uzbroić. Kacpra nie puściła panna Małgorzata, pana Orszy nie było w domu... W chwili, gdy już wyruszali, spotkali wprawdzie Izydę, lecz student na gorące zaproszenie odparsknął jeno zjadliwie:
— Kpicie sobie ze mnie?... Cóżto wilk — panna, czy co, żebym za nim latał w taką kanikułę? Wolę go obejrzeć... zabitego. Nie chcę wam robić konkurencji i życzę... powodzenia.
Odwrócił się i odszedł w głąb ogrodu.
— Bezwstydny babniku!. Piecuchu!... Tatarczana prażucho! — krzyknął mu Antoś, a Kazio uczuł w sercu przykry żal, gdy ujrzał w końcu grabowej alei, na tle błękitnego wylotu, obok smukłej figury panny Zofji postać pięknego medyka, oraz zbliżającego się ku nim Izydę.
— I ty też!... — burknął Antoś, trącając go w bok pięścią.
— Wcale nie!... — oburzył się chłopak. Nie przyłączył się jednak do utyskiwań Antosia na zepsucie obyczajów i zniewieściałość studentów.
— Jak tylko taki włoży na głowę swój niebieski placek, zaraz uważa, że musi latać za jaką spódniczką... Tra-ta-ta... tra-ta-ta!... Niby to ja nie wiem, o czem oni rozmawiają: „pan powiedział“... „pani mię niewłaściwie zrozumiała"... „ja się na to nie zgadzam"... „ależ ja wcale o to nie proszę"... „Niech pan sobie zapamięta"... I tak bez końca! O niczem innem nie mówią... O niczem innem mówić nie umieją. Czyż to ja nie znam Zośki albo panny Cesi? Czyż nie próbowałem coś z nich zrobić!? Dawałem im „Papieże i papiestwo" — zwróciły. Nudne, mówią! Dziwię się, doprawdy, tym „studniarzom"!
— A głównie, że nic z tego nie będzie!... Co najwyżej, pocałują w rączkę... — przywtórzył pogardliwie Włodzio.
— A niech ich tam!... Obejdziemy się bez nich... Dalej, ostro!... Słuchajcie, kiedy... kiedy
raz gwizdnę — to stać, kiedy dwa — mieć się na baczności, kiedy trzy — ruszać!... Rozumiecie, co?... Pamiętajcie więc dobrze, zakonotujcie sobie na nosach, mówię wam zawczasu, bo tam na polu... cisza. Nie wolno gadać. A strzelać przed siebie albo za siebie. Wzdłuż linji nie wolno! Prawidło! Kto nie usłucha — stemplem! Bez pardonu! Proszę pamiętać.
Gdy weszli na grochowe pole, uszykował myśliwców w długą linję: Włodzia postawił na jednem „skrzydle", sam stanął na drugim, a Kazia i Grzesia, jako mniej doświadczonych, umieścił pośrodku.
— Trzymać broń gotową do strzału, kurki odwieść! Bacznie a cicho! Słuchać sygnałów!
Dał wreszcie znak, i cztery małe figurki ludzkie wypłynęły na popielato-zielone bałwany grochowiska, popstrzone białemi i niebieskiemi kwiatami, pocentkowane żółtemi kiściami rzepaku, rozświecone tu i tam gwiazdzistemi skupieniami rumianku. Słońce już spuszczało się ku zachodowi, i ogromny modry cień padał od figury świętego Nepomucena na wyzłocone pola. Sina ściana jatwieskiego boru opodal mgliła się, czerniała. W smugach ukośnego światła badyle ostów i wybujałej nad grochami dziewanny wyrastały na dalekich wypukliznach na drzewa i krzewy.
Myśliwcy uszli już spory kawał od miedzy, choć ruchy mieli bardzo utrudnione, gdyż nogi plątały się im w grochowinach i często potykali się o ukryte pod niemi kamienie oraz grudy źle zbronowanej ziemi. Trzeba było wytężać wszystkie siły, by, broń Boże, nie upaść, nie wystrzelić nieostrożnie z broni, nie stracić nadewszystko z oczu kryjówki wroga... Mógł ukazać się lada chwila, wyskoczyć niespodzianie z pod zwałów
grochowych, — uciec albo natrzeć, przerwać łańcuch... Coby to wtedy było? O, jej!... Jaki wstyd!? Jaki śmiech? Co powiedziałby Izyda?
Serca im biły, pot zraszał czoła. Ale najgorzej, że prześladował ich od niejakiego czasu dziwny, miarowy dźwięk, który odbijał się szczegolnie boleśnie w sercu Antosia, lecz którego źródła on nie mógł w żaden sposób dociec.
— Może krowa z dzwonkiem błąka się wpobliżu na drodze? Wystraszy go, na pewno wystraszy! — rozmyślał żałośnie.
Wtem ciężko obładowany Grześ potknął się, puścił fuzję i runął na ręce — jednocześnie cichy dźwięk zamienił się w głośne, przeraźliwe chrobotanie...
— Psiakrew! Imbryk i kociołek... Zapomniał nicpoń obwinąć słomą... Wyda nas!
— Pilnuuuj! — zahuczał nagle donośny bas Włodzia.
— Pilnuj... — powtórzył Kazio.
— Pilnuj! — wrzasnął, zrywając się Grześ.
W tej chwili Antoś dostrzegł niedaleko od siebie wysuwający się z zieleni wielki trójkątny łeb, miedziany od miedzianych promieni zachodu. Zdumiony znieruchomiał przez chwilę, poczem zrozumiał, złożył się w mgnieniu oka i strzelił wprost w przymrużone dobrodusznie ślepia. Niezwłocznie gruchnęły inne strzały, i zaczęla buchać rzęsista salwa siwym dymem, czerwonemi błyskawicami to tu, to tam w krótkich odstępach...
Wilk sadził dużemi skokami w stronę lasu, ale nie nazbyt się śpieszył. Odbiegłszy na jedno stajanie, przysiadł nawet na wzgórku i obejrzał się na prześladowców. Ci biegli wrzeszcząc i paląc z rusznic bez miłosierdzia, a za nimi biegł dręcząco nieznośny chrobot imbryka i kociołka, bębniących o siebie na grzbiecie Grzesia. Jeszcze dalej, już od wsi, dolatywało zaciekłe ujadanie podnieconych psów. Wilk obejrzał wszystko to okiem znawcy i leciuchnym truchcikiem znikł rozsądnie w zagajnikach.
— Dostał! Na pewno dostał!... Widzieliście, jak ogon podwinął po moim strzale! Idziemy szukać tam na tem miejscu śladów! Pewny jestem, że trafiony, że krwawi! — krzyczał, ciężko dysząc, Antoś.
— Poco szukać śladów krwi? Co tam z tego, kto go trafił? Ścigajmy go dalej... On tutaj, tu, widziałem go dobrze! — gorączkował się Kazio.
— Wszystko przez ciebie, Grzela, na pewnobyśmy go mieli... Psia mać! Szliśmy wprost na niego — gniewał się Antoś.
— Jest!... Pilnuj! O, o! — huknął Włodzio i znowu raz po raz strzelił z dwururki w zarośla.
Rzucili się więc kupą do lasu; tam znowu na rozkaz Antosia rozsypali się w łańcuch i z oczami, utkwionemi w ziemi, badając starannie każdą trawkę, każdą przydeptaną gałązkę, według doskonałych przepisów, wyczytanych u Fenimora Coopera, zaczęli nurkować ostrożnie w zielonej chmurze leszczynowych pędów, wśród iglastych kryz choiny, wśród poruszliwych koronek paproci, wśród twardych, czarnych stożków cierpkiego jałowca, nad któremi wgórze krwawo gorzały w promieniach zachodu złote trzony sosen, a cichy szum ich wysokich, zakrywających niebo koron płynął zwyż jak poszum ciemnego morza.
Dopiero gdy zmrok zamglił do cna fioletowym oparem deseń ziemi, zatarł go i zasosnował, że nic na nim wyczytać nie było podobna, zatrzymali się i zebrali razem na gwizdnięcie Antosia.
— Cóż wy na to?
— Ano, nic! Schował się pewnie w olszynie psia para! Ale tam błoto, po nocy nie sposób!... Nie zrobimy mu nic!
— Przedewszystkiem: jeść, pić i palić!... — jęknął Włodzio.
— Owszem. Tu niedaleko strumień. Rozpalimy ogień...
— Cóż ty na to, grzeszny Grzesiu?
— Jak panicz każe.
Gdy, leżąc na pachnących wrzosach i mchach przed ogniskiem, cudownie migającem blaskami po pniach, popijali gorącą herbatę i niszczyli zawzięcie przygotowane przez pannę Małgorzatę butersznyty, przyszła im do głowy świetna myśl, żeby na noc do dworu nie wracać, lecz wyruszyć stąd dalej o świcie na poszukiwanie „ranionego" wilka.
— On tu, niedaleko... na pewno gdzieś się zaszył, widzieliście sami, że farbuje, to przecie daleko nie ujdzie!... Gdy go ruszymy... ślad świeży wyda go po dniu... A ja mamusi wszystko wytłumaczę, przeproszę i opowiem, jakie nas do tego ważne zmusiły powody! — dowodził z przejęciem Antoś.
Zbliżało się południe. Gorące powiewy, przesycone aromatem oddechu roślin, miodu, żywicy i ziół, płynęły borem. Przyjaciele leżeli obok siebie na suchej, usypanej grubo żółtym igliwiem, ziemi i, założywszy ręce pod głowy, patrzyli wgórę, gdzie, kołysząc się na smukłych złocistych pniach, szumiały łagodnie sino-zielone sosny. Wyżej ponad niemi w lazurowych otchłaniach nieba płynęły białe, lotne jak marzenia, kędzierzawe, ozłocone słońcem chmurki. Z pociętej blaskiem i cieniami głębiny lasu dolatywał
śpiew ptaków, zabiegliwe stukanie dzięciołów, chrapliwe wrzaski kłócących się wron. Czasem wśród krętych, wyniosłych konarów minęły siwe plamki dzikich gołębi lub zamigotały turkusowe skrzydła cudnej kraski.
— Cóż ty na to? — spytał Antoś, kreśląc w powietrzu szerokie koło zadartą nogą.
— Wiesz, myślę, dawno już myślę, że Flammarion ma rację, że Bóg — to przyroda!...
— Ale w takim razie, skąd się wziął świat — powątpiewał Antoś, nie zaprzestając ćwiczeń gimnastycznych.
Kazimierz długo milczał, zapatrzony w nową kombinację chmur i własnych myśli.
— Powstał sam z siebie. I Bóg przecie nie ma początku i końca...
— Tak, ale to jest tajemnica. A ty chcesz tajemnicę objaśnić przez drugą tajemnicę... z czego będą nici! Zresztą wszystko mi teraz ganc-pomada. Przegawroniliśmy wilka. Niema co: przegawroniliśmy! Włodziu, zrób mi „pipę”!
Ani kruszyny tytoniu! Dawno już powinni byliśmy wrócić do domu! — mruknął żałośnie leżący opodal grubas.
— Hej, Grześ! Cóż nasza wiewiórka?... — zawołał Antoś.
— Zara będzie, paniczu, ino soli niema. Wszystka wyszła.
To osól prochem! — rozporządził się Antoś. — Tartym prochem! Zaraz ci pokażę!
—Nic z tego! Nie chcę! — oponował Włodzio.
Obaj chłopcy pośpieszyli do kucharza wyprawy, aby doradzać mu i być świadkami naocznymi kulinarnych sposobów, poczerpniętych również z Mayne Reada, Aimarda oraz tylu innych najwiarogodniejszych...
Na miejscu został Kazimierz, zapatrzony po dawnemu w bezdeń nieba. Lecz przyjaciele niedługo zostawili go w spokoju.
— Obiad gotów! Chodź zaraz! Ruszymy niezwłocznie!
— To nie wiewiórka! To szczur! — wołał z obrzydzeniem Włodzio.
— Grzech wam, paniczu, zmyślać! Czyżbym szczura odważył się... Panicz Antoś świadkiem, że wiewiórka! — wymawiał mu z goryczą Grześ.
— W takim razie zepsuliście ją tym prochem...
— Owszem, wyborna!... — dowodził Antoś. — Czuć ją tylko trochę wiatrem! Trzeba było zakopać na parę godzin w ziemię... Jedyny środek...
— W Zaciszu napewno dzisiaj były meryngi ze śmietaną, albo nawet lody! — biadał Włodzio.
— Piecuchu!... Ależ wilk, wilk! Polowałeś na wilka!... Mało miałeś przyjemności?
— Cóż, kiedy nie zabiliśmy go!
— Wiecie, co? Możnaby jeszcze poszukać w jatwieskiej olszynce! Na pewno w bagnach się schował. Zawsze ranione zwierzęta chowają się w bagnach. Co? Może nie? — dowodził wyzywająco Antoś.
— A obiad? — pytał Włodzio.
— Idź precz... ty — siedm grzechów głównych!... Obżarstwo, lenistwo, pycha, łakomstwo... — wyliczał ze śmiechem Antoś.
Zresztą przysięgli mu przecież wierność, powierzyli dowództwo i muszą go słuchać...
Cicho, ostrożnie, z bronią w ręku, z odwiedzionemi kurkami, z podwiązanemi starannie tobołkami i rondelkami, poprowadził więc ich ku czerniejącym woddali wiekowym olchom.
Brunatna, tajemnicza woda połyskiwała w bajorach wśród kępisk i krętych korzeni. Uroczysta cisza, chłód i zapach pleśni dziwnie odbijały od słonecznego, rozśpiewanego, pełnego miodnych woni, lasu, który przed chwilą porzucili. Chłopcy mimowoii skupili się, przycichli i, spoglądając z wyczekującym lękiem na wszystkie strony, brodzili ostrożnie w płytkich rozlewiskach. Gdy para krakw-krzyżówek z przeraźliwym kwakaniem zerwała się im z pod nóg, wszyscy zgodnie poderwali broń do oka, ale Antoś wstrzymał ich rozkazującym ruchem:
— Gdy się idzie na grubego zwierza, to głupstwami nie należy się zajmować! — wyrzucał im szeptem.
— Doprawdy — on tu może jest blisko!... Tak mi jakoś wygląda... Takie tu błoto i te kaczki ruszają się jakoś podejrzanie... — szeptał Włodzio swym grubym basem, wskazując kolbą na kępy wikliny, smukłej i czerwonej, jak nogi bocianie. Obejrzeli starannie po drodze wszystkie krzaki, wykroty i dziury, brnąc nieraz wyżej kołan i zapadając po pas w mokradłach. Zdjęli nietylko spodnie, ale nawet kurtki oraz koszule
i, przywiązawszy je „obyczajem Indjan“ na głowach, brnęli nadzy, umazani błotem po pachy, podrapani sękami i oczeretem, zmęczeni i spragnieni, ale nieskończenie szczęśliwi.
Wilka wszakże nie znaleźli. Dopiero gdy wyszli na drugą stronę bagnisk, na suchą porębę, pełną wrzosów, słońca i smołowych zapachów, coś im mignęło wśród zagajnika za polaną.
— Uważaliście?... Jest!... — syknął Antoś, ubierając się drżącemi rękami. — Śpieszcie się, ale cicho i ostrożnie... Daleko nie ujdzie!... Nie płoszyć go... Słyszycie?...
Schyleni do samej ziemi, popełzli za swym przywódcą przez wygrzane wrzosowiska.
— Jest... I nie jeden, lecz całe ich stado!...
Serca im biły; mimo to poprzez szum krwi w uszach wyraźnie słyszeli szelest i łomotanie rozchylanych przez wilki gałęzi, a parę razy nawet zamajaczyło wśród zieleni coś żółtego... Wtem Antoś zerwał się z brzydkiem przekleństwem:
— Psiakość!... Krowa!... Ktoby, pomyślał? Skąd się mogła wziąć?... Tutaj sadzonki i paść nie wolno!... Wypas daleko!...
— Istotnie, dziwna rzecz.,. Ale doprawdy... krowa! — przywtórzył Włodzio!...
Nie było najmniejszej wątpliwości, gdyż poczciwy, cisawy łeb z krzywemi rogami, z nastroszonemi uszami i śmiesznie wybałuszonemi oczami wystawał tuż przed nimi z kędzierzawego listowia. Gdy ruszyli się, łeb zniknął, a jednocześnie rozległ się tupot i chrzęst łamanych gałęzi.
— Ani chybi, paniczu, wioskowa! Trzeba zająć — zauważył Grześ. — Pan Józio bardzo „nakazowali“ gromadzie, żeby bydła tu nie puszczali, ale oni wciąż swoje!... — Ba!... Któż słyszał na sadzonkach pasać bydło!... Obgryzają młode, depczą je!... Barbarzyństwo nie do uwierzenia! Trzeba ich nauczyć rozumu! Dalej, chłopcy, zaganiajcie od tej strony, a ja z Grzesiem ruszymy wprost!
Krów, jałówek, cieląt okazało się sztuk kilka. Poczuwały się widać do winy, gdyż, ujrzawszy
„dworskich”, zadarły ogony i, wyrzucając zabawnie zadami, ruszyły przed siebie z kopyta. Darernnie pościg wyciągał nogi, hukał i nawoływał — bydło przebiegle wymykało się z rozstawionej obławy: za to wpadła ona niespodzianie na chłopaka w białych zgrzebnych portasach i koszulinie, podpasanej sznurkiem, oraz na małą
dziewczyninę również w koszulinie i w pasiatej zapasce, zarzuconej, jak hiszpańska mantyla, na głowę. Chłopak śmigał przez zarośla ku drodze, nie gorzej od bydląt, lecz dziewczyna rychło się poddała, padła twarzą na kępę borowiny, skuliła się, jak kuropatwa, i poczęła krzyczeć wniebogłosy:
— Matulu, ma-tu-lu, ma-tu-lu! Nie bede!... Oj, oj, ludzie... nie bede!... Nie bijta mie!...
Naówczas chłopak zwolnił biegu i nawet obejrzał się za towarzyszką. To go zgubiło.
— Chłopaka!... Łapcie chłopaka! On najgłówniejszy! — rozkazywał Antoś.
— Ba, znam go!... Franek, pierwszy zbereźnik... kamieniarz... Kamieniem mię onegdaj potrącił!... — krzyczał Grześ, dopadając zboku chłopaka. Szamotali się chwilkę; rychło przybyła pomoc, powaliła na ziemię chłopaka, który natychmiiast podniósł obronnie do góry nogi i ręce. Nie krzyczał jednak, nie płakał, jeno spoglądał na zwycięzców błyszczącemu rozszerzonemi oczyma, jak schwytany jastrząb.
— Nie bijcie go!... Nie bijcie! Nie wolno bić zwyciężonych! — wstrzymał Antoś gotującego się do kopnięcia Włodzia. Grześ również bardzo był z tego rozkazu niezadowolony.
— Wstawaj!... Czyjś ty? Jak się nazywasz? Kto ci tu pozwolił pasać? Hej, Kaziu, prowadź tu dziewczynę!...
Franek — „kamieniarz“ — wstać nie chciał, przysiadł jedynie, skulił się i nisko zwiesiwszy głowę na ogorzałe piersi, widniejące z pod rozerwanej koszuli, spoglądał chmurnie na prześladowców z pod konopiastej rozwichrzonej czupryny.
Tymczasem Kazimierz ostrożnie wyciągnął z krzewu dziewczynkę i upewniając, że nic jej nie będzie, próbował ją uspokoić i zmusić do wstania na nogi. Gdy mu się to wreszcie udało, poprowadził ją grzecznie za łokieć w stronę całego towarzystwa.
Siedzieli przy drodze wśród rozrosłych bujnie ostów łopuchu i smukłych dziewan na skraju starej kamionki, ledwie tu i owdzie ujawniającej brzydkie kupy szarego polowca z pod splątanego kożucha jeżyn, cierni, powoi i chwastów. Za niemi widniały poleśne plammy i poręby, a przed niemi, po drugiej stronie drogi, szumiał śniady łan dostojnie wyrosłego żyta z błękitnemi habrami i upojna woń zbożowego okwiatu płynęła stamtąd z ciepłym wiatrem. Droga szarą wstęgą wiła się wśród tych zbóż, i dalej poprzez kartofliska, brunatne połacie ugorów, mijała obłupioną porębę i, wbiegłszy na wzgórek, ginęła za gajem białych, smagłych, zwiesistych brzóz.
Wobec tego, że pojmani nie chcieli iść do dworu, nawet ruszyć się z miejsca, zwycięzcy nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Antoś dowodził, że skoro są jeńcami, muszą słuchać, że należy poprowadzić ich siłą. Cóż, kiedy Włodzio już się rozwalił na ziemi i palił „pipę“, nie zdradzając najmniejszej ciekawości do przebiegu sprawy, Kazio miał twarz zmieszaną i odwracał od pojmanych niechętne oczy. Pozostał Grześ... ale co z Grzesia?
Wszyscy uczuli więc niezmierną radość, gdy na drodze ukazała się bryczka zaprzężona w parę gniadoszów...
— Zdaje się, pan Rwęcki!... Witowskie konie?... Spojrzyj-no Grzesiu, czyż nie tak?...
— Chyba że tak!... Poczekajcie szkodniki, da wam witowski stangret, psie dusze, da!...
„Szkodniki" drgnęły i poderwały się cokolwiek z ziemi; chłopak spróbował nawet uskoczyć z pod rąk Grzesia, ale ten go przydusił napowrót.
— Trzymaj ich, trzymaj, ale nie bij! — upominał Antoś.
Tymczasem bryczka zaprzężona zbliżała się w obłokach kurzu, przed któremi biegły łby końskie, a z ponad których wystawał stangret w granatowej liberji i jego biały bat.
— Jaśku, zabierz nas!... — krzyknął nagle Włodzio swym najgrubszym głosem.
Bryczka zatrzymała się i z opadającego kurzu wyłoniła się postać mężczyzny w białym płóciennym pudermantlu, wtulona w róg siedzenia. Obrzucił chłopców spokojnem spojrzeniem i wąsy z kurzu omusnął.
— Cóż tu robicie z bronią... z rondelkami?... Jakaś, widzę, zbrojna wyprawa!.... Nawet ciebie
pociągnęli, Włodziu!
— Na wilka! Niech sobie pan wyobrazi, że wilk pod samym dworem, nieledwie w oczach wszystkich, obalił gęsiarka i porwał dwie gęsi... — zaczął żywo Antoś.
W szarych oczach pana Jana błysnęły wesołe ogniki.
— Istotnie... w oczach wszystkich!? Niesłychane zuchwalstwo!...
— Mało tego, schował się w grochu i niewiadomo jeszcze, czemby się to wszystko skończyło...
— Jest ich pięciu!... Duszą barany, porywają cielęta... Źrebię zjadły...
— I cóż, upolowaliście którego?
— Gdzie zaś...
— Ale w każdym razie dostało mu się porządnie!
Gadali jeden przez drugiego, tłocząc się u stopni i kół bryczki.
— Zmęczeni pewnie jesteście wyprawą. Siadajcie, to was podwiozę. A ci, to też wasi?... — spytał pan Jan, wskazując na strzeżonych pilnie przez Grzesia „szkodników".
— Nie... to zajęci... w szkodzie... Chcieliśmy bydło zabrać, ale uciekło... koło olszyny... — zaczął Antoś.
Wesołe ogniki zgasły w szarych oczach szlachcica, prześlizgnął się wzrokiem po chmurnych zapłakanych twarzach dzieciaków i słuchał z roztargnieniem energicznych dowodzeń Antosia o groźnych dla lasu następstwach pasania bydła wśród młodych sadzonek.
— Lasy wskutek tego znikną, a jak znikną lasy, to i rzeki... Czy nie tak!? Czytałem to na własne oczy w „Encyklopedji Rolniczej".
— Ho, ho!... Więc czytujesz „Eneyklopedję"? Czy nie... za wcześnie? Prawda, wszystko, co mówisz prawda... Ale, wiesz co — puść ich!...
— Czyi jesteście?... — zwrócił się do dzieciaków.
— Jędrzeja Sikory, proszę łaski wielmożnego pana! — śmiało odpowiedział chłopak.
— Niechby im choć Ignacy na drogę batem przyłożył. Tylaśmy się naganiali!... — nastawał z obrazą Grześ.
— Zbieraj rondle i właź na kozioł!... — rozkazał Rwęcki.
— A kawalerów tutaj proszę do bryczki. Zmieścimy się jakoś. Ciasno będzie, ale może... wesoło! jednego z panów jeszcze nie znam. Rwęcki... Z kim mam honor?... — przedstawiał się, wyciągając rękę do Kazimierza, który stał właśnie na stopniu bryki.
— Kazimierz Piotrowski...
— Bardzo mi przyjemnie. Kolega Antosia? Warszawiak!?
— Tak. Ale rodzice jego mieli wieś, lecz stracili w powstaniu, — wstawił znacząco Antoś.
Nieruchoma twarz i szare oczy pana Jana znowu na chwilę rozbłysły, ale zaledwie na maluchną chwilę; poczem przybrały zwykły wyraz zamyślenia i grzecznej obojętności. W milczeniu słuchał szczebiotu chłopaków, podnieconych niezmiernie przeżytemi niedawno wrażeniami oraz „kawalerską" jazdą Ignacego.
— Filozof!... — objaśniał bratu Włodzio, wskazując oczami na Kazimierza. — W Boga nie wierzy, nie lubi żadnych przyjemności: ani jeść, ani pić, ani palić!...
— A cóż pan lubi?
Kazimierz, który siedział cały ten czas ze zwieszoną głową, podniósł na chwilkę oczy i odrzekł cichutko, ale stanowczo:
— Ja... lubię... przygody!
— Oho! O to teraz dość trudno — odmruknął szlachcic, ale oczy mu znowu ożyły. — Radzę wam, chłopcy, dajcie spokój na teraz wilkom. Bez psów i obławników nic im nie zrobicie. A po żniwach my urządzimy obławę, sami bez starszych, dobrze?... Sprowadzimy z Witowa charty... Mam dwa nowe wilczarki, co chodzą podobno w pojedynkę na każdego zwierza. Spróbujemy więc... Co, zgoda?... Pamiętajcie tylko przez lato nauczyć się dobrze konno jeździć, gdyż gnać będziemy na łeb na szyję, rów nie rów, płot, czy kamień... sadzić będziemy bez pamięci... A kto spadnie...
— To będzie nieładnie!... — wtrącił żywo Antoś. — Panie Janie, jaki pan dobry, ach, jaki pan dobry!...
— Zawsze to mówię, — przytwierdził z dumą Włodzio. — Niema w okolicy nad mego brata!
Na bryce zapanowała wesoła, serdeczna atmosfera. Wśród rozmów o polowaniach i przygodach zapomniano o „szkodnikach" i o radach... „Encyklopedji Rolniczej".
— Niech pan opowie, jak to było w powstaniu!...
Rwęcki milczał przez chwilkę, jak gdyby się wzdragał, lecz gdy młodzież obiegła go z ponownemi prośbami, zaczął cichym głosem, patrząc smutnemi oczyma gdzieś daleko za łąki, za lasy, za pola...
— Z początku źle nas przyjęto w partji. Przybyliśmy jednocześnie we trzech z tej samej okolicy: ja, Stanisław Śniadecki i Roman Wojdyga.
— Ten kulawy z Rokicin... Wiecie... — wtrącił Włodzio.
— Okulał, bo mu nogę skłuli, kiedy przewożono go rannego przez kordon w wozie siana. Piką szukano, czy niema tam kogo... Dzióbnięto go kilka razy, a on nic... — opowiadał Kaziowi gorączkowo Antoś.
— A pan Śniadecki zginął — dorzucił Włodzio.
Kazio spojrzał na pana Jana; ten kiwnął głową i ciągnął dalej przyciszonym głosem:
Była noc zimna, dżdżysta. Warty wzięły nas i powiodły w głąb lasu. Koło ukrytych w dołach ogni, leżały kupy zmokłych, obszarpanych ludzi. Przyprowadzono nas przed naczelnika... „Cóż, u licha, panowie, na bal wybraliście się, czy co?“, zwrócił się do nas gniewnie. „Co ja będę robił z takimi... muszkieterami?" Przy ogniach śmiech. Mnie się to głównie tyczyło. Miałem białe łosiowe spodnie, buty palone, kurtkę,
obszytą barankiem. „A broń macie?" — „Mamy karabinki". — „Dobrze i to! Pamiętajcie, żeście tu nie na paradę przyjechali!" Odtąd zwano nas „trzema muszkieterami" albo „paradą". Razem trzymaliśmy się i razem nas wszędzie posyłano. Gdzie było najgorzej, najtrudniej — wybierano nas. I myśmy przyzwyczaili się do tego. „Parada" na zwiady!... „Parada" na szpic... na wartę... do miasteczka po furaż... Śniadecki szybko się odznaczył, został wachmistrzem... Pamiętam raz — słota, szaruga, śpię pod koniem, zmęczony całodziennym marszem. Idzie Stach, przegląda swoją dziesiątkę, więc wyłażę i salutuję mu... A on macha ręką: poco, Jaśku, poco? Nie trudź się! Nie dla ciebie, dudku, to robię, lecz dla nich... Żeby mores znali, żebyś ich mógł sztyftować, tych przedrwiwaczy! Zapamiętaliśmy im dobrze tych „muszkieterów". Nie było surowszych od nas służbistów!
Raz rodzonego wuja aresztowałem. Przyjechał do partji, przywiózł listy, ubranie, pieniądze.
Interes jakiś u naczelnika załatwił i wraca. Byłem na pikiecie i puściłem go w tę stronę bez pytania, bo taki był rozkaz, żeby puszczać wszystkich, a wypuszczać tylko tych, co będą mieli kartki... Wraca niedługo wuj, pogadał ze mną, pożegnał się. — Ruszaj — woła wreszcie na stangreta.
— A kartka gdzie?
— Jaka kartka, przecie znasz mię?... — Rozkaz dan, żeby bez kartki nikogo nie puszczać... — No, to nikogo, ale ja przecie wuj twój jestem!... — Bez kartki nie wolno! — Więc ty, smarkaczu, myślisz sobie, że ja dla twego widzimisię wracać zpowrotem do obozu będę?... Ruszaj natychmiast! — woła na stangreta. Zajechałem wpoprzek drogę wierzchowcem, celując z pistoletu w łby koniom: ani kroku!... Musiał wrócić. Wymyślał od smarkaczów, od hultai, formalistów! Całe życie mi tego nie zapomniał. Zato i naczelnik, i towarzysze, i wszyscy wokoło wiedzieli, że jak nam co nakazano, to murowane. Zresztą cała partja zasłynęła z tego: z subordynacji i waleczności. Dokuczyliśmy wojsku niemało. Mieli nas wciąż i wszędzie, zboków, ztylu, zprzodu... Sprzykrzyło im się to. Uwzięli się na nas. Jenerał Rydiger dwadzieścia dni nas ścigał, i piechotą, i na furmankach. Ale zawsze wywijaliśmy się, uchodzili albo skręcali wbok i potem za nim, co zwało się: „zamiatać lisim ogonem". Raz jednak dopadł nas, otoczył i wepchnął na błota. Schowaliśmy się w małej olszynce na wzgórku; dokoła moczary... Noc była ciemna, mglista, zimna... Widzieliśmy zdala gęste biwaki rosyjskie i jaśniejący od świateł dwór... Jenerał tam się zatrzymał i podobno przechwalał, że o świcie wszyscy będziemy wisieli w opłotkach na drzewach... „Każdomu geroju odno dierewo!" — mówił, jak opowiadano nam potem. Zawołał nas dowódca na naradę, co robić... Przebić się!... Innej rady niema. Już zaczęliśmy podciągać popręgi i broń oglądać, gdy ze mgły wynurza się pikieta, chłopa prowadzi... Kto zacz taki?... Sam przyszedł... Chce mówić z dowódcą... Odeszli na stronę. Długo szeptali. Poczem komenda: na koń! „Rwęcki i Śniadecki chłopa na stryk i na szpic"! Żachnął się chłop. — „Zaco? Przecież ja z własnej woli, panie!" — Zato cię uściskamy, bracie kochany, gdy nas wyprowadzisz, ale zrozum, że cię nie znamy, że dokoła czyha na nas śmierć... Poddaj się, ukórz, to cię nie shańbi!... Takie już prawo wojenne... Na szpic z chłopem Rwęcki i Śniadecki... Pistolety do ręki!" — Wyciągnął chłop szyję pod postronek, czuję pod ręką, że drży jak w febrze; zawiązałem pętlicę, koniec trzymam w ręku. Jedziemy... Już ja nie wiem, jak ten chłop w tych ciemnościach, w mgle i szuwarach drogę znajdował. Jakimś dziwnym, psim węchem... Nie widać łbów końskich, taka czarność... Woda chlupie koniom pod kopytami... Miejscami czujemy, że posuwamy się po jakimś kożuchu, co się pod nami, jak pierzyna, ugina... Koniom mordy okręcono płachtami, żeby nie rżały, broń utroczona mocno, żeby, broń Boże, nie dźwiękła... Suniemy wśród tych mgieł cicho, jak duchy. Ztyłu za nami gwiazdy ogni rosyjskich przygasają, nikną... Chłop myszkuje, jak wyżeł, buciskami po błocie cicho telepie; nic nie mówi, tylko z za cholew ręką mię szarpie. Wreszcie wyszliśmy na twardszy grunt. Księżyc właśnie wyszedł z za lasu i oświetlił pobielałe
mgły. — „Teraz już stąd pójdziecie wprost, jak strzelił, do Dziędzielowa! Niech was Bóg prowadzi!“ — powiedział chłop, gdyśmy wszyscy już wyszli, i dowódca, co jechał ostatni, zbliżył się do nas. — „Dziękuję wam, gospodarzu, zacni jesteście! Powiedz mi choć nazwisko, abym mógł...“ — Nie, nazwiska nie powiem!... Stryk, panie, każcie mi zdjąć; wracać muszę przed świtem!...“ — „W takim razie weź za trudy!“ — „Ja, panie, nie dla pieniędzy..." — „Weź, weź, przydadzą się! Może ci jutro chałupę spalą..." — Wtyka mu, widzę, kieskę, za rękę ściska. Jak dziś pamiętam, -jak chłop stał z opuszczoną głową, wysrebrzony miesiącem, i kieskę przed sobą na dłoni trzymał, coś ważył, nad czemś rozmyślał... Oddział już ruszał. Wtem cisnął chłop złoto o ziemię, aż brzękło, i zaklął: „psiakrew, ciarachy!“ — „Spokój w szeregach!... Naprzód, marsz!...“ Odjeżdżaliśmy z jakąś w sercu zgryzotą. Widać było, żeśmy go dotknęli w jego budzących się uczuciach, że zabolało go, iż potraktowaliśmy go jak obcego... Ale nie było czasu na tkliwości i tłumaczenia... Były i inne podobne wypadki...
— Opowiedz lepiej, Jaśku, jak zginął pan Śniadecki! To ładniejsze, niż z tymi chłopami...— prosił Władzio...
— Śniadecki zginął już w końcu powstania nad Bugiem... Przyparli nas do rzeki. Całe szczęście, żeśmy złapali jakąś łódź starą, więc piechotę i rannych wsadziliśmy na nią, a jazda ucierała się tymczasem z kozakami. My trzej cofaliśmy się ostatni... Odjedziemy kilkanaście kroków, zatrzymamy konie, przyczaimy się gdzie za drzewami... Lecą kozacy, krzyczą, strzelają! Ale ledwie błyśnie strzał i paru z nich fajtnie z koni, reszta w nogi... A my dalej pomykamy ku rzece... Widzimy: już nasi na środku... Ale i kozacy to
widać spostrzegli, bo rzucili się na nas kupą, lance na dół, żywcem chcą chwytać... Ruszyliśmy z kopyta. Raz jeszcze na samym brzegu obróciliśmy się i plunęli w nich z karabinów i pistoletów, a potem w nurty... Zsunęliśmy się z siodeł, konie za grzywy, aby im było lżej płynąć... Suniemy z prądem naukos, śpiewamy: „Za Niemen tam precz, dziewczyno ty moja, gdzie koń mój i zbroja, uściśnij, daj miecz!...“ A kozacy już na brzegu, kule padają dookoła, jak deszcz... Widzę, że jakoś koń Śniadeckiego daje się prądowi unosić... „Stachu, co się stało? — wołałem — czy koń ranny?... Puść konia, już niedaleko!“ Puścił konia, ale widzę, że sam, jak gdyby tonie... Więc mego też puściłem i płynę do niego. Schwyćciłem go za ubranie, ciągnę; brzeg istotnie był blisko, jużem nogami gruntował... Podnoszę go z wody, przez ręce mi leci, z ust mu płynie krew... coś szepcze, lecz tak cicho, żem nie zrozumiał... Po chwili wyzionął ducha... Pochowaliśmy go tam w lasku na brzegu... nacięliśmy krzyż na sośnie, ale kiedym rok temu szukał miejsca... nie znalazłem ani mogiły, ani nawet sosny... Lasek wycięto... Pniaki czarne sterczały wokoło... Paprocie, wrzosy, jagodniki pokryły wszelki ślad...
Chłopcy, zaparłszy oddech, słuchali go z rozgorzałem! oczyma i, gdy bryka głośniej zaturkotała w opłotkach, zbliżając się do bramy Zacisza, westchnęli wszyscy z pewnym żalem.
— W dodatku na pewno już dawno po obiedzie! — dodał markotnie Włodzio.
Szare mgły i szare smugi dżdżu, zwieszając się z szarych obłoków, powlokły okolice. Namokłe, pociemniałe drzewa szumiały ciężko i nudnie. Z rynien lały się nużąco strugi brudnej wody. Z dachów, z gałęzi, z chmur leciały gęsto krople, to drobne, jak mak, to duże i ciężkie, jak śróciny.
Powóz z podniesioną budą, zaprzężony w czwórkę cugiem, czekał pod lipami u podjazdu nowego dworu. Zziębłe, zmokłe konie cisnęły się do siebie. Wincenty siedział nieruchomo na koźle, nasunąwszy głęboko na wąsatą twarz kaptur nieprzemakalnego płaszcza. Za powozem stała duża bryka, założona w parę fornalskich.
Woźnica w siermiędze, przemokły i zły, szarpał je, od czasu do czasu, lejcami i zacinał batem.
— Kiedyż-ta? Znowu gasić świece?
— Abo to im do Boga pilno!... Byle na miód do księdza zdążyli... Gzić się z pannami... albo pannom do kawalerów zęby szczerzyć, to im pino! Starsza ino pani, to, co prawda, o Bogu myśli... a te inne, pożal się Boże, koni szkoda wozić. Trzymają na ulewie... muszą się... dla kościoła wyperfumować we... wszystkich pazuchach! — odmruknął z dąsem Wincenty.
Wtem na ganku ukazał się Józio i skinął ręką. Powóz zatoczył się przed stopnie schodów. Wsiadła doń pani Ramocka z panią Tołłoczko w czarnych sukniach żałobnych, a na przedniem siedzeniu umieściły się obie panny, również ciemno i skromnie odziane.
„Izyda“ pomagał im wsiadać, śledząc pilnie za nóżkami, wysuwającemi się nieostrożnie z pod podniesionych dla błota sukienek.
Gdy powóz ruszył, oblizał się śmiesznie.
— Jedziesz z nami? — spytał go Antoś.
— Chyba pojadę! — odrzekł z namysłem. — Taka tutaj nuda! Znowu mię Karpowicz cnotami ludu zacznie gnębić!
— Jedź, jedź!... Będzie panna Karolcia! — zachęcał go Włodzio.
— Skąd wiesz?
— Wiem... Moja rzecz, skąd!
— Za gruba na mój gust! — odciął Izyda, nadymając wargi.
Kazio ze zgorszeniem słuchał tej rozmowy, Antoś śmiał się i przynaglał do wsiadania.
— Znowu matka będzie się gniewać! Istotnie wygląda, jakbyśmy jedynie na miód...
— A bo nie?... Czego się wypierać? Miodek dobry, bernardyński.
Bryczka pełna gadającej i śmiejącej się młodzieży ostro potoczyła się po pochyłości, rozbryzgując kołami wodę z kałuży.
Idący gromadkami wieśniacy ustępowali jej z drogi, nie zdejmując zresztą czapek i rzadko witając „pochwalonym“.
Za ogrodem ukazała się wieś, ukryta w płytkiej kotlinie. Szare, namokłe strzechy, brudne, bielone wapnem ściany, marnie ogrodzone i marnie uprawne ogródki, pełne stłoczonych nieporządnie słoneczników, malw i groszków kwitnących, z poza których ledwie migały małe ślepawe, przyziemne okienka...
— Mieszkają, jak psy, ale baby mają wspaniałe!... I gdzie się to tam mieści. I jak się to tam
kładzie!... — żartował Izyda, wskazując na wieśniaczki, postrojone w sute, rozdęte czerwononiebieskie wełniaki.
Gromady dzieciaków w kusych koszulinach, podpasanych szpagatem lub krajkami, leciały za bryką „na wyprzódki“ z psami i śpiewały piskliwo:
„Ciarachy, ciarachy,
„Pokażta nam strachy!...“
Izyda ku wielkiej ich uciesze wysunął aż do podbródka szeroki język, Włodzio pogroził im pięścią. „Franek-kamieniarz“ stał opodal i przyglądał się z uśmiechem gonitwie.
— Widzicie go, widzicie!?... — zawołał Antoś — A to pewnie jego ojciec!... — dodał wskazując na wielkiego posępnego chłopa, który, wsparty łokciami na płocie, palił krótką fajeczkę
i wiódł za bryczką złemi oczami.
— Uuch!... — Jaki zbój!... Znany awanturnik. A w powstanie, powiadają, dobry był... To on pana Wojdygę w furze siana wywiózł...
— Patrzcie państwo!...
Jechali wyboistą, mocno zrujnowaną szosą. Przed nimi niedaleko bielało miasteczko Kocmołów, ukryte malowniczo w ogrodach. Struga ciemno-zielonej wody wartko płynęła na widoku pod sklepieniem pochylonych nad nią czochratych wierzb ku śluzie omszałego młyna, stojącego na samym do miasteczka wjeździe. Ponad
ogrodami i budowlami, niby wierna, niewzruszona, odwieczna strażnica, wznosiła się ciemna, ostra sylweta kościoła z dwiema wieżami.
Rychło się wszakże rozwiała piękność widoku.
Zbliska domki okazały się brudnemi i odrapanemi, a ogrody zaniedbanemi i nawpół zdziczałemi. Cuchnące powietrze wiało z kup śmieci i nawozu, leżących wszędzie, widniejących tuż u drogi, na samej drodze, na podwórkach, pod oknami mieszkań, u progów drzwi. Zadeszczony rynek zdawał się jedną ogromną kałużą, pośrodku której stały kupą wozy chłopskie, kręciły się kosmate kozy i obdarci żydzi. Wdali u nędznych sklepów, okalających rynek, również widać było ciemne figury żydów i żydówek.
W kościele zbity łan głów ciemnych i płowych gęsto przetkany barwnemi chustami kobiecemi. Powyżej nich w mrocznej głębi jarzyły się
świece przed wielkim ołtarzem, a górą nad wejściem huczały organy. Ciżba szarych i brunatnych sukman tłoczyła się prócz tego na ocmentarzu, i panicze z Zacisza z trudem przedostali się przez boczne wejście do zakrystji, skąd był dostęp łatwiejszy do ław kolatorskich.
W zakrystji zastali pana Rwęckiego, pana Orszę, młodego Haraburdę i dwóch Tyleckich — jednakowo ubranych w jasne pomimo deszczu kostjumy, jednakowo uczesanych z przedziałami pośrodku głowy i w jednakowych niebieskich krawatach, spiętych świecącemi szpilkami. A zupełnie w kącie poza wszystkimi krył się i „Żyd wieczny tułacz".
Izyda przyłączył się do tych panów, ale młodzi chłopcy, posłuszni nakazowi pani Ramockiej, udali się do wnętrza i usiedli w ławce za paniami.
Kaziowi dostało się miejsce za panną Zofją, mógł więc do woli podziwiać śliczną główkę pod czarnym kapelusikiem i białą szyjkę, w czarnej kryzie, pochyloną pobożnie nad modlitewnikiem. Psuł mu jednak nastrój Włodzio, który wciąż szturgał go w bok, wskazywał na siedzącą naprzeciw grubą brunetkę, pannę Karolcię, i robił o niej kawalerskie uwagi. Aż na te szepty i śmiechy obróciła się ku nim pani, siedząca obok panny Zofji. Wielkie szafirowe oczy, ocienione czarnemi rzęsami, spojrzały na nich z wyrzutem, po
ściągłej różowej twarzy przeszedł lekki rumieniec. Włodzio zaraz ucichł. Kazio domyślił się, że to pani Rwęcka. Zagłębiła się znowu w książce do nabożeństwa. Modliła się tak żarliwie, iż zdawało się, że zapomniała o obecnych, i cichy przejmujący jej szept dolatywał chwilami do Kazia zupełnie wyraźnie.
Chłopak spoważniał nagle, nie patrzał już więcej na pannę Zofję, lecz, śledząc w zamyśleniu światła, migające w siwych kłębach kadzideł, wglądał się w skromne, tanie upiększenia i złocenią ołtarza, rozważał po raz tysiączny pytanie, z powodu którego staczał dotychczas takie boje z samym sobą i kolegami.
— Jest, czy niema?
Śpiew niesforny, zgiełkliwy, ale potężny i wzruszający swoją szczerością, wyrwał go z zadumy:
Święty Boże, Święty Mocny,
Święty a Nieśmiertelny,
Zmiłuj się nad nami!...
Płynęła burzliwa fala nad łanem chylących się głów. Kazimierz, po raz pierwszy od lat dziecięcych, słyszał pobożny śpiew zbiorowy wiejskiego ludu. Przejęty i porwany, nie pojmował sam, co się z nim dzieje. Bez żadnego powodu łzy mu nabiegły do oczów, dreszcz, zimny a słodki, przebiegał wzdłuż krzyża. Miał ochotę bić się w piersi, przypaść nagle do ziemi i śpiewać, jak „oni“:
„Święty Boże, Święty Mocny“.
Ksiądz proboszcz już rozbierał się w zakrystji i witał z obywatelstwem, które, gawędząc, zwolna wychodziło przez małe drzwiczki na rozchmurzony chwilowo i ozłocony słońcem dziedziniec. Szli ku plebanji pogodni, weseli, a poza nimi kościół wciąż jeszcze drżał od jęczącej w nim pieśni.
Pani Rwęcka wyszła ostatnia. Zosia Ramocka dotrzymywała jej towarzystwa.
— Jakże się ma Zygmuś i Marynia?... — pytała serdecznie dziewczyna.
— Dziękuję ci! Lepiej. Czyż inaczej mogłabym być dzisiaj w kościele?
Wzrok młodej kobiety błądził wśród tłumu i, napotkawszy Rwęckiego, rozmawiającego z Karolcią, odbiegł do nich natychmiast. Zosia nie zauważyła tego i pytała dalej wesoło.
— Więc może przyjedziecie dziś do nas?
— Zapewne. Chyba że Janowi przeszkodzą jakie interesa w miasteczku. Co do mnie, wiesz dobrze, że pobyt w Zaciszu jest dla mnie zawsze prawdziwem świętem. Dziwny urok mają dla nas stare kąty, gdzieśmy spędzili najszczęśliwsze chwile życia...
— Najszczęśliwsze chwile życia?... — powtórzyła z lekkiem zdziwieniem Zosia.
— No, tak!... — Chciałam powiedzieć... dzieciństwa... A cóż się u was dzieje? Nie widziałam cię i nie pisałaś tak dawno!... Reumatyzm nie dokucza wujence w te słoty?
— Dziękuję ci. Mama zdrowa. Jest tutaj... Widziałaś pewnie...
— Tak, tak!... Chodźmy!... już chodźmy!... — powtarzała machinalnie, szukając znowu wśród tłumu oczyma.
Koło pani Ramockiej zebrało się grono starszych pań i panów. Była tam okazała pani Żarska, matka Karolci, w modnej, ubranej kwiatami, kapotce na czarnych, lśniących włosach, w fularowej śliwkowego koloru sukni w białe groszki, w tegoż koloru kaftaniku, obszytym drogą, białą koronką.
Obok stał pan Domański, dalej chudy pan Orsza, pułkownik Jaskulski, pani Wypiórkowska z mężem, a z młodzieży — obaj Tyleccy i Toluś Żarski. Gdy Rwęcka przypadła nisko do ręki pani Ramockiej, ta uścisnęła ją za głowę, a potem całując w czoło, zajrzała przelotnie w oczy.
— Cóż tam? znowu Zygmuś?
— Ależ nie! Owszem, lepiej... Doktór Ciemiński wiele sobie obiecuje ze słonych kąpieli ciechocińskich. Kazałam sprowadzić szlam. Nie wiem tylko doprawdy, czy to dziecka zbyt nie osłabi...
— Upewniam panią, że to wszystko głupstwo! Ci doktorzy sami nie wiedzą, czego chcą. W wieku Zygmusia wszystko z ząbków! Niech mi pani wierzy! Niech pani kupi mu fiołkowy korzeń do gryzienia, i dziecko uspokoi się zaraz. To samo miała Karolcia w tym wieku. Co się namartwiłam, co pieniędzy nabrali się ci doktorzy... a okazały się ząbki. Posłuchałam pani Żaboklickiej, odprawiłam ich wszystkich i zwróciłam się do babki, zwykłej prostej baby, która znała się dobrze na ziołach. Przemierzyła mi dziecinę, naprawiła jej po staropolsku brzuszek i — jakby ręką odjął, od tej pory nigdy nic!... Bez doktorów, a czyż nie zuch wychowała się dziewczyna?... — dowodziła grzmiącym głosem pani Żarska.
Do osamotnionej Zosi zbliżyli się pośpiesznie Tyleccy.
— Jaka obrzydliwa pogoda! — Co? — zaczął młodszy.
— Chcieliśmy powiedzieć, że od paru dni pogoda zepsuła się zupełnie!... — poprawił starszy.
Piękna panna popatrzyła na nich filuternie.
— Owszem. Lubię od czasu do czasu deszcz!
— Lubi pani deszcz?
— Tak, bo wtedy... przyjeżdżają sąsiedzi!...
— O! jakże pani uprzejma!... — szepnęli jednocześnie uśmiechając się i pochylając głowy. Lecz natychmiast zesztywnieli, gdyż zbliżyła się Cesia, prowadząc za sobą cały orszak młodzieży z Haraburdą i „Izydą“ na czele. Pod filarami na ganku plebanji pozostał jedynie porzucony „Żyd wieczny tułacz".
Zresztą pojawił się tam natychmiast proboszcz i zaczął uprzejmie zapraszać gości do pokoi, w sam czas, gdyż zachmurzyło się znowu i zamżył znowu deszczyk.
Antoś pod rękę z Kaziem włóczyli się wśród koni i pojazdów, zgromadzonych na dziedzińcu.
— Mówię ci, że wszystko to nic w porównaniu ze „Zbójem" Rwęckiego... To dopiero koń! Bestja apokaliptyczna! W przeszłym roku omało nie zabił parobka... Na samego Rwęckiego rzuca się z zębami!... Zato umie klękać na rozkaz przed pannami!...
Deszcz zapędził nareszcie i młodych przyjaeiół na plebanję, gdzie zebrani goście gawędzili już wesoło, obsiadłszy stół, zastawiony łakociami, kieliszkami, butelkami z miodem i winem. Krępy siwy proboszcz i cienki blady wikary częstowali uprzejmie parafjan, dolewali do kieliszków, podsuwali talerze, rzucając wokoło wesołe uwagi i uśmiechy. Spostrzegłszy wchodzących chłopców, proboszcz zbliżył się zaraz do nich i uszczypnął Antosia w policzek.
— Przyjechałeś... Cenzura dobra!? Wiem, wiem... A to twój kolega... Libertyn!... Słyszałem, słyszałem!... Chodźcie wziąć piernika...
Ogarnął chłopaków ramieniem i podprowadził do stołu.
Znaleźli się obok „Żyda wiecznego tułacza".
— Kazimierz Piotrowski!... — przedstawił Antoś uroczyście kolegę.
— Bardzo mi przyjemnie!... Siadajcie, panowie, tu jest miejsce... — zapraszał ich „Żyd", a gdy usiedli, nalał im wina i podsunął talerz z łakociami.
— Co słychać... w świecie naukowym? — spytał nagle po dłuższem milczeniu.
— Jesteśmy teraz na wakacjach!... — odparł ze śmiechem Antoś.
— Ot!... Zapomniałem, darujcie!
Brzydką twarz rozjaśnił mu na chwilę miły uśmiech.
— W takim razie może opowiecie... jak to było z wilkiem?
Antoś, przywołując co chwila do pomocy i na świadka Kazia, jął mu opisywać cudowne zdarzenie. Słuchał uważnie, ale jednocześnie rzucał od czasu do czasu przeciągłe spojrzenia w stronę, gdzie rozbrzmiewał srebrny śmiech panny Zofji, szczebiot panny Cesi, stłumiony, ale wesoły pogwar młodzieży. Karolcia w dalszym ciągu rozmawiała na uboczu z panem Rwęckim.
Rwęccy przyjechali do Zacisza wprost z kościoła na obiad, ale reszta sąsiedztwa zjawiła się tam dopiero około podwieczorku.
Było zimno, wietrzno, padał nieznośny kapuśniaczek, i całe towarzystwo skupiło się w bawialnych pokojach. Pani Rwęcka, objąwszy wpół Zosię, chodziła z nią po salonie, Cesia grała na fortepianie i śpiewała „Rośnie kalina"... a wtórował jej wcale przyjemnym barytonem Izyda. Toluś stał obok, przewracał nuty i słuchał. Karpowicz przekładał coś gorąco Karolci, czego ona słuchała z widoczną nieuwagą, podczas gdy na głównej kanapie pod owalnem lustrem pani Żarska gromiła głośno pana Domańskiego.
— Nigdy się na to nie zgodzę!... Nie, kochany panie, nigdy, przenigdy! Nie chcę ani moskiewskich pieniędzy, ani ich rynków, ani ich posad... Niech sobie idą...
— Ależ, pani dobrodziko, jeżeli oni nie chcą..
— To i ja nie chcę...
— Należy więc pogodzić się z położeniem, nie przez nas stworzonem, i choć wykorzystać sytuację, należy gromadzić kapitały, zajmować stanowiska; można w ten sposób uzyskać wielkie wpływy w państwie!... — dowodził, nie zrażając się, Domański.
— Poco nam wpływy, poco nam ich państwo!... Niechby lepiej siedzieli w Azji... A nasze miejsce, tu w domu, gdzieśmy się urodzili.
— Niech więc siedzą tutaj wszyscy bez zajęcia i kopcą niebo? Czy nie tak?... Czy dobrze zrozumiałem szanowną panią?... Gdyż wobec tego, że dla naszej inteligencji coraz trudniejszy jest dostęp do krajowych biur i urzędów...
— Już lepiej niech kopcą niebo... Wyznaję panu otwarcie, że przeklęłabym Tolusia, choć kocham go tak bardzo, gdyby pomyślał o jakichś tam wędrówkach... I Karolci nigdybym nie pozwoliła wyjść...
— Ależ nie o to chodzi!... — odparł kwaśno Domański.
— Więc o co chodzi?... O co chodzi?... Chodzi o to, żebym przyznała panu rację, a ja nigdy racji panu nie przyznam... Bo to jest zupełne wyrzeczenie się wszystkiego, zupełny brak miłości ojczyzny... Zresztą nie chcę się z kochanym sąsiadem kłócić!... Karolciu, Karolciu!... Chodźno tutaj, zbliż się! Zaśpiewałabyś nam cokolwiek... Cesiu, weź ją pod swoją opiekę, urządźcie co razem, jaki chór lub coś w tym rodzaju!... wołała pani Żarska przez cały salon.
Wszyscy ruszyli z kątów na ten głos donośny i zgromadzili się koło fortepianu. Rychło zadźwięczało wysokie soprano Karolci, przebijając się, niby srebrna igła, przez zmieszany chór niskich głosów męskich.
Szynkareczko,
Szafareczko,
Bój się Boga, stój!
Tam się śmiejesz,
A tu lejesz
Miód na kaftan mój!
„Tam się śmiejesz... A tu lejesz..." — wtórzyli ogłuszającemi basami Tyleccy.
Nie daruję,
Wycałuję
Czarne oczko, brew,
Nóżki małe,
Ząbki białe,
Hej, spali mnie krew!...
„Hej, spali mnie krew!..." — huczeli Tyleccy.
— Ależ głosy!... To rozumiem!... — zachwycała się Żarska.
Radca Domański kiwał głową z niezupełnie uprzejmym uśmiechem.
Rwęcka nie przyłączyła się do śpiewających, lecz korzystając z ogólnego zajęcia, pociągnęła Zosię na próg jadalni, gdzie zapalono już światło i gdzie panna Małgorzata krzątała się około wielkiego stołu, nakrywanego do herbaty. W głębi, w jednym rogu pokoju, w niedomkniętych drzwiach do kredensu, pani Ramocka wydawała rozkazy kucharzowi w białym fartuchu i uroczystej szlafmycy, a w drugim rogu, widać było
przez otwarte drzwi w gabinecie, pełnym siwych kłębów tytuniowego dymu, blado migocące płomyki świec i poruszające się niewyraźne sylwetki panów, grających w karty.
Ku nim zmierzała nieznacznie, przechadzając się i lawirując wśród krzeseł, pani Rwęcka.
— Nie uwierzysz, Zosiu, jak chwilami cierpię! Ogarnia mię ni z tego ni z owego niewytłumaczony niepokój... Wydaje mi się, że, ot, natychmiast, za mgnienie oka stanie się dziwne, pełne grozy, nieprzewidziane i niepojęte zdarzenie... Że wszystko, wszystko nagle się zmieni... Wszystko jest tak niepewne!
— Kochana, pocóż się ma zmieniać!... O ile wiem, idzie wam dobrze... Majątek oczyszczacie z długów...
— Ach, nie rozumiesz mię. Nie o majątek chodzi... Wcale mi on niepotrzebny... Doprawdy, wolałabym jakąś skromną, zupełnie małą wioszczynę, cichy kącik, za światami, w którym mogłabym skołataną głowę oprzeć z zupełną, z zupełną ufnością... Wy wszyscy jesteście jacyś inni... Idziecie przez życie tacy spokojni, jak
gdyby półślepi. Tymczasem ja wszędzie widzę niebezpieczeństwo!... I ono doprawdy istnieje! Na każdym kroku coś czyha, coś grozi wszelkiej żyjącej istocie. Daremnie tłumaczę sobie i słucham, jak inni mi dowodzą, że to przesada, że to urojenie. Mylą się, wszyscy się mylą, pewności niema wcale, a chwile omamienia czyli tak zwanego szczęścia są tak krótkie!... Zapewne, że należy brać to jako nieodzowne warunki życia, lecz... nie mogę wprost zapanować nad sobą... Wiem naprzykład, że Zygmusiowi nic nie grozi, że nie jest on nawet chory, lecz poprostu słabowity... A nocami zrywam się nieraz, biegnę bosa, nachylam się nad łóżeczkiem i słucham z zamierającem sercem, czy dyszy... Przecież on, on... może umrzeć, tak... bez żadnego powodu... Czyż to się nie zdarza?... A tymczasem nikt tego nie rozumie, że to okropne... I z nikim, z nikim nie mogę się mym strachem podzielić... Wyśmieją mię! Przywidzenie! Fantazja! Ty jedna...
— A pan Jan?... — błąkało się w myślach Zosi, lecz nie śmiała się spytać.
Właśnie znalazły się u wejścia do gabinetu. Za stolikiem między dwiema świecami siedział Rwęcki i tasował karty. Stalowe jego oczy spotkały się na chwilę z oczami żony, przeszły zimno na twarz Zosi i dalej na biało malowane odrzwia. Dziewczyna uczuła, jak drgnęła leciuchno ręka Rwęckiej, i serce jej drgnęło również niespokojnie. Ale przyjaciółka już pociągnęła ją dalej.
— Tak, tak!... Posuwamy się w życiu omackiem... idziemy, jak lunatycy, wciąż brzegiem przepaści... Lecz wyobraź sobie położenie człowieka, który czuwa... Wyobraź sobie widomego w tłumie ślepców!... Co on czuć musi? Czy nie mam racji? Czyż mało znamy wokoło przykładów? Ludzie zamożni stali się nędzarzami, młodzi, zdrowi, szczęśliwi... zginęli nagłą i niespodziewaną śmiercią... wydarto ich z ukochanych objęć... Wszystko jest w ręku Boga!... Nie chcę bluźnić, lecz chwilami dusza błaga o litość... Gdy Jan opowiada mi o tem, co przeszedł... lodowacieję z przerażenia, że mógł przecież zginąć po tysiąc kroć razy...
— Lecz zastanów się... To było w czasach burzy powszechnej, w okresie wojny, rewolucji... Teraz przecie czasy trzeźwe, bardzo trzeźwe...— zauważyła Zosia ze szczyptą ironji.
— Nie, nie!.,. Ty mię nie rozumiesz! Niema i nie będzie pewności na ziemi, a przecież wszyscy tego pragniemy. Ale dosyć o tem — dodała żywo Rwęcka. Przycisnęła rękę dziewczyny do falującej piersi na znak, że nie chce mówić, i weszły znowu do salonu.
Zaraz zbliżył się do nich z jednej strony Karpowicz, z drugiej „Żyd wieczny tułacz".
— Chciałem prosić panią, panno Zofjo, o chwilę rozmowy... — zaczął uroczyście medyk.
— Czy co poufnego?... — przeciągnął z cudzoziemska „Żyd wieczny tułacz".
— Bynajmniej. Owszem, bardzobym chciał, żeby i pan wziął w tem udział. Zwracałem się do panny Karoliny, gdyż uważałem, że ona ma najbardziej odpowiednie warunki: gra, śpiewa... Ale ona skierowała mię do pani, panno Zofjo. Zresztą nie odmówiła. Owszem, zgodziła się, lecz powiedziała, że będzie tak, jak postanowi pani.
— Aha! Jak we wszystkiem... w tej okolicy — wtrącił „Żyd“.
Zosia nadęła usta.
— Przepraszam, nie o to chodzi — wywodził dalej Karpowicz. — Jak państwo uważają: czy nie należałoby coś zrobić, coś urządzić, coby nas wszystkich złączyło, podniosło, poruszyło? Wciąż spacery i spacery... To bardzo zdrowo, nie przeczę, lecz nuży. Trzeba coś dla duszy... Coś, coby nas spoiło: chorzy jesteśmy na rozstrzelenie... Każdy sobie rzepkę skrobie, jak mówi lud...
— Bardzo słusznie, gdyż w ten tylko sposób rzepka może zostać oskrobana — wtrącił znowu młody Domański.
— Niech pan choć nie przeszkadza. Przecież na pewno nie da się pan do tego... wciągnąć! — przerwała uszczypliwie Zosia.
— Kto wie.
— Nie o to chodzi. Owszem, dlaczego nie ma pan wziąć udziału? Wszystkich chętnie przyjmiemy. To sprawa społeczna. Ogół na tem tylko zyska... — godził ich medyk. — Rzecz w tem, żeby coś urządzić zbiorowemi siłami. Wybrać jaką sztukę podniosłą, albo odczyt. Opracować referaty na zajmujące, poważne tematy, przepleść to jaką deklamacją z Mickiewicza, Słowackiego, albo nawet śpiewem... Skończyć nareszcie z temi kartami... Tu, panie, karty, wieczne karty... Jemy, pijemy, popuszczamy pasa, gdy tymczasem wokoło głodne i ciemne rzesze. Możnaby rozprzedać bilety na taki wieczorek i za zebraną sumę kupić książeczek popularnych, elementarzy... rozdać wśród ludu. Mamy przecież względem niego obowiązki: on nas dźwiga i on jeden nas wydźwignąć może. Tymczasem, co się dzieje? Spotykam w tych dniach w polu pastuszka. Zaczynam rozmowę. Pytam: „Kto ty jesteś?” Mówi: „Kuba!” — Nie o to chodzi. Kto jesteś? Do jakiego narodu należysz? — „Ojców jestem... człowiek!” — Zaczynam więc mu dowodzić, że są różne narody: Niemcy, Francuzi, Polacy. Odpowiada mi: „Katolik jestem, proszę panicza, katolik”... O Polsce ani wspomniał. A kiedym go chciał na to naprowadzić, to się wreszcie rozbeczał i powiedział, że on nic złego nie zrobił, że bydła do szkody nie pędzał, żeby go tak mordować! Tak się skończyła nasza rozmowa. Ale tak dalej być nie może. Naród, który wyrzekł się ludu, zginie...
— Już zginął, bo przez wieki nie pamiętał o nim — wtrącił „Żyd wieczny tułacz“.
— Pozwól pan!... Owszem... — zaczął obrażonym głosem medyk. — A Kołłątaj!... A Komisja Edukacyjna...
— Cóż, kiedy za późno... Dobremi chęciami piekło wybrukowane!
Zanosiło się na długą historyczną dyskusję.
Pogodziła ich panna Zofja.
— Projekt pana bardzo mi się podoba. Chętnie wezmę w nim udział. Zbliżają się imieniny mamy, i możnaby urządzić taką niespodziankę...
— W takim razie i ja bardzo chętnie — powiedział „Żyd“.
Wysłuchano go z widoczną niechęcią. Zato dano znak reszcie młodzieży, która hurmem od fortepianu ruszyła ku pannie Zofji i zbiła się w gromadkę, pełną tajemniczych szeptów i śmiechów. Tajemniczość ta wzrosła, gdy w sali ukazała się pani Ramocka.
— Cóż to za sejmik? — spytała z uśmiechem.
— Nic, ciociu!... Tak... Układamy projekt spaceru, jak się wypogodzi! — wykręcała się za
wszystkich Cesia.
Pani Ramocka wzięła za rękę Rwęcką i odeszła, rozmawiając z nią cicho. Pogawędka wszakże trwała niedługo, gdyż pani Żarska miała widocznie już dość radcy Domańskiego i zawołała na panie zdaleka:
— Kochaneczki, jaką miałyście w tym roku pasiekę? Wyobraźcie sobie, że miałam wyborny zbiór, cóż, kiedy szelma Mordko wmówił we mnie, że niema popytu ani na susz, ani na patokę, i kupił wszystko za psie pieniądze. Dopiero poniewczasie dowiedziałam się, że mnie oszukał. Nie było popytu w okolicy, bo się wszystkie żydy zmówiły, a tymczasem w Warszawie ceny na pszczelinę stały cały czas bardzo wysokie!
— Och, te żydy!... — wzdychała pani Ramocka.
— Cóż robić, kiedy bez nich obyć się niepodobna? — przekładał ugodowo radca, podnosząc się, gdyż oznajmiono mu, że przyszła nań kolej w preferansie.
Wzamian pojawił się w salonie Rwęcki i pułkownik Jaskulski. Pułkownika obskoczyły panny, wzięła go zaraz w obroty Zosia, dowodząc, że byłby wymarzonym „papą“ w ,,Posażnej Jedynaczce".
— Dajcie mi pokój!... Ani myślę... — wypierał się przerażony staruszek. — A gdzie Blondyn?... Nie widzieliście Blondyna?...
— Blondyna zabrali chłopcy do starego dworu.
— Ach, Boże! Znowu? Zbałamucą mi psa zupełnie. A tu taki deszcz!
Rwęckiego otoczyła młodzież męska. Karpowicz przekładał mu swe wywody. Szlachcic milczał i kręcił z rozdrażnieniem ładnego wąsa.
— Z chłopem przedewszystkiem nie trzeba się cackać — rzekł wreszcie. — Dać mu sprawiedliwie, co mu się należy, ale nic ponadto... Zaraz mu się w głowie przewraca. Nie zrozumiemy się z nim nigdy. Niech on lepiej idzie swoją drogą, a my swoją. Niedawno mieliśmy tego dowody. Tańcowano koło niego niemało... a, w rezultacie, kto szlabanów na drogach pilnował, rewidował nasze bryczki i paszporty?... Może kiedyś się spotkamy przy wspólnej robocie, ale teraz nic z tego!
— Były jednakże i inne przykłady. Nie o to chodzi...
— Tak, były, nie przeczę... wyjątki.
— Dlaczego chłopi mają być lepsi od innych? — wmieszał się młody Domański. — Jeżeli obecnie my, szlachta, sól ziemi, nie możemy przebaczyć im małego względem nas przewinienia, to jakiem prawem żądamy, żeby oni zapominali o swych odwiecznych krzywdach po jednej naszej pieszczocie?... Zresztą oni ze swego
punktu widzenia postąpili mądrze: spostrzegli, że z tych turniejów ryngrafowych rycerzy nic nie będzie, i przeszli na stronę siły.
Rwęcki zmierzył mówiącego złemi oczyma i targnął wąsa.
— Małego przewinienia? Względem kogo? Względem niby nas?... Nie, nie względem nas, lecz względem własnej Matki. Są, zresztą, obecnie ludzie, dla których Ojczyzna stała się pustym dźwiękiem. Jest ich coraz więcej. To nawet modne...
— Zbyt silnie, zbyt silnie powiedziane... Zresztą, to się pokaże... Dla niektórych przesądy są ojczyzną... Nie była ona dla chłopów matką, ale macochą...
— Znowu panowie wpadli na tę Nieszczęśliwą kwestję? Doprawdy, należałoby unikać jałowych zupełnie sporów. Nie ma pan racji i nigdy nie będzie pan jej miał tu u nas... — zwróciła się Rwęcka do młodego Domańskiego.
— Zapewne... „póki kobiety to czują...“ — uśmiechnął się tenże.
— Zresztą nie o to chodzi — zaczął znowu gorąco Karpowicz. — Nie ulega wątpliwości, że chłopi popełnili omyłkę, zupełne nawet głupstwo, i to przedewszystkiem ze swego chłopskiego punktu widzenia. Ale czyż można wymagać politycznego wyrobienia u mas, które nigdy nie żyły życiem politycznem, mas ciemnych, przygnębionych, ubogich... Trzeba je przedewszystkiem moralnie i materjalnie dźwignąć, oświecić.
— Łatwo powiedzieć: Moralnie i materjalnie... Mała rzecz! A jeżeli oni sami tego nie chcą, jeżeli wolą przepić... — protestowali Tyleccy.
— Widziałem w oknie Mordkę... — wtrącił znacząco Izyda.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Rwęcki odwrócił się, podszedł do fortepianu, przy którym siedziała Karolcia, wydobywając ciche akordy i nucąc półgłosem:
Dokąd się podziać z sercem płomiennym?
Komu je oddać! ach, komu?
Wokoło chmury z deszczykiem sennym,
Gdy pragnę burzy i gromu...
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Kres sporom położyło wezwanie do kolacji oraz szumne wejście „najmłodszych", którzy, dowiedziawszy się o projektach Karpowicza, oddali się szalonej radości.
— Pycha!... Byczo!... Zgódź się, panie Janie! Bez pana się nie uda. Dobry, kochany panie, prosimy bardzo! — błagali Rwęckiego.
— Pani również życzy sobie tego? — zwrócił się ten do Karolci.
— Owszem, to może być bardzo zajmujące szczególniej... próby.
— A coto? Czegoś taki blady, Witusiu?... — badał tymczasem swego benjaminka radca Domański.
— Głowa mię boli, sam nie wiem z czego. Po kolacji zaraz do domu, tatusiu?... Dobrze?
Biedaczysko, nie mógł przecie się przyznać, że po obejrzeniu broni i wszelkich trofeów myśliwskich w starym dworze Włodzio wtajemniczył go i w „wielką pipę“!
Rwęcki nietylko zgodził się wziąć udział w przedsięwzięciu Karpowicza, ale nawet zaproponował, żeby pierwsza narada w tej sprawie odbyła się w Witowie.
— Tam, zdala od starszych, będzie... weselej — dodał ze smętnym uśmiechem.
Zaproszenie przyjęto i w środę po południu panny z panią Tołłoczko wolancikiem, a chłopcy bryką ruszyli do Rwęckich. Jednak Izydzie udało się wybłagać sobie miejsce w wolanciku na tylnej ławeczce. Siedział naprzeciw Zosi i pożerał ją oczami, zasłaniając się niby „od słonecznego blasku", od pani Tołłoczko zabranym Cesi wachlarzem. Dziewczyny śmiały się i od czasu do czasu pokazywały mu koniuszek języka. Zresztą kształtne piersi Zosi, pokryte batystową bluzką w blado-niebieskie prążki, nie falowały ani
o włos szybciej, mimo westchnienia „hiszpańskie“ i „perskie" oczy studenta.
— Co tu robić, żeby zostać... starszym? Czy to pies? Czy to bies?... Dusza moja pełna łez... a żadna z pań mię nie pociesza: — gadał płaczliwym głosem.
— Nie możemy bez pozwolenia. Niech pan się zwróci do pani Tołłoczko!... — śmiała się Cesia.
— Pani miłosierna! Dobra, kochana pani, niech im pani poradzi. Bo jeżeli starego Fausta w jednej chwili przerobił Mefisto na młodzieniaszka, to przecie o wiele łatwiej...
— Smarkacz jesteś... — gniewała się zbudzona z drzemki matrona.
— Właśnie o to chodzi...
Dzień był śliczny — cichy, ciepły, perłowy. Niebo, pełne jasnych chmur, zwisało nisko nad polami, jakby się chciało do nich przytulić. Blade lasy i gaje wtapiały się łagodnie w mglistą dal, w widnokrąg, bez błysków, bez cieni, gdzie ciemniejsze, wyrazistsze plamy tworzyły jeno dęby i grusze samotne na miedzach. Smugi słońca, przesiąkające tu i ówdzie przez obłoki, srebrzyły przelotnie łany wykłoszonych zbóż blaskiem rozstrzelonym, rozpylonym i perlącym się na brzeżkach i wąsach ździebeł, jak świeżo spadła rosa. Daleko w płaskim wądole wśród żółtawych piachów wiła się modra rzeka.
Z bryki, turkocącej głucho po miękkiej drodze, dolatywał do wolantu energiczny, wielogłosy, choć niezbyt harmonijny śpiew:
Dziś nam Bóg nie dai zwycięstwa,
Dziś zdradziły losy;
Lecz nam został zapał męstwa
I zostały... kosy!
— Wiecznie to „kikiriki“, — krzywił się Izyda.
Zosia spoważniała.
— Bardzo proszę...
— Ależ nie! Bynajmniej! Niech używają!... Tyle razy dostaliśmy w skórę, co znaczy ten mały dodatek... w dalekiej, ma się rozumieć, w bardzo dalekiej przyszłości... Bo myślę, że długo nikt się nie odważy na ponowną frycówkę. Niema zgody! Lubię życie, jakie jest. I żadne regalja mi nie są potrzebne... Niech głupiemu wmawiają, że celem jego życia jest ubiegać się o posadę policjanta albo generała, bo do tego w gruncie rzeczy sprowadza się walka o własne państwo. Poza tą sferą, zajętą już przez nieprzyjaciela, istnieje przecie jeszcze ogromny obszar wiekuiście niespożytych rozkoszy. Może nie? Naprzykład, naprzykład...
— Niech pan nie kończy. Nie jesteśmy ciekawe...
— Owszem... Popieram wszędzie i zawsze powagę, spokój, pracę i cnotę... Bądźmy przedewszystkiem dostojni w naszem nieszczęściu, bądźmy dostojni... A ci, co chcą się bić koniecznie, niech idą do Algieru... Tam gorąco i istnieją legje warjatów, na których od czasu do czasu Bóg i jego prorok Mahomet zsyła jakiego Abdelkadera... Niech się czubią, byle zdaleka i nie na mój rachunek.
Panny, odwróciwszy głowy, słuchały pieśni:
...byłeś Polsko wolną była,
Nie żal ponieść blizny!
Niech krew płynie, zdroju siła...
— Niemiłosiernie fałszują — skarżyła się Cesia.
— Poznaję głos mego braciszka... — śmiała się Zosia.
— Wiadomo, że Mars umie jedynie ryczeć... Już to stary Homer powiedział... — zaczął znowu żartować Izyda.
Niedługo wolancik zawrócił na piękną drogę, wysadzoną z obu stron rzędami równych, niby obeliski, smukłych topoli włoskich. W końcu alei bielał ganek Witowskiego dworu i zieleniał jasny, malachitowy, obszerny, jak łąka, dziedziniec.
Sam dwór stary, niski z wielekroć załamanym frontem, zdawał się z trudem wyrywać z objęć równie, jak on, starego sadu. Ogromne kasztany sięgały gałęziami daleko na dachy, a znowu liczne przybudówki zapuszczały swe korpusy, niby korzenie, w zacienione wnętrze ogrodu. Potężne rosochy ocierały się nieledwie o gzymsy murów; grube, spękane pniska zasłaniały okna. Widocznie, zdawna mieszkali tu ludzie, miłujący mocarne świadectwa płodności ziemi i siły słońca, nie ważący się godzić siekierami w sędziwe piersi starodrzewia, nawet wtedy, gdy ten zabierał im światło i zasłaniał świat.
Mimo to komnaty we dworze Witowskim były suche, ciepłe, wygodne i niezmiernie miłe ze swemi staroświeckiemi kominkami, z dużą ilością ciężkich starych mebli, z serwantkami po kątach, pełnemi „rzadkości" — francuskich figurek porcelanowych, rzeźb chińskich z kości słoniowej, wazoników, szkieł czeskich i weneckich, kosztownych puzderek. Na ścianach wisiały sztychy i portrety, poczerniałe od czasu, o nieznanej zresztą nikomu treści, ginącej docna w wiecznie panującym tu zmierzchu.
Zaciszanie zastali już prawie całe towarzystwo w komplecie; przybyły nawet Milerówny z odległego o 3 mile Zaosia, zaproszone listownie przez Zosię, — panny dorodne, szatynki, w jednakowych jasnych sukienkach z leciuchnej wełny, ubranych niebieskiemi wstążkami u starszej, a różowemi u młodszej.
Wzmógł się gwar, ruch i śmiech, który po niejakim czasie przerwał z niezmierną powagą Karpowicz.
— A więc do dzieła, panowie i panie... Chodzi o to, aby połączyć „utile cum dulce"... Wybrać sztukę, dostępną zarazem dla ludu... Proponuję „Łobzowian"...
— Dekoracje za trudne...
— Nie mamy sił dostatecznych...
— Możnaby jeszcze kogo zaprosić.
— Ale kogo?
— Pana Orszę... Haraburdę...
— Pułkownika Jaskulskiego... Cóż, kiedy odmówił! — rozśmiał się ktoś.
— Nie widzę nic wspólnego między panem Haraburdą i pułkownikiem — oburzyła się Karolcia.
— Sztuka zbyt sielska, zbyt anielska... Obowiązani jesteśmy przenosić na wieś wpływy i kulturę miasta... Więc lepiejby naprzykład dać... „Grzeszki Babuni“... I chłopiby coś skorzystali... — proponował poważnie Izyda i zanucił niespodzianie:
Babciu, babciu,
Powiedz, proszę mi,
Co to znaczy,
Kiedy serce drży...
— Ze wszystkiego żarty! Wieczne żarty! — gniewał się Karpowicz.
— Dlaczego mamy koniecznie płakać? — wmieszali się Tyleccy.
Wśród ogólnego tumultu i śmiechu jeden „Żyd wieczny tułacz“ siedział cichutko, ale oczu nie spuszczał z młodzieży. Rwęckiego nie było, gdyż na chwilę wywołała go żona. Gdy wrócił i wysłuchał wszystkich propozycyj, pogładził wąsa.
— A co... gdyby tak istotnie zagrać „Posażną Jedynaczkę“? — rzekł znienacka.
— Wybornie! Widziałem w niej Żółkowskiego... — zachwycał się starszy Tylecki.
— Ale lud? Co będzie z ludem? — wtrącił płaczliwie Izyda.
— A Błażej... Jest tam przecie Błażej... — zauważył ostrożnie młodszy Tylecki.
— Role proponowałbym w taki sposób podzielić — zabrał znowu głos Rwęcki, otwierając jedną z przygotowanych na stole książek: Szumbalińskiego — przypuśćmy — zagram ja. Paulinę — panna Helena Milerówna, Macieja Gomojłę — pan Edward Tylecki, Agatę — jego żonę — panna Cecylja, Ratyńskiego — panna Karolina... Ach, przepraszam — pan Hipolit Tylecki, Ludwikę — jego żonę — panna Karolina; Kamilę — panna Zofja, Augusta Darzyńskiego — pan Karpowicz, Henryka Mareckiego — pan Stanisław Domański...
Spojrzał od niechcenia na „Żyda wiecznego tułacza” któremu wesoło rozśmiały się oczy,
oraz na zarumienioną Zosię.
— A Błażeja? — spytał Tylecki.
— Błażejem będzie za karę Izyda... — wyrzekł poważnie Karpowicz.
Ze śmiechem aprobowano projekt. Suflerem mianowano Antosia Ramockiego, Kazio miał zrobić dekoracje, jako najbardziej utalentowany w towarzystwie rysownik, a również urządzić kurtynę, oraz podnosić ją i spuszczać. Włodziowi polecono udawać głosy za sceną, tętent konia, trzaskanie z bicza i t.d.
Wszyscy byli niezmiernie zadowoleni i zaraz wzięto się do pierwszego czytania sztuki z książki.
Zajęcie, przerywane co chwila śmiechem i żartami, potrwało do podwieczorku.
Wieczorem nadjechał Haraburda z pułkownikiem Jaskulskim; w gabinecie gospodarza rozstawiono stolik do kart, a w salonie młodzież urządziła tańce.
W tym czasie przed ganek opustoszałego dworu zaciszańskiego zatoczył się powóz pana Domańskiego i wysiadł stary radca, postękując i opierając się ciężko na lasce. Dostrzegł gościa Kacper i wybiegł na ganek, aby go przyjąć.
— Jest pani starsza?
— Jest, jest, proszę laski pana, — w ogrodzie, przy drzewkach owocowych.
— A pan Józef?
— Jest i pan Józef, ale w polu. Panienki jeno i chłopcy pojechali na ten niby... teatr...
— A wiem... — uśmiechnął się radca. — Prowadź mię do pani!
Pani Ramocka stała w inspektach przed rozpiętemi na ścianie łozami moreli i słuchała uważnie żalów i wynurzeń ogrodnika. Wtem ten urwał i szepnął znacząco:
— Proszę dziedziczki, pan z Brzezin idzie...
Nieuchwytny cień przemknął po twarzy Ramockiej; żywo obróciła się i posunęła na spotkanie gościa.
— Jakże w porę... Właśnie jestem sama, opuszczona.
— Tak, tak! Wiem: wszyscy w Witowie...
— A pan radca także sam?
— Sam. Moi również tam pojechali. Młodzież do młodzieży ciągnie...
Umilkł znacząco na chwilę, i cień ponownie przemknął w srebrno-szafirowych oczach gospodyni domu.
— Pan radca pozwoli, wrócimy może do pokoju, tu wilgotno...
— A dobrze, wracajmy... Choć można i tutaj gdzie w ogrodzie... Ja tylko na chwilkę, przejazdem do Kocmołowa...
— Co znowu, nie puszczę przed podwieczorkiem!
Wolnym krokiem skierowali się boczną aleją ku domowi.
— Interesa, kochana pani, interesa!
— Ależ to będzie w tej chwili! Nie zatrzymam wcale pana radcy.
Szukała wzrokiem na ganku kogo z domowników, aby wydać rozporządzenia, a nie znalazłszy, chciała sama biec, lecz Domański przytrzymał ją uprzejmie za rękę.
— Ależ, doprawdy, niech się pani nie trudzi. My tu sobie pogadamy, mam do powiedzenia parę słów...
Skierował się do oplecionej winem werandy nowego dworu, wychodzącej na ogród kwiatowy. Pani Ramocka szła obok niego, z trudnością tłumiąc niepokój. Na werandzie podsunęła mu
żywo jeden z wyplatanych foteli, sama usiadła na drugim. Pan Domański zdjął słomkowy kapelusz i położył go na kolanach, ale pozostał w rękawiczkach. Chwilę milczał, patrząc na śliczne stawy zaciszańskie, srebrnemi stopniami spadające na dół w malachitowym od traw i krzewów parowie. Wiekowe olchy wznosiły
się ciemną kępą nad ostatnim największym, wypełniając czarnem swem odbiciem prawie całe zwierciadło wody. Powyżej, w coraz jaśniejszych lustrach odbijała się coraz jaśniejsza zieleń skłonin brzegowych i coraz jaśniejsze nad nią drzewa. Złotawe modrzewie nisko tam zwieszały powiewne konary, a brzozy płaczące nawet kąpały w ciepłych przybrzeżach zwisające, drobnolistne warkocze; jawory, kaliny, leszczyna pięły się wyżej aż na zrąb jaru, poza którym widać było daleko na falistych wzgórzach łany zbóż, a wśród nich biały folwarczek w kępisku sinych drzew.
Od tego widoku, od malachitowych zrębów jaru wysrebrzonego na dnie stawami, oddzielała dwór płaski, obszerna terasa, przecięta wzorzyście grzędami zastawek kwiatowych, przetykanych umiejętnie białemi, różowemi ponsowemi goździkami, blademi chmurkami lewkonij i ametystami eljotropów.
— Przykro mi bardzo, kochana pani Wando — szczególniej ze względu na stosunek mój do nieodżałowanej pamięci nieboszczyka... — zaczął wreszcie Domański.
Ramocka wyprostowała się.
— Ale muszę... Okoliczności mię zniewalają... Widzi pani, nie chciałbym, aby Staś dalej na ten Wschód jeździł. Wprawdzie ma tam dobrą posadę, może się dosłużyć wysokiej rangi, jako zdolny inżynier dróg komunikacji. — Cenią go... Ale... stary już jestem, brak mi go, tęsknię... w dodatku lękam się... Gdyby był żonaty, co innego... Ale tak, chłopak młody, samotny, łatwo może się zaplątać... A wtedy — na zawsze
stracony zostanie dla kraju i rodziny. A przecie nie poto go chowałem... Więc, albo musi w tym jeszcze roku z sobą stąd żonę wywieźć... Ale coś się na to nie zanosi... — dodał ze smutkiem i spojrzał na panią Ramocką.
Ta mrugnęła kilkakroć powiekami i stłumiła westchnienie.
— Trzeba więc obmyśleć co innego, żeby chłopaka zatrzymać. Właśnie trafia się okazja. Kolega szkolny Stasia, dzielny, energiczny chłopak, zakłada fabrykę armatur żelaznych, głównie mając na widoku konstrukcje mostów żelaznych.
Stach ze swemi stosunkami w cesarstwie i znajomością tamtejszych warunków bardzoby mu się przydał, ale potrzebny jest w tym interesie wspólnik z pieniądzmi, kapitalista, gdyż własnych funduszów założycielowi nie starczy. Rad nierad, postanowiłem ruszyć kapitał nieboszczki żony mojej, bo choć połowa należy do Witusia, lecz zahipotekuję ją na Brzezinach, na
których, da Bóg, zczasem osadzę młodszego. Będzie wilk syty i owca cała. Rozumie więc pani dobrodziejka, że muszę podnieść całą sumę, ulokowaną na Zaciszu, i jeszcze mi nie starczy...
Pani Ramocka zwiesiła głowę.
— Rozumiem doskonale, panie radco, ale... co z nami będzie?... Pan wie, jak stoją nasze interesa, w jakim opłakanym stanie zostawił je nieboszczyk... Ledwie, że dźwigać się zaczęliśmy...
Domański spojrzał znowu poza wzorzyste klomby kwiatów i obrzeżone zielenią srebrne stawy, na łany zbóż, ścielące się na wzgórkach bez końca.
— Ha, nie wiem, doprawdy, co poradzić... Myślałem już o tem, kombinowałem tak i owak... Ziemi sprzedać nie możecie, bo nie macie jej za dużo, a zresztą — kto to kupi? Pozostanie chyba las...
— Jaki las? — spytała żywo Ramocka.
— A no... na Sobieniu...
— Ach, na Sobieniu... Taki ukochany przez męża. Ile tam pamiątek pozostało z mego i jego życia — i nietylko z naszego, pan wie, panie radco... Tam przecież mogiły.
— Cóż robić... Sentyment musi w tym wypadku ustąpić. Życie zgotowało nam niejedną twardą próbę. Mnie samemu żal, ale cóż robić? Samego Sobienia zresztą nie starczy, trzeba będzie i Jatwieź wziąć w rachubę...
— A serwituty?...
— To nic. Na Sobieniu są służebności... Wiem... wiem... Ale... Nie cały przecie las pani wytnie, jedynie, jak się to mówi, przetnie go pani — wybierze starodrzew. To nawet z korzyścią dla ogólnego drzewostanu, zwiększy się jego sumaryczny przyrost, przez rozwój młododrzewiu w prześwietlonych lukach. To się da komisarzowi wytłumaczyć i zrobić... Zawczasu jednak trzeba będzie kupca szukać, sztuki w przybliżeniu obliczyć i wycechować i przyjść już z gotowym planem...
Długo i szczegółowo wyjaśniał sąsiadce, jak się wziąć do interesu, i sam obiecał dołożyć starań, ile można ze swej strony dopomóc, poprzeć w rozmaitych instancjach...
— Przecież sąsiadami jesteśmy od tylu już pokoleń i, dzięki Bogu, w zgodzie i wzajemnej przyjaźni żyli od wieków nasi przodkowie... Da Bóg — że i my nie pokłócimy się przecie!
Pani Ramocka przytakiwała, częstując starego ze zwykłą uprzejmością wyborną kawą i truskawkami. Ale po jego wyjeździe — poszła sama jedna ciemną grabową aleją, aż do wylotu za ogród.
Stamtąd za zaklęsłym, świeżo podoranym ugorem, widać było posępne ostępy wiekowego boru. Czerwone pnie sosen w promieniach zachodzącego słońca gorzały, jak ogniste kolumny, a złote gałęzie ich koron wiły się w dymie ciemnego igliwia, Jak płomienie. Powyżej — stromo ku kopulastemu szczytowi góry wznosiło się zwichrzonemi rzędami leśne poszycie zbocza.
Pani Ramocka westchnęła i otarła pośpiesznie łzy chustką.
— Ach, tak... Twarde losy zgotowało nam życie... I zaco?... Zaco, Boże sprawiedliwy?... W dodatku jestem przekonana, że niewiele nam za to wszystko dadzą, niewiele! A co jeszcze chłopi wezmą — niewiadomo!
Pani Ramocka wyjechała na kilka dni do Warszawy; więc młodzież skorzystała z tego, aby urządzić w samem Zaciszu na miejscu kilka „prób generalnych”.
Karpowicz nalegał, aby scenę przyszłego widowiska urządzić na obrośniętej winem werandzie.
— Przedewszystkiem widownia pod otwartem niebem, to bardzo ładne. Po drugie — dużo miejsca dla widzów. Na dróżce zaraz przy stopniach można będzie ustawić krzesła. Pierwsze rzędy będą za biletami, a dalej miejsca stojące, bezpłatne, dostępne dla wszystkich. W ten sposób przyciągniemy służbę dworską, a może nawet i lud...
— Czy nie lepiej nie sprzedawać wcale biletów, a natomiast postawić na stoliczku puszkę na składki dobrowolne? — zauważył ostrożnie „Żyd wieczny tułacz”.
— Wybornie. Doskonały pomysł! Potem ją postawimy, ale na początku widowiska jedna z panien będzie obchodziła gości z puszką... — gorączkował się Karpowicz.
— Byle nie ja! — zawołała Karolcia, przerywając rozmowę z Haraburdą...
Rwęckiego nie było, jeszcze nie przyjechał. — Tyleccy udawali, że są zajęci pannami Miler, na złość Zosi, tak bezwstydnie od kilku dni pozwalającej „oblegać się“ młodemu Domańskiemu.
Siedziała właśnie na fotelu ze zwiniętą „rolą“ w ręku, ze złotą głową, pochyloną na bok, z szafirowemi oczami, utkwionemi w odległy kąt pokoju — i słuchała, co jej prawił inżynier. Cesia zdala pilnowała, żeby im nikt nie przeszkadzał, odciągając zręcznemi manewrami to Karpowicza, który niepokoił się, że czas uchodzi, że pora zaczynać, a „nikogo niema", to Izydę, który się wściekał...
— Cóżto za austrjacka okupacja Bośnji i Hercegowiny?... Nie pozwalam... — wołał, siłąc się wyminąć dziewczynę.
— Bardzo proszę, albo... kwita z przyjaźni...
— Istotnie djabeł... zawsze babę pośle... — mruczał student, ale pozwolił się uprowadzić. — Chodź, chodź, medycyno, we dwóch nam będzie weselej... — wolał na Karpowicza.
— Jeżeli to wszystko jest takie dzikie, takie pierwotne, jak pan opowiada, i takie... jak mi się zdaje... obce, to, co właściwie pana na ten Wschód ciągnie? — spytała nagle Zosia.
— Trudno powiedzieć. Jest to rzecz bardzo złożona. Przedewszystkiem tam znalazłem pracę, do której czuję powołanie. Następnie, dzięki tej właśnie młodości życia, dziewiczości-przyrody, ogromowi nietkniętych bogactw przyrodzonych, wszystko, co się tam dzieje, nabiera dziwnego polotu i rozmachu. Stepy bezbrzeżne; puszcze bezludne; rzeki, jak morza ogromne; i ludzie sami wielcy, ciężcy, a naiwni, jak dzieci... Ma się wrażenie jakiegoś praświata, prabudownictwa, zakładania jakichś potężnych podwalin przyszłości przez lud młody, świeży, potężny... Czas upływa w ciągłej walce z przyrodą... Gdzieś na samem dnie naszego schorzałego jestestwa budzą się wielkie instynkty zaborcze i twórcze... I nie wrogie ludziom, lecz przyjazne... tak, panno Zofjo, pomimo wszystko, przyjazne, życzliwe... Historja idzie gdzieś w kąt, zapomina się mimowoli o urazach i porachunkach wobec wspólnych niebezpieczeństw, wysiłków i zwycięstw... Takie przeżycia miała inteligencja nasza zapewne niegdyś na Dzikich Polach, na kresach Ukrainy i to pewnie tak nas mocno spoiło z losami tej Ukrainy, że nas wreszcie zgubiło... Wie pani, że tam nieraz przy wytykaniu nowych linij albo budowie mostu miesiące całe trzeba spędzać w namiotach, nieledwie nieustannie na dworze, na słońcu, wichrze, słocie... Nerwy hartują się, myśl wypoczywa. Zatargi z ludźmi są proste i jakieś... zoologiczne, nie potrącają naszej istoty, nie wlewają gryzącego żalu i rozpaczy... Zresztą, co nas w gruncie rzeczy na dalszy dystans obchodzą ci ludzie?... Nie więcej, niż wszystko, co cierpi. Są cząstką przyrody. Tutaj, w ojczyźnie, wszystko boli inaczej. Tak boli... Wie pani, że ja tam wcale nie czuję niewoli, zapominam o naszem położeniu... I nikt mi nie ośmieli się tego przypomnieć... Jestem potrzebny, szanowany... Sam rozkazuję... — mówił gorąco, bezładnie.
— A my? — spytała cicho dziewczyna.
Domański milczał przez chwilę.
— Jeszcze nie czas walczyć — odparł równie cicho. — Trzeba gromadzić siły, a siłą teraz jest pieniądz, właśnie dlatego... Zresztą ja nie mogę walczyć, ja nie wierzę...
— Więc w gruncie rzeczy dla pieniędzy?...
— Wcale nie!
Zajęci rozmową, nie spostrzegli, że Rwęcki stanął we drzwiach i patrzył na nich uważnie; dopiero gdy zbliżył się i zapytał, drgnęli i odsunęli się cokolwiek od siebie.
— Czy pozwolą państwo przysiąść się? Widzę, że coś ciekawego. Wciąż o teatrze? Doprawdy,
— Nie. Tym razem pan Stanisław tłumaczył mi, dlaczego lubi Wschód.
— Bynajmniej... tego nie powiedziałem. Nie zrozumiała mię pani — bronił się, czerwieniąc się zlekka Domański.
— Podoba mi się pierwotność tamtejszego życia, brak dokuczliwych tarć układu... ustroju
kulturalnego — powtarzał — ale czy to będzie miało miejsce na Wschodzie czy na Dalekim Zachodzie... to mi wszystko jedno!
— Zawsze lepiej... na Dalekim Zachodzie... Zapewne, że i na Wschodzie ma to urok, ale ponieważ nas do tych piękności prowadzono stale na... łańcuchu... — zaczął Rwęcki i urwał z niesmakiem.
Zosia spojrzała nań szeroko otwartemi oczyma, gdyż przypomniała sobie w tej chwili, że ten
człowiek tam istotnie był. I ujrzała nagle poza nim w zamroczonej głębi szereg postaci w okowach, brnący przez śniegi.
— Nigdy... — rzekła, wstając. — Nigdy...
— Ach, nareszcie pan jest, panie Rwęcki — wołał, biegnąc ku nim, Karpowicz. — Już myślałem, że nic z dzisiejszej próby nie będzie. Idź, Izydo, po Antosia i Kazia. Wyznaczymy zaraz miejsca dla dekoracji.
Reszta obecnych zbliżyła się i otoczyła rozmawiających. Młody Domański próbował odpowiedzieć Rwęckiemu:
— Dlaczego, dlaczego mamy odrzucać Wschód, zwężać pole naszych zapasów, doświadczeń i badań o całą półkulę?... Czas nareszcie skończyć z tą potworną niesprawiedliwością zaszczepioną nam przez chore uczucie,
przedewszystkiem dla nas samych szkodliwe... Musimy nauczyć się rozróżniać i tam rozmaite warstwy i sfery... I tam istnieje lud prosty oraz inteligencja, wreszcie są poszczególne osoby, niekiedy bardzo sympatyczne, które nie biorą udziału w rządach, nie mogą na nie wpływać i tem bardziej za nie odpowiadać. Nie mamy prawa ich krzywdzić, krzywdzić całego ogółu oskarżeniem niesłusznem, obwiniać ich za nasz upadek, w którym wyłącznie winniśmy sami... Nasi wielmożni i najwielmożniejsi, nasi wielcy panowie sprzedali Polskę za ukraińskie włości
i za... gotówkę... To jasne. Wykazały to jak na dłoni najnowsze studja historyczne... Może nie?...
A tłum pośledniejszy, cała szlachta sprzedała ojczyznę za poddaństwo chłopa...
Zerwała się istna burza.
— A Trzeci Maj?... A Staszic?... Chreptowicz?... A Kościuszkowskie powstanie?... A trzydziesty rok?... A Wiśniewski, Konarski?... A ostatnie powstanie?...
— Wprost oszczerstwo... — oburzał się Karpowicz.
— Cóż ostatnie powstanie? Było szlachecką chimerą, nawrotem wstecz do średniowieczyzny i dlatego się nie powiodło... Obiecywano ludowi, Bóg wie co, ale czy — dotrzymanoby — niewiadomo... Chłopi poznali się na farbowanych lisach. Pamiętają oni dobrze dawne nauki. Przecie i Jan Kazimierz przysięgał... I Kościuszko
obiecywał, a oddał bohaterów z pod Racławic pod baty panów... Dotychczas Polska była Polską szlachecką. Nie miała w swej przeszłości litości dla ludu... To się mści... — mówił coraz namiętniej Domański.
Rwęcki blady stał naprzeciwko niego i uśmiechał się posępnie.
— Lud, lud... Słyszeliśmy to już tylekroć razy, że doprawdy mogło każdemu obrzydnąć... W dodatku jest to frazes, krzywdzący nas frazes... Polska szlachecka... Tak, tak, ta Polska szlachecka miała umysły, które zdawiendawna o ten lud się troszczyły... Zobaczymy jeszcze, co spotka ten lud od jego obecnych przyjaciół rzekomych. Pan ich nie zna, panie Stanisławie. Na dnie duszy każdego rosyjskiego inteligenta
kryje się urzędnik, na dnie duszy każdego chłopa — żołnierz, a w najtajniejszych skrytkach obu — niszczyciel...
— O, stanowczo protestuję. Protestuję w imieniu tych poetów, myślicieli i artystów, których ten bratni nam naród wydał! Protestuję wreszcie w imieniu moich własnych przyjaciół! Rozumiem pana rozgoryczenie, panie Rwęcki, ale to nie dowód dla mnie, bo przez pana w tym wypadku mówi osobista krzywda.
Twarz szlachcica zlekka drgnęła, oczy błysnęły. Zwrócił się do Domańskiego, który powstał z krzesła. Ale w tej chwili znalazła się między nimi Zosia.
— Dajmy spokój tym smutnym sprawom. Wszyscy już są w komplecie, więc zaczynajmy!
Usiedli zdala od siebie, nadąsani, jak małe dzieci.
Zosia, z początku sama poruszona, zaczęła się zlekka podśmiewać z Cesi, która niezmiernie tragicznie dowodziła tajemniczemi półsłówkami:
— To wcale nie... polityka... Wcale a wcale... — Już wiem!... Wierz mi, że się mylisz...
Zwolna wszakże przebieg komedji, który zmuszał przeciwników zamieniać nieraz serdeczne wyrazy, wpłynął na usposobienie wszystkich i Szumbaliński-Rwęcki w końcu dwunastej sceny powiedział: „Nie ustąpi, nie! z takim humorem, że nawet młody Domański się uśmiechnął.
— „Będzie bigos“ — beknął Izyda, nachyłając się nad śmiejącemi się pannami.
— Proszę nie przeszkadzać! Nie na pana kolej — zgromił go energicznie Karpowicz. — Panno Zofjo, pani wychodzi...
Słynna scena między Henrykiem-Domańskim i Kamilą-Zosią przeszła z wielkiem ożywieniem choć Izyda wciąż ją psuł niepotrzebnemi wykrzyknikami. Gdy Henryk wobec zemdlonej Kamili pytał rozpaczliwie:
„Mam-że ją rozpinać...”
Izyda krzyknął:
— To już będzie aneksja... Naruszenie powszechnej równowagi...
— Tego już za wiele!... Pan Szczepański przekroczył wszelkie granice!... wolały oburzone panny — i my żądamy, żeby wyszedł za drzwi.
— Paniuleczki, kochaneczki... Nigdy nie będę... Darujcie... Przecież niedługo na mnie kolej... Dlaczego wolno powiedzieć o-ku-pa-cja, a nie wolno a-ne-ksja?... — Aha, wiem: bo w pierwszej jest oko, a druga nie ma oka... — bronił się żałośnie oskarżony.
Ale Cesia była nieubłagana.
— Idź, idź... ochłonąć.
Zwiesiwszy śmiesznie wargi, wymknął się za drzwi Izyda. W sąsiednim, stołowym pokoju stał przy oknie i rozmawiał z Józiem Rwęcki. Mieli miny zafrasowane i spoglądali zukosa na dziedziniec, gdzie przed gankiem widać było gromadę chłopów w szarych siermięgach.
— Przyzna pan, że tym razem darować im żadną miarą nie mogę. Dziesięć sztuk... I wciąż tak... Sadzonki od strony łąki wydeptali mi doszczętu, sama łąka stratowana, wyboiska nie do
uwierzenia, kępina... Nic nie rośnie... Trawy z korzeniami dawno już bydło racicami wtłamsiło w torfowisko... Daremnie zabraniałem, prosilem, przekładałem, żeby na łąkę nie wypędzali
krów zaraz po deszczu... Ale gdzie tam... A teraz żalą się, że pastwiska nie mają, że dlatego w szkodę bydło chodzi... Stryjenka wciąż im przebacza i to ich rozzuchwala. Rady sobie z nimi dać nie mogę. Mają mnie za nic. Doszło do tego, że przed chwilą powiedział mi ten ich prowodyr Sikora, iż mi zasię do gromadzkich spraw, że pasać mogą wszędzie, że las ich, że starszy pan, umierając, zostawił go im w... darunku.
Rwęcki podniósł brwi.
— Znowu, widzę, ludek kochany?... — spytał Izyda, wyglądając również przez okno. — Nieśmiertelny Sikora, jedyny przedstawiciel uświadomionego narodowo włościaństwa...
— A tak — zgodził się smętnie Józio.
Zasępiony Rwęcki machnął nagle ręką i odszedł do salonu.
— Znikąd porady... — westchnął Józio. — Zamiast odpowiedzieć — szast-prast i niema go... A ja to dokąd mam uciec?... Hę?...
— Podać ich do sądu i koniec... — wtrącił Izyda.
— Dawno to mówię, ale stryjenka nie pozwala, bo niby o moskiewskiego komisarza się oprze... Cóż począć: niech się opiera! Nie myśmy komisarza stworzyli... Naznacza im stryjenka kary, na które chętnie się godzą, bo ich nigdy nie płacą. Taki koniec! Niech djabli wezmą!... Rzucę wszystko i pójdę sobie!...
— Otwórzcie! Co to jest? Coście tam narobili? — wołał Józio, dobijając się późno w nocy do mieszkania chłopców w starym dworze.
Za drzwiami w dalszym ciągu panowała złowroga cisza.
— Zaraz otwierajcie, smarkule!
Potrząsnął klamką i uderzył w drzwi butem, aż szyby zadrżały w zmurszałych oknach.
— Józiu!... Józieczku!... Zaraz... natychmiast... Nie gniewaj się... Stał się mały wypadek... — ozwał się nagle proszący głos przez dziurkę od klucza.
Józio przestał dobijać się i poprawił niespokojnie okulary.
— Dlaczego nie otwieracie? Co za tajemnica?
Nareszcie drzwi uchyliły się i z ciemnej szpary wysunęła się głowa Antosia.
— Dobrze, że masz światło, bo u nas świeca zgasła i nie możemy znaleźć zapałek.
— Ale co się stało? Gadajcie zaraz!
— Opowiemy, opowiemy! Uspokój się! Nikt nie zabity...
— Nikt nie zabity?... Co ty pleciesz? Puszczaj natychmiast!
Wszedł gwałtem do pokoju, rozejrzał się i wziął się mimowoli za nos, zasłonił usta — w gęstych kłębach prochowego dymu ledwie migały bezładnie rozrzucone przedmioty; na ziemi
siedział Kazio z dłonią na oczach, na łóżku leżał nieruchomo wystraszony Włodzio.
— Kaziu, spojrzyj na mnie, kochanie... Czy mię widzisz?... — wypytywał tymczasem przyjaciela Antoś.
— Widzę... trochę... ale mię bardzo boli! Dawajcie wody...
— Coście, nieszczęśnicy, narobili?... Dawajcie wody...
— Nic takiego! Przecież widzisz, że głupstwo. Zaraz opowiemy ci od początku, ale nie zdradź nas! Nie zdradzisz, co? Obiecaj, prosimy cię, bardzo cię prosimy... dochowasz tajemnicy?... Co? Chcieliśmy, widzisz, uczcić matkę, zrobić niespodziankę... Włodzio dostał książkę z przepisami... Wyborna, wszystko jest dokładnie wskazane: i wagi i wymiary... Więc, widzisz, według tej książki urządzaliśmy fajerwerki, nawet rakiety zrobiliśmy, świece rzymskie... młynki już mamy... wypróbowane.... doskonałe... Próbujemy za poradą tej książki każdą mieszaninę początkowo w małych ilościach, w małych tuteczkach, w takich modelach... Otóż z rakietami źle nam poszło. Masa okazała się zbyt słabą, trzeba było dodać tartego prochu. Więc Kazio zaczął rozcierać w moździerzu... Zapomnieliśmy w pośpiechu zwilżyć... Wtem — wybuch! Zresztą nic szczególnego. Sam widzisz! Przecież, Kaziu, ty już otwierasz oczy? Nieprawdaż? Spostrzegasz światło?... Patrz na mnie...
Kazio, który cały ten czas trzymał twarz zanurzoną w wodzie i bulkał nosem, wypuszczając powietrze, uniósł wgórę czarną od dymu, ociekającą krwawo-rudemi strugami twarz.
— Zdaje się... że... widzę... Coś czerwonego...
Ale bardzo mię jeszcze boli...
— Więc zanurz ją, zanurz! To dobrze robi. Ranni zawsze używają wody.
— Wszystkich nas jeszcze wysadzicie kiedy w powietrze... Narobicie pożaru... Nie, tego już darować wam nie mogę! W jaką okropną jaskinię zamieniliście to odświeżone przed waszym
przyjazdem mieszkanie? Co to jest?... — oburzał się Józio, oglądając poostrzelane drzwi i ściany, pokiereszowane klamki, poobkruszany piec, pocięte podoknia i odrzwia.
— Próbowaliśmy dziadkową zygmuntówkę... Kazio nie chciał wierzyć, że obetnie klamkę i nie wyszczerbi się... A to — z nowego rewolweru... Doskonale bije... Patrz, jak głęboko weszła w mur kula... Piec to już nie nasza wina, sam się obwalił, kiedyśmy tańczyli...
— A to co?... — spytał Józio, unosząc głowę ku ogromnej dziurze, wybitej w suficie.
— Właśnie... To jest to, co w tej chwili... od moździerza... Mówiłem ci...
— A tłuczek znalazł się aż tutaj... Tak mię grzmotnął, myślałem, że mi nogę przetrącił. Wybuch był, co się zowie — objaśniał powolnie i rzeczowo Włodzio.
— Co tam! Byłeś daleko i nic nie wiesz!... Mnie buchnęło tuż koło ucha... Błysk... huk, myślałem, że się ziemia pode mną rozwarła... że lecę gdzieś w przepaść, tak mną rzuciło... Niesłychana doprawdy przygoda, niesłychana!... Wybuch miny! — rozkoszował się Antoś.
Kazio skromnie milczał, jak przystało na bohatera. Dopiero, gdy podniósł obmytą z sadzy twarz, Józio plasnął w dłonie.
— Mój Boże!... Usta rozcięte, opalone brwi, opalone rzęsy... cała twarz wykropkowana prochem! Szaleńcy! Trzeba zaraz posłać po doktora. A on się śmieje! Patrzcie go! A on się śmieje!
— Nic mi nie będzie... Myśmy zahartowani!
— Co najwyżej być może, że mu zostaną kropki na twarzy, gdyż to nie znika; tatuują przecie w ten sposób, że nacierają ranki prochem. Lecz wtedy będzie mógł nosić przejrzystą maskę... Śliczna rzecz!... Czytałeś Józiu, „Maskę Żelazną“?...
— Warjaci!... — gniewał się Józio. — Nie ustąpię tym razem, powiem stryjence. Dość miałem niepokoju i wyrzutów sumienia, żem pozwąlał wam na te głupie wycieczki i noclegi w lesie... Teraz powiem... Za dużo sobie pozwalacie.
— Józiu, Józieczku, Józiuchnu!... — wołali, opadłszy go wieńcem, ściskając, całując po twarzy i szyi.
— Nie zrobisz tego, nie... Przecież obiecałeś... Nic więcej już nie będziemy urządzać bez narady z tobą! Ale to, co mamy, niech zostanie! Takie ładne... Wszyscy gęby od zdziwienia otworzą, zobaczysz! Chcesz, na dowód zaufania i pewności, że dotrzymamy obietnicy, oddamy ci dobrowolnie butelkę z bawełną strzelniczą, którą chowaliśmy na wszelki wypadek, ale nie mów, prosimy cię...
— Butelkę z bawełną strzelniczą? Szaleńcy! Skończeni szaleńcy! Gdzież ona?
— A nie powiesz?
— Oddajcie natychmiast... Wszystko oddajcie, co macie!
— A nie powiesz?
Józio się zżymał, ale po długich targach ustąpił. Zgodził się zataić przygodę przed panią Ramocką, jeżeli chłopcy pokażą mu pod słowem honoru wszystkie swoje tajemnice i skarby, oraz
oddadzą mu na przechowanie to, co on uzna za stosowne zabrać.
Zdumiał się wprost i przeraził mnogością i rozmaitością narzędzi zniszczenia, jakie mu przedstawili. Oprócz butelki z pyroksyliną i kawałka dynamitu, był tam zapał do granatu, rozmaitego rodzaju lonty, zapas gliceryny, oraz mocnego kwasu siarczanego i azotowego.
— Poco wam to wszystko?
— Do fabrykacji nitrogliceryny.
Załamał ręce, ale już nic nie mówił z obawy, że spłoszy ich zaufanie.
— A tutaj opjum! A tu straszna trucizna amerykańska — kurrara, do zatruwania sztyletów i strzał... Dość małego zakłucia, aby człowiek zdrętwiał na wieki... Nie wyjmuj z pochwy tego kindżału — on z Kaukazu i już zatruty!
Dumni z jego przerażenia, wyciągali przedmioty to z za pieca, to ze „schówki“ pod podłogą.
— I poco wam to wszystko?...
— Właściwie... na wszelki wypadek... Przyda się... — odpowiedział Antoś z pewnem zakłopotaniem.
— Dobrze, dobrze... Otóż wszystkie te trucizny oraz nitrogliceryny zabieram... Nawet należałoby zabrać i proch, i saletrę, i siarkę, gdyż macie tego za dużo, lecz niech tam... Zostawię wam, jeżeli przyrzekniecie, że nie będziecie już robić żadnych rozcierań, prób... i innych głupstw...
Antoś i Włodzio gorąco protestowali, bronili każdej rzeczy zacięcie. Kazio leżał na pościeli z mokrym ręcznikiem na twarzy i zcicha pojękiwał.
Dopiero po skończonym podziale „skarbów" przypomniano sobie o nim; Antoś pobiegł do nowego dworu po Karpowicza.
Medyk obejrzał uważnie oczy i napuchniętą twarz chłopca.
— Nic mu nie będzie. Oczy całe, ale zapalenie na twarzy. Ranki i sińce potrwają co najmniej tydzień.
— Cóż robić?...
— Nie wiem. Idźcie spać, a jutro pogadamy. Może się da ukryć chłopca tutaj... Stryjenka rzadko tu przychodzi... A zresztą cóż robić: wyda się, to się wyda. Zasłużyliście na to! — dowodził Józio.
— Widzisz, jakiś ty zdrajca! Teraz mówisz co innego! — napadli nań.
W obawie, że mu odbiorą „skarby”, Józio wycofał się z narad, nalegając, by zostawili w spokoju rannego i sami co rychlej położyli się spać.
Chłopcy jednak długo w nocy naradzali się, co robić.
— Minęły piękne dni Aranjuezu! — wzdychał Antoś. — Przeniosą nas do nowego dworu. Najgorzej, że matka się zmartwi. A właściwie głupstwo, drobiazg, i to się więcej nie powtórzy,
gdyż teraz mamy więcej doświadczenia.
Usnęli mocno stroskani, ale mimo to obudzili się dość późno. Kazio jedynie źle spał w nocy, budził się i jęczał przez sen, a nazajutrz okazało się, że twarz mu obrzękła, jak dynia, że nie był w stanie wcale otworzyć zaognionych i napuchniętych powiek.
— Wszystko w łeb wzięło! Na nic cała nasza praca... — rozpaczał Antoś.
— O, nie! Dlaczego? Wy mię ukryjecie, a sami rzecz dalej prowadźcie... — upierał się Kazio.
— Możnaby go wywieźć do Witowa, co? Ale tam ta osa Jasiowa zaraz go1 wywęszy i narobi wrzasku... — rozważał cichym basem Włodzio.
— Bez kobiet nic nie zrobimy... Tu potrzebne kobiety do tej tajemnicy — postanowił Antoś.
Wtajemniczono panny. Zosia rozgniewała się bardzo na brata, lecz Cesia wzięła chłopców w obronę i podsunęła im myśl, żeby ukryli Kazia na strychu w ciemnym lamusiku obok pokoju panien, a we dworze rozpuścili wieść, że wyjechał z Włodziem do Witowa.
Plan podobał się wszystkim. W czasie obiadu przeprowadzono Kazia na górę tylnym wejściem i umieszczono w lamusiku.
— Ale nie mówcie Izydzie! — prosił Kazio.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę, żeby tu przychodził, nie lubię.
— Dobrze, dobrze. Nie powiemy. Tylko sam nie ruszaj się, nie kaszlaj, nie kichaj...
Pierwsza przybiegła Cesia.
— Mój ty męczenniku, męczenniku!
— Panno Cesiu, bardzo proszę!... Niech pani nie żartuje, bo ja zaraz zerwę te wszystkie opatrunki i pójdę sobie... — oburzał się Kazio.
— Cóżto?
Gdyby nie to, że pani Ramocka może się bardzo martwić, nigdybym nie zgodził się na te cackania...
— Dobrze, mogę wcale nie przychodzić! — obraziła się Cesia.
— Co? Już się kłócicie? Mało panu, żeś nas w powietrze chciał wysadzić, jeszcze obecnie nie słuchasz? — wmieszała się Zosia, która nadeszła w czasie sporu. — Proszę mi zaraz zachować
się spokojnie!
Kazio umilkł zmieszany. Dziewczyna pochyliła się nad nim i zręcznie zaczęła zmieniać okłady. Jej bliskość, którą odczuwał z miłego zapachu i ciepła, pieszczotliwe dotknięcie jej palców,
szelest sukni podziałały na chłopaka, jak mocny trunek. Słodki zawrót zamącił mu zmysły; zapragnął schwycić jej ręce, przytulić do ust, upaść do nóg, jak bóstwu... Ale wstyd i przerażenie
skuły mu członki. Nie ruszył się, nie wydał głosu, nawet jej nie podziękował. Dopiero gdy wyszła, gdy cicho stuknęły drzwi i srebrne, dźwięczne głosy śmiejących się dziewcząt umilkły na
schodach, wtulił twarz w poduszki i zapłakał rzewnemi łzami.
Ze starszych wtajemniczono w „sprawę wybuchu“ jedynie Rwęckiego. Miał on podtrzymać legendę pobytu Kazia w Witowie.
— Zresztą jeden Rwęcki coś wart wśród tych drągali... — dowodził Antoś.
Rwęcki nawet był dopuszczony do „lamusika“, gdzie chętnie przebywał, gwarząc to z Kaziem, to z pannami.
— Prawdziwy rycerz, husarz polski! Będę go bardzo lubił, przysięgam na wszelkie świętości! — rozmyślał Kazio, słysząc, jak dowodził Zosi:
— Nic nie pomogą prelekcje starych i młodych Domańskich. Naród nie może być bez marzeń, bez celów dalekich, pozornie nieraz niedosięgłych...- Praca, praca, praca!... Zapewne, że praca, to rzecz wielka. Ale praca jest powszednim chlebem życia. Musimy co parę pokoleń mieć burzę i to nas ocala... Brud i śmiecie niewoli udusiłyby nas inaczej...
Imieniny zapowiadały się świetnie. Żniwa dzięki dobrej pogodzie ukończono już prawie w całej okolicy. Dzień wypadł ciepły, cichy, zlekka przyćmiony muślinem srebrnych chmur.
Należało spodziewać się ogromnego zjazdu sąsiadów.
Pani Ramocka przyjmowała życzenia i upominki od dzieci i domowników od wczesnego ranka, uwijając się jednocześnie po domu i wglądając w najmniejsze gospodarcze szczegóły gotowanego przyjęcia.
Nareszcie znalazła chwilkę czasu, siadła zadumana w fotelu na obrosłej dzikim winem werandzie, i zapatrzyła się w grzędy kwiatów barwnych, wyspanych, wymytych rosą, ziejących cudną świeżą woń, zapatrzyła się na lustra stawów w zielonym wądole, na odbicia drzew, pochylonych nad kryształami żywej wody, zasłuchała się w pluskot tak dobrze znany srebrnych kaskad, lejących się z pod przywartych śluz.
Zamyślona nie spostrzegła, jak z drzwi salonu wyszedł Antoś z Kaziem. Młody Ramocki podkradł się do matki na palcach i znagła przypadł do jej kolan.
— Ach, to ty Antosiu?... Jakże mię przestraszyłeś!...
— Mamuchno, ja... my ci nic nie przynosimy... prócz siebie!... — prawił chłopak, tuląc do jej nóg złotą głowę.
— Zapewne, że nie jest to rzecz tak doskonała, jakbym pragnęła... — śmiała się pani Ramocka, zapuszczając palce w czuprynę syna. — Ale, cóż robić, da Bóg, że zczasem będzie lepiej... Prawda, synku?...
— Będzie lepiej mamuchno... będzie zupełnie dobrze... byle tylko nie było dziś deszczu i wiatru, byle była pogoda!
— Ach, wisusy. To spać w lesie możecie w słotę, a w moje imieniny Panu Bogu warunki stawiacie? Bardzo proszę weselić się i bawić bez żadnych zastrzeżeń... Ale i bez... zbytków! Niechno kolega Kazimierz się zbliży! Widzę, że to dziwne podrapanie gałęziami na twarzy już się zgoiło... Cóż acan powie?
Wyciągnęła rękę do zarumienionego, jak burak, chłopca i podczas, gdy on ją całował, przyciągnęła go do siebie, aż znalazł się obok jej syna.
— Uczcie się, chłopcy, ach uczcie, pracujcie, bo w tem tylko zbawienie wasze i kraju! — westchnęła.
— Mamuchno, kiedy indziej... bo przecie teraz wakacje... i w dodatku taka uroczystość! — błagał z śmieszną przesadą Antoś.
— Dobrze! Idźcie w takim razie zaraz i zobaczcie, gdzie są panny. Niech się nigdzie nie oddalają, gdyż lada chwila mogą się zacząć zjeżdżać goście. Rwęccy przyjadą zapewne na obiad. Niech więc panny nie odchodzą, bo sama nie będę miała czasu nikogo bawić!
Znowu troska zamąciła jej oczy; wstała i odeszła w głąb domu.
Józio już ją tam szukał po pokojach.
— Proszę stryjenki! — Frajdman!... Chciałem go odprawić, ale nastaje, że ma niezmiernie ważny i pilny interes.
— Cóż znowu? Daliby mi choć dzisiaj spokój!
Weszła jednak do gabinetu, gdzie stał w pośrodku w atłasowym żupanie krępy, barczysty żyd, najbogatszy kupiec z Kocmołowa; poza nim, bliżej drzwi chował się skromnie dworski pachciarz, Mordko, w obdartym chałacie.
— Moje uszanowanie jaśnie wielmożnej pani! Życzymy wszelkiego szczęścia w ten dzień i na cały rok. Pociechy z syna... —- zaczął kupiec, kłaniając się nisko i gładząc brodę.
— Dzień dobry, panie Frajdman, dziękuję bardzo! — uśmiechnęła się pani Ramocka. — Jakiż to interes sprowadza kupca do nas?
Frajdman chrząknął i zerknął na krzesło.
To długo gadać! To jest ważny i długi interes...
— A odłożyć go nie można na kiedy indziej?
— Nie, proszę jaśnie pani... Sam interes odłożyć można, dlaczego nie? Ale początek jego to musi być zaraz... On nie może czekać, bo on już jest... już się podobno robi... Właśnie my
przyszli się dowiedzieć...
Po twarzy pani Ramockiej przeszedł przykry cień.
— My nic nie ukrywamy, nie mamy potrzeby ukrywać, ale i spowiadać się nie jesteśmy obowiązani! — zaczął Józio, wysuwając się trochę naprzód.
— Niech pan Józio pozwoli, z przeproszeniem pana Józia... Ale ja chcę mówić z samą dziedziczką... Chodzi nam... wedle... lasu. Gadają, co dziedziczka chce ten las sprzedać... Ja mam parę tysiąców na Zaciszu, to ja mogę jeszcze dodać... na ten las... Poco go innym sprzedawać?
— Któż to gada? — spytała głucho Ramocka.
— Ludzie gadają... w miasteczku gadają... wszyscy gadają... że poto wielmożna pani jeździła do Warszawy szukać pieniądzów... A poco szukać w Warszawie, jeżeli tutaj są... Niech tylko wielmożna pani powie słowo...
— Żadnego słowa mówić nie chcę. Dziś moje rodzinne święto, Frajdman to dobrze wie, i proszę mi dać spokój!
— Owszem, chodzi właśnie o ten spokój... To tylko małe słowo. Czy wielmożna pani sprzedaje ten las, czy nie?
— Powiedziałam, że nie chcę mówić dzisiaj o niczem.
— Dobrze, to ja przyjdę jutro. Ale ja chciałem wiedzieć, co ja mam mówić. Bo jeżeli jaśnie wielmożna pani powie — nie, to koniec... Ja zaraz powiem, że to plotka, żeby nie gadali... A inaczej, to ja też muszę usłyszeć... co jest... Ja mam te kilka tysiąców na Zaciszu...
Pani Ramocka zmarszczyła brwi.
— Już to słyszałam i dobrze pamiętam. Niechże więc kupiec powie, że nic nie wie...
Żyd nie spuszczał bystrych oczu z zachmurzonej twarzy dziedziczki Zacisza...
— To ja powiem, że — nie... Ale czy ja mam przyjść jutro?
Potrzeby żadnej niema, ale... nie zamykam domu przed nikim... Nie o tym jednak interesie nawet jutro, nie o tym... będziemy rozmawiać... Nie życzę sobie!
Kiwnęła głowę i odeszła; został Józio, który stał przed żydami wyprostowany i milczący, jak egzekutor.
Ci szwargotali między sobą, czas jakiś kiwali głowami, ruszali brwiami, trzęśli brodami i pejsami. Wreszcie, skłoniwszy się Józiowi, wyszli.
Na obiad nikt z sąsiadów nie przyjechał, wyjąwszy pana Orszy, dalekiego krewnego pani Ramockiej a brata Cesi, właściciela mająteczku Koszyce, który widać było z okien zaciszańskiego dworu. Z Orszą powrócił do Zacisza pułkownik Jaskulski z nieodłącznym Blondynem. Obaj napolowali się ostatniemi czasy dowoli na dubelty na wspaniałych mokradłach koszyckich.
Pan Orsza był wysoki, chudy i łysawy blondyn, z długiemi obwisłemi na dół wąsami. Zaraz po przyjeździe, objąwszy za ramiona Józia, odprowadził go na stronę i jął badać, co znaczy
przyjazd do Zacisza Frajdmana, z którym był się na drodze spotkał.
— Ha, mówił żyd, że przyjechał winszować stryjence... Czy ja wiem?...
— Gadaj zdrów!... Pewnie o las, bo gadają, że sprzedajecie las, że szukacie kupca.
— Kto gada? I skąd te plotki? — oburzał się Józio.
— Cóż w tem zdrożnego, że chcecie las sprzedać? Rozumiem, że nie rozgłaszacie tego przed czasem, choćby ze względu na serwituty, ale...
— Serwituty są tak małe, że wcale nie mogą stanąć na przeszkodzie... — przerwał Józio.
— Ale mnie mógłbyś przecie powiedzieć. Może i ja przytem coś zarobię... — ciągnął Orsza.
— Myśleliśmy o tem, ale widzisz, to już chyba przy cechowaniu. A teraz milcz na Boga, cały interes już puszczony w ruch, idzie dobrze 1 może nas całkowicie wyzwolić z kłopotów...
Wtedy wszystko rozkwitnie; zdrenujemy łąki i wprowadzimy uprawę kartofli na wielką skalę, a zczasem może wybudujemy nawet własną
krochmalnię...
— Daj wam Boże!... Może i ja co na tem zyskam, ale wyznaję, że lękam się tych wszystkich nowości...
— Pewnie, że zyskasz, bo będziesz mógł do naszej krochmalni dostarczać po dobrej cenie kartofle, a nie sprzedawać ich, jak obecnie, za byle co Frajdmanowi...
— Frajdman nie jest jeszcze najgorszy, a krochmalnia niewiadomo, czy będzie i kiedy będzie, i czy się utrzyma. Boję się wszystkich tych nowinek i tych teoryj, płynących z Warszawy... — szeptał cicho i smutno Orsza.
— Co za teoryj? O krochmalni jeszcze nieboszczyk stryj myślał. Wszystkim się w głowach przewraca, a mnie djabli biorą, kiedy słyszę te dowodzenia... Niby to pracować nauczyliśmy
się dopiero z artykułów „Przeglądu Tygodniowego“, albo wymyślań „Nowin“! Cała ta ich filozofja — to mi śmierdzi...
Orsza z gestem przerażenia podniósł ręce do góry. Rozmawiali w sali i mrok, panujący zawsze w tym wielkim pokoju z oknami przyćmionemi dzikiem winem werandy, rzucał smętne popielate cienie na długą postać wystraszonego szlachcica. Józio spojrzał nań, uśmiechnął się życzliwie i uścisnął mu rękę.
— Wiesz, Bolek, że człowiek to porządne bydle. Doprawdy zawsze mu przyjemnie, kiedy jest ktoś, co się więcej od niego boi... — szepnął wesoło. — Chodźmy do stołowego, obiad już na
stole. Słyszę, że wołają.
Długi stół w jadalni, nakryty śnieżnym obrusem, zastawiony odświętnie srebrem, szklankami, kieliszkami, butelkami z winem, miodem, piwem, bukietami kwiatów, obsiedli już domownicy i goście. Wrzało od wesołych głosów młodzieży, podnieconej widokiem licznych butelek i perspektywą smacznych potraw.
Izyda deklamował patetycznie w stronę Cesi:
Raz mi mówiono, że tu są na ziemi
Białe anioły z skrzydłami białemi,
Które, gdy wezmą w poświęcone dłonie
Serce człowieka, niosą je... w ustronie...
— Bardzo proszę!... — protestowała Cesia.
Tam kopią dołki, piasek w oczy sypią...
A przedewszystkiem szczypią, szczypią, szczypią!...
— Tego już za wiele!
— A co, może nie?... Gotów jestem pokazać ślady, jeżeli panie pozwolą.
— Izydo, Izydo, znowu wylecisz za drzwi — upominał go poważnie Karpowicz.
Cóżeś szablą wypłakała?
Kilka szczerbów w dziejach pleśni!
Cóżeś pieśnią wyrąbała?
Kilka tonów, co świat prześni!...
— Ale można i tak:
Cóżeś szczerbą wypłakała?
Kilka szabel w dziejach pleśni!...
Cóżeś pieśnią wyszczerbała?
Kilka tonów, co świat prześni!...
Nie uśmiechną ci się zdala
Koralowe dziewcząt usta,
Nie zawita ci myśl pusta!...
— Tak, tak... Medyku, nudziarzu... Pozostanie po tobie pustynia. Więc wędruj. Albowiem powiadam ci, że koniec końców utkniesz w gąszczu dobrej klienteli... Wszystko głupstwo, a pieniążki grunt... Były, są i będą po wsze czasy. Święta trójca wieczności, w trzech osobach, zarówno u buddystów, jak u innych... narodowości! Co, może nie?
Karpowicz udawał, że się śmieje, ale Kazio pięści zaciskał.
— Doprawdy, zbiję go, zbiję tego cyninika!... — szeptał do Antosia. Ten przytrzymywał go za rękę i śmiał się.
— Daj pokój!... Przecie on żartuje i to, doprawdy, zabawne...
Żartom Izydy kres położył Orsza, który przysłuchiwał się rozmowie młodych od dłuższego czasu i rzekł nagle głuchym i smutnym basem:
— Oj, przestańcie się bawić, bo źle się bawicie!
Nastało ogólne milczenie.
— Pewnie znowu Izydor coś zrobił? — spytała pani Ramocka. — Za dużo panna Małgorzata wina i miodu postawiła w tym końcu.
— Wcale nie, proszę cioci... — cieniutkim głosem odpowiedział Izyda. — Tylko oni mówią, że człowiek od małpy pochodzi, a ja z nimi zgodzić się nie mogę...
Odpowiedź była tak nieoczekiwana, że nawet na ustach pani Ramockiej zaświtał blady uśmiech.
Pan Orsza kiwał głową z wyrazem nagany.
— Nie pochwalam!...
— No, nic znowu takiego... Smyki!... — bronił młodzieży Józio.
— Wszystko to ze Wschodu... — mruczał tajemniczo Orsza i wyjaśniał coś cicho a długo, pochylając się do ucha sąsiada.
Znowu zawrzało dokoła stołu. Podano lody, potem deser, polało się złote wino do staroświeckich rzniętych kieliszków. Wtem pułkownik Jaskulski zadzwonił w brzeg szklanki i podniósł się.
— Cicho, cicho!... Uwaga!
— Pułkownik mówi!
— Szanowna i nieskończenie droga nam wszystkim solenizantko!... Nie ten zna burze, który z wichrami wchodzi w zawody, i nie ten ino walczy, co broń dzierży w dłoni. Nie poniechaliśmy i tego w swoim czasie. Wszystkich zażyliśmy fortelów, wszystkich wypróbowaliśmy dróg i sposobów... Bóg nie zechciał. Były lata upadku narodu. Potem nastąpiły lata odkupienia. Szukaliśmy pomocy i oparcia po wszystkich krańcach świata, zasypaliśmy naszemi kościami ziemie bliskie i dalekie... Przepływaliśmy rzeki i morza, przemierzyli pustynie... Bóg nie zechciał!... Krótką zorzą zapłonęło Księstwo Warszawskie... Królestwo Kongresowe ledwie poczęte gasnąć poczęło w nocy bez gwiazd nadziei... Przyszedł następnie nieszczęsny rok, mój rok... Zostały jeno popioły... i... żywe, ogorzałe pnie...
Tu głos mówcy załamał się i wytarł on pośpiesznie nos wielką, jak płachta kolorową, chustą. Orsza próbował wstać, ale Józio go przytrzymał.
— ...Przyszły czasy... niedawne, czasy nadludzkich wysiłków, czasy ofiarności bez granic, i bezgranicznego upokorzenia... W arenie świata, wobec obojętnych narodów, umierał samotny gladjator... Nic nie zostało prócz honoru i... rozpaczy... Ale i te czasy minęły koleją rzeczy, a został... naród. Bo naród umrzeć nie może; on tylko zmienia broń, strategję i swe taktyczne obroty, zgodnie z wymaganiami epoki i terenu... Inne lata, inne pieśni... Dziś ten walczy, kto pracuje, kto skrzętnie zbiera rozproszone bogactwa i siły... Niewiadomo, jakie zdania postawi, nam przyszłość... Ale musi nas zastać zdrowych, silnych, zasobnych i rozważnych... przedewszystkiem rozważnych...
— Blondyn, pójdź tu do nogi!... — szepnął cichutko Izyda.
— Pułkownik zawahał się i zerknął bojaźliwie pod stół, ale rychło zaczął znowu z szerokim gestem.
— I oto, co widzimy!... Na łanach zbóż wstają kłosy, niby szeregi żołnierzy; ciągną się rzędy buraków, kartofli, marchwi pastewnej, niby łańcuchy tyraljerki; niby armaty ryczą maszyny,
młocarnie, żniwiarki, lokomobile... Na bagniskach kopią rowy, zakładają miny drenów... Zawikłe nieużytki stają się warowniami...
— Wsypie nas... wszystkich wsypie... — bąknął, podnosząc się, Orsza. Ale pułkownik nie zważał i grzmiał dalej.
— Na uwrociach manewrują baterje pługów... Wznoszą się szańce snopów i kopie siana... Cichy szmer nowej walki grzmi nad opuszczonemi przez pobitych polami... Ale gdzież jest ręka, która kieruje tym całym atakiem? Któż jest ten sławny i umiejętny wódz, ogarniający okiem dalekie przestrzenie? Kto w przyszłość prowadzi niezwyciężone okopy? Kto wrogowi gotuje pewną zgubę w tej mobilizacji wszystkich sił narodu? Zapewne, twardy to mąż, hartownej duszy, zaprawny w srogich bojach... O, nie, nie mąż to srogi, a białogłowa!... Słodka, przez wszystkich uwielbiana, nasza solenizantka! Oddajmy jej cześć w tych trudnych czasach! Niech
więc żyje nam, niech nam przewodzi, niech króluje!
Kieliszek drżał mu w ręku, gdy wyciągnął go do pani Ramockiej. Spojrzeli sobie głęboko i znacząco w oczy.
Zrobił się ruch; wszyscy śpieszyli z kieliszkami w tę stronę. Jeden Orsza wyrywał się z rąk Józia.
— Nie, ja wyjeżdżam!... Już wiem, na czem się to skończy... Już to słyszałem... To się skończy... pod kluczem!
— Ależ zostań! Upewniam cię... Czyż nie znasz starego? On przecież już powiedział coś takiego na jakimś bankiecie... w Warszawie... powiedział publicznie... a nie ruszyli go! Zastanów
się!... Zresztą wyjazdem obrazisz i zatrwożysz stryjenkę... — mitygował go Józio. — Zaczekaj choć na teatr. Zdziczałeś zupełnie... Siedzisz w Koszycach, jak borsuk w norze...
— To prawda, zdziczałem... Męczą mię ludzie!... zgodził się żałośnie Orsza. — Pójdźmy do starego dworu! Opowiem ci...
Zaraz po obiedzie Kazio, Antoś i Włodzio, dobrawszy sobie do pomocy Grzesia, zakrzątnęli się około urządzenia sceny. Zastukały na ganku młotki, zaszurgały przesuwane meble. Zamiast ścian zaciągano pięknie malowane płótna, zostawiając jedynie wąziuchne ztyłu przejście, jako kulisy. Najwięcej kłopotu i troski przyczyniła im kurtyna. Z jej powodu mieli przykrości od samego początku. Cóż z tego, że Kazio namalował na niej pięknego powstańca na rozbieganym koniu i że mu się on ślicznie udał, kiedy zaraz,
zobaczywszy go, Józio zaprotestował i nie chciał za nic ustąpić!
— Tego jeszcze brakowało, żebyście mi tu strażników sprowadzili... Już i tak niewiadomo, co z tego będzie... Bardzo proszę zmienić obraz, albo każę parobkom zedrzeć zasłonę przed samem przedstawieniem.
Musiał więc Kazio zamalować jeźdźcowi chorągiewkę z narodowemi barwami i strzelbę za plecami, i przerobić rogatywkę na kapelusz. Od tego porobiły się na płótnie plamy, które trzeba było zakryć lasem i niepotrzebnym zupenie w tem miejscu pejzażem. Wady malowidła wypłynęły szczególniej, gdy kurtynę naciągnięto na miejscu.
— Nie martw się, Kazik — pocieszał przyjaciela Antoś.
— Pomimo wszystko wyczuwa się...
— Co się wyczuwa? Że mu się śpieszy?... Może do żyda po pieniądze, a może go brzuch boli, bo taki skrzywiony i ma na twarzy wypieki... — szydził Izyda.
— No, nic... Wyczuwa się... impet.
— Impet! Och, symplaki, symplaki. Znowu ściągacie spodnie, żeby wam wrzepili odlewanych. Ale niema obawy. Wyrośniecie z tego, jak z mlecznych ząbków.
Kazio, przesuwając mimo drabinę, potrącił studenta tak mocno, że ten aż się potoczył.
— Ostrożnie, panie tego!...
— To nie stój pan na drodze! Niema czasu!...
— Idź, idź, Izydo! Każ się wypchać!... — śmiał się Antoś.
— Już przyjechały Milerówny. Czekają na ciebie — dodał basem Włodzio.
— Co wy się na tem znacie? Mleczaki jesteście!... — odgryzł się, odchodząc, Izyda.
Gorzej było, że kurtyna niezawsze się podnosiła. Czasem zacinała się, przekrzywiała, co sprawiało wielki i nieoczekiwany efekt wśród wieszających się opodal na sztachetach wiejskich chłopaków.
— Widzita, widzita, jak mu się łeb kiwa!... Nijak żydzisko albo Miemiec... Hi!... hi! śmiały się dzieciaki.
— Kunia, kunia w ogon całuje!... Haj!... Dziwowisko!
— Patrzcie, patrzcie!... Franek!... Jest tam z nimi!... Czy widzą panicze? On ani chybił... zaszeptał nagle Grześ.
— A niech będzie. On tutaj nawet przyjdzie. Pewnie go Karpowicz zaprosił. Niech się uczy.
— Nie może być! Dziwię się, co z takim kamieniarzem może pan student robić? Mówiłem paniczowi, że to się psu na budę nie zdało. „Właśnie z takim przedewszystkiem należy", powiada... A ja miarkuję, że on już przemyśliwa jaką „śtukę". Jego ino grób poprawi!
Chociaż młodzież odrzucała stanowczo teorje Grzesia co do zbrodniczości zamiarów Franka, postanowiła jednak przed kurtyną zawiesić narazie z prześcieradła zasłony, zsuwane na bok,
„jak bywa w prawdziwych teatrach".
W ten sposób spodziewano się wzmocnić wrażenie niespodziewanie pojawiającego się przed widzami jeźdźca, oraz ukrócić ludowe rozruchy za sztachetami. Tam wrzaski, śmiechy
i świsty wzrastały za każdem niefortunnem przechyleniem się konia i jeźdźca na krzywo nawijanem płótnie.
— Co tu roboty! Co tu jeszcze roboty, aż w głowie się mąci! Zapominacie, że ogony nie przywiązane jeszcze do rac! — wołał Antoś.
— Zrobi się, wszystko się zrobi! Byle tylko Rwęcki przyjechał i przywiózł nam trzcinę... — uspokajał go Kazio.
Goście zjeżdżali się coraz tłumniej. Przedewszystkiem, rozumie się, ci, co brali udział w przedstawieniu. Więc Milerówny z rodzicami, pani Żarska z Tolentym i Karolcią, obaj Tyleccy,
radca Domański z synami, następnie Wypiórkowscy z Gniazdowa, ksiądz proboszcz z wikarym, oficer Tołłoczko, siostrzeniec pani Tołłoczkowej, i pan Haraburda.
Nie ustawał turkot na dziedzińcu; chyżo wzrastała ławica pojazdów i koni pod stajnią dworską; okna dworu zajaśniały światłami, zapłonęły ognie w czeladnej, gdzie gotowano sutą
kolację dla przybyłej służby. W kuchni gwar, rozgardjasz i zwrotnikowe gorąco; kucharz groził, że się z rozpaczy upije — tyle znajdował braków w dostarczonych mu wiktuałach.
Wszędzie pełno było wesołego ruchu, ludzkich głosów i ludzkich ożywionych postaci.
W tym podnieconym, rozbawionym potoku zginęła gdzieś, zgubiła się postać solenizantki. Wciąż ją odwoływano do kredensu, do stołowego pokoju, do garderoby. W bawialni, pełnej gości, królowała Żarska.
— Cóż, kiedyż zacznie się nareszcie ta wasza „komedja“? Idź, Tolenty, zobacz, co się tam dzieje!
Tolenty pchał się skwapliwie do drzwi na werandę, poza któremi słychać było wesołe śmiechy panieńskie, ale go tam nie puszczono. Wituś, postawiany na straży, z służbistością starego legjonisty pełnił surowo rozkazy.
— Pan nie należy. Tam tylko wtajemniczeni wchodzić mogą. Za godzinę się zacznie... Proszę bardzo... A ma pan bilet?...
Z tajemniczych zakamarków co chwila wybiegał Antoś, przepychał się przez gości z miną rozpaczliwie stroskaną i stawał na podjazdowym ganku.
— Niema go!... A już się niedługo zacznie zmierzchać!... Zgubi wszystko! Zarżnie nas!
Nareszcie w bramie ukazał się elegancki koczyk Rwęckich, i wieść o tem dobiegła natychmiast na scenę.
Młodzież rzuciła się na spotkanie.
— Grzesiu, chodź zaraz! Weźmiesz trzciny i zaniesiesz do starego domu!
Nawet panna Zofja, choć już była, ucharakteryzowana, przemknęła się bokiem do garderoby.
— Cóż tak późno? Daruj, Maryniu, że cię nie całuję, ale jestem cała umalowana, jak świeżo odnawiana kamienica.
— Wiesz co, namyślałam się nawet, czy przyjechać... Z Zygmusiem gorzej... I doprawdy nie mam już usposobienia do tych hucznych zebrań i zabaw.
— Ty, ty to mówisz, Maryniu, dzwonku zaciszański? Więc nawet tańczyć nie będziesz... W wizytowej wybrałaś się sukni...
Młoda kobieta rozśmiała się gorzko i przejrzała w lustrze.
— Tańczyć z taką twarzą... Jeszcze się komu kościotrup przyśni... „Une danse macabre alors...“ Ale idź, Zosiu, już idź! Słyszę, że cię wołają. Ślicznie ci w amazonce i kapelusiku!...
— Panno Zofjo!... panno Zofjo!... zaczynamy!...
— Zaraz! Już idę!... Idziemy!
Spotkały się z Rwęckim, który zmierzył obie uważnym spojrzeniem.
— Pan się nie charakteryzuje?
— Poco?
— No, przecież pan ma córkę w tym wieku, co ja...
— Zupełnie wystarczają mi moje siwe włosy.
— Jeden loczek, który ci tylko dodaje urody! — rozśmiała się Rwęcka. — Bez żartów, Jasiu, choć upudruj się trochę.
— Dobrze, jeżeli ci to sprawi choć małą przyjemność!...
— Ależ wcale nie!...
Rozstali się w sieni. Rwęcki zniknął za drzwiami, prowadzącemi do ogrodu, wraz z Zosią, a Rwęcka, tłumiąc westchnienie, skierowała się do salonu.
— Wyobraź sobie pani, co miałam za zdarzenie... — z miejsca zawładnęła nią pani Żarska.
Niedługo wszakże trwała tortura, gdyż wpadł Antoś i oznajmił, że zaraz podnoszą kurtynę, że sam czas zajmować miejsca. Poszli więc wszyscy do ogrodu, aby, okrążywszy dom, dostać się do krzeseł i ławek, ustawionych przed werandą, tajemniczo osłoniętą podwójną zasłoną. Nieubłagany Antoś upolował matkę i sforsował nawet starszych panów, odciągnąwszy ich od
karcianych stolików. Zaledwie wyprosili sobie dokończenie robra.
Letni różowy wieczór cicho zapadał nad ziemią. Lustra stawów pełne były jego koralowego blasku. Trzciny nadbrzeżne, pnie drzew, pochylonych nad wodą, jakby gorzały łagodnem wewnętrznem światłem. Było jasno, przejrzyście i cudnie świeżo. A około domu, pomierzchłe już sennie heljotropy i goździki zionęły ciepłem słodkich, upojnych zapachów.
Kazio przy pomocy Grzesia zapalił światła na rampie, rozsunął pierwsze zasłony, i przed oczyma zachwyconych widzów pojawił się rozbrojony międzynarodowy jeździec, pędzący na
koniu.
— Ach, ślicznie! Istotnie, wcale dobrze! Dokądże on tak uchodzi!? Czy to Czarniecki, czy książę Józef Poniatowski, bo dobrze nie widzę!? — pytała pani Żarska, przykładając lornetkę do oczu.
— Miał chorągiewkę i strzelbę, ale musieliśmy usunąć ze względów politycznych... objaśniał Antoś, wysunąwszy głowę z budki suflerskiej.
— Czyjeż to dzieło? — dowiadywał się pułkownik Jaskulski.
— Kazia. Kazio taki malarz — odpowiedziała pani Ramocka.
— Ma talent, ma chłopak talent.
— Bardzo, bardzo się on dobrze zapowiada...
Rozległ się trzeci dzwonek, i nastała straszna chwila. Kurtyna drgnęła, ukośne fałdy pogarbiły płótno oraz jeźdźca, i wszystko stanęło... Na scenie poruszyły się cienie i rozległy się rozpaczliwe szepty...
— Ciągnij, ciągnij, Grześ! Nie za ten sznur, za tamten...
Jeździec zakołysał się wreszcie i zwolna popłynął ku górze. U dołu utworzyła się duża szpara, przez którą widać było buty i spodnie aktorów. Poczem kurtyną znowu zatrzymała się, jakby zawadziwszy o wystające boki malowanego rumaka. Jeden jej koniec poszedł wgórę, a drugi przesunął ku środkowi, produkując z całego obrazu jedynie ogon i tylne nogi rumaka.
— O, o, o!... — rozległo się wśród widzów.
W chwili krytycznej pojawił się na scenie Grześ i przyprowadził kurtynę do porządku, poczem poszła już dobrze do góry, otwierając widok na nieśmiertelny salon pana Szumbalińskiego.
— „W tem się kryje jakaś tajemnica!“ — zaczął znaczącym głosem Żyd wieczny tułacz, który grał Henryka.
Sztuka przeszła gładko, wesoło i ogromnie się podobała.
— Tylko trochę za długa... Nie mogę tak długo siedzieć na jednem miejscu... — skarżyła się pani Żarska.
— Zaraz, proszę pani, będą fajerwerki... Niech się państwo nie rozchodzą — uprzedzał Antoś.
— Ależ, Antosiu, na to nigdy nie pozwolę! Fajerwerki mogą być w czasie kolacji. Teraz goście są głodni; proszę zaraz na herbatę!
Wszyscy bardzo byli zadowoleni, jeden Karpowiecz mruczał. Przedewszystkiem, pomimo zaproszeń i agitacji we wsi, „lud“ nie zjawił się.
— No, tak źle nie jest — pocieszał go Józio. — Przecież był gajowy Kalasanty, Wincentowa, stary Grzegorz.
— Tak, ale to wszystko są dworscy. Nie o to mi chodziło, nie o to!
— A Walczak? Walczaka nie widziałeś?
— Widziałem Walczaka, lecz Walczak nie ma miru we wsi.
— Szkoda, szkoda!... Bardzo porządny chłop. A kogożeś ty chciał? Sikorę albo tego złodzieja Budzyńskiego? Tego tylko brakowało! — oburzał się Józio.
— I pieniężne rezultaty małe, wcale niema naddatków! — biadał medyk.
Aby je zwiększyć, uwijał się wśród gości z paczką elementarzy pod pachą i po krótkiej rozmowie proponował kupno ich współbiesiadnikom. Brali, krzywiąc się, po jednej, po dwie
książeczki, i długo obracali je w ręku, nie wiedząc, co z niemi począć. Aż w wędrówkach swoich trafił student na Orszę. Ten wysłuchał przemowy spokojnie, ale kiedy Karpowicz podał mu elementarze, podniósł ręce wgórę, jak przed żmiją zjadliwą.
— Tego już za wiele!... Co, mam kupić te broszurki i rozdać moim chłopcom? Nigdy! Widzę, że uwzięliście się na zgubę wszystkich. Wszyscy siedzieć będziemy, gdzie należy, jak tak dalej pójdzie! Wszyscy! Już ja tam swoje odsiedziałem... Nie chcę! Zaraz wyjeżdżam, natychmiast!...
— A fajerwerki!? Zaraz będą fajerwerki... — powstrzymaj go Antoś.
Nie pomogły ani prośby pani Ramockiej, która zatrzymywała go na herbatę, ani przedstawienia Józia.
— Wiesz, co mi powiedział ten szaleniec? — szeptał tajemniczo Orsza. — Po-wszech-ne taj-ne na-u-cza-nie!... Wyobraź sobie!...
Wsiadł do najtyczanki i odjechał.
Zaraz po herbacie urżnęła od ucha kapela, umieszczona na ogołoconej z dekoracji werandzie. W jarząco oświetlonej sali, wolnej od wszelkich sprzętów, z wyjątkiem ustawionych wzdłuż ściany krzesełek, zaczęły wirować pary, i wzięli rządy w swe ręce pan Haraburda i Toluś Żarski, uznani w okolicy wodzireje. Panien
było mało, a młodzieży dużo, gdyż wszyscy chłopcy wzięli udział w pląsach, i nawet niezgrabny Izyda się „puszczał“.
— Raz kozie śmierć! Nie mogę przecież pozwolić, żeby wyłącznie ten Rwęcki w głowie wszystkim zawracał...
Ech, zawracaj od komina
A uważaj, której niema!...
Poszła więc w ruch pani Wypiórkowska, pani Opacka, nawet pannę Małgorzatę wyciągano co chwila z kredensu, ze śpiżarni albo ze stołowego pokoju, gdy nie starczyło pary.
Milerówny tchu złapać nie mogły, nie siedziały ani chwilki i były w siódmem niebie. Haraburda prześcignął siebie samego. Figury mazura tworzyły tak niezwykłe i skomplikowane zawijasy, skręty i wykręty, że sam djabeł, tańcząc je, złamałby nogę, chyba żeby... urodził się Polakiem.
Wypadł wreszcie wodzirej na ganek, wyciągnął rękę przed siebie i krzyknął na kapelę:
— Muzyka za mną!
Barwny korowód pomknął usypanemi żwirem ścieżkami wśród kwietników, oświetlonych ustawionemi wzdłuż nich lampkami, ku ciemnej alei grabowej, gdzie na gałęziach jaśniał długi,
podwójny rząd kolorowych latarek. Jednocześnie huknął strzał pistoletowy i wdole ponad stawami zapłonęły szeregi ogni. Zawirowały więc diamentowe języki młynów, posypał się
rozżarzony deszcz fontan ognistych i poważnie wzlatywać zaczęły w miarowych odstępach coraz wyżej i wyżej jarzące kule świec rzymskich. Wynurzyły, się z ciemności jakoby z drżącego ognia utkane liście, pnie i gałęzie drzew, pochylonych nad wodami, i senne stawy srebrzyście wybłysły z ciemności w oprawie nieruchomych trzcin i sitowia. Widok był wspaniały. A gdy
wkońcu z sykiem wyleciały w powietrze rakiety i pęknąwszy rozsypały się w podniebni spadającemi gwiazdami, szmer uznania rozległ się wśród zgromadzonych.
— W istocie...
— Czarujące!
— Dziwię się, skąd oni mają tyle wojskowych wiadomości! — wolała pani Żarska.
— Szlachta polska, pani dobrodziejko, długo jeszcze będzie miała przyrodzony dar do prochu! — odszepnął z zadowoleniem Jaskulski.
— Byle tylko nie podpalili mi stodoły lub lasu. Suche to, jak pieprz. Dość skry... — troskał się Józio.
— Chwała Bogu, skończyło się dobrze. Nie gderz na nich. Taką to im zrobiło przyjemność! — prosiła pani Ramocka.
— Dobrze stryjenko. Zaraz poślę parobków, żeby zlustrowali na miejscu, czy się gdzie nie tli.
Muzyka ucichła. Pary rozbiegły się po ogrodzie, szepcząc półgłosem, i zatraciły się w czarnych ciemniach drzew i kolorowych plamach cudnego oświetlenia.
Rwęcki pociągnął Zosię, z którą tańczył, aż do samego wylotu alei, skąd w seledynowym blasku wschodzącego księżyca widać było czarną, lesistą kopułę Sobienia.
— Pani wie o legendach, krążących o tej górze?
— Wiem, wiem.
— Co do mnie, to zawsze, patrząc na ten las, dziwnego doznaję uczucia. Zapewne, że to są ślady zabobonnych strachów dzieciństwa i późniejszych osobistych przeżyć... ale oprzeć
się im nie mogę, nie jestem w stanie. Wydaje mi się, że w tym lesie poczęły się moje nieszczęścia i tutaj się skończą... Czaruje mię on, pociąga, jak przeznaczenie...
— Czyż tylko nieszczęścia?
— Tutaj schwytano mię, tutaj pochowaliśmy Strońskiego, Żegotę, Czaplińskiego Pani wie?...
— Wiem, wiem.
— Życie moje tutaj przełamało się nagle. Po tamtej stronie jasna smuga, pełna niebezpieczeństw, burz, cierpień, ale ozłocona promienną nadzieją, wzniosłemi wzlotami, poczuciem rwącej wszystko siły... Nigdy potem nie zaznałem nic podobnego.
— Chodźmy już!... Zimno! — szepnęła Zosia, tuląc zlekka ramiona.
— A przecież raz, raz jeden się żyje — mówił przyciszonym głosem.
Zerknęła nań i spostrzegła, że oczy mu pociemniały, i szeroko otwarte, szukają czegoś w smugach kolorowych świateł, przez które szli ku grającej wdali muzyce.
Wtem drgnęła mu ręka i wstrzymał kroku: na białej ścianie dworu zarysowała się sylwetka kobieca; chwilkę stała, niby niewyraźny cień chiński, poczem przesunęła się, jak na ekranie,
i znikła.
— Szukają nas — rzekła niespokojnie Zofja.
— Tak, zdaje się.
— Pan pozwoli, ale ja pójdę poprawić suknię.
— Niech pani, panno Zofjo, nie zapomina, że ten mazur jeszcze nie skończony i że on mój...
Kiwnęła głową i odeszła po schodkach na boczny ganek, wiodący do garderoby.
— Gdzieżeś pan przepadł? Na pana kolej. Musieliśmy zmienić porządek! — napadł nań Haraburda.
— Nie mam tancerki. Poszła tualetę poprawić.
— To weź pan tymczasem moją damę, pannę Karolcię. Inaczej, zupełnie nam szyki popsujesz.
— Wolę zaczekać. Zastąp mnie pan, panie Szymonie!
— Aha!... A co to!?
— Nic, nic! Nie zważaj na mnie!
— Dobrze. Więc — mazur!... Wszystkie pary razem!...
Wmieszał się w dudniący, roześmiany, rozhasany korowód taneczników, szukając swej panny. Rwęcki okrążył salon pod ścianą i przez jadalny, gdzie szykowano do kolacji, poszedł do gabinetu, w którym starsi panowie grali w karty. Siedział wśród nich i „Żyd wieczny tułacz” z twarzą chmurną i znudzoną. Zamienili chłodne spojrzenia.
Poważnemu bezikowi groziło tymczasem tutaj przeistoczenie się w bardziej żywą i gorącą grę. Pułkownik Jaskulski nerwowo tasował karty, proponując zwiększenie stawki i obostrzenie
warunków.
— Nie chodzi przecie o tego rubla, lecz o... pewien pieprzyk, jaki ma większa gra. A może w sztosika? Dobrze, Jasiu, że przyszedłeś. Może mię, starego żołnierza, po bratersku podtrzymasz — zwrócił się do Rwęckiego.
— Nie mogę Nie skończyłem jeszcze mazura.
— Nie kuś pan, nie uwodź młodzieży! — rzucił radca Domański, otrząsając popiół z cygara i spoglądając z pod oka na syna.
— Ha, ha!... Przecie nie dziewczyny! W dodatku niewiadomo, kto padnie... — śmiał się pułkownik, rzucając z niechcenia karty na dwie kupki.
Rwęcki wrócił do salonu. Zosi wciąż nie było, choć mazur miał się ku końcowi. Zmarszczył brwi i skręcił do małego bawialnego pokoju, przylegającego jedną stroną do salonu, a drugą do jadalni. Lecz cofnął się, dostrzegłszy w cieniu żonę, wtuloną w róg kanapy. Miała oczy zamknięte i głowę odrzuconą wtył. Alabastrowa bladość jej twarzy odrzynała się na aksamitnem obiciu oparcia, jak delikatna rzeźba, pełna zmartwiałego bólu. Wrócił więc zpowrotem przez jadalnię do gabinetu. Tam już szła gra, w której brał udział Wypiórkowski i nawet pan radca Domański, ale główna walka toczyła się między pułkownikiem i „Żydem wiecznym
tułaczem". Gdy Rwęcki wziął kartę, oczy Jaskulskiemu wesoło rozbłysły.
— Hę, wiara!... Szlusuj! Będzie gorąco!... Co?
Rwęcki podłożył banknot pod kartę.
— Poniteruję na ślepo. Kto ciągnie?
— Ja, — odezwał się młody Domański i talję od Jaskulskiego odebrał.
Radca wstał i wyszedł; zato zjawił się, tajemniczym węchem wiedziony, porucznik Tołłoczko. Przywarto cokolwiek drzwi od gabinetu i, gdy zdala głucho dolatywały skoczne dźwięki muzyki, tupot pląsających nóg, rzeźkie pokrzykiwania Haraburdy:
tutaj do trzaskania kart, do dźwięku srebra i szmeru przesuwanych banknotów, mieszały się jeno krótkie, urywane wyrazy:
— Parol!...
— Dwa rogi...
— Bita...
— Jak w maść, to w dwoje...
— Dubla oczko...
— Wzięta...
— Proszę jeszcze...
Rozbawiona młodzież nie zauważyła nawet nieobecności starszych tancerzy. Karolcia, Cesia, Milerówny, panna Małgorzata, zwolniona przez panią Ramocką od gospodarczych zajęć, nie odpoczywały chwilki, przechodząc z objęć do objęć, z rytmu jednego tańca w drugi, w stanie zupełnego nieledwie oszołomienia. Omdlałe nogi plątały się im w sukniach, jak w chmurach, jarzący salon mglił się w oczach złocistą posnową; zdawało im się, że za chwilę padną, a mimo to mknęły coraz dalej i dalej, unoszone silnemi ramionami tancerzy, rozmarzone pieszczotliwemi dźwiękami. I było w tym szalonym ruchu jakieś upojenie zatracenia... Jedynie Zosia, niemile dotknięta nieobecnością Rwęckiego, podrażniona wybałuszonemi lubieżnie oczami Izydy i nieśmiałemi, zakochanemi spojrzeniami Kazia,
poczuła niesmak, znudzenie, tęsknicę i poszła szukać Rwęckiej.
Znalazła ją w bawialni na kanapce, przeglądającą album.
— Maryniu, nie przejdziesz się czasem po ogrodzie? Księżyc wzeszedł. Cudna noc!
— Nie. My zaraz wyjeżdżamy. Przynajmniej ja...
— Cóż się stało?
— Nic. Zygmuś... lękam się o chłopca.
— Przecież kazałaś dać sobie znać przez umyślnego, jak będzie gorzej.
— Ale... to trwa zbyt długo... nie mogę!
— Maryniu, ty się gniewasz o coś!? Lecz o co? Może na mnie?... — pytała młoda dziewczyna, przysiadając się i zaglądając w oczy przyjaciółce.
Ta obrzuciła ją krótkiem, badawczem spojrzeniem i zawahała się.
— Nie, nie gniewam się. Zacóż miałabym się gniewać na ciebie? Co ty wiesz...
Zosia odsunęła się cokolwiek, dotknięta wyrazem jej twarzy i tonem. Wtem młoda kobieta pochyliła głowę, i po policzkach jej popłynęły nagle łzy.
— Co ty wiesz?... Ty nic nie wiesz!... Dziecko jeszcze jesteś, kochane... Dobrze... Chodźmy,
chodźmy do ogrodu...
Wyślizgnęły się przez kredens nad stawy i, objąwszy się wpół, chodziły po cichych ścieżkach w miesięcznej poświacie.
— Patrząc na ciebie, drżę nieraz, że i ja mogę mieć dzieci i cierpieć, jak ty...
— To niezupełnie tak... Nieszczęście moje, Zosiu, nie z zewnątrz pochodzi, ale wewnątrz mnie się gnieździ. Mam zbyt mało... sił do życia. Uginam się pod brzemieniem. Tymczasem ono, nielitościwe, żąda wciąż, wciąż żąda, a od tych, co mu żeru dać nie mogą... odchodzi! I nie pomogą tu żadne rozumowania, żadne morały, cnotliwe nakazy ani obowiązkowe, obyczajowe więzy. Przyroda nie znosi pustki... Pamiętasz, jak
nas uczono w fizyce!?
Uśmiechnęła się smutno. Zosia patrzyła na nią, jak na jakąś nową, nieznaną jej osobę. Rwęcka podchwyciła to spojrzenie i nagle umilkła.
— Czy młody Domański wyjeżdża na ten swój Wschód? Nie wiesz? — spytała już innym głosem.
— Nie wiem. Mówi, że mu tu ciasno, że go rażą nasze przestarzałe, zaściankowe poglądy, cały skład życia, że, słowem, nie ma tu co robić.
— Szkoda. Wartoby go zatrzymać. To dzielny człowiek.
— Być może, ale jaki oschły, dogmatyczny... I mimo pozorną wszechstronność, wydaje mi się
właśnie ciasnym... On w nic nie wierzy, w nic. Wszystko bezlitośnie ściąga do poziomu takich
prostych, zabójczo oczywistych prawd, że ma zawsze rację... Ale ty wiesz, Maryniu, że ja nie znoszę ludzi, co zawsze mają rację, że ja się obyć nie mogę bez marzeń. Gdy przychodzi na mnie taki „pozytywny“ dzień, jak dziś, chodzę z zabójczą pustką w duszy, niby żywy trup...
— Och, jak cię rozumiem, jak rozumiem! Właściwie większość ludzi żyje do pewnego momentu, a potem dusza w nich umiera i są to już tylko ludzkie trupy, futerały ludzkie!
— To samo mówił mi przed chwilą twój mąż — odrzekła w zamyśleniu Zosia.
— Mówił ci!? I cóż jeszcze ci mówił?
— Mówił mi o Sobieniu, o tem, jak się tam ukrywał...
— O, tak! To były czasy jakieś słodkie i okropne, malowane złotem i krwią. Pamiętam, jak dzisiaj, te trwogi, te wyprawy tajne do miasteczka na wywiady albo z żywnością do lasu... Potem napad... śmierć tych dwóch młodzieńców takich miłych, takich mężnych. Pamiętam Jaśka, zlanego krwią, jak go uwozili w powrozach, jak mu się ta kędzierzawa, lwia głowa, tłukła o drabinę wozu. Przecież już go wtedy kochałam. Byliśmy pewni, że nie minie go stryczek... Nieraz wtedy zdawało się, że gdy jeszcze jedna drobniuchna kropeleczka spłynie do zbolałego, przepełnionego boleścią serca, ono nie wytrzyma i pęknie, pęknie... za chwilę, natychmiast... Kropla spływała, spływało całe morze cierpień... a ono... podłe, biło i żyło... Przyzwyczajało się do myśli, że wszystko znieść można. Jeno się zdarło, zdarło się ono!... To prawda!... Już teraz tak cierpieć nie umie! Żeby wytrzymać w naszych warunkach, trzeba mieć albo hart stali, albo obojętność kamienia... Ja już nie mogę!... Gdyby nie dziecko, możebym, możebym... odeszła, uwolniła siebie i wszystkich!...
— Co ty, wygadujesz, Maryniu!? Bój się Boga!
— Bóg wybaczyłby, gdyż odeszłabym nie dla siebie, lecz dla innych... uwolniłabym... Nie jestem przecie taka stara; żyć pragnę, ach, jak chwilami pragnę żyć... czynnie, wesoło!
— Kogobyś uwolniła? Nikogobyś nie uwolniła. Pozostałby ten straszny dla wszystkich wyrzut, tak straszny, że zatrułby im istnienie. Taka mara odbiera siły i ochotę do pracy, do walki... Jest to wprost zbrodnią, szczególniej u nas... Stokroć łatwiej znieść najgorsze przejścia, doprawdy, niż żyć z takiem wspomnieniem. Wszelkie próby i klęski mogą się skończyć, mogą nastąpić lepsze dni. Tylko ci nie wracają już nigdy!... Cisza. Co się stanie, jeżeli odejdą najlepsi? Okropne! Ze wstrętem i bólem to słyszę. I to od ciebie, od ciebie, Maryniu! Trzeba żyć, dźwigać się!... Czyś sama nie uczyła mię tego!? Nie należy jedynie przejmować się tak wszystkiem.
— Łatwo powiedzieć! Zresztą: gdzie granica?... Jak przeprowadzić granicę zdrowej... obojętności?
Chodziły po tym ogrodzie, pełnym słodkich zapachów nocy letniej, rozemglonej poświatą księżyca, wybierając odległe aleje, gdzie nie dochodziły ni światła, ni głosy, i szemrały jeno liście, wody, oraz ich kroki.
Powtarzały wszystko, co wyczytały w pismach i powieściach, co usłyszały od „Żyda wiecznego tułacza", od pułkownika Jaskulskiego, nawet od... Izydy. Zestawiały, porównywały, wnioskowały, szukały wyjścia... Lecz nie uśmierzyły wewnętrznej rozterki; nie opuścił ich ani szarpiący je ból, ani tęsknota...
Aż usłyszały, że hukają po ogrodzie:
— Zosiu! Maryniu! Kolacja!
Więc nawróciły ku dworowi, cudnie bielejącemu w przelotach drzew, jak zrąb stężałego miesiąca.
Duszna cichość stała w powietrzu. Popielata, skwarna śreżoga rozsnuła się na rozłogach, ćmiąc ponikłe, dostałe zboże na niwach, oblekając w brudne muśliny samotne drzewa na miedzach i dalekie lasy na widnokręgach. Leniwo toczyło się na przybladłem niebie srebrne słońce. Nie śpiewały ptaki, nie pluskały fale, nie szeleściały ni liście, ni trawy. Jeno rozszalałe ćwierkanie koników polnych leciało nisko nad wyschłą glebą. Czasem też zerwała się gdzieś z kupy kamieni czarna wrona i, zakrakawszy, spadała ociężale napowrót. Zdaleka — zdaleka płynęły zgłuszone pobrzęki sierpów i mdłe piosenki żniwiarzy.
Znieruchomiały, jakby zmartwiały w przeraźliwem oczekiwaniu łatwego nieszczęścia, bór zionął w spiekłe przestworza wszystkie swoje wonie upalne. Lecące zgóry cierpkie pyły i zapachy żywiczne, słodycz miodu, gorzkość smoły mieszały się w ocieniach drzew z oparami drzewnego octu, murszejących grzybów oraz winnego fermentu, unoszących się z zagajników leszczyny, z poszycia paproci, z pomiotów listopadu i warstw ściółki, wysuszonej na proch. A gdzie się na gołoborzu, na łysych polanach rdzawiły wrzosy lub żółte liszajniki, tam czuć było, niby przykre ostrzeżenie, słaby swąd zgorzelizny.
Cicho stukały kopyta i koła bryczki, wolno wjeżdżającej krętą drogą na stoki Sobienia. Na bryczce siedziało dwóch panów w czarnych, miejskich „melonikach”, i ciemnych, letnich kostjumach, a na koźle — Józio Ramocki, w swej kratkowanej „dżokejce“ i w płóciennym kitlu. Obok tkwił nieruchomo fornal Jędrek, pilnie nastawiając uszu.
— A gdyby tak teraz... zapałeczkę!... Coby to była za kasza? Hę!? — rozśmiał się szczuplejszy z dwóch miejskich panów.
Józio żywo się ku niemu obrócił.
— Niech Bóg uchowa!
— Właśnie o tem mówię.
— Nie trzeba mówić niepotrzebne głupstwa, panie Komerski — wmieszał się grubszy jegomość. — Od tego połowa lasu straciłby swoja cena...
— Tego nie będzie. Mogę pana zapewnić, panie Szmit. Pilnujemy, oka nie spuszczamy!... — upewniał Józio. — Choć zresztą, co zrobi pożar takim, kolosom? Właściwie — bardzo, mało; z wierzchu je zaledwie osmali.
Kiwnął głową w stronę wiekowego ostępu. Szmit wodził rozmarzonemi oczyma po niebotycznych pniach sosen, równych, śmigłych, gładkich, prostych, jak kolumny z miedzi kowane.
— Jeden feler!... Żadna woda blisko!...
— Ba!... Gdyby tu jeszcze można tartaczek postawić! Złoty interes!... — gwizdnął przeciągle Komerski.
— I tak interes złoty, rzeka blisko, dowóz łatwy — bronił się Józio.
— Niebardzo: góry.
— Najgorsze miejsca zostaną wyłączone, jak to już mówiłem panom.
— Tak, tak!... Ja wohl!...
— Może zejdziemy i przejdziemy się ścieżką, będzie bliżej.
— I koniom lżej!... — rozśmiał się Komerski.
— Bardzo wielki ciepło! Pójdźmy... Poco zwierzęta męczyć? Niech tu zaczekają! — zgodził się Szmit.
Zostawili brykę w cieniu rosochatego dębu i nawrócili w boczną ścieżynę, idącą tunelem leszczyny. Wiodła ostro pod górę, i Szmit mocno się zasapał, podążając za kroczącym naprzód Józiem. Zatrzymywał się, ocierał pot z czoła i próbował poprzez otwory w gęstem sklepieniu nisko nawisłego listowia obejrzeć wspaniałe pnie rosnących dokoła drzew. Ale udawało się mu dostrzec jedynie górne ich strzały i śliczne korony, zamarłe nieruchomo w głębokiej upalnej ciszy.
— Piękny las! — ozwał się półgłosem po niemiecku pan Komerski.
Szmit kiwnął zadartą do góry głową.
— Przeważnie sosna! — szepnął.
— Są i dęby i wiązy, nawet buki widziałem. Niezłe okazy.
— Ale mało, nie warto brać w rachubę...
Powiało chłodem, w sklepieniu lasu obrzaskło blade świtanie. Drożyna wywiodła ich nad głęboki i stromy jar, zawalony wykrotami drzew, wielkiemi omszałem! głazami, porosły gęsto koronkowemi łopaciami paproci, z których tu i tam strzelały świeczniki jaspisowych skrzypów; gdzie po kopanicach rychlej ziemi pięły się kępy sprężystej czernicy i kłębiły skręty kędzierzawych jeżyn. Głogi, kwitnące białem i różowem kwieciem, girlandy jasnego chmielu, szerokolistna kalina, dziki dereń, orzeszyna i leśna łozina zwieszały splątane pędy, gałęzie i osęcza z krawędzi i zakosów spuścistych poboczy nad ciemnem dnem, po którem z ledwie dosłyszalnym szmerem sączył się kryształowy strumyczek
Szmit przysiadł na starym, spróchniałym karczu, zdjął kapelusz, wciągnął pełną piersią chłodne powietrze i wytarł chustką twarz pełną zachwytu.
— To jest piękność!... So!... To jest piękność!...
Niebieskie, wyłupiaste oczy kupca czas jakiś błądziły po cudnych wodospadach zieleni, opływającej boki wądołu, zatrzymały się na chwilę na dziwacznie żółciejących w zmroku i cieniu kupach piasku, wyrzuconych z licznych nór lisich i borsuczych, poczem podniosły się wgórę ku potężnym drzewom wiekowym, okalającym uroczy ostęp. Ale po drodze zatrzymały się nieruchomo i rozszerzyły od zdziwienia.
— Was ist das?... — mruknął po niemiecku, wskazując głową.
Już w lesie, ale tuż nad jarem, widać było mały wzgórek, otoczony sztachetami, a na nim żelazny krzyż.
Józio patrzał w tym kierunku z wyrazem żalu i zakłopotania.
— To jest właśnie to miejsce, które sobie wymówiła pani Ramocka.
— Aha, rozumiem... Szkoda, bo tu piękny jest starodrzew... On ma już swój wiek ten starodrzew. Czas ciąć go!...
— Nawet niektóre parszaki zaczynają schnąć... — dorzucił Komerski.
Józio milczał z opuszczoną głową.
— Ja rozumiem, choć nie wiem, co mogłoby szkodzić, gdyby tu trochę przerzedzić... Drugie drzewa lepiejby rosły.
— Widzi pan, tych ludzi wszyscyśmy dobrze znali... Jakoś tak... walić pnie na ich mogiły...
— Tak, tak, ja to rozumiem, ale ja kupiec, ja tego nie czuję... Ja nie mam żaden sentyment... Syn mi to często wymawia... ale, co robić, kiedy ja, choć przestał być Niemcem, nie jestem jeszcze Polak!... Cha, cha!... Nie jestem jeszcze Polak!... — powtórzył, śmiejąc się Szmit.
— Pani Ramocka nie ustąpi — surowo przerwał Józio.
— To bagatela. Krociowy interes nie może się o taki drobiazg rozbić. Czy nie tak!? — uspokajał obu Komerski, rozglądając się wokoło.
— O, tak! My się o to nie będziem rozchodzić — potwierdził Szmit i powstał z pnia.
Józio ruszył dalej, wskazując kierunek drogi i zmuszając kupców do zbaczania co chwila w gąszcz, dla obejrzenia piękniejszych połaci lasu. — Było stromo, było ślisko na gliniastym twardym gruncie, pokrytym opadłemi liśćmi i warstwą stlałego igliwia. Gorąco bynajmniej nie malało, choć wstępowali na wyżynę. Wszyscy więc z radością powitali drogę, która, ominąwszy dookoła ślimakiem górę, znowu znalazła się przed nimi.
— Może lepiej wrócić do bryki? — spytał Komerski.
— Cóż, kiedy zgodnie z życzeniem panów, wyprawiłem ją na tamtą stronę lasu. Mieliśmy przecież obejrzeć... panowie chcieli... — usprawiedliwiał się Józio. — Teraz będzie bliżej naprzełaj. Przy Białym Kamieniu przygotowano śniadanie. Czekają tam na nas.
— Kto czeka? — dowiadywał się Szmit.
— Przekąski, piwo, samowar, rozśmiał się Józio. — No i młodzież. Skorzystali z okazji i wybrali się do lasu po grzyby...
— Aha. Tak, tak! Ja słyszeć strzał, to oni pewnie polują.
— W tym czasie niema jeszcze polowania. To chłopcy strzelają sobie do dzięciołów albo wiewiórek.
Tak gawędząc, posuwali się wolno leśnym przesmykiem, gdy nagle wynurzył się niespodzianie zboku, z orzeszynowych chaszczy, zziajany Włodzio. Ukłonił się niedbale Niemcom i zwrócił porywczo do Józia.
— Gdzie oni są, nie wiesz?
— Pewnie u Kamienia. Tam miał być punkt zborny... Ale co się stało? Kiedy przyjechałeś?
— Tylko co... Mały wypadek!... Jaśka konie potłukły... Potem ci powiem...
Mrugnął okiem w stronę Niemców i zrobił ruch ku zaroślom. Józio postąpił za nim i przyłapał go za rękę.
— Gadaj, co się stało! — dopytywał szeptem.
— Ranny... Gruba awantura... Jaśkowa ze mną przyjechała. Ciotka kazała ci powiedzieć, żebyś pośpieszał i wracał!
— Wracać zaraz żadną miarą nie mogę, ani pośpieszać też, chyba, że coś już bardzo nadzwyczajnego.
— Nic znowu takiego. Doktór mówi, że niema niebezpieczeństwa, ale zawsze... ręka kulą przebita... — mruczał Włodzio, odymając wargi.
— Co takiego!? Znowu!?... Że też, mój Boże, chwil niema wypoczynku. Wciąż coś nowego!
Chwycił się za głowę, lecz natychmiast się przemógł i zwrócił się do kupców już zupełnie spokojny.
— Przepraszam panów. Małe domowe sprawy.
— Tak, tak... — przytaknęli ci, nie spuszczając zeń badawczych spojrzeń.
— Ten ma nogi... — uśmiechnął się Komerski, kiwając głową w stronę rwącego przez las Włodzia.
— Młody, — przywtórzył Józio. — I my byliśmy niegdyś tacy.
Poszli drogą dookoła i po dobrym kwadransie znaleźli się na szczycie, na małej, trawiastej polance, ocienionej samotnym, rozłożystym dębem wiekowym. Pod dębem, wsparty o jego guzowaty pień, bielał wielki głaz granitu. Miał kształt ołtarza, a żółte, czarne i rdzawe liszaje pokrywały go litą siecią tajemniczych plam oraz znaków, niby śladów krwi, złota, ognia i żałoby. Głęboko w ziemi ugrzęzłą podstawę spajały łagodnie z zieloną murawą grynszpanowe mchy, których aksamitne łapy zapełzały miejscami aż do połowy chropawych boków kamienia. Lecz poza tem ogromny złom świecił nagiem ciałem, widoczny zewsząd zdaleka w seledynowym zmierzchu lasu, niby stary, suchy czerep kamienny.
Obecnie utracił jednak wiele ze swej romantyczności,, gdyż tuż pod nim rozsiadła się szeroko pani Tołłoczkowa z pokojówką Rózią,
mając przed sobą cały zastęp koszyczków, pudełek, talerzy, butelek, szklanek, rozstawionych porządnie na serwecie, a nieopodal błyszczący i parujący wesoło samowar. Na samym zaś kamieniu leżał do góry brzuchem Izyda i gwizdał.
Nawet się nie ruszył na powitanie przybyłych, zmienił jedynie tempo szalonego oberka na czule rozkołysaną nutę „Mein lieber Augustin“. Dopiero gdy doleciały go zdołu głosy młodzieży i zabielały wśród pni postacie panien, Izyda spuścił nogi z krawędzi, popatrzał chwilkę na posilających się gruntownie, popijających piwo Niemców i ześlizgnął się ostrożnie na dół.
— Gut Morgen, Herren.
— Gut Morgen! Piękny czas, piękny spacer!... Panny już idą z grzybami!... — odpowiedział Szmit, posuwając się, aby zrobić obok siebie miejsce studentowi.
Ten usadowił się tam natychmiast bez ceremonji i zabrał do jedzenia.
— Piękny widok... — ciągnął kupiec, kiwając głową w stronę wądołu.
Głęboka szczerba szmaragdowego lasu zapadała się pod nimi szczeciniastym wnękiem, otwierając rozległy widok na złotawe pola, na blado-zielone łąki, na białe drogi i wsie, na srebrną wstęgę dalekiej rzeki, na ciemne poza nią puszcze, przysnute perłowo-siną mgłą.
Ba, piękny... Tem bardziej — że nic nie kosztuje!
— Właśnie, nic nie kosztuje!... — rozśmiał się Szmit.
— W Szwajcarji, albo w Harcu, albo w Tyrolu, toby tu zaraz kilka hoteli postawiono. Co, nie!?
— O, ja! I drogiby dobre porobiono...
— I wszędzie pozawieszano tablice z napisami: „verboten“, „bezahlen“...
— W Niemczech jest porządek! — odpowiedział z pewną irytacją kupiec.
Gwarno i tłumno nadchodziła młodzież, zarumieniona, spocona, z koszykami pełnemi zdobyczy, z igliwiem we włosach i na odzieży.
— Jeść! — wołała Cesia. — Umieramy z głodu.
— Siadajcie, siadajcie! Już dawno naszykowane! Któż królem grzybów? — pytała pani Tołłoczko.
— Zdaje się, że ja — odrzekł skromnie Karpowicz, pokazując wielkiego borowika.
— Chłopcy, chodźcie prędzej, bo nic nie zostanie!... — wołała Zosia na brata, na Kazia i Włodzia, którzy opodal, na krawędzi parowu, prowadzili ożywioną, tajemniczą rozmowę.
— Kiedyś przyjechał, Wlodziu? — spytała z zaciekawieniem.
— Tylko co — odpowiedział, robiąc z pulchnych ust smutny ryjek.
— Cóżto? Stało się co!?
— Nic, nic! Ależ zupełnie nic się nie stało!...
— A cóżeście tacy wszyscy powarzeni?
— Ależ wcale nie! Bynajmniej!... — bronili się z posępnemi minami.
— Czego mają być powarzeni?... — wmieszał się Izyda. — Niech pani Tołłoczkowa z łaski swojej tylko im grubo chleb posmaruje masłem, a zaraz poweseleją!... Niech pani zacznie od Włodzia, bo to on przyniósł wieści żałobne. Widziałem, jak leciał gęstwiną, niby Akteon wiatronogi... pieńki z drogi, krzaki w nogi!
Chłopcy pogardliwie milczeli, starając się zachować niezmiennie poważne miny. Ale szynka, kurczęta, chleb z masłem, wypełniając im usta, mimowoli okrągliły policzki w uśmiechy.
— Co pan myśli, jak ten kamień tutaj się wziął? — pytał Szmit swego sąsiada.
— O, to długa historja i niezmiernie ciekawa! — odpowiedział Izyda. — Powiadają, że go djabeł przyniósł...
— Djabeł, nie djabeł, ale przyniósł go gdzieś z bardzo daleka lodowiec. Tutaj nigdzie wpobliżu niema granitów — objaśniał Szmitowi Karpowicz.
— W każdym razie służył on do bardzo djabelskich ceremonij. Na wierzchu ma wykute wgłębienie i rowek. A lud prosty powiada, że w noc miesięczną o dwunastej, otwiera się góra i wychodzą z pod kamienia brodaci, biało ubrani starcy, z dębowemi wieńcami na czołach, z gęślami złotemi w rękach... Za nimi idą inni, wiodąc zakutego w żelazne zbroje rycerza. Rycerz ma na płaszczu i piersiach czarny krzyż. Daremno miota się, złorzeczy i chrapie, ciska z oczu błyskawice: ludzie w lnianych odzieżach zdzierają zeń żelazo i szaty, wyciągają go bez ceremonji na kamieniu, rozkrzyżowują ręce, starszy kapłan pochyla się nad nim i zagłębia we wzdętą bólem pierś ostry nóż kamienny... Krew tryska, krzyżak ryczy, jak zarzynane prosię! Kapłan zasuwa w dymiącą się ranę rękę po
łokieć i długo szuka... Cała ta historja kończy się zresztą dość mizernie, gdyż zamiast serca, barbarzyńca dobywa stamtąd z wielkim trudem... portmonetkę berlińskiego wyrobu, dość obszerną, ale pustą... Rycerz wszystko stracił z lekkomyślnemi Słowiankami... a może pożyczył ich ojcom na dobry procent... Doprawdy, patrzcie, znalazłem jedną taką!... — zakończył uroczyście Izyda i wyciągnął z kieszeni starą rozmoczoną
przez deszcze, wypełzłą portmonetkę.
Młodzież wyrwała mu ją ze śmiechem i poczęła oglądać z wielkiem zajęciem.
— Moja, jak Bozię kocham, zgubiłem ją tu w przeszłym roku. Ale powinny być pieniądze! Oddawaj je, Izyda! — wołał Antoś.
— Tak! To ty tutaj hulasz z lekkomyślnemi Słowiankami!? Z niemiecką portmonetką?... Prawdziwe... polskie gospodarstwo!...
— Ale to ciekawa legenda!... To musi być jakieś stare wspomnienie... — zwrócił się do Izydy Szmit.
— O tak, to jest wspomnienie... z pobytu... najmilszych sąsiadów... jeszcze... z czasów Łokietka!
— Czas w drogę, panowie! Bardzo tu przyjemnie, ale mamy jeszcze szmat lasu do obejrzenia, — wmieszał się, pośpiesznie powstając, Józio.
— Dlaczegoś mu dociął? Może on zupełnie inny... Znam jego syna, kolegowałem z nim... dobry Polak... — wyrzucał Izydzie Karpowicz, schodząc wdół lasu.
— Ba, dlaczego nie ma być dobrym Polakiem?... Co mu to szkodzi, dopóki jego ojciec robi u nas dobre interesa?... Ale jak się tylko cła odmienią, albo zmądrzeją polskie barany, mówię ci, zaraz będzie:
Lupy Julka, wisz ty tego,
Co tobie przyszło do glofa,
Pisać listy polska slofa!...
Grubijańska ten osora
Już ja byl sapomnial wszora...
Co l w góra poprzekryślał...
Co e z ogon powymyślał...
deklamował głośno Izyda, zerkając w stronę panien, idących na przedzie z młodzieżą.
— Wszystko zawsze sprowadzasz do interesu! Mylisz się: narodowość nie jest interesem osobistym i natychmiastowemi zyskami wytłumaczyć się nie da. Jedynie w ogólnej ekonomji przyrody przedstawia ona ogromne zaoszczędzenie energji, i stąd płynie jej historyczna i emocjalna potęga. Dla osobnika jest ona, jak głód i miłość, nieprzemożoną potrzebą wewnętrzną, powinowactwem duchowem, wyczulającem współuczucie i pojmowanie i przez nie spajającem ludzi niezwykle silnie, często wbrew ich korzyściom najbliższym. Możemy sobie, naprzykład, wyobrazić i wśród Niemców ludzi o typie polskim; ci odrazu dobrze się wśród nas czują, cierpią z nami i cieszą się, łatwo asymilują, chociaż nieraz materjalnie zyskaliby, zostając Niemcami... Nie mówię o żydach, którzy dzielili z nami historyczne koleje i którzy wskutek tego jeszcze łatwiej...
— Ta, ta!... Właśnie: dobrze się czują!... Cóż to, jak nie egoizm!? Różnica polega na tem, że jeden lubi pieniądze, a drugi swoje fanaberje. Nie mam tego nikomu za złe, ale poco... frazesy? Jestem przedewszystkiem wrogiem gardłaczy, ludzi wąskich piersi a szerokiego gardła, co gadaniem chcą pokryć i wytłumaczyć swą niemoc... Bo to w pieśni — człowiek prześni... i... tak dalej. Niech baran powie, że jest baranem, i nie wstydzi się swoich fantazyj... Tak, kochanku. Byłoby bardzo poetycznie, gdyby tak było, jak mówisz, ale tak nie jest. Statystyki tych uczuć nikt jeszcze nie przeprowadził, są więc to oderwane koncepcje, którym przeczy i zdrowy rozsądek i wiedza nowoczesna. W miarę, jak otrząsa się ona ze swych metafizycznych powijaków, w tej liczbie odrzuca i mistyczną ojczyznę... Miejmy odwagę targnąć się i na to bóstwo!... Rozum nie zna żadnych ograniczeń w swem dążeniu do poznania, do krytyki... To nietylko jego prawo, to jego siła... Zresztą ta romantyczna mara dość już nabroiła! Ojczyzna jest, kochaneczku, takim samym interesem, jak każdy inny. Dobrześ powiedział, że dlatego ją kochamy, gdyż nam tu najlepiej. Ale poco ziarno prawdy tłumić sentymentalnym frazesem? Należy trzeźwo patrzeć na ludzkie bydlę i zwracać uwagę na to, w jakim kierunku pcha je historyczny rozwój... Nawet w twoim więc interesie chodzi o to, żeby Polskę zrobić dobrym dla tych bydląt interesem...
— O, w takim razie lepiej kapitulować, bo być Polakiem — to długo, a może nigdy, nie będzie dobrym interesem. Być Polakiem, to znaczy należeć do wielkiego... cierpienia! Dotychczas porywaliśmy i zarażali innych, tych Niemców i tych żydów, jedynie naszem wielkiem ofiarnem uczuciem.
— Te, te, te! Głupstwo, koteczku! Zarażonych uczuciem rychło wytłuką, wyłapią, pozostanie po nich małe mokre miejsce! Naród nie może się składać z warjatów i żyć w wiecznej gorączce! Składa się on przedewszystkiem z chłopów, z robotników, z fachowców, z bankierów, z przemysłowców, z literatów... Im więcej ma rozmaitych grup składniczych, tem jest bogatszy, silniejszy etc. A gdzież to wszystko jest? Gdzie to jest w tej twojej Polsce ukochanej? Mamy garść marnej, zwyrodniałej szlachty i dużo chłopów, ciemnych, ubogich, głupich, wczorajszych niewolników! Ani inteligencji, ani mieszczaństwa nie mamy. Cały naród tonie w mroku, w przesądach, w nędzy doczesnej, moralnej... U góry klerykalizm, u dołu zabobon, a w środku pusto!...
— Przecież mówię to samo! Przecież powtarzam nieustannie: musimy się dźwignąć, za wszelką cenę dźwignąć od podstaw! W istocie pragniemy tego samego i porozumiemy się łatwo, gdyż sprzeczamy się w gruncie rzeczy o wyrazy. Określmy więc przedewszystkiem... — zaczął pojednawczo medyk. Izyda wszakże już go nie słuchał; uwagę jego pochłonęły całkowicie urywki z rozmowy, dolatujące z koła młodzieży.
— Doszło do tego, że „obrugali“ Polskę. Wtedy Jasiek, rzecz prosta, wyzwał. Haraburda napoczekaniu mu zasekundował. Trach-ta-rach z jednym, potem z drugim. Dostało się panom oficerom, ale i Jasiek... Jak zwykle w takich razach... Gorzej, że musi uciekać...
— Jakto uciekać?... Zagranicę?
— A gdzieżby!? Albo pójdzie do cytadeli...Ale mu to nie pierwszyzna. Tylko, że wskutek rany leży w gorączce. Żebyście widziały, jaki ładny... Oczy płoną...
— Aha, więc nowa awantura!... Rozumie się, rewolucyjno-patrjotyczna!... Słyszałem, słyszałem. A jakże — z Haraburdą do współki. Może znowu posadzili żyda do hotelowej umywalki, jak w przeszłym roku. Zabawili, pamiętam, całe miasto i okolicę... Szeroko opowiadano sobie, jak żydek chciał uciec w tej krynolinie i nie mógł, jak trzeba było wezwać ślusarza, żeby przepiłował druty... Ogromnie było mądrze, ogromnie patrjotycznie i ogromnie szlachetnie. A może wykonali tym razem jaki inny, bardziej romantyczny przelew krwi... Wciąż was świerzbi, panowie szlachta, wciąż...
— Przestań pan, mamy tego doprawdy dosyć! — wstrzymała go poważnie Zosia.
— Takie buty!... —przeciągnął student, oglądając ją uważnie od stóp do głowy.
Dziewczyna zaczerwieniła się pod tem spojrzeniem i poszła szybko przodem orszaku. Znowu obstąpili ją chłopcy, opowiadając jeden przez drugiego słyszane od Włodzia szczegóły. Włodzio tylko kiwał głową, zajęty chrupaniem ciastka. Izydą i Karpowiczem zawładnęła wlokąca się w arjergardzie pani Tołłoczkowa.
— Lecą jak szaleni! Zawsze się śpieszą! I do czego oni tak się śpieszą? Czy to nie można wszystkiego zrobić rozważnie, spokojnie!? — żaliła się, oddychając z trudnością.
— Śpieszą się do... rozczarowania, co nie przystoi osobom korpulentnym, jak my. Prawda, panie medyk — westchnął zabawnie Izyda.
— Wcale nie widzę, żeby pan był korpulentny. Jest pan w samą miarę! — oponowała matrona.
Dopiero na skraju lasu dopędzili młodzież, którą tam zatrzymała kupka włościan. Pomimo, że były żniwa i pogoda sprzyjała, zebrało się dużo chłopów. Były baby i wyrostki, ale jądro tworzyli poważni gospodarze. Gdy z lasu wyszła nareszcie pani Tołłoczkowa ze studentami, i już nikt się więcej nie ukazywał, na twarzach czekających odmalował się zawód i zakłopotanie.
— Czego chcecie, gospodarze? — zwrócił się ku nim życzliwie Karpowicz.
— Gdzie są... Niemce? — proszę pana? My chcieli się zobaczyć z tymi kupcami od lasu...
— Poco to wam, moi ludkowie? — dopytywał się skromnie Izyda.
— A tak... mamy „jenteres“!...
— Nie chcemy, żeby las brali... Nie wolno... My już zrobili panu komisarzowi podanie... Bez komisarza nie mogą! — huknęło z dalszych rzędów.
— Musi być, pojechali bryką naokół...
— Jadom, jadom!... Wej tam!... Patrzajcie, tatulu! Oni, oni!... Chybaj!...
— Jużciż oni. Ale już blisko dworu.
Część wyrostków puściła się naprzełaj ugorem ku bryczce, pomykającej drogą w kłębach kurzawy. Reszta została na miejscu, poglądając chmurno w gniewnem milczeniu na przechodzące mimo, wystrojone „państwo“.
Po bliższem zbadaniu awantura Rwęckiego okazała się mniej romantyczną, niż wyglądała w opowiadaniu Włodzia. Przedewszystkiem wybuchła przy kartach, w jakiejś podejrzanej spelunce gubernjalnego miasta.
Izyda tryumfował, panny były obrażone. Co gorsza, wypłynęły jakieś kwestje pieniężne, wymagające natychmiastowego uregulowania. W tej właśnie sprawie przyjechała Rwęcka. Obejmując kolana pani Ramockiej w jej sypialni, błagała ze szlochaniem:
— Ratuj, ciociu! Pięć tysięcy rubli!... Skąd je wezmę?
— A to nieszczęście! Nie mam, duszko moja, gotówki! Ledwie nam starczy na żniwa! Ograniczyliśmy wszystkie wydatki. Wiesz pewnie, że Domański wymówił swoją sumę.
— A czy nie można pożyczyć u Frajdmana? Poręczyć wreszcie za nas, bo nam nie da bez poręczenia, wzięliśmy niedawno... Ale ciocia ma tam kredyt nieograniczony.
— Właśnie, że z Frajdmanem stosunki się popsuły. Z powodu lasu. Niemcy dają o wiele lepsze warunki, w dodatku, nie zniszczą tak lasu, nie nakradną dodatkowo, jak żydzi, po których -dziesiątki lat drzewostan dźwignąć się nie może — powtarzała pani Ramocka lekcję synowca. — Poczekam zresztą na Józia, może on
ci poradzi, wykalkuluje. Wyprawia tych Niemców na kolej.
— Róziu! — zawołała na pokojówkę, uchylając drzwi. — Skocz do pana Józefa, poproś go na chwilkę.
— Nic z tego nie będzie... — szepnęła Rwęcka, podnosząc się z ziemi.
— Dlaczego? Może dadzą jaki suty zadatek!?
— Nie, już ja wiem, że nic nie będzie... — odszepnęła smutno, wstrząsając głową. — A co poczniemy, doprawdy, nie wyobrażam sobie!
Wszedł Józio, i pani Ramocka od pierwszego rzutu oka na jego szczególnie płasko przyczesane „blaszane” włosy, na wydłużony nos, poznała, że domyśla się, o co chodzi, i że istotnie „nic z tego nie będzie”.
Rwęcka odwrócona bokiem, rumieniąc się i blednąc, słuchała opowiadania Ramockiej z opuszczonym wzrokiem.
— Niepodobna! Nie możemy za żadną cenę w chwili obecnej przed Niemcami zdradzić się, że potrzebujemy tak gwałtownie pieniędzy; toby popsuło cały intres... Zresztą już wyjechali. Tem bardziej nie możemy pójść do żydów. Jest to jedyna może okazja do wyrwania się z ich łap... Zboże, siano, okopowe, chmiel, wełna, drzewo, bydło, mleko, owoce... nic w okolicy nie wymyka się z ich sieci. Zmowa powszechna. Cały kahał! Im więcej się trudzimy, im lepsze mamy w gospodarstwie rezultaty, tem niższe ofiarują nam ceny. W gruncie rzeczy, jesteśmy ich wyrobnikami, dzierżawcami naszych majątków, których faktycznym właścicielem jest kahał... Z naszych
zabiegów i udoskonaleń oni jedni ciągną zyski. Trzeba z tem skończyć, inaczej... zginiemy! A obecnie, co wyrabiają, dowiedziawszy się, że traktujemy z innymi? Niech Bóg uchowa! Możnaby pomyśleć, że nietylko nasze majątki, ale i my sami jesteśmy ich własnością, że to z naszej strony bunt przeciw uprawnionej władzy.
O tem, żeby teraz pójść do żydów, niema mowy. Zdeptaliby nas! Zresztą, to się panu Janowi nie pierwszy raz zdarza, — nie dziecko, mógł przedtem pomyśleć... — mówił surowo.
Rwęcka szybko zwróciła się ku niemu, ale wyrazy uwięzły jej w gardle, i nagle szloch bolesny wstrząsnął jej chudem ciałem.
— W tych dniach pojadę do Warszawy, poszukam... ale to nie może być zaraz — dodał Józio łagodniej.
— Potrzebne są... pojutrze.
— Nie widzę sposobu!
Spojrzał żałośnie i bezradnie na panią Ramocką, omijając wzrokiem postać zrozpaczonej Rwęckiej.
— A gdyby tak, Józiu, sprzedać źrebaki, wziąć za pacht naprzód... — zaczęła ostrożnie pani Ramocka.
— Cóż to znaczy!? Drobiazg, paręset rubli... nie pokryją nawet piątej części... Pięć tysięcy, pięć tysięcy, na nasze czasy, to suma nielada!... — mruczał, kiwając głową.
— A jednak: stąd trochę, stamtąd trochę, po babsku możeby się co uzbierało. Pomyśl, Józieczku! — nastawała Ramocka.
— Pomyślę, pomyślę, ciociu, ale wątpię, żeby co z tego wyszło. — Oddalił się cicho i przymknął drzwi za sobą.
— Widzisz, duszko, jakoś to będzie. Nie martw się. Dam ci moje i Zosi klejnoty, swoje zastawisz, sprzedamy len, drób... Zbierze się.
— Musi się znaleźć, bo... bo ja, ciociu, wiem, że inaczej on sobie życie odbierze!
— Co też ty wygadujesz! W imię Ojca i Syna... Opamiętaj się!... Z powodu jakiejś głupiej burdy, jakiejś przegranej w karty... Cóżby on był wart?
Rwęcka milczała z opuszczoną głową.
— O! On o tem często mówi! — odszepnęła.
— Głupstwo, głupstwo. Nie wierzę! Ty tutaj, duszo moja, połóż się, wypocznij, uspokój. Przejrzyj się w lustrze, jak ty wyglądasz... A ja tymczasem pójdę do gospodyni, pomyślę, obliczę, skombinuję. Ty ze swej strony też pomyśl. Niema położenia bez wyjścia, chyba sama śmierć, albo ciężka choroba. A i to przychodzą do zdrowia! Bądź dobrej myśli, wszystko się zmieni. I on po takiej nauczce niewątpliwie się poprawi.
Młoda kobieta westchnęła i usiadła ciężko w fotelu; pani Ramocka pochyliła się nad nią i pocałowała ją w czoło.
}— Trzeba jakoś żyć, trzeba żyć. Nie wolno nam, nawet rozpaczać nie wolno!
— Dobra jesteś, ciotuniu, strasznie jesteś dobra.
Schwyciła rękę pani domu i przylgnęła do niej ustami. Wtem do pokoju wpadła z hałasem Zosia:
— Mamusiu, chłopi!
— Więc cóż? Poszukajcie Józia!
— Właśnie on mnie przysyła. Prosi, żeby mamusia przyszła. To zupełnie coś nowego... Gromada cała przyszła, z pól zbiegli się żniwiarze i kosiarze. Hałasują, domagają się koniecznie mamusi.
Pani Ramocka ściągnęła pomarszczone przybladłe usta i podniosła ramiona.
— Ha, jak trzeba, to trzeba. Pójdę, a ty, Zosiu, zostań tutaj z Marynią. Właśnie chciałam też z tobą pomówić, ale to już chyba potem... Nie pozwalaj jej, Zocha, mazgaić się, nie pozwalaj!
Poszła ku drzwiom, siląc się pokryć uśmiechem niepokój.
Obie chwilę milczały. Rwęcka z pod przymkniętych powiek śledziła śliczną postać dziewczyny, jasną od jasnej sukienki, od jasnej twarzy, złotą od korony złotych warkoczy i słonecznego uśmiechu.
— Dziwię się jednak panu Janowi. Wprost nie rozumiem, jak to się stać mogło... — szepnęła wreszcie Zosia.
— I ja... nie rozumiem, ale się... nie dziwię! Gdybyś wiedziała wszystko, gdybyś mogła wiedzieć...
— W każdym razie, to mu uchybia, i co gorsza, uchybia jego przeszłości. Bądź co bądź, oficerowie..
— Nie. Przeszłości jego nic uchybić nie może. Ona zawsze pozostanie piękną, cudowną. A i on nie jest wcale takim, jakim wydaje się w tych wypadkach... zoddala, osobom... niewtajemniczonym. Widzisz: on się wciąż z sobą zmaga, poskramia i tłumi... On nie jest takim, jakim się zdaje. Od czasu do czasu coś silniejszego odeń nachodzi go i łamie, jak burza. Właśnie wtedy, kiedy jest najlepszy, można oczekiwać,
że się wkrótce coś stanie... Drżę wtedy... w oczekiwaniu. Wiecznie drżę... Coś, jak paroksyzm...
— Czyż doprawdy nie można zapobiec? Skoro wiesz, skoro spodziewasz się... Wysłać go, wywieźć...
Rwęcka pochyliła głowę. Zosia patrzyła na nią ze zdumieniem i żałością.
— Przecież tak pozostać nie może? — szepnęła bezwiednie.
— A jednak... tak pozostanie... do końca, do końca!...
Dziewczyna odwróciła się cokolwiek i spojrzała w okno, przez które widać było poza barwnemi klombami kwiatów matowo połyskujące w zielonych ramach, wiecznie żywe zwierciadła stawów.
Milczały przez długą chwilę, aż dobiegł je przez grube mury turkot pojazdu i zduszony gwar licznych głosów.
— Chodź, Zośka, chodź! Słyszysz, co się tam dzieje! — szepnęła Rwęcka, podrywając się nagle z fotela.
Z korytarzyka, przez bibljotekę, weszły do przedpokoju, a stamtąd do sieni i na ganek. Tu zebrał się prawie cały dwór: pani Ramocka, Józio, pułkownik Jaskulski, Karpowicz, Izyda, Cesia, młodsi chłopcy, nawet panna Małgorzata i pani Tołłoczko. Cokolwiek na uboczu stał młody Domański z Haraburdą, widocznie tylko
co przybyli. Kacper zdejmował z nich pudermantle, a resorowa bryka wolno odjeżdżała z przed ganku. Stangret nie śpieszył się bynajmniej, lecz, zwróciwszy się wpół obrotu na koźle, pilnie słuchał gwaru gromady.
— Co to jest!? Co to za wrzask? Z wami obchodzą się, jak z porządnymi gospodarzami, z ludźmi, a wy, widzę, chamy jesteście! Nie krzyczeć mi tu! Niech jeden wyjdzie i mówi porządnie, o co chodzi, a reszta stać opodal i słuchać! — grzmiał pułkownik, stukając laską.
— Niech pan pozwoli, kochany pułkowniku, zaraz się to wyjaśni — wstrzymywała go pani Ramocka.
Gromada istotnie przycichła na głos dziedziczki, ale nikt nie występował z szeregów.
— Nie potrza wychodzić! Poco kto ma odpowiadać!? Wszyscyśwa za jedno!... — zagadano w dalszych szeregach.
— Jużciż za jedno! Cała gromada! Stu świadków postawimy, że prawda... — zaszemrała reszta.
— Powiedzcie więc nareszcie, o co wam chodzi. Wysłucham i zrobię, co będzie można. Czy nie dotrzymałam kiedy swojej obietnicy, albo skrzywdziłam kiedy którego z was!?
— Co to, to nie. Grzech łgać! Dziedziczka, niby matka rodzona. Pierwszy Bóg, a potem zaraz dziedziczka! My to rozumiemy... Całkiem bez głowy nie jesteśmy i choć to nieboszczyk dziedzic o tej ziemi powiadał, że ją wszystką dać powinien... my dziedziczki wyganiać nie chcemy! Gdzieby się, chudzina, z dzieckami podziała... — zaczął Walczak, zwracając się nawpół do gromady.
— A bogać to! Niech siedzi do nowego ukazu, do ostatecznego uwłaszczenia! Co ma być! Niech siedzi! Ino lasu to my ruszyć nie damy, bo jak go wytrzebią, to kiej taki drugi wyrośnie!?
— Niesłychana rzecz! Już nie o las im chodzi! Widzę, że z samego Zacisza mają zamiar, poczekawszy, stryjenkę wygnać... — uśmiechnął się gorzko Józio.
— Kiedyż to wam nieboszczyk dziedzic ziemię obiecywał? — spytała pani Ramocka.
— A kiej miało być, jak nie przed... wojną — odburknął posępnie Jędrzej Sikora.
— Stu świadków! — wmieszał się znowu pułkownik. — Głupcy jesteście! Mąci was ktoś dla swojej korzyści, a wy mu wierzycie! Ale mówię wam, że to się źle dla was skończy...
— My się ta nie boimy... My pisali komu należy... My i do samego cysorza do Petersburga trafimy. O, wej! A pan to zna? Ten „myntalik“ pan widzioł? Co? Nie zna pan? Bo jakby pan znał, toby ciapkę zdjon. Myśli pan, że to jak za pańszczyzny! — wystąpił naprzód wielki chłopisko, Ciacia, wskazując na przypięty do
sukmany medal bronzowy.
Ciemna twarz pułkownika krwią się nalała, ujął laskę za gałkę, lecz w tej chwili podszedł doń z jednej strony Domański a z drugiej, Józio.
— A to psubraty!
— Ciemnota, głupota...
— Zapewne, zapewne! Ale do czego to dojdzie!
— Nie zrozumieliście wtedy. Nie o to chodziło mężowi... — zaczęła, tłumiąc łzy, Ramocka.
— Słuchajcie! — przerwał jej stanowczym głosem Józio. — wybijcie sobie bzdurstwa z głowy i idźcie do domów. Do lasu nie macie żadnego prawa się wtrącać. Co się wam służebności z tabeli należy, to dostaniecie. Niech was o to głowa nie boli, za to odpowiada całym majątkiem dwór! Nato jest sąd i komisarz. My nie cyganie, nie uciekniemy. Więc tutaj mi nie przychodźcie i awantur nie róbcie, bo na to nie pozwolę. Żeby to było po raz ostatni, słyszycie!? Gdzie sołtys? Niema go!? Zapamiętajcie sobie, com wam powiedział. Dosyć mam tych waszych harmidrów!
— Właśnie! Pan to je „najgorszy"!... Pan to tych Niemców sprowadził! Ale nie damy swego, niech pan też wie. Nie damy!
— Niech stryjenka idzie. Niech stryjenka idzie...— mówił Józio, uprowadzając panią Ramocką pod rękę. — Niema co z nimi dłużej gadać. Mocniej tylko utwierdzą się w swych żądaniach.
— Ktoś mąt robi wśród nich. Podszczuwa... — dowodził Jaskulski.
— Wiadomo kto! — szepnął smutno Karpowicz.
— A najwięcej może nasz własny romantyzm! Sentymenciki, wierszyki, książeczki! Chłop chłopem był i będzie, a w niego wmawiają, że jest na-ro-dem — śmiał się Izyda.
— Nikt inny, tylko żydzi. Nawet coś już o tem słyszałem — wtrącił Haraburda.
Szli gromadą przez przedpokój do jadalni, gdzie czekał na nich zastawiony podwieczorek.
— I dziwna rzecz; ten nasz wieśniak, taki podejrzliwy, ostrożny względem całego świata, żydom wierzy. Sto razy został przez nich oszukany, sto razy niejednego obdarli i z torbami puścili, a mimo to słuchają ich, ba, nawet idą do nich po poradę w każdej potrzebie — prawił pułkownik.
— A do kogóż pójdą? — bronił chłopów Karpowicz. — Wolę, żeby szli w ostateczności do żyda, niż gdzie indziej... niż do moskiewskiego urzędnika. Zawsze żyd jest cząsteczką naszego kraju.
— Było... było... cymbalistów wielu, ale nikt nie śmiał zagrać przy... Jankielu... — wtrącił Izyda. — Najważniejsze rzeczy rozwiązuje się u nas w ten sposób. Ustępstwa, zgoda, sprawiedliwość, humanizm, tolerancja... Ale dokąd my się podziejemy my, Polacy? — pytam.
— Lud widzi w żydzie takiego jak sam, parjasa, więc czuje się doń bliskim... — przekładał
z cudzoziemskim akcentem Domański Zosi. — Żydzi byli jedyną demokratyczną inteligencją naszej wsi.
— Nie wierz pan! Wcale tak nie było i nie jest. Wcale im o to nie chodzi! Nasz chłop jest większym arystokratą, niż my... Gardzi żydem! Ale żyd zna naszego chłopa nawylot i jak nikt, umie go otumanić, zażyć z mańki — huczał Haraburda. — Opowiem państwu taki wypadek, prawdziwe zdarzenie, które miało miejsce niedawno. Szukał żyd w naszej wsi furmanki do miasta. „Wiele weźmiecie, gospodarzu, do Opola?“ „Dwanaście złotych“. „Co? Taniej nie będzie?“ „Nie bandzie!“ Żyd chodzi po zagrodzie, ogląda to i owo, widzi kamień pod chałupą. „Ładny macie kamień, gospodarzu, ładny kamień... A naco on wam?“ „Możebyś kupił żydzie, jeśli ci się lubuje? Sprzedam“. „Poco mi on?... A ile byście chcieli?“ — „A no, śtyry złote, jakbyś dał, tobym sprzedoł!“ — „Wziąć, bym może i wziął, bo mam drugi taki kamień pod wrotami, toby ładnie wyglądało... Ale opuśćcie coś, no, i odstawa wasza!“ „Opuścić — nie opuszczę, a z odstawą to się rozumie, przecie sam nie pójdzie, ani ty, żydzie, go nie poniesiesz!“ Targ w targ zapłacił żyd cztery złote. Chłop odwiózł kamień i żyda razem, bo... jakże można żyda „ostawić“, a kamień zabrać?... Komu go na miejscu oddać?... W tem sęk!
— Ha, ha! Sprytnie!
— Lepiej zdarzyło się raz w trzydziestym roku. Maszerowaliśmy... — zaczął pułkownik.
Tymczasem Kazio, Włodzio i Antoś stali przy oknie i przyglądali się szarej gromadzie, która wciąż tkwiła nieruchomo, jak posępne widmo, przed gankiem. Józio od czasu do czasu podnosił głowę z nad stołu i spoglądał również nieznacznie w tę stronę.
— Już rozchodzą się — westchnął nareszcie Antoś.
— Co oni w powstanie wyrabiali, psie krwie. Słyszałeś?... Mówił ci Jaś? Czego ich żałujesz? A rzeź galicyjska?... — oburzał się Włodzio.
— Ale i pod Stoczkiem oni byli, i pod Racławicami...
— Cóż z tego? Jednak przegraliśmy...
Kazio milczał, ale najdłużej nie odchodził od fatalnego okna. Aż znikła wreszcie za bramą ostatnia kupka siermiężna w kłębach szarej kurzawy przydrożnej, wieszającej się na przedwieczerzu po przejściu stada między rzędami czarnych topoli.
Pani Ramocka spojrzała w tej chwili w okno i mężnie zwalczany dotychczas ból wykrzywił szlachetne jej rysy. Wstała od stołu i poszła w stronę gabinetu, a za nią podążył Józio.
— Niepodobna, stryjenko! Trzeba się zdecydować i skończyć z tem wszystkiem. Albo, albo... zlicytują Zacisze... Za daleko już zaszło.
— Rób, jak chcesz — szepnęła, przyciskając chustkę do oczu.
W godzinę potem rącze szpaki Witowskie uniosły z przed ganku lekki wolancik z panią Rwęcką i Józiem. Gdy za wsią nawrócili na szosę, wiodącą do gubernjalnego miasta, otwarł się przed nimi rozległy sielski widok wesoły na szumiące zbożami łany, na pięknie zaorane role, na łąki z równo rozstawionemi kopicami siana, na gaje kędzierzawe, na białe, długie sznury wsi, na pogięte falisto równiny uchodzące, blednąc
łagodnie, w nieprzejrzaną, mglistą dal, pod grzędy nisko skłębionych srebrno-szarych obłoków.
— Pani starsza na gumnie, a panicze pojechali z panem pułkownikiem do Koszyc na kaczki — przekładał Kacper Rwęckiemu, zdejmując zeń w przedpokoju zakurzony płaszcz letni.
— Wszyscy?
— Wszyscy. Nawet pan Izyda pojechał. Zostały tylko panienki. Bo pan Józio znowu w gubernji... Mamy z tym lasem trzy światy... Pan Orsza już znaczy, już cechuje, codzień jeździ, ale... nic z tego, gadają, nie będzie. Komisarz w tych dniach mają zjechać... Wielmożny pan zaczeka w salonie. Starsza pani zaraz pewnie nadejdzie.
— A gdzie panienki?
— Pewnie w ogrodzie. Dobrze nie wiem, proszę pana. Pójdę zaraz poszukać.
— Dziękuję, nie trzeba. Niech Kacper uprzedzi Ignaca, żeby nie wyprzęgał.
— Jakże tak!? Choć na podwieczorku wielmożny pan zostanie! Starsza pani będzie się gniewała, jak się dowie.
— Dobrze, dobrze. Niech Kacper powie Ignacowi, o co prosiłem, a ja tymczasem przejdę się.
Rwęcki zszedł ostrożnie po stopniach na dziedziniec i zawrócił do furtki ogrodowej. Kacper stał chwilkę na ganku, patrzał z ciekawością na silną figurę szlachcica, na piękną jego głowę, ocienioną słomkowym kapeluszem, na lewą rękę wiszącą bezwładnie na temblaku i kiwał głową:
— Juchy!... Zepsuli człowieka!
Z serwetą na ręku zbiegł ze schodów i pomknął w stronę stajni.
Rwęcki ostrożnie uchylił skrzypiącej furtki i znalazł się w znanej mu tak dobrze alei grabowej. Z obu stron wysoko wgórę strzelały łuki ciemnych ścian, utkanych z pni, z gałęzi, z liści, oraz ich cieni. Przez ich gęstwinę, przez ich zmierzch seledynowy przesiąkały niezliczone smugi, rzuty i nitki słonecznych promieni. Cała ich sieć drżała na żółtym piasku alei niby zwiewna koronka świetlana. A wdali błękitniała arkada wylotu, zamknięta szybą dalekiego nieba.
Pachniało miodem, kwieciem i winem; ptaki dźwięcznie świegotały, zatracone gdzieś w nefrytowych stropach alei.
Rwęcki szedł nerwowo wprost przed siebie, gdy wtem zboku zadźwięczał śmiech dziewczęcy; więc nawrócił szybko ku ukrytemu wśród nawisłych gałęzi wejściu do zacisznej altanki.
Była to jakby mała, okrągła kapliczka, zbudowana również z konarów żywej, zielonej grabiny. Pośrodku na szarym, nieciosanym głazie, zastępującym ławkę, siedziały przytulone do siebie panny. Nie widziały go, zwrócone twarzą do wielkiego okna, przebitego w ścianie roślin. Zosia trzymała na kolanach książkę, a Cesia wskazywała ręką na jarzący się od słońca szafir powietrzą, pod którym na dole, w zielonym jarze, pod jasno-zielonemi pławinami brzóz i modrzewi, srebrzyły się stawy, pełne żerujących kaczek i gęsi.
— Nigdy nie uwierzę, żeby to stworzył jakiś atom! Jak tylko co się stanie, albo o co się spytać — zaraz atom... wszędzie atom, wszystko atom! Mówię ci, Zośka, że oni sobie z nas żartują. Dobre to dla aptekarza, ale poco to nam! Dlaczego tem nam głowy suszą? Mam tego dość... i też sobie z nich drwić zacznę: jak który się zbliży i zacznie gadać, jak oni to lubią, będę mu odpowiadać na wszystko: kwasoród, wodoród, azot, węglowodany... Ani słowa więcej przez cały dzień. Zobaczysz, jak im się nosy wyciągną.
Znowu rozśmiała się i potrząsnęła rozpuszczonemi warkoczami.
— Ale czytaj dalej.
Zosia podniosła książkę i zadeklamowała z przejęciem:
Kocham ślad twej drobnej stopy,
Kocham głosu twego dźwięki,
Kocham białość twojej ręki,
Kocham tchnienie twoich ust!...
— Dobry wieczór! Czy nie przeszkadzam?... — spytał cicho Rwęcki.
Zwróciły się szybko ku niemu, a Cesia nawet zerwała się z siedzenia.
— A, to pani? Ślicznie, ślicznie! — zaczęła wołać z wymówką, spoglądając na jego bezwładną rękę.
Chmura krwi przepłynęła po bladej i cokolwiek wychudłej twarzy Rwęckiego. Zosia pociągnęła przyjaciółkę za rękaw.
— Prosimy bardzo! Źle pan trafił, nikogo niema.
— Owszem. Jest wszystko, czego zapragnąć może śmiertelnik, bo jest powietrze, słońce i miłe
towarzystwo... Nie uwierzą panie, co to za męka być zdrowym, a jednocześnie pozbawionym swobody ruchów, swobody sądów, swobody wyboru... Troskliwość jest rzeczą okropną i twardszą nieraz od łańcuchów!...
Dostrzegł niechętne spojrzenie Zosi i zmienił przedmiot.
— Niech panie czytają. Bardzo proszę. I ja posłucham. Poprostu łaknę ludzkiego głosu!
— Miałyśmy właśnie skończyć. Już czas na podwieczorek, — odrzekła, powstając, Zosia.
Ogarnął ją szybkiem spojrzeniem i ustąpił z drogi.
— Czy pan konno? Może na Zbóju? pytała Cesia, idąc obok niego i spoglądając zniechcenia na jego szary, wytworny kostjum i na buty z wysokiemi sztylpami.
— Chciałem przyjechać na Zbóju, ale nie dała mi żona...
— Zawsze pan chce coś zrobić, jak małe dziecko. Z ręką nie żarty. Kiedy brat złamał w przeszłym roku, to całe dwa miesiące... A jednak... Jestem strasznie ciekawa, jak to się stało. I jak się Zośka udobrucha, to nam pan opowie!... Nieprawda? — zaszeptała nagle cichutko.
— To panna Zofja się gniewa?
Cesia kiwnęła głową.
— Ale zrobię tak, żeby pan mógł z nią pogadać. Pan jej wytłumaczy. Bo ja sama, to doprawdy nic w tem strasznego nie widzę, ale nie mogę sobie z nią dać rady. Zawsze ma jakieś swoje „ale“. Nie rozumiem!... Przecież pan też go podstrzelił, nieprawdaż!?
— Coś w tym rodzaju...
— Chodźmy, chodźmy. Bo Zośka będzie się gniewać. Potem opowie pan nam wszyściuchno!
Dopędzili Zosię, która wyprzedziła ich o parę kroków.
— Czy na zimę wyjadą panie do Warszawy?
— Nie wiem. Wszystko zależy od sprzedaży tego lasu. Słaba nadzieja...
— Będą się panie tutaj bardzo nudziły.
— Zapewne, że przyjemniej spędzić głuche miesiące zimowe w wielkiem mieście. Lecz nie robię z tego dramatu. Zacisze, usypane śniegiem, takie śliczne! Jak są książki...
— I od czasu do czasu... bal! — westchnęła Cesia. — Choć nic nie dorówna Warszawie! Tam zima mknie, jak jedna śliczna wstęga. Nie wie się nieraz po całych tygodniach, jaka na dworze pogoda. A tu: zimno, wichry, śnieg sypie płatami, jakby chciał zasypać wszystko na wieki. Już to tak zdawiendawna urządzone, że poto są miasta, aby do nich wyjeżdżać na zimę. Nie kapryś, Zośka!
— Zapewne, teatr, opera, odczyty, nowe znajomości... — bąkał Rwęcki.
Rozmowa rwała się — pusta, nudna, powierzchowna.
Z przybyciem do stołowego pokoju, gdzie zastali już panią domu, panią Tołłoczko i pannę Małgorzatę, rozmowa przeszła na tory gospodarcze, na sprawę leśną.
Panny wstały pierwsze od podwieczorku. Rwęcki chwilkę rozmawiał z panią Ramooką, poczem również podniósł się, posłał Kacpra, aby kazał Ignacowi zajeżdżać, a sam poszedł do ogrodu pożegnać się z pannami. Dostrzegł je za stawami. Przebiegła Cesia wybornie wybrała miejsce. Ścieżyna na widoku, ale mało odwiedzana, wiła się po zboczu wśród wysokich traw i rzadkich drzew. Bliskość od domu uwalniała od towarzystwa pani Tołłoczko, która, siedząc na ganku, oplecionym winem, kładła metodycznie pasjans i z pod oka śledziła pupilki.
Rwęcki przeszedł omszony, zmurszały, rozeschły most nad upustem, z pod którego z kryształowym szmerem lały się strugi wody, i nawróci w stronę dziewcząt, rwących dzwonki na porosłym murawą stoku urwiska. Bystre jego oczy zoddala poznały Zosię i skierował się ku niej z otwartością nagłego postanowienia. I ona go spostrzegła, zauważyła bladość twarzy, dziwny, prawie okrutny wyraz pociemniałych oczu, tajoną gorączkę ruchów i sama pobladła.
— Cesiu! — zawołała lękliwie — Cesiu!
Ale Cesia była daleko, gdzie, pochylona nad wodą, pilnie wypatrywała coś w jej głębi, śpiewając:
Connais-tu, connais-tu
Coloneta postać?
Ah! comme je voudrais
Jego żoną zostać
Ah! comme je voudrais
Jego żoną zostać...
Aby zbliżyć się do niej, musiałaby Zosia przejść około Rwęckiego; wolała więc już czekać go na miejscu. Odwróciła się cokolwiek i udawała, że układa bukiet.
— Słyszałem, panno Zofjo, że pani się na mnie gniewa!?
— Nie mam najmniejszego prawa gniewać się, ani nie gniewać! — odparła, przemilczawszy chwilkę.
— A jednak, pani jest inna... Czuję, że pani, że pani mną... że pani jest... inna!
— Być może, że jestem inna! Dawnośmy się nie widzieli, a wszystko przecież „płynie, zmienia się, przetwarza...“, jak dowodzi pan Domański.
- Nie! Bez żartów! Wiem, co mi pani zarzuca. Domyślam się. Nawet poto przyjechałem, żeby wyjaśnić... Pani nie może sobie wyobrazić, jak mi chodzi o to, aby pani nie tłumaczyła opacznie... Jak mnie to boli!
— A jak mnie to boli, że pan krzywdzi żonę, że pan stawia tak często samolubnie nad brzegiem przepaści byt całej rodziny... Że wreszcie pan, pan obrońca wolności, z tymi tam... zaczęła żywo, lecz nagle urwała. — Chodźmy, Cesiu, Cesiu, dość już kwiatów, nie zmieszczą się w wazonach.
Zastąpił jej drogę. Spojrzeli sobie w oczy.
— Pani musi mię wysłuchać! Pani obowiązana... Najsurowsze sądy nie wydają wyroków bez zbadania obwinionego!
— Wcale nie wydaję wyroków! Nie mam najmniejszego na to prawa. Skoro żona panu przebacza... Mam jedynie własne o tem zdanie, którego nikomu zresztą nie wyjawiam. Owszem, przez wzgląd na Marynię, bronię nawet pana... przed innymi.
— Słyszałem. Ale nie o to mi chodzi, — odszepnął smutno. — Zapewne, że nie są to rzeczy, które można usprawiedliwiać, i bronie się wcale nie myślę. Istnieje jednak, poza prawdą naszych zmysłów, prawda głębsza, wewnętrzna. Zabił, zmarnował, stracił, pohańbił... Są to krzywdy widoczne, krwawe rany, ślady naszych nadużyć. Oburzamy się słusznie na tych, oo je zadali. To takie łatwe! Takie proste, takie cnotliwe! Ale jakże rzadko próbujemy wniknąć i zrozumieć warunki, w jakich rodzą się te wybuchy! Może one również są owocem krzywd, nadużyć, gwałtów... sączących się kroplami niepostrzeżenie, z dnia na dzień, z godziny na godzinę, do duszy winowajcy; niewidocznych dla obcego oka, ale trujących. Może są te niezrozumiałe czyny prostym odruchem człowieka ginącego pod ciężarem nadmiernym jakiegoś obowiązku albo cnoty. Gdyby wzamian za to codzienne, nużące cierpienie choć coś... poczucie jakiegoś bohaterskiego czynu, albo szczęścia, zdobywanego dla wielu, dla narodu, dla ludzkości, albo wreszcie tryumf jakiej prawdy. Ale jeżeli wzamian nie dostaje się nic, nic, zaledwie że spokój osobisty i to względny spokój lub zadowolenie... jednostki?... Dlaczego ja mam cierpieć, a nie... ktoś inny?... Dlaczego ja mam ginąć? Dlaczego, pytam? Na zasadzie jakich praw, jakich wyroków?
Już nie broniła się; porwana burzliwym potokiem jego mowy, szła wolno obok niego, ze zwieszoną głową, ścieżką ponad stawem, a około nich szło po wodzie ich srebrne odbicie.
— Zapewne, że jestem wielkim grzesznikiem. Jestem hulaką, karciarzem, utracjuszem, tyranem, lekkoduchem i Bóg wie jeszcze czem! Lecz, czy spytał się kto kiedykolwiek, czy jestem, czy byłem... choć chwilkę szczęśliwy? Przecie raz się żyje na świecie, raz tylko! Z ławy szkolnej, ośmnastoletnim chłopcem poszedłem do powstania. I to są jedyne chwile, krótkie chwile pełni życia. Przeleciały, jak błyskawica. Nie wczułem się nawet w ich urok. Zaledwie obecnie zdaję sobie sprawę z ich zawrotnej piękności. Potem więzienie, wygnanie... Wracam stamtąd
złakniony wrażeń ojczystych, wprost jakichkolwiek wrażeń, po tych dzikich pustyniach. Jestem wykolejony — nic nie skończyłem, nic nie umiem, majątek stracony. Szukam miejsca w szeregach żyjących, szukam zajęcia. Zamiast tego, ograniczony w ruchach, przykuty nadzorem do okolicy, znajduję kobietę, której postać we wszystkich moich przygodach i nieszczęściach szła za mną, jak anioł stróż. Ona leczyła mię z ran, ona dostarczała pożywienia w leśnych kryjówkach, potem odwiedzała w więzieniu. Dzięki jej nadludzkim staraniom, poszedłem nie na stryczek, lecz na wygnanie. Sąsiedzi, rodzina, całe otoczenie, powszechny głos popchnęły mię w jej objęcia. A jednak wahałem się. Widziałem, że mnie kocha, ale mnie jakiś głos wewnętrzny przestrzegał, groził niejasnem przeczuciem... Stało się jednak — ożeniłem się... wbrew temu głosowi. I natychmiast, w pierwszych nieledwie dniach naszego związku, przekonałem się, żeśmy... popełnili straszną omyłkę. Czas jakiś łudziłem się, że ją po swojemu rozkocham, i że następnie jej żywe, jaskrawe uczucie porwie mię, ogarnie, pochłonie, że sam choć na chwilę stracę w upojeniu głowę!... Choć na chwilę! Daremnie. Wszelkie starania rozbijały się o jakieś fatalne nieporozumienia fizyczne i moralne, wobec których czułem się bezsilnym, jak przed głuchą, niewzruszalną ścianą. Marynia — najpoczciwsza dusza, ale to jakaś mniszka średniowieczna, nadczuła, mistyczna, wiecznie gotowa nieść siebie wszystkim w ofierze i szukająca tej ofiary. Gdym ja szukał szczęścia, zachwytu w jej oczach, znajdowałem tam jedynie cichy smutek. — Czy ci dobrze? Czy jesteś szczęśliwa? — O tak, dobrze mi, bo ty jesteś szczęśliwy! Byle tobie było dobrze!... — Jej uczucie dla mnie było raczej przyjaźnią, współczuciem, poświęceniem... dziwnego rodzaju egzaltacją... a bynajmniej nie miłością. Miłości ona wprost nie znała, nie rozumiała, nie odczuwała
jej potrzeby; myślę nawet, że w głębi ducha gardziła nią i brzydziła się potrochu. Może gdyby wyszła za kogo innego, kogo poznałaby w innych bardziej zwykłych warunkach, gdyby go wybrała na zasadzie mniej duchowego pociągu, obudziły; by się w niej drzemiące instynkty kobiety, ale tak... Było to poświęcenie, wieczne poświęcenie... Potem przyszło macierzyństwo, przyzwyczajenie, splotły się majątkowe sprawy. Jesteśmy skuci z sobą. Co czuje Marynia, nie wiem — ona nigdy się nie wypowiada, ale ja... noszę w duszy
świadomość jakby podwójnego morderstwa, dokonanego na niej i na sobie! Bo raz przecie żyjemy, raz!... Raz dana nam możność przeżycia pewnych wrażeń, pewnych wzruszeń, które są jedyne i już nigdy, nigdy się nie powtarzają... Do tych wzruszeń każdy ma prawo, i pozbawienie ich jest cząstkową śmiercią istoty... Świadomość tego jest tak straszną rzeczą, że chwilami chcialoby się ją, tę świadomość, poprostu za wszelką cenę zniszczyć, ukrócić. Lecz żyje wciąż jeszcze na dnie serca jakaś nierozumna, niewytłumaczona nadzieja, jakaś pożerająca tęsknota... Żal tak... nagle postawić... kropkę. I oto... Niech pani, pano Zofjo, nie zapomina prócz tego, że po powrocie z kilkuletniego wygnania z kraju trafiłem na atmosferę wprost dla mnie nieznośną. Że tryumfowała cała ta zgraja tchórzów i odmieńców, przez którą po części zmarniały nasze wysiłki. Oni nadawali teraz ton życiu; oni tworzyli nową filozofję niewoli, ścigając szyderstwem wszelki
entuzjazm wyzwiskami i podejrzeniami zwyciężonych. Ludzie innych poglądów zniknęli, albo mieli usta zamknięte przez siły obce. Dziś panują już niepodzielnie... czciciele potęgi. Wszystko to pokrywane jest bardzo pięknie teorjami pracy i kultury. Mówi się coś o prostym ludzie, o pracy u podstaw, lecz jakże inaczej, niż mówiono o tem niedawno! Praca, zapewne, jest rzeczą dobrą i każdy dąży do kultury, bo z nią związana i wygoda, barwność i pewność życia, ale wmawiać we wszystkich, że szczyty życia osiągnąć można
jedynie przez ulepszone sadzenie kartofli, to zakrawa na szyderstwo. Przecie z tych... kartofli znaczna część pójdzie na ukucie tęższego na nas łańcucha! Dramat nasz właśnie na tem polega, że i te kartofle ulepszać i bogactw przysparzać bądź co bądź sobie musimy, choć jednocześnie wszystko to wzmacnia duszące nas więzy... Gdy się o tem myśli, taka rozpacz targa sercem, taki ból gryzący! A to tak strasznie potęguje pragnienie uczuć osobistych, chwil upajających, jaskrawych, ponętnych... albo podróży, wycieczek, badań pięknych, w któreby ujść można całkowicie, znaleźć chwilowe bodaj wytchnienie, ukojenie. Ja nie mam takich możliwości... Jestem przykuty do miejsca moją pracą zawodową... Mam żonę, dziecko, majątek ziemski... W żadnej więc dziedzinie... Dla mnie... karty... wino... hulanka... to są jedyne chwile zapomnienia — bardzo krótkie, bardzo błahe i poziome, bardzo przykre, po których następuje pełne odrazy przebudzenie, mające tylko może tę dobrą stronę, że czuję się zkolei na chwilę jakgdyby względem kogoś... krzywdzicielem! Zatem wstyd głuszy na jakiś czas uczucie własnej niemocy i krzywdy. Aż znowu przyjdzie chwila czczości i tęsknoty silniejsza ode mnie... Szarpię się w tych więzach jak owad schwytany w pajęczynę!... Cóż więcej pani
powiedzieć mogę? Reszta — są to już jedynie arabeski... na tej rozkosznej kanwie!
Dawno porzucili ścieżkę nad stawami i minęli granicę ogrodu. Gdy Zosia podniosła nareszcie głowę, spostrzegła, że idą drożyną przez podorane ugory, że wdali przed nimi ciemnieje malachitowy kopiec Sobienia. Ukośne promienie zachodzącego słońca ryły zagmatwany wzór krwawych żył, plam, skaz, nici i rozwidleń w pniach i gałęziach zadumanych sosen.
W tej chwili wyszedł z lasu Orsza z gromadką ludzi w białych parciankach, z siekierami i mierniczemi narzędziami na ramionach, a jednocześnie zdala ode dworu dobiegło ich wołanie Cesi:
— Zosiu, Zosiu, wracaj! Ciocia cię szuka!
W ciemnej, cuchnącej przepaloną gorzałką i piwniczną pleśnią izbie karczemnej uroczysta panowała cisza. Nikogo tam nie było z wyjątkiem Mordki, celebrującego w swym najlepszym chałacie za świątecznie uprzątniętym szynkwasem. Zato z zewnątrz przez otwarte okna dobiegał wstrzemięźliwy gwar chłopskiej gromady. Zebrała się prawie cała wieś, choć dzień był roboczy.
Od czasu do czasu przed szynkwasem zjawiał się któryś z poważniejszych gospodarzy, znużony oczekiwaniem, wypijał „blaszankę", chrząkał skromnie w garść i wychodził, stąpając ostrożnie wielkiemi buciskami po usypanej żółtym piaskiem i tatarakiem podłodze.
Wreszcie stróżujący na dachu starszy syn Mordki z okrzykiem „jedzie“ stoczył się po drabinie na ziemię i znikł w otwartych drzwiach karczmy. Chłopi zdjęli czapki i zamarli w zupełnej cichości. Toczący się po szosie turkot zgasł nagle, jakby wpadł w pierzynę.
— Jadom! Zawrócili do wsi — przeszło po tłumie.
Niezadługo w kłębach pyłu ukazały się zakurzone łby i piersi końskie w pocztowej uprzęży. Gajowy Kalasanty oddzielił się natychmiast od czekających i poszedł pośpiesznie w stronę dworu.
Z odrapanej resorowej bryki wyskoczył dość żwawo krępy jegomość ze szpakowatą bródką i podstrzyżonemi po żołniersku wąsami. W lewem uchu miał mały, złoty kolczyk, a pod pachą tekę. Zatrzymał się przy stopniach bryki, wyciągnął pieczołowicie rękę ku ociężale gramolącemu się z siedzenia pulchnemu blondynowi, z długiemi, puszystemi wąsami, wspaniale zwisającemi na piersi, jak u „samoho bat‘ki Chmiela".
— Zdorowi buły, panowe hromada!
— Na wieki wieków, amen! — odrzekli chłopi i kilku stojących bliżej pochyliło się i podjęło komisarza pod nogi.
— Ne treba, ne treba! Chibaż wy jaki newolnyky abo szczo? Taż wy teper takiż sami wilni panowe, jak i ja... Nikomu wam do nih padaty ne slid, tilky Bohu taj Hosudarewi naszomu, Oswobodyteliu... Ja takij Jeho sługa, jak i wy... — pouczał ich przybyły dziwną mieszaniną polskiego, rosyjskiego i rusińskiego.
— Tak toczno! — potwierdził chłop Ciacia, wysuwając się z gromady na czoło.
Tymczasem jegomość z kolczykiem torował komisarzowi drogę przez rozstępujący się tłum do karczmy, a jeden z chłopów niósł za nimi niedużą skórzaną walizkę.
— Szczoż bilsze skażete, gospodarze? Jakiż tu u was urożaj? Jaki żnywa? A deż toj wasz pan?— ciągnął komisarz, siadając na ławie koło otwartego okna, podczas gdy chłopi skupili się naprzeciwko w kącie koło drzwi.
— A gdzież ten wasz pan? — powtórzył po polsku.
— Zaraz nadejdzie, proszę wielmożnego komisarza! Już my dali do dwora znać!
— I czohoż wam samim treba? U czom was pany-Liachy krywdiat? — gadał coraz łagodniej, spoglądając życzliwie na przekąski i wódkę, które Mordko żwawo znosił na stół.
Jegomość z kolczykiem otworzył z namaszczeniem walizkę, wydobył stamtąd ukraiński „rusznik“ z pięknem na końcach wyszyciem, rozesłał po stole, położył na nim srebrne sztućce i postawił okute w srebro szklaneczki.
— Lis, każete!? Use lis taj lis! Wełyku, baczu, majete wy moroku z ocymy lisamy taj pasowyskamy! Znaju, ta niczoho zrobyty ne można. Jak u tabeli stoit zapisano, tak i ja muszu. A tabele ne myż ustanowliały... Wony wże buły ustanowłeni w sorok szestom hodi... Pany każut, szczoj wy na nych zhodyłyś!
— Ale! To, proszę wielmożnego komichsarza, nieprawda! My na nic się nie godzili! Nieprawdziwa jest ona tabela. My dawniej więcej mieli... — zaszemrali chłopi.
— Ta zwisno, szczo „więcej"! Tabela z dawnioji dawnyny taż sama, a waszi żinkij ma but'
harjaczi... Szczo roku, to po proroku! Płodowyti wy, Liachy, oj, płodowyti, jak tarakani!... Ne wygubit was ni wojna, ni zaraza! — rozśmiał się i rzucił okiem na gromadkę kobiet i dzieci, przysłuchujących się ciekawie pod oknem.
— Tak toczno! — potwierdził chłop Ciacia, ale reszta surowo milczała.
Wkrótce zjawił się Józio z Kalasantym, obładowanym mapami, rejestrami i księgami. Komisarz nie śpieszył się z rozpoczęciem sprawy, jadł smacznie i gwarzył dalej.
— Tak wy każete, szczo serwituty ne wy w tabeli wpisały, szczo wony neprawdiwy, szczo dawnijsz buło u was troszki „wiencyj“?
— Serwituty zostały ułożone na zasadzie tabeli prestacyjnych z 1846 roku — bronił się Józio.
— A szczo ja wam „mówił“! — wtrącił komisarz, kiwając głową gromadzie.
— Ukaz „Drugiego Marca“ nietylko służebności istniejące potwierdził, ale zniósł wszelkie zmiany, jakie w nich w ostatnich latach zaszły...
— A szczo! — powtórzył komisarz z tem samem znaczącem kiwnięciem głowy.
Chłopi poruszyli się niespokojnie, ale osobnik z kolczykiem spojrzał na nich groźnie a jednocześnie dał znak Mordce, żeby zbierał ze stołu.
— Zwisno: wam, jak tij hałuszci u masli, a ot panowi waszemu „teraz bida“! — rozśmiał się komisarz.
Na oczyszczonym jako tako z resztek biesiady i wytartym z rozlanej wódki miejscu rozwiwinięto plany, rozłożono księgi, papiery, protokóły, i zaczęła się zaciekła walka między chłoparni a Józiem. Krok za krokiem, popierając wszystko dokumentami, dowodził ten ostatni, że jedynie mała cząstka lasów zaciszańskich obciążona jest serwitutami, mianowicie, tak zwany „stary las“ na Kalinówce. Że bór jatwieski, kupiony przez ojca nieboszczyka pana Ramockiego lat temu trzydzieści od sąsiada, pana Starzeńskiego, nigdy żadnemi służebnościami obciążony nie był, że na Sobieniu ma gromada jedynie wypas.
— Jeżeli pani Ramocka pozwalała tam za małą opłatą albo i darmo w szczególnie ciężkie dla ludności lata zbierać gałęzie i zgrabiać ściółkę, to była jej dobra wola, płynąca z dobrego serca. Stąd wynika, że gromada zaciszańska nie ma najmniejszego prawa mieszać się do spraw leśnych w obu połaciach. Jatwiezi i Sobienia, a tem bardziej wdzierać się tam samowolnie, by rąbać drzewo, wywozić chróst i czynić szkody, jak to się w ostatnich czasach coraz częściej zdarza!
Wszystko wyłożone było z tak druzgocącą jasnością, że sekretarz z pewnem zmieszaniem spojrzał na komisarza, czyszczącego sobie spokojnie paznogcie. Ten podniósł głowę, zamknął scyzoryk, schował go do kieszeni, poczem zwrócił się do chłopów:
— Nu, a szczoż wy na to skażetel? Prawdę mówił pan?
— Prawdę bo prawdę, ale nie... całkiem! — zaczął ociągając się siwy chłop Tomporski. — Bo to, proszę łaski wielmożnego komisarza, my w tych lasach zawsze zbierali. Tylachnym chłopakiem, co ledwie od ziemi odrósł, jużem na Sobień po gałęzie chodził. A jakże, pamiętam. Nawet chojaka jakiego takiego dozwalali wyrąbać. Aż dopiero po nieboszczyku dziedzicu przyszedł czynsz i wzbroniono nam wszystkiego. Ale ani my, ani ojcowie nasi tego czynszu nie pragnęli, bo to pieniądze trza było płacić, a nie było ich
skąd wziąć. Na wszystko poszły taksy, „kontrachty", „kchalichwikacje". Woleli my robić zaciąg po staremu, zwyczajnie na pańskiem, niech jeno po staremu wszystko ostanie... Nie przystali! Zaczął ojciec nieboszczyka dziedzica, pan Teodor Ramocki, przekładać, że to dla nas lepiej, że niby nam będzie ślebodniej... A okrutny był pan; co powiedział, to zawdy zrobił. Jak zaczął do Warsiawy jeździć, jak zaczął kręcić, tak na swoim postawił. Precz we wszystkich swoich wsiach, w Zakrzówku, w Koszycach, w Witowie czynsz przeprowadził. My się opierali, my nie chcieli. I co tam w tych tabelach napisano, my nie wiemy. Bez żadnej my tu winy, bo my tego nie pisali. Jeno wiemy, że dawniej było dobrze. Czy do lasu po jagody, czy po grzyby, baby wszędy wolno chodziły; chróst, gałązki, wszelką padankę, ba, nawet gruby nieraz, jak ta ręka, sęk chłop mógł se do domu wziąć, byłe siłę miał. Gadzina też po lasach wypasała się niezgorzej.
Nabiału było w domu dowoli, a i masła jasełkę która gospodyni bogać sprzedała. Świnia też pasła się przyzwoicie, bo był dąb...
— A ino! — westchnęła gromada.
— Juściż było dobrze. Twarde były pany dawniejsze, lecz dla chudoby, dla gadziny, dla konia, dla prosięcia lżejsze. A bez tego — co chłop wart!? — Nieprawda, ludzie? — pytał Tomporski.
— A juści! Prawda, wielmożny „komichsarzu“, prawda! — westchnęli tłumnie zebrani.
— Ale choć ten czynsz już był, nie ruszali nas długo panowie, korzystali my po borach po dawnemu. Dopiero jak przyszedł nieboszczyk dziedzic, co był pan miętki, grzeczny, zaczęło się: a tego nie można, a tamtego nie można, a tam; to wzbronione, poszły kwity, wstępy, kary... Na porębach, na piachach, na nieużytkach zaczął pan las sadzić. Dychnąć bez zapisu nie pozwolił. Wszystko w księgach we dworze precz pisał. Gajowych gęsto nastawiał. Ciasno się zrobiło wsi, tchnąć było trudno. Dopiero przed samą tą wojną cośniecoś zelżało. Zwoływał nas coraz to, gadał, że dobrowolny wykup przeprowadzi, ziemię na wieczne czasy nam odda. Ale my nie wierzyli. Słychana rzecz, żeby kto komu ziemię za darmo oddał!? Nie dali my zgody. Dopiero on wtedy nam papiery czytać, postanowienia, rozkazy; nawet w kościele z ambony kazał zapowiadać, że jak kto do tej wojny przystanie, to mu wszystek grunt za darmo pójdzie... Tak nam
to już przypochlebnie obiecował, że my zaraz zmiarkowali, co musi być jakiś fałsz! A tu przyszedł nieprzymierzając „Rząd". Zaczął się i we wsi rozruch. Jedni powiadają: i tych i tamtych zbić, wygnać, ziemię precz zabrać dla siebie; drudzy, co starsi, radzą czekać: jak się oba wygubią i bez tego szerzej stanie! A kto wtedy tę ziemię weźmie? kto ją niebogę uprawi? kto jej wygodzi, obsieje, zaorze, jak nie chłop? Trafi ona, sierota, sama do jego ręki, przygarnie się, jak nikogo nie stanie, jak panowie się na wojnie wytracą. I nie poszli my za nimi. I bez to panowie tę wojnę przegrali. Niech więc wielmożny
komisarz te serwituty nam teraz przysądzi, bo jakby my poszli, to jeszcze niewiadomo, coby było. A i słusznie się one nam należą, bo my tych tabelów nie pisali, a pisali ich panowie. Las zaś był nasz od wieków...
— Ani warzy tu ugotować, ani stodoły nie poprawić! Gdzie my się, chudziaki, podziejemy bez boru!? Lasy rządowe bez mała pięć mil drogi, a drzewo drogie tyciuchna furka — dziesięć złotych albo i więcej. Skąd wziąć? Bez lasu to zginiemy, bo ten w Kalinowie, to nie las, ino opłakanie! Żadna oścień tam się nie utrzyma:, nie porośnie!
— Samiście go do tego stanu doprowadzili. I zrobilibyście to samo wszędzie, gdyby wam pozwolić! — wybuchnął Józio.
— Zawsze był taki. Piach szczery, wydmisko! — odhuknęła gromada.
Komisarz cały czas uśmiechał się i gładził z niechcenia zaporoskiego wąsa, a pisarz notował pilnie w papierach.
— Nawaryły wy, pany-Liachy pywa... — bąknął nareszcie Rusin, powstając. — Cóż, pójdziemy obejrzeć ten las? Wony każut‘, szczo joho wże nema ni troszeczky.
Ruszyli całym tłumem. Józio z komisarzem i jego sekretarzem na dworskiej bryczce, a chłopi
piechotą.
Ten umierający serwitutowy las istotnie przedstawiał rozpaczliwy widok. Sam Józio zdumiał się, jakby go teraz ujrzał po raz pierwszy. Cienkie, suchotnicze sosny z obrzedłemi żółkniejącemi koronami, pozbawione skrupulatnie do szczytów wszelkich gałęzi i sęków, oskrobane nielitościwie z kory, świecące białemi bliznami zaciosów i zdarć, chwiały się, poskrzypując jak chore. Drobne kropelki białej żywicy perliły się
wszędzie na ich tułowiach, niby śmiertelny pot. Nigdzie wdole nie widać było śladu poszycia: ani leszczyny, ani brzózek, ani młodego chojniaka. Tu i tam sterczały jedynie kostropate, kuliste krzewy jałowca, odrzynające się mocno swą barwą żałobną od bladych piachów sypkich, przesączających się, niby brzydki łupież parchaty, z pod wyczesanej do cna warstewki leśnej próchnicy. Nikły, wyleniały wrzos porastał ją
jeszcze tu i tam rdzawemi kępami, a resztki jagodników kryły się lękliwie miejscami we wgłębieniach ziemi. Szara, sucha śmierć wiała z szeregów szeroko rozstawionych drzew, z bladych, milczących głębin boru, ze zbielałej ziemi..
— Cóż pan na to? Mają chłopi rację, że to długo nie potrwa, — zagadał zupełnie po polsku komisarz.
— Zapewne, ale, co było robić!? mieliśmy wciąż tyle przykrości, zwad, zatargów, sądów i krwawych bójek z powodu tego lasu, że zrzekliśmy się jego ochrony... Kazałem jedynie pilnować, żeby grubszych sztuk nie wycinali, ale, jak pan widzi, bez skutku. Dziwię się nawet, że coś jeszcze zostało...
— A skąd my mieli brać, skąd mieli brać, wielmożny komisarzu? Pięćdziesiąt dymów, sama biedota! Z ziąbu mieli my zdychać dla pańskiego lasu? Albo surowe ziemniaki żryć!? Co!? Padanki z tych parsiaczysków nawet tego wybrać nie mogli, co nam się należało... Kulką dostać nie sposób — wysoko.
— Już nie furkami my wozili, jak w tabeli stoi, ale i baba nie miała co w łoktuszy uradzić! Graboń jaki taki, ściółki albo sęk, albo parość zmurszała — nic więcej.
— Śmiech, — nie las!... — gadali gorączkowo chłopi.
— Trebaż taky, pane — didyczu, szczoś obmirkuwaty... Sprawdi toho lasu, szczo kit napłakaw!
— Cóż ja nato mogę poradzić!? Nic nato ja poradzić nie mogę! — mruczał Józio.
— A toj las czyj? — spytał nagle urzędnik, kiwając głową w stronę widniejącej opodal cienistej, zielonej, rozśpiewanej od ptasich głosów puszczy.
— To jest jatwieski las.
— Tak, niby... wasz?
— Obecnie należy do Zacisza.
— Harnyj las! A chtoż joho wyrostył? Może wy?
— Kupiliśmy go od pana Starzeńskiego, jak to już mówiłem.
— Ta i pan Starzeńskij joho łuboń nie wyrostyw... Sosny, baczu, stolitni... Todi towstenńi jak toja wijtowa żinka!
— Ktoby zaś mógł taki las wyhodować!? — Lasy tu odwieczne, boże bory... — zaszemrali chłopi.
— To to, a no to!
— Niech więc wielmożny komisarz przysądzi z łaski swej cesarskim wyrokiem, żeby było jak dawniej, jak za dziadów... wolno wszędzie, po całym lesie, zbierać ściółkę i padankę i bydło pasać, — zagadał znowu poważnie chłop Tomporski, kłaniając się do ziemi.
— Juściż!... jak dawniej!...
— Przecie był las, kiej nie było panów, ani nas.
— I nie bedzie nas, a bedzie las!
— Sprawiedliwie! Dla takiego bogactwa nasza bieda, jak mała krostka!... — huczała gromada.
— Pomyślę o tem. Bądźcie spokojni, skrzywdzić was nie dam, — powiedział komisarz po polsku, skinął ręką i poszedł do bryki.
— Więc jakże? Czy mam jeszcze w tej kwestji przyjechać do pana? Czy może już pan tutaj da odpowiedź? — dopytywał się Józio.
— Treba pomyślet. Niech pan pryjde za skilky dniw. I mapy niech pan priweze. Treba choroszeńko podumaty.
— Sprawa jasna.
— Hm. Jasna — to jasna. Ta chibaż ja wam woroh albo szczo? Ale i narodowi krywdy robyt' nie można! Ne na te mene siudy posłano!...
— Będzie dobrze, — mruknął nagle milczący dotychczas sekretarz. — Nikogo nie skrzywdzimy!
Mrugnął znacząco i zmrużył lewe, obrzękłe, krwią nabiegłe oko.
Ruszyli bryczką w stronę karczmy, a gromada zwolna, gwarząc, podążyła za nimi.
....................................
— Nareszcie jesteś! Cóż, skończyłeś? — obrzucili Józia pytaniami zebrani, gdy wreszcie zakurzony i pobladły zjawił się z księgami pod pachą w zaciszańskiej jadalni.
— Gdzie tam! Pojutrze muszę jechać.
— Doprawdy, kochanie moje, że jak policzyć te wszystkie wyjazdy, stemple, prośby, a zdrowie twoje, a mitręgę w gospodarstwie, to się nie opłaci — i lepiejby było żydom sprzedać... — zauważyła pani Ramocka.
— Spokojnie i bez kłopotów... Oni wszystkoby załatwili... Wszystkie formalności przeprowadzili... — dorzucił Jaskulski.
— Mowy o tem być nie może, stryjenko! Nie należało zaczynać, a teraz już trzeba doprowadzić do końca. Zresztą Frajdman nam nie daruje i tej próby wyzwolenia się; już przysłał do mnie przedwczoraj Mordkę z propozycją, że weźmie las i całe ryzyko na siebie, ale... o dziesięć tysięcy rubli da mniej, niż z początku. A kiedym odmówił, to miał publicznie powiedzieć, że i tak on ten las weźmie, ale już... za darmo! On się jednak grubo omyli, grubo się omyli. Wszystko wypróbuję, wszystko! To już nie moja... nie nasza tylko sprawa, nie zaciszańska...
— Łapóweczka, kochaneczka!... — zaśpiewał, podchodząc zboku Izyda.
— Idź do djabła! — odburknął Józio.
— W takim razie: „podporuczyk, moj ogurczyk, polubi mienia gołubczyk!“ Nie!? Zgoda! Ale w takim razie... „oddal się od ludzi... Ofeljo!“
Józio odwrócił się od niego, wszedł do gabinetu i drzwi za sobą przymknął, poczem księgi na biurku położył, a sam usiadł na fotelu i, zakrywając dłońmi śmiertelnie znużoną twarz, zaklął półgłosem:
— Psiakrew... psiakrew... psiakrew!
Tak zastała go pani Ramocka, która za nim się cicho wślizgnęła. Podeszła i pocałowała go w zimne zmarszczone czoło.
— Ciężko żyć i pracować w tym przez Boga przeklętym kraju!
— Cicho, dziecko, cicho! Jeżeli chodzi o te kilka, czy nawet kilkanaście tysięcy rubli różnicy, to doprawdy nie warto...
— Co też stryjenka mówi!? Jakto nie warto!? One właśnie decydują, czy Zacisze dźwignie się na wyższy stopień, czy będziemy dalej wegetować, cofać się, upadać, pracować dla innych w zależności od rozmaitych lichwiarzy, kręcąc się w kole bez wyjścia! Koniec końców, niema innego sposobu!... Ja, stryjenko, długo o tem po nocach myślałem! Z tem miesza się i sprzęga wiele innych rzeczy... Czyż stryjenka nie widzi tego?... Niech więc, stryjenka, raz jeszcze posłucha i powie, czy nie mam racji?...
Ujął ją za rękę, posadził na fotelu, na swojem miejscu, sobie przysunął taburet i zaczął znowu szczegółowo przytaczać znane dobrze im obojgu dowody.
Już po żniwach.
Na polach, zamiast złotych fal zbóż, chybotliwych i szumiących, jak morza, jeżą się nisko przy ziemi brudno-rude ścierniska. Wiatr szkliwo szeleści słomą czochratych dyrdoni na niezliczonych kopach snopów, wśród których z przejmującem krakaniem polatają stada czarnych wron i szarych kawek. Biała pajęczyna leniwie rozwłóczy się długiemi nićmi w bladem powietrzu. Wśród ogolonych niw jaskrawo wystąpiły
ciemno-zielone przyziemne poletka kartofli, dropiąte zagony hreczki, niebieską łuną rozbłyskują zdaleka kwitnące łubiny.
Wiatr łatwiej sączy się przez obrzędłą zieleń lasów, na której tu i ówdzie przebija się już
pierwsza złota prószyzna jesiennej owarzy. Już nie świegocą tak radośnie ptaki, i jedynie polne koniki, przypiekane przez słońce w niskich rżyskach, jakby w przeczuciu bliskiej śmierci, zatracają zmysły w ciętych trenach szalonej muzyki. Leci ona nad polami, jak błagalny, namiętny, zamierający szept...
Po wielkiem polowaniu na kaczki na mokradłach koszyckich, po trzydniowej włóczędze na łodziach wśród łach, szuwarów i rzecznych rozlewisk, pod komendą samego pułkownika; po cudownych noclegach przy „prawdziwym“ ognisku i po wypiciu znacznej ilości „starki narówni z dorosłymi“, wstyd było jakoś chłopcom strzelać wiewiórki, wróble, dzięcioły i kraski.
Włodzio pilnie odsypiał musowe wstawania o świcie. Antoś również wylegiwał się po całych dniach na łóżku z papierosem w zębach, z nosem utkwionym w ponętnych przygodach cudownie „Zmartwychwstałego Rokambola“.
— Włodziu, Włodziu! To ci dopiero sztuka kapitana Kuka! Wiesz, co im zrobiła ta Bakk’ara!? Ani się domyślisz. Psiakrew, baba! Nikczemność i fałsz niezgłębiony, ale zarazem... straszliwie pociągająca. Tylko posłuchaj... Ale ty śpisz, widzę, zgniłku obrzydły! Kaziu, Kaziu, gdzie jesteś?
Lecz Kazia zwykle nie było. Słodka, potężniejąca z dnia na dzień, głęboko w sercu tajona tęsknota wytrącała mu z ręki książkę, gnała go precz z domu na szerokie rozłogi, na lasy... Patrzał na nie rozżalonemi zamglonemi oczyma i myślał:
— Już niedługo, niedługo...
I serce ściskało mu się boleśnie. Biegł do ogrodu, szukał po pokojach tej... jednej, jedynej, jasnej, cudownej postaci, której widok choć na chwilkę uspokajał niezrozumiały, przejmujący słodki niepokój. Ukryty w gęstwinie, godzinami niekiedy śledził ją, jak chodziła, rozmawiając
z Cesią, lub pochylona nad robótką słuchała, co jej prawił wstrętny Izyda. Jakże zazdrościł jego
odwadze! Sam rzadko bardzo ośmielał się zbliżyć o tyle, żeby uchwycić blask srebrno-szafirowych oczu, przyćmionych długą rzęsą, żeby rozpoznać uśmiech lub poruszenie świeżych ust, których wizerunek żył w nim wciąż, niby nie niknący żałosny sen.
Pochwyciwszy je, uciekał, zaszywał się w gąszcz, gdzie, przyciskając mocno bijące serce rękami, zostawał czas jakaś z zamkniętemi oczyma w słodkiem półomdleniu.
— Co ci to? — spytał go raz Karpowicz natrafiwszy nań w leszczynowych zaroślach koło lodowni. Spojrzał na bladą, pełną ekstazy twarz chłopca i pokręcił głową.
— Ej, źle! Chodź lepiej ze mną, Kaziu. Zobaczysz, jaka tu ciekawa zaczyna się rzecz. Mógłbyś mi nawet dopomóc.
Ujął go pod łokieć i powiódł do porzuconej, zaniedbanej, starej altany, którą splątane, leszczynowe pędy otoczyły nieprzeniknioną zasłoną. Pośrodku stał ledwie widoczny w mroku, zielonawy od mchów szary poszczerbiony stół kamienny. Dokoła na pieniuszkach, na starych ulach, na opróżnionych pudełkach — siedziała gromadka oberwanych wiejskich chłopaków. Lniane główki bieliły się w mroku, jak motki kądzieli.
Spostrzegłszy Kazia, chciały się rzucić do ucieczki, lecz Karpowicz wstrzymał je ruchem i wesołym okrzykiem:
— A dokąd!? Nie widzicie, że to też uczeń, nowy uczeń! Hej, Franek! Pokaż nowemu, co umiesz!? Napisałeś, com ci wczoraj kazał?
Franek „kamieniarz“ kiwnął posępnie głową i wyciągnął z pod pachy zmięty porządnie zeszyt.
— A teraz siadajcie i patrzcie. Przyniosłem wam ten plan Polski, com wam wczoraj obiecał. Jak dziedzicowi i ojcom waszym, gospodarzom, potrzebny plan, żeby wiedzieli, gdzie się kończą ich grunta, tak znowu potrzebny jest wszystkim Polakom plan tej ziemi, gdzie mieszkają ci, co mówią po polsku, co się modlą po polsku, co po polsku myślą, co się po polsku noszą i polski mają obyczaj. Otóż widzicie, w jakąkolwiek stronę poszlibyśmy od Zacisza, to wszędzie trafilibyśmy na wieś, krzynę tylko od naszej różną — może ma inne płoty, albo grusze na miedzach gdzie indziej stoją, albo struga gdzie indziej płynie, albo jest górka...
— Albo w chałupach inne mieszkają gospodarze? — zauważyła poważnie mała dziewczynka.
— A bogać! Jak w Koszycach.
— Albo w Rokicinach!
— O, wej... Nie gadaj! W Rokicinach wcale strugi niema, ino staw!
— A skąd wiesz?... Byłaś!?
— Nie byłam, ale tatulo gadali...
Zaszumiało w małej gromadce.
— Otóż widzicie: wsie są różne, ale wszędzie mieszkają ludzie, których możecie zrozumieć, bo mówią, jak wy, po polsku. I dalej za temi wsiami idą takie same wsie, gdzie mieszkają tacy sami, jak my, Polacy... I tak, hen, aż po modre niebo, aż po sine morze... Wielki jest lud polski i ziemię ma piękną. I lasy, i góry, i wody...
Płynęła opowieść, przeplatana strofami Pola.
Kazio, przysłuchujący się początkowo z pobłażliwym uśmiechem, przysiadł na uboczu i nastawił uszu. Niedługo jednak usłyszał za sobą w alei znajomy głos, przez tkankę gałęzi mignęła biała suknia, więc wstał i chciał wymknąć się niepostrzeżenie.
— Już uciekasz, kawalerze!? — okrzyknął go Karpowicz.
— Muszę, bo... widzi... pan... zapomniałem...
— Dobrze, dobrze! Nie wykręcaj się, bądź szczery. Ach, jacyście wy wszyscy...
Kazio nie dosłuchał końca, gdyż głosy i postacie uciekały coraz dalej. Gdy wyskoczył do alei, już ich tam nie było i nie mógł zmiarkować, w którą udały się stronę.
— Ale z kim ona była? Nie z Izydą — na pewno! To ktoś przyjezdny. Pewnie Domański...
Nieprzyjazne uczucie szarpnęło mu serce. Skoczył ku szpalerowi grabowemu, lecz śliczny korytarz był pusty i widać dawno tędy nikt nie —przechodził, gdyż ptaki spacerowały po ścieżce, a niziuchno na sęczku wielkiego grabu, w smudze słonecznych promieni, siedziała wiewiórka, cała złota od blasku. Ale nawet ten widok nie zatrzymał Kazia; błyskawicznie zawrócił, przebiegł mimo głosów uczącej się w ukryciu dziatwy i znalazł się w drugim końcu ogrodu, skąd przez niski przełaz na murówanem z kamieni ogrodzeniu sadu można się było przedostać w sąsiednie zagajniki. Tędy rzadko kto chodził. Wąziutka ścieżyna ledwie się przebijała wśród traw i ziół, zarastających nieszeroką trybę leśną. Z obu jej stron wznosiły się ściany gęstego, jak częstokół, młodniku, a wgórze pęki świeżego igliwia, łącząc się, ocieniały ją przejrzystym, nefrytowym stropem. Pachniało tymiankiem, rdestem, jesienną opadzią i żywicą. Wdali w słońcu świecił się żółty kopiec graniczny z cyfrowanym słupem.
— Musieli skręcić w przecznicę — pomyślał chłopak i sobie tylko znanemi tropami puścił się
przez gęstwinę naprzełaj. Skradał się cicho, ostrożnie, jak do zwierzyny, a budzący się w nim
chwilami strach i wstyd tłumiło nowe, nieznane mu przedtem, palące uczucie. Wreszcie dostrzegł
ich poprzez gałęzie.
Szli, zlekka pochyleni ku sobie, drożyną, wiodącą naugór pod Sobieniem. Zosia przeważnie słuchała a mówił wyłącznie Rwęcki, gdyż to on był, — poznał go Kazio odrazu po wysokiej, kształtnej figurze i palonych butach. W lewej ręce trzymał szpicrutę a prawą od czasu do czasu ruszał, jak gdyby coś wykładał. Kaziowi
natychmiast ulżyło i już chciał się cofnąć i wrócić napowrót na ogrodu, gdy Rwęcki rękę do Zosi wyciągnął, a ta cofnęła się ruchem pełnym trwogi. Zatrzymali się i zwrócili ku sobie twarzami. Kazio widział wyraźnie w przejrzystem powietrzu ich blade profile. Rwęcki coś szeptał i znowu dłoń wyciągnął, a Zosia znowu się cofnęła, chowając ręce za siebie, i trzęsła przecząco podniesioną głową.
Kazio nie mógł słyszeć, co mówią, więc spróbował podkraść się bliżej, kryjąc ostrożnie za krzakami. Gdy wyjrzał po chwili, dziewczyny już nie było. Na skraju lasu stal Rwęcki i patrzał na rudą płachtę ugoru z twarzą tak smutną, że Kazio poczuł wyrzuty sumienia i chciał się schować. Trzasły jednak nadeptane gałązki, i Rwęcki obrócił się szybko.
— Ach, to ty! Co tu robisz, chłopcze?
— Szukam... panny Zofji, — skłamał, rumieniąc się.
— Niema jej! Poszła, już poszła — szepnął, i pobladłe policzki wykrzywił mu wymuszony uśmiech.
Kazio patrzał nań wzrokiem, pełnym współczucia.
— Panie... Chodźmy! Tutaj nadchodzą — bąknął.
Rwęcki stał dalej z opuszczoną głową, z obwisłą bezwładnie w ręku szpicrutą.
— Hop, hop! A gdzież panna Zofja? — okrzyknął ich nagle głos Izydy, i po chwili student z Cesią pod rękę wyszedł z za zakrętu drożyny.
— Panna Zofja wróciła do domu, — odrzekł Kazio.
— Sama?
— Sama. Zapomniała czegoś w pokoju.
— A pan przechadza się dalej z tym oto... sędziwym uczuciowcem?... — badał Izyda, kiwając głową na Kazia.
Rwęcki niecierpliwie strzepnął szpicrutą.
— Pewnie... zapomniała chustki... — wtrąciła Cesia.
— Panie wiecznie mają coś do... zapomnienia... — Szczęśliwa zdolność...
— A panowie — to nie? Onegdaj zapomniał pan kapelusza!
— Przeciwnie, siła mężczyzn polega na tem, że nigdy... nie starają się... pamiętać!
— Widzi pan — to gorzej...
— Wiadomo: mężczyźni są skończonymi egoistami. Jedynie kobieta umie się poświęcać... Już w raju podzieliła się z nami... jabłkiem.
— Czemu pan w takim razie wciąż nas szuka?
— Odpowiem, jak stary Domański: z pachciarzcm źle, ale bez pachciarza jeszcze gorzej...
— Tego już za wiele! Panie Rwęcki, on kobiety porównywa do żydów...
— Wcale nie! Przeciwnie: panie są ziemią obiecaną, płynącą mlekiem i miodem, a my jesteśmy właśnie spragnionymi na pustyni Izraelitami! Cóż, kiedy tego Chanaanu pilnuje w każdej parafji... ksiądz proboszcz, a na słupach granicznych wszędzie stoi ponapisywane: „wejście osobom postronnym wzbronione! Na sprzedaż albo do wynajęcia... po cenach umiarkowanych...“
— I to ma być dowcip? Nic nie rozumiem! Panie Rwęcki, czy Zośka powiedziała, że wróci?
— Nie wiem...
— Może ona inną stroną pójdzie i rozminie się z nami... Dlaczego właściwie państwo tędy idziecie?...
— „Ja pójdę górą, ja pójdę górą, A on doliną“ — śpiewał umyślnie fałszywie Izyda.
Wracali tą samą leśną ścieżką, którą pierwotnie szedł Kazio, między dwoma ścianami młodych cienkich sosen, pod sklepieniem młodego igliwia.
— Do widzenia, muszę jeszcze odszukać Józia w sprawie lasu... — rzekł sucho Rwęcki na rozdrożu.
Oddalił się porywczo w stronę gospodarskich zabudowań.
— Co go za mucha ugryzła? — mruknął Izyda.
— Ciekawość — pierwszy stopień do piekła. Wymyślasz pan na baby, a jesteś taki wścibski jak stara Maciejowa. Chodź pan, pokażę panu szkołę Karpowicza... — gadała śmiejąc się Cesia.
— Tak, tak!... Słyszałem. Istne wieczory platońskie w romantycznym cieniu drzew. Ale, pani wie, że ja jestem pozytywistą i... boję się kataru! Zresztą uważam za najlepszy na tym najlepszym ze światów naturalny rzeczy porządek... Pamięta pani, jak to piszą nasi mędrcowie: niezłomne prawa rządzą światem! Poco więc ja się mam w to wtrącać... Urządzone wszystko beze mnie już dość dawno, nie mam więc wcale obowiązku... A po drugie jest jedno jeszcze przykazanie pełne niezbrodzonej głębi: laisser faire, laisser passer! Niech panna Cesia ino uważa: chłopi troszczą się o siebie, szlachta o siebie,
mieszczaństwo o siebie a o wszystkich Pam buk. Co?... Łebsko? W rezultacie: powszechna konkurencja, a stąd harmonja, postęp, największa suma szczęścia na świecie i wszystko czego dusza zapragnie... Oczywiście, że ja tam niepotrzebny. Wędrujmy więc na podwieczorek!...
W samą rocznicę śmierci pana Ramockiego, kiedy wszyscy wybierali się do kościoła na żałobne nabożeństwo, przyszła z gubernjalnego miasta od adwokata sztafeta, że sprawa serwitutowa została załatwiona pomyślnie, i że nic już nie stoi na przeszkodzie do podpisania z Niemcami kontraktu.
— Wrócą nareszcie ludzkie z chłopami stosunki!... — wykrzyknął wesoło Józio. — Jutro, stryjenko, musimy jechać do Warszawy... Zwłoka w tych sprawach zawsze jest niedobra... Trzeba kuć żelazo, póki gorące... — Trzeba nieprzyjaciela zaskoczyć...
— Jak trzeba, to trzeba!... Chociaż chciałabym przedtem odwiedzić Marynię. Właśnie pisała, że znowu ma biedę w domu, że dzieciak się rozchorował, że jest sama, więc chociaż sercem jest z nami, przybyć na nabożeństwo nie może, gdyż pan Jan od kilku dni wyjechał na czas dłuższy z domu... dziwny człowiek, z niczem się nie liczy, nie krępuje się wcale!
— Zmiarniał zupełnie... W najgorętszy czas on sobie podróżuje, ale muszę przyznać, że coś się z nim stało; widziałem go niedawno w miasteczku, zmieniony nie do poznania, posępny, wychudły, zczerniały... Źle on skończy, zobaczycie... — gadał Józio.
— Pewnie gryzie go ta ostatnia sprawa...
— Wątpię... Miewał i przedtem podobne, a humoru nie tracił... Zamiast wziąć się do pracy, włóczy się teraz po knajpach...
— Zosiu, Zosiu! nie odchodź, zaraz jedziemy!... Już powóz przed gankiem! — zawołała pani Ramocka na córkę. — A ty, Józiu, pomyśl, kogoby do Maryni pchnąć z odpowiedzią, gdyż muszę jej posłać receptę, o którą prosi, a i uwiadomić ją, że jedziemy do Warszawy; może ma jakie sprawunki.
— To już chyba który... z kawalerów pofatyguje się na kasztance Antosia, bo ludzi nie mam i konie też wszystkie w polu... Może... pan Kazimierz się zgodzi? Co? Zaraz każę ci konia okulbaczyć!
Chłopak zaczerwieniał się z zadowolenia.
— Poco?... Sam mogę to zrobić!...
— Tylko jej nie odparz i w drodze nie pozwalaj się płoszyć... Pamiętaj — tylny popręg dobrze założyć, żeby siodło nie zjeżdżało na kłąb i tręzlę trzymaj krótko!... — upominał przyjaciela Antoś.
— Już ja lepiej każę Wojtkowi osiodłać — uspokajał ich Józio.
— Wcale a wcale... nie trzeba... Wybornie dam sobie radę...
— Lubię takich, lubię... ale zawsze Wojtek nie zawadzi... Powiem mu... Niech on tam przy tem kulbaczeniu będzie... A nie spadniesz?
— Co znowu!
W godzinę potem Kazio mknął drogą na ślicznym koniku, który parskał, wysoko wyrzucał wypoczęte nogi i strzygł uszami na każdy kamień, na każdy spotkany pień i cień. Ostry wiatr dął w twarz młodemu jeźdźcowi, i zwały granatowych chmur płynęły ku niemu z tym wiatrem. Ale chłopak nie zwracał uwagi i, rozglądając się zwycięsko po mierzchnących pod obłokami okolicach, śpiewał na całe gardło w rytm biegu wierzchowca:
Miga wdali dwór mój biały,
Grają trąbki i wystrzały,
Widna moja
Złota zbroja,
Sokół, chart i koń!...
............
Nie płacz, nie bluźń, moja droga!
Śmierć i życie w mocy Boga,
Proś go lepiej,
Niech pokrzepi,
Natchnie męstwem nas!...
A gdy zaczęło grzmieć, gdy błyskawice zaczęły gęsto przecinać zwichrzone, walące się na ziemię obłoki, gdy wicher zawył, jak stado rozpętanych bestyj, a wystraszona piorunami kasztanka zaczęła chrapać, strzyc uszami i rzucać
się niespokojnie, Kazio uniósł się na strzemionach i zmienił piosnkę na groźny recytatyw:
Czarny mój rumak, jak burzliwa chmura,
Gwiazda na jego czole, jak jutrzenka, błyska,
Na wolę wiatrów puścił strusiej grzywy pióra,
A nóg białych polotem błyskawice ciska!...
Pędź, latawcze białonogi!
Góry z drogi, lasy z drogi!...
Przyjechał do Witowa niezmiernie szczęśliwy, ale przemoczony do nitki.
— Chłopcze, bój się Boga, w taką pogodę!... Zachorujesz!... — biadała pani Rwęcka, spotykając go na ganku.
— Piorun uderzył o dziesięć kroków ode mnie w gruszę... Zupełnie ją rozdarł! Kasztanka wściekła się!... — opowiadał z dumą Kazio panu Janowi, który niespodziewanie wyszedł za żoną z przedpokoju.
— Dobrze, dobrze, ale, zanim nam to wszystko opowiesz, musisz się przedewszystkiem przebrać... — Chyba dam mu twoją bieliznę, Jasiu, i twój kożuszek... Szaleństwo posyłać w taką pogodę dziecko!... — mówiła pani Marja i, nie czytając listu, poprowadziła chłopca wgłąb domu.
— Kasztankę... Muszę zaprowadzić do stajni kasztankę...
— Już, już!... Kazałem!... — uspokajał go Rwęcki.
— Niech ją wytrą dobrze grochowinami, proszę pana!... Bardzo sprała ją ulewa...
— Wszystko będzie dobrze... wedle rozkazu, mój rycerzu... O koniu, widzę, pamięta stara krew husarska... — uśmiechnął się przyjaźnie Rwęcki.
Wkrótce potem Kazio zasiadł do obiadu z Rwęckimi w dziwacznem przebraniu, składającem się z flanelowej koszuli, z obszernej myśliwskiej kurtki i spodni gospodarza domu. Burza minęła, ale deszcz lał, jak z cebra, i w pokoju panował zimowy zmrok.
— Jakże wrócisz w taką pogodę? Nie puścimy cię!... — mówiła Rwęcka.
— Muszę, proszę pani. Przedewszystkiem — odpowiedź na list. Następnie, jutro spuszczają staw około młyna, i prosił nas pan Józef, żebyśmy byli przy wybieraniu ryb... Sam on nie może, bo wyjeżdża do Warszawy...
— Wyjeżdża do Warszawy?.,, Aha, nie wiedziałem!... Cóż takiego?... — pytał Rwęcki.
— Stryjenka również... Właśnie miałem ci powiedzieć,.. Pisała w liście... Pyta, czy nie mamy jakich sprawunków?... — zagadała szybko Rwęcka i spojrzała przelotnie na męża, którego blada twarz pokryła się słabym rumieńcem.
— Zobaczymy, może się coś znajdzie... — bąknął w zamyśleniu i już nie odzywał się przez cały obiad, choć pilnie słuchał, co opowiadał Kazio.
— Dzięki Bogu, wszystko się nareszcie ułoży. Bo jak kontrakt zostanie podpisany, to i żydzi przestaną mącić i chłopi się uspokoją... No i z Domańskim stosunek się wyrówna. Ty wiesz, że dzięki niezręczności starego przybrało to charakter pewnego nacisku... — zwróciła się Rwęcka do męża w ciągu rozmowy.
Ten kiwnął głową.
— Biedna Zosia... Partja dobra, ale nawet gdyby tam coś było, to zostało w ten sposób zupełnie zepsute. A szkoda, bardzo mi się młody Domański podoba, poważny, porządny chłopak... Czy nie?
Rwęcki znowu zlekka głową przytwierdził.
— Zaco wy go zwiecie „Żydem wiecznym tułaczem“, doprawdy nie wiem... — zwróciła się do Kazia.
— On sam się tak podobno nazwał... Wciąż... podróżuje... — odszepnął ten pośpiesznie ustami
pełnemi jedzenia.
— Cóż to szkodzi?... On zarabia tam tak znaczne sumy, jakichby nigdy tu w kraju nie dostał. Zbierze majątek, zabezpieczy sobie byt niezależny i wróci. Już wstajesz?... Leguminy jeść nie będziesz?... — pytała troskliwie, widząc, że mąż podnosi się od stołu.
— Muszę przejrzeć rachunki, żeby zobaczyć, czy istotnie nie wypadnie nam zamówić czego w Warszawie.
— I ja to zrobię, ale wszakże mamy jeszcze czas... Przecież, Kaziu, nie pojedziesz zaraz?...
— Owszem, proszę pani, jak tylko ubranie wyschnie. Chciałbym przed nocą...
— Tak, tak! Rozumiem, bardzo słusznie... Nie zatrzymuję cię, ale powiedz mi jeszcze, co tam słychać, opowiedz szczegółowo...
Wypytywała o każdą osobę, o każdy drobiazg z głodną ciekawością zupełnie osamotnionej istoty.
Kazio sumiennie opowiadał, co wiedział, pałaszując równie sumiennie wszystko, co mu pani Marja położyła na talerzu. Lecz podwójna porcja leguminy czekoladowej dobiła go, poczuł wielką senność w głowie oraz kołowatość w języku, więc rad był niezmiernie, że pani domu wyszła nareszcie, aby przygotować list.
Wkrótce jednak uchyliły się drzwi od gabinetu, i pan Jan zawołał nań cicho:
— Kaziu, chodźno tutaj!...
Opuścił z wysiłkiem wygodny fotel i znalazł się za progiem wobec Rwęckiego.
— Opowiedz, co tam słychać! — szepnął ten, przymykając drzwi.
Kazio znów musiał powtarzać wszystko.
— A wy, wy... młodzież, co porabiacie? Izyda, Karpowicz?...
Kazio spuścił oczy i stłumił uśmiech przebiegły.
— Nic. To samo, co zawsze... Izyda drwi, a Karpowicz uczy chłopskie dzieci..
— A panny?... Panna Cesia?... Panna Zofja? Czy zdrowa?...
Chłopak jeszcze niżej głowę opuścił.
— Zdrowa, ale... smutna.
Rwęcki podniósł się z krzesła.
— Smutna, mówisz... smutna?... A Włodzio?... Jakże się ma Włodzio?... dodał, znowu siadając.
Chłopak miął róg kurtki w ręku i nie odpowiadał, a gdy podniósł głowę, dostrzegł, że Rwęcki siedzi nieruchomo na fotelu i patrzy wytężonym wzrokiem na szare szyby, po których spływały potoki deszczowych łez.
— Chcesz jechać?... Dobrze!... Dam ci swój płaszcz nieprzemakalny... Jedź... — szepnął nagle powstając.
Zjawiła się pani Rwęcka z listem, ale jednocześnie stanowczo zapowiedziała, że w taką pogodę Kazia nie puści.
— Nie chcę mieć na swojem sumieniu twojej choroby... Zresztą, ubranie jeszcze nie wyschło...
Nie pomogły dowodzenia, że to nic nie szkodzi, że on „zahartowany", oraz powoływanie się na płaszcz nieprzemakalny pana domu. Pani Mar ja postawiła na swojem, i Kazio został wypuszczony z Witowa dopiero po ponownem przepytaniu o wszystkie szczegóły zaciszańskiego życia i po spożyciu sutego podwieczorka.
Deszcz ustał, przez zwały chmur tu i ówdzie przekradały się promienie słońca, a na zenicie zaczęły się nawet przecierać szybko wielkie okna błękitu. Wymyte ulewą ciemne trawy, potargane drzewa, spłukana ziemia połyskiwała zimną, perlistą wilgocią.
Kazio w kapturze na głowie, schowany całkowicie w długim płaszczu, spływającym aż na zad i nogi kasztanki, z trudem wstrzymywał rwącego się do domu konia. Postanowił puścić mu cugle dopiero na drodze, zdala od dworu, aby czasem nie pomyślano, że nie może dać sobie rady z wierzchowcem. Przejeżdżał więc lekkim truchcikiem koło dworskich czworaków, ochlapując błotem gromadę wyległych stamtąd dzieciaków. Gdy już nawracał w wysadzoną topolami aleję, dostrzegł Rwęckiego, który wyszedł z małej furtki w ogrodowym parkanie i zachodził mu drogę, dając jednocześnie znak ręką.
— Słuchaj, chłopcze. Mam do ciebie ważną, bardzo ważną prośbę... prośbę, od której, być może, zależy... życie ludzkie... Obiecaj mi, że mię nie zdradzisz, że zrobisz, o co cię proszę, wszystko dokładnie, jak powiem. Daj słowo, chłopcze, słowo honoru!...
Chłopak chwilę milczał wyprostowany i pobladły.
— Cóż?... Nie odpowiadasz?...
— Owszem!... Daję panu słowo honoru, że nikomu nie powiem, ale... nie wiem, co mam zrobić... Może... nie będę mógł?...
— Ależ głupstwo!... Nie proponowałbym ci nic podobnego! Napewno możesz... Ten list... wręczyć list.... pannie Zofji!
— Pannie... Zo-fji!?... I... czy... mam co jeszcze powiedzieć?...
— Nic, zupełnie nic!... Chyba, że zapyta... Wtedy powiesz... co uważasz.
— Dobrze. Oddam list.
— Pamiętaj!... Oddaj i wyrzuć z pamięci, coś zrobił... Nigdy nie zapomnę ci tej przysługi...
Wsunął mu kopertę i uścisnął mocno za rękę.
Chłopak uderzył konia piętami i ruszył między szeregami smukłych, czarnych, rozkołysanych wiatrem topoli ku ciemnym polom.
Chmurny zmierzch biegł w tropy za nim. W połowie drogi zaskoczyła go noc. Czarne plamiste niebo ledwie-ledwie odrzynało się na widnokręgu od czarniejszej jeszcze ziemi. Widma czochratych wierzb przydrożnych poznawał po szumie ich wici, tłukących się na wietrze, Bagniste moczary u grobli po niejasnych przebłyskach wody w atramentowych czeluściach. Starał się więc nie stracić ani na chwilę z przed oczu wstęgi drogi majaczącej blado pod kopytami lękliwie drepczącego konia. Musiał jednocześnie mocno trzymać cugle i zważać na strzemiona, gdyż strachliwa kasztanka kiłkakroć ucięła ni z tego ni z owego szczupaka, a raz nawet, na widok białego wynurzającego się z ciemności kamienia, stanęła dęba, zawróciła na miejscu na tylnych nogach, jak w cyrku, i puściła się z kopyta zpowrotem do Witowa.
Nie mógł żadną miarą dopuścić do takiej hańby i po długich harcach na rozmokłej podorywce nawrócił ją wreszcie na gościniec i podążył dalej.
Nie był jednak pewny, czy dobry wziął kierunek, i dopiero czerwone ognie w oknach ciemnych chałup przekonały go, że jedzie dobrze, że ma przed sobą Koszyce.
Obskoczony przez gromadę zajadle szczekających kundlów, jechał wolno, trzymając mocno na wodzy podnieconą kasztankę. Obok przesuwały się długim szeregiem czarne nastraszone przez wiatr strzechy, ciemne ściany z ciemnemi kwadracikami czerwono rozświetlonych okien. Widział przez nie chłopów w białych koszulach, opartych łokciami na stołach, gawędzących i kurzących fajki, oraz dorodne kobiety z niemowlętami przy piersiach, lub z naczyniami w ręku. Wszystko to zjawiało się jak skry pełne ciepła oraz miru i znikało natychmiast, tonąc w ciemnych otchłaniach, szarpiącej go, burzliwej nocy.
Gdy przybył do Zacisza, godzina była tak późna, że światła już wszędzie pogasły. Sam odprowadził wierzchówkę do stajni, gdzie z trudnością dowołał się stajennego parobka. Towarzyszyły mu jedynie w wędrówce przez obszerne podwórze dwa łańcuchowe psy, które biegły za nim, merdając ogonami i łasząc się. Dopiero na ganku starego dworu ukryty stróż głośnem chrząknięciem dał mu znać, że go widzi. Kazio wślizgnął się cichutko do pokoju, pełnego głośnego chrapania Włodzia i skromniejszego posapywania Antosia.
— Gdzie schować list?... — pomyślał z wysiłkiem. — Chyba... pod materac... Z pod poduszki mogą wyciągnąć — rozmyślał, jak przez mgłę.
Nawpół przytomnie wykonał zamiar, rozebrał się i usnął, ledwie głowę na poduszkę opuścił.
Cały ranek szukał Kazio sposobności, aby list doręczyć. Nosił go ukryty na piersiach, i ogień, jaki stamtąd płynął, przenikał mu krew, burzył mu serce boleśnie. Czuł, że jeżeli dłużej tak potrwa, to, albo się rozpłacze, rzuci na ziemię i głośno wobec wszystkich swą miłość do Zosi wyzna, albo list... przeczyta! Świecącemi gorączkowo oczyma ścigał każdy krok, każdy ruch dziewczyny, szedł za nią zdala, jak cień... Już nie unikał jej wzroku, lecz szukał go i po raz pierwszy doświadczył, jak „śmiertelnie zabójczą“ rozkoszą jest zajrzeć w otwarte źrenice dziewczyny... Gotów był teraz powtarzać to bez końca...
Nie zapomniał jednak o liście i silił się wyrazem oczu dać znać Zosi, żeby odeszła na ubocze. Gdy to nie pomogło, zaczął „nakazywać jej“ upartem wpatrywaniem się „według metody hipnotyzerów“, a wszystko skończyło się na „tajemniczych znakach“.
Zosia z początku uśmiechała się doń życzliwie, potem zesznurowała surowo usta i nie patrzała nań wcale, nareszcie zaniepokoiła się poważnie:
— Nieznośni ci chłopcy... Powiedz im, Cesiu, żeby sobie poszli na polowanie albo gdzie sobie chcą...
— Owa!... wielka mi rzecz polowanie! Nieprawda, panie mały? O wiele przyjemniej krążyć dookoła, niby „Krasnyj morskoj razbojnik!“ Co, nie? — śmiał się Izyda.
Bo miłość nie kartofel,
Kiedy w serce wpadnie,
To nie spocznie w żołądku,
Lecz w sercu gdzieś na dnie!...
I niełatwo ją stamtąd wypłoszyć, wywabić.
Trzeba więc albo serce straszną śmiercią zabić,
Lub zadość mu uczynić w objęciu gorącem,
Dla mego zgotowanem, do niego tęskniącem...
— Aha, więc i pan wiersze pisuje? Widzi pan, nie może pan wytrzymać? — ucieszyła się Cesia.
— Skądże pani wie, że to ja?...
— Bo wiersz taki... koszlawy i w dodatku nigdzie go nie czytałam!
— Koszlawy, ale prawdziwy.
— Nietyle koszlawy, ile zuchwały i nieprzyjemny — szepnęła Zosia, nie podnosząc głowy z nad haftu.
— Zuchwały i nieprzyjemny? Aż tak? Prawo natury, o którem wszyscy wiedzą, a przynajmniej wszyscy wiedzieć powinni... przedewszystkiem zaś matki pokoleń... Ale te piękne, piękniejsze i najpiękniejsze z dwurękich i dwunogich... cnót nie mogą się obejść bez... listków figowych... Zawsze to o jeden pretekst więcej
do ozdoby... Widziała pani takie wschodnie zasłony ze starych łańcuszków albo sznurów korali, co to niby coś kryją, a właściwie... wszystko widać? I poco? Przecież to rzeczy, chociaż powszechnie wiadome, ale zawsze bardzo ładne... Das ewig Weibliche! Niech pani nie zapomina, że tajemnica nęci nas jedynie w wieku, w którym zadowalamy się jedynie westchnieniami... Potem wolimy piękność... namacalną!... Co? znowu „pierony“? Już milczę, umarłem, zdrętwiałem: niema mnie! Kaziu, Kaziu! Chodź tutaj a prędko, worku westchnień, bo stanie się nieszczęście! Już, już nie mówię nic, niech pani tylko na mnie tak nie patrzy... tym wzrokiem bazyliszka... Już... już wracam... do pracy organicznej! Ach Żydzie wieczny tułaczu, przebacz
mi, że na tem polu niewdzięcznem muszę z tobą konkurować!
— Niedobry pan jesteś, niedobry, a głównie... szalenie nudny.
— Tego się bałem! Zabiła mię pani, zamordowała.
— Wszyscyście wy... nudni! — dodała Zosia z lekkiem westchnieniem.
Powstała, zeszła z ganku i skierowała się wgłąb ogrodu.
Kaziowi, który całą scenę widział z kwietnika, serce zabiło gwałtownie.
— Teraz... Zaraz oddam... Nie trzeba tylko jej płoszyć...
Szedł ostrożnie za dziewczyną, ukrywając się za pniami grabów, i gdy weszła do okrągłej altanki z wyciętem na stawy oknem, okrążył dookoła krzewy i podkradł się do wejścia. Musiał się śpieszyć, gdyż z głębi alei już nadchodziła Cesia z Izydą i Karpowiczem, który właśnie się do nich przyłączył.
Wślizgnął się więc Kazio co prędzej, bez szelestu pod zielone gałęzie.
Zosia, siedząca na szarym głazie z oczami, utkwionemi nieruchomo w błyszczące wdole stawy, zauważyła go wtedy dopiero, gdy stanął przed nią i położył list na kolanach. Poderwała w przerażeniu ręce do góry, jakby spostrzegła węża, i podniosła się z siedzenia z pobladłą twarzą.
— Co to? Skąd?... Nie chcę... tego... nie chcę!
Kazio już był znikł. Schowany za pniem drzewa, śledził jednak dalej młodą dziewczynę, wpatrującą się nieruchomo w leżącą u jej stóp na ziemi biała kopertę. Drżał z niepokoju, myśląc, co się stanie, jeżeli ona listu zaraz nie podniesie, gdyż głosy młodzieży szybko zbliżały się ku nim. Już chciał wpaść, porwać list napowrót, aby zwrócić go panu Janowi i opowiedzieć, co się stało, gdy nagle Zosia obejrzała się na wejście, pochyliła, schwyciła list i schowała go porywczo za gors. Dostrzegł, że twarz jej spłonęła, że usta pociemniały, jak krew, a oczy zamigotały dziwnem, mglistem światłem.
Uciekł zmącony do głębi.
Parła go potrzeba lecenia na pole i lasy, gdzieś w dal błękitną, i skierował się do przełazu. Już wpobliżu niego przyłapał go Włodzio.
— Właśnie ciebie szukamy!... Zatrzymaj się... Chodzi o to, że zabrakło nam z Antosiem tytoniu, w dodatku prochu mało... Więc wybieramy się do Kocmołowa...
— A ryby?
— Pal je sześć!... I tak spóźniliśmy się przez ciebie. W dodatku, jakże pojedziemy bez tytoniu i prochu... Prócz tego Boruch przysłał przez syna wiadomość, że otrzymał nowy transport z Prus wybornego miodu... Rozumiesz? Co!? iMa on tam za sklepem taką „dziurkę"... Ty jeszcze tam nie byłeś i Antoś nie był, więc możeście ciekawi... Ja tam... już nieraz... Mówię ci: usługuje tam taka żydóweczka, że palce oblizać!... No, i miód...
Kazio zmarszczył brwi.
— Wiesz, że nie piję!...
— Wiem, wiem, żeś mnich!... Nie o ciebie, facecie, chodzi! Ale Antoś bardzo jest ciekawy zobaczyć... a mówi, że bez ciebie nie pojedzie... W dodatku, jeżeli ty z nami będziesz, to ani ciotka, ani Józio nie będą się bardzo rozpytywali, cośmy robili w miasteczku... Masz renomę cnoty i jakoś wogóle... raźniej razem...
— Więc ja mam pokrywać wasze... birbantki? Ani myślę...
— Ee! Bo ty zaraz wyjeżdżasz... Birbantki... Jakie birbantki?... Wypijemy butelkę lipcu i... poszczypiemy trochę ładną dziewczynę... Wielka zbrodnia!?
— Obrzydliwość!...
— Co ty wiesz?... Nic ty nie wiesz!... Próbowałeś, czy co? Symplak jesteś i tyle! Zły kolega! Jechał cię sęk! Może się jeszcze na nas poskarżysz? Co?
Odął wargi i szybko się odeń oddalił.
Kazio również odął wargi i odszedł w stronę przeciwną. Już nie miał ochoty iść do lasu, postanowił pójść do bibljoteki i do końca wakacji... zagrzebać się w książkach.
— Jeżeli mają mię za lizusa, zdolnego do zdrady, to obejdę się bez nich, niech wiedzą!...
Wszedł na bibljoteczne schodki i zaczął grzebać na najwyższej półce wśród najgrubszych i najuczeńszych dzieł.
Przy tem zajęciu znalazł go Antoś i ściągnął za nogę na ziemię. Omało się nie pobili.
— Cóż to za gwałt!... — wołał Kazio, odpychając przyjaciela łokciem.
— Oho! Ty, widzę, na serjo się gniewasz!... Przestań, Katonie, przestań!... Pluń na wszystko! Jedź z nami... Życie jest krótkie!... Dziś właśnie skończyłem „Rokambola w dziesięć lat póżniej“... Wiesz, de Tourneville zginął... podła Bakk‘ara nastawiła nań zbójców... a tak ją kochał!... Nie mogę się uspokoić! Pojedziemy!...
Schwycił Kazia za szyję i przytulał przemocą swoją blond głowę do jego czarnej czupryny...
— Uważasz, jeżeli Włodzia samego puścimy, narobi głupstw, ja go znam. A już go coś opętało!... Poszedł konia kulbaczyć... To prawda, że on niezawsze postępuje, jak należy, ale nie możemy przecie... bądź co bądź... kolegę i przyjaciela porzucić w takiej potrzebie!...
Po długich roztrząsaniach za i przeciw dał się Kazio namówić, zastrzegłszy sobie, że w miasteczku zabawią najwyżej godzinkę i że go niewolić do niczego nie będą. Miał przeczucie, że sprawa z listem jeszcze nie skończona, że powinien co rychlej wrócić na stanowisko trzeźwy i gotów na wszystko.
— A co będzie, jeżeli ona mi go zwróci? — rozmyślał, jadąc po szosie obok śmiejących się i śpiewających głośno przyjaciół, — Wtedy... wtedy... poproszę na jutro o konia.., albo, lepiej, namówię Antosia i Włodzia i pojedziemy razem do Witowa,.. Muszą jechać, bo ja dzisiaj pojechalem z nimi. Niby nic, oddam list i wszystko opowiem... Ale, co wtedy będzie, co wtedy?... A jeżeli on sobie... życie odbierze?.,. Taką rozpacz miał w oczach! Źle!...
Truchlał i nie mógł się zdobyć na wesołość, nawet na „udany“ uśmiech.
Dopiero w „wertepie“ Borucha, który okazał się istotnie ciemną i brudną dziurą, udzieliło mu się podniecenie towarzyszy.
— Tutaj bywają nawet oficerowie!... — dowodził Włodzio. — Ej, panie Boruch, butelkę tego nowego... A niech ją nam przyniesie panna Rózia, nie kto inny, bardzo prosimy!...
— Ja już kazałem!... Ja wiem, co panicze lubią!... Młodzi do młodych!... To żaden grzech!...
— odszepnął przyciszonym głosem Boruch, tęgi żyd w jarmułce, w atłasowym chałacie, ze szpakowatą brodą, opadającą do pasa.
Weszła z butelką i szklankami na tacy młoda, pulchna i dość ładna żydóweczka w niemożliwie brudnym fartuchu i niemożliwie rozczochrana. Wyszczerzyła do chłopaków żółte zęby, a Włodzio oko na nią przymrużył znacząco, posunął szklanki na środek i zręcznie napełnił je gęstym klarownym płynem.
— W twoje ręce, Antosiu! Haim!... — zawołał.
— Siulim!... A cóż, nie nalewasz Kaziowi?
— A będzie pił?
— Dlaczego nie ma pić? Raz kozie śmierć! Wal!... Przecie się nie otruje...
— Co, nalać ci?... Doprawdy: na frasunek dobry trunek... — doradzał Włodzio.
Choć Kazio trząsł głową i szklankę dłonią nakrywał, nalali mu ją.
— Niech stoi!... Naco czekasz, Antosiu: osoba godna pije do dna!... Łup! Wkrótce opróżnili butelkę i zamówili drugą. Włodzio, mrugnąwszy przyjaciołom, sam się po nią wybrał i wkrótce rozległy się poza cienkiem przepierzeniem pokoiku piski i chichoty Róży.
— Psiakrew, chyba i ja pójdę!... — porwał się Antoś.
— Wstyd, wstyd!... A pamiętasz, cośmy sobie przyrzekali... Chcesz, jak Włodzio... zobojętnieć na wszystko...
— No, do tego nigdy nie dojdzie! Zresztą zgoda! Jeżeli wypijesz teraz ze mną bruderszaft, to nigdzie nie pójdę! Ale wypij, mój drogi, mój kochany, mój złoty!... Co ci szkodzi? Taki jesteś silny! Nawet nie poczujesz! Co dla ciebie znaczy tyci naparstek lipcu? Zobaczymy, jaką masz głowę! Jestem przekonany, że mocną... Włodzio się chwali, ale co tam on... on mazgaj! Mój drogi, mój śliczny, mój jedyny, daj dowód
przyjaźni, nie zostawiaj mię tak na łup... sa-mot-ności! — błagał rozmarzonym głosem Antoś.
Kazio długo się wzdragał, wreszcie z rozpaczliwą determinacją wychylił szklankę, Właśnie wrócił Włodzio z butelką w ręku, zarumieniony, z błyszczącemi oczami:
— Wiwat!... Niech żyje nowy śmirus!... Zuch Kazikowski!...
Gdy wyjeżdżali z miasteczka, zdawało się im, że konie, że świat cały hula, tańczy pod nimi; śmieli się i krzyczeli na całe gardło, a cichy i pusty rynek odpowiadał im grzmiącem echem: — Precz z drogi!.. Hej, parchy!
Na tętent kopyt i wrzawę z okna plebanji wyjrzała twarz księdza proboszcza; kupcy-żydzi powylegali ze sklepów, żydzięta zaś szmergały przed końmi i rzucały w jeźdźców grudkami błota, wołając:
— Hetno! Ganef!... Szikirim!...
— Wyobraźcie sobie, jaka ta Rózia głupia! Sionka ciemna, ja ją szczypię... Jak sobie chcecie, ale w każdym razie położenie tego — ten... niezupełnie odpowiednie... Wtem ona mię chwyta w chwili najgorętszej za rękę i ni z tego ni z owego pyta: „czy to prawda, paniczu, że dziedziczka zaciszańska pojechała podpisywać kontrakt?“ Pojmujecie, faceci, żem zgłupiał... W takiej chwili!?...
— No i cóż? Powiedziałeś jej? — spytał Antoś, zdzierając konia.
— Rozumie się, że powiedziałem! I dałem jej jeszcze złotówkę!
— Toś głupiec. Józio prosił, żeby nie gadać, że to tajemnica!
— Owa! Taka tajemnica; cała wieś o niej trąbi!... Nie przesadzaj!
— Zasypałeś nas, obrzydliwy paplo! — srożył się Antoś.
Najeżdżał na Włodzia koniem i groził mu szpicrutą. Rozdzielił ich i pogodził Kazio, lecz wesoły, hulaszczy nastrój już nie wrócił.
Pochylili się gniewnie na grzywy wierzchówców, smagnęli ich szpicrutami i pocwałowali, co koń wyskoczy, dudniąc po szosie i podnosząc tumany kurzu. Rozszalałe zwierzęta już nie dawały sobą powodować; wpadli na baby, idące brzegiem drogi z płachtami i koszami na plecach. Ledwie, że zdołały uskoczyć przed nimi do rowu, żegnając się i wołając głośno:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha!
— Niech was wciórności!? Wszelki Duch Pana Boga chwali!
— A to zbereźniki!...
— Nachlali się pewnikiem u Borucha!...
— Moiściewy, takie młodziaki!
— A juści! Ten z Witowa, to już skacze nijak źrybiok trzylatek! Mówiła mi Kaśka, że na siano do nich przylazi...
— O laboga! laboga! Koniec świata.
— A bo to tak jeszcze bywało...
Poszły znowu rzędem, opowiadając sobie rozmaite dworskie przygody, własne i cudze.
Natychmiast po powrocie z miasteczka Włodzio i Antoś położyli się spać, a Kazio udał się na poszukiwanie panny Zofji. Postanowił rozmówić się z nią otwarcie. Niech powie: przeczyta list, czy nie? W przeciwnym razie, niech mu go natychmiast zwróci! Cierpnął na samą myśl, że może mu odmówić, że może zechcieć oddać go sama... pani Ramockiej! Wtedy byłby shańbiony na cale życie! Dobrze, że tego zaraz nie mogła uczynić, że będzie miał czas coś przedsięwziąć, wywrzeć odpowiedni nacisk! Przecież ma do tego najzupełniejsze prawo! Jeżeli jednak odmówi, co wtedy?... Roił rozmaite projekty: to przemawiał do dziewczyny w myślach, groźnie i stanówczo, to znowu czule zaklinał ją na wszystkie
świętości, błagał na klęczkach... A gdy ona była wciąż niewzruszona, wyjmował z kieszeni rewolwer, przykładał go sobie do skroni... „Niech pani odda, albo...“
...Wtedy ona, wzruszona i przekonana, wyznaje mu swoją tajemnicę, prosi go o pomoc i opiekę... On zgadza się, grzebiąc własną tajemnicę głęboko w sercu...
Z rewolwerem w kieszeni pośpieszył do nowego dworu. W roztwartych naoścież pokojach nie znalazł nikogo. Nawet służba gdzieś się podziała. Zajrzał wszędzie; był nawet w pokoju panien, gdzie dwa białe łóżka, duże okrągłe lustro w muślinowych firankach, kwiaty na oknach, subtelny zapach ziół i perfum ostatecznie wytrąciły go z równowagi. Wyskoczył prawie przerażony i pobiegł zpowrotem do przedpokoju. Tu
spostrzegł na wieszaku szary pudermantel Żyda wiecznego tułacza i domyślił się, że panny muszą być w ogrodzie.
— Kogo tak ścigasz, srogi czwartoklasisto?... Aha, rozumiem... Boginię, Galateę!... Już ją tam
kto inny ożywia o wiele skuteczniej!... Chodź, lepiej opowiedz mi, coście robili w miasteczku!...
— zatrzymał go na ganku Izyda.
— Nie mam czasu!... Gdzie... Cesia?...
— Ano, obie już trzęsie ta... trzydniowa ferba! Też pomysł jeździć w konkury z taką zabójczą regularnością!... Przedsmak małżeńskiego pożycia... Żadnych niespodzianek!... Przygotuj się, małżonko godna, że będę zawsze nudny, jak flaki z olejem, akuratny, jak szwajcarski zegarek, cnotliwy i umiarkowany jak sam pozytywizm... I jak on zawsze będę miał rację!... Hę?... Zrozumiano!? Widzę, że perły rzucam przed tobą!... Ale nudzę się!... Więc cóżeście robili w tem miasteczku?... Szczypałeś Róźkę, hę?... Przyznaj się!... Poczekaj, cnotliwcze; gdzie tak lecisz? Nie rwij się, nie pędź tak!...
Kazio wielkiemi skokami już zbiegał ze schodów.
— Co zabawnego znajdują wszyscy w gadaniu tego draba?... Nigdy nie odpowie z sensem!... Umyślnie przekręci wyraz i cały w tem dowcip, żeby dokuczyć!... Wie przecie, zielona małpa, że dostałem promocję do piątej, a wciąż wyjeżdża z czwartakiem! I ta Róża!... Ach wstrętna facjata!... Takbym mu dał w to jego nosisko byka, że ha! Baje i baje a na zapytanie nie odpowiedział i nie wiem: czy są w ogrodzie, czy poszli do lasu!... Tymczasem trzeba się śpieszyć, bo ona może potrzebować pomocy, a w pobliżu będą właśnie inni... Coprawda, ten Żyd wieczny tułacz jest porządny niedołęga, ale przecie... Należy ją uprzedzić, że Rwęcki jedynie jemu, Kaziowi, zaufał... — rozważał chłopak, pędząc z rozwianą czupryną przez grabową aleję.
Usłyszał głosy w okrągłej altanie i wstrzymał kroki.
— W każdym razie, należy przedewszystkiem zbadać teren... Może Domański już wydostał od niej list i ma ją teraz w ręku!... Oho, w takim razie!...
Przypomniał sobie okropne wypadki z listami w powieściach i poczuł, że jest gotów na wszystko, niech tylko ona okiem mrugnie! Podkradł się ostrożnie i przez otwór w liściach spostrzegł Zosię i młodego inżyniera, siedzących na głazie w smudze jasności, bijącej od stawów.
— Panie Henryku — mówiła dziewczyna z widocznem wzruszeniem. — Pan mi zawsze odpowiadał poważnie na moje pytania; bardzo to cenię i dlatego właśnie zwracam się... Chciałabym, widzi pan, żeby mi pan tak... jasno, tak... zupełnie wyraźnie i zrozumiale wytłumaczył... czy istnieje nareszcie... wola, czy jej doprawdy niema?
— Jaka wola?
— Wolna wola... Czy więc mamy prawo ganić, oburzać się, żądać?... Czy zupełnie nic nie możemy począć przeciw temu, co nas otacza, co nam grozi?... Zupełnie nic i... niema żadnego ratunku!?
Patrzał na nią zdumiony i zaciekawiony.
— Widzi pani — zaczął wreszcie z trudnością. — Mogę pani powtórzyć jedynie to, co o tem mówi współczesna nauka. We wszechświecie działają z silą nieubłaganej konieczności prawa przyrodzone, suma wpływów ilościowo stałych i niezmiennych. Zmieniają się tylko ich
kombinacje, to jest, jakości... Co kryje się w ich głębi, my nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, tu jest kres naszego poznania, rozum każe się nam z tem pogodzić i porzucić na zawsze jałowe próby przeniknięcia poza zasłonę... Właściwie poznajemy własne wrażenia, wywołane przez nieznane nam przyczyny... Możemy jedynie stwierdzić, że niema zjawisk bez przyczyn, że z niczego nic powstać nie może... Każdy skutek
ma swoją przyczynę i sam staje się zkolei przyczyną... Byt jest niby rzeką bez początku i końca, której prąd wśród miljonów innych atomów unosi nas, choć pozornie wydaje się nam często, że płyniemy dowolnie, że nawet sami swemi dążeniami i postępkami stwarzamy ów bieg rzeczy,.. W istocie tak nie jest... W istocie każdy nasz postępek jest skutkiem daleko poza nami leżącej przyczyny, której przełamanie w nas również uwarunkowane jest rozmaitemi przyczynami...
Czy pani wie, że nawet omyłki, popełniane w adresach listów, podlegają pewnym prawom ogólnym, wahają się w pewnych określonych granicach, że nawet samobójca nie jest w gruncie rzeczy panem swego życia i śmierci, lecz jedynie wykonawcą wyroku, wydanego nań przez zupełnie od niego niezależne przyczyny?... Wolna wola jest w istocie iluzją, jak iluzją jest ruch gwiazd lub słońca po nieruchomem niebie. Przyroda zabiegliwie obdarzyła nas tą iluzją, gdyż inaczej wszelka czynność straciłaby dla nas
urok... Właściwie to nawet nie przyroda obdarzyła nas, gdyż przyroda nie ma celów, lecz poprostu zwyciężyły w walce o byt i przelały swe własności potomstwu osobniki obdarzone zdolnością do iluzji... Iluzja okazała się rzeczą pożyteczną, nawet niezbędną dla... podtrzymania gatunku. Zresztą i to jest tylko hipoteza... W gruncie rzeczy, żadne z objaśnień i twierdzeń nie posiada cech nieomylności. Otacza nas morze nieznane... Pojęcia materji, ruchu, siły, przyczyny... są tylko formy, w jakich nam się objawy świata zewnętrznego przedstawiają, a jeszcze dokładniej, są to wyrazy, jakiemi ochrzciliśmy nieznane nam bliżej zmiany. Pojęcia te wciąż się modyfikują w miarę bliższego ich poznania. Tales przypuszczał, że woda jest ciałem prostem. Doniedawna sądzono, że ogień jest rodzajem gazu, fluidem... Nawet prawa matematyczne, wyłączny wytwór naszego umysłu, nie wystarczają nam dla rozwiązania wielu zadań i dają często niedostateczne lub fałszywe rezultaty... Dla umysłu ścisłego niema prawd wiecznych. Stoimy na tak ruchomej podstawie, że nic, nic trwałego zbudować nie możemy...
Wykładał, jak z katedry, ze skupieniem i namaszczeniem kapłańskiem. Przyczyna... skutek...
jedynie... wyłącznie... właściwie... w gruncie rzeczy... nic niewiadomo... nie możemy... forma...
przyroda... modyfikacja...
Zosia słuchała go z początku pilnie z namarszczonem czołem, z głębokim wysiłkiem w oczach i skupieniem w rysach.
Ale rychło ogarnęło ją znużenie, i wzrok uciekł daleko na srebrne wody.
— W takim razie... już lepszy... stary litościwy Bóg!... — szepnęła, gdy przestał na chwilę.
— Zapewne, jeżeli.,, możemy weń wierzyć!... — odrzekł krótko.
Milczeli przez długą chwilę. Oczy dziewczyny wciąż szukały czegoś w otwierających się przed nią przestworach. Mężczyzna patrzał na nią z pod oka z rosnącem wzruszeniem i niecierpliwie szarpał dewizkę zegarka, wreszcie westchnął i powstał.
— Panno Zofjo... niedługo... wyjeżdżam...
Ona również powstała, spojrzała mu w twarz pobladłą i sama pobladła.
— Nie, nie!... Nie teraz!... — szeptała, wstrząsając z przerażeniem głową. Domański wzrok na dół opuścił i wyszli razem do alei, już zasnutej fioletowym zmierzchem wieczoru. Pożar zorzy, płonącej krwawo woddali, przekradał się przez ścianę czarnych gałęzi i kładł nikle miedziane desenie na kolumnadzie starych marszczystych pni.
Kazio przeszedł mimo nich ze znaczącą miną, obszedł ogród dla niepoznaki dookoła i wrócił do dworu.
W jadalni było gwarno, gdyż pan Orsza, który zastępował w gospodarstwie Józia, wyrzucał młodzieży, iż nie spełniła przyrzeczenia i nie przybyła na spuszczanie stawu.
— Musiałem wstrzymać robotę w połowie!... Wciąż czekałem, że nadjedziecie... Tymczasem niema i niema... Kazałem więc zaszluzować... Cóż miałem robić... Zebrało się chyba pół wsi... Wszystkie ryby by rozdrapali... Och, ci wasi zaciszańscy chłopi... Niech Bóg uchowa! Do szczętu zbałamuciła ich wujenka... Hebesy!...
— Nie mogliśmy przyjechać, w żaden sposób nie mogliśmy — usprawiedliwiał się Włodzio. — Nie mieliśmy ani krzty tytoniu... ani... troszki prochu!... Prawda, Antosiu?
— Ano, tak!... Mało go zostało na taką wyprawę!...
— Jaką wyprawę?... — mruczał podejrzliwie Orsza. — Naco tam będziecie polowali?... Przecięż nie będziecie strzelać do chłopów?...
— Do czajek, do czajek!... W sam raz zwierzyna dla kawalerów!... — wstawił pułkownik.
— O co nie, to nie!... Przecie myśmy ostatnim razem więcej przynieśli zwierzyny od pułkownika!... — oburzył się Antoś.
— Właśnie o to chodzi!... Wciąż strzelaliście do moich!... Nigdy już z dzieciuchami nie pójdę!... — zwrócił się surowo do Orszy. — Brali mi zwierzynę z pod muszki! I psa mi zupełnie znarowali!... Mówiłem, żeby mu nic nie dawali... Wciąż go jednak karmią... Żadnego rygoru!...
Orsza kiwał potakująco swą chudą głową.
— Brat dla brata gorszy bywa od kata!... — rzekł niespodzianie. — Ale my jutro dodnia wyjeżdżamy, słyszycie, chłopcy, co?... Wszyscy, im więcej, tem lepiej!... Może i panny przyjadą?... Co? Żeby ryby liczyć... He?... Im więcej, tem lepiej!
— Owszem... przyjadą... około południa! — zgodził się łaskawie Izyda.
— Milcz pan!... Właśnie że pojedziemy o świcie!... Tam ślicznie koło młyna!... Doskonale!... — klasnęła w ręce Cesia. — Co, Zośka, pojedziemy?
— Ach, owszem! Pojadę, wszędzie pojadę!... — odszepnęła, wyrywając się z zamyślenia, dziewczyna.
Pochwyciła w przelocie smutne i uważne spojrzenie Domańskiego i wstała od stołu.
— Ach, jakże chętnie odeszłabym, odleciała stąd daleko, daleko!... — mówiła do Cesi, obejmując ją wpół i pochylając głowę na jej ramię. — Zagrzebać się gdzieś, w jakim cichym kącie, żyć z własnej pracy, jak się chce, niezależnie od nikogo, nieznana nikomu... Być zupełnie... wolną!
— Ach, Zośka, Zośka!... — wzdychała Cesia.
— Zeszły lekko po stopniach ganku do kwietnika, pełnego odurzającej, wilgotnej woni i świeżości wieczoru, wysrebrzonego rosą i blaskiem księżyca. Wdole błyszczały zwierciadła stawów, a dokoła stał cichy, czarny już od nocy sad.
Jechali przez mgły w ciszy i skupieniu, niby konny wywiad wojskowy.
Ciemne płaty podorywek, łona pagórków, sylwetki drzew i gajów pobliskich słabo przeświecały brudnemi plamami przez mleczne opary mgły, plączące się u nóg i piersi wierzchowców, jak woda. Wgórze rozdniewało jednostajnie perłowe niebo, ledwie-ledwie przyprószone rojami złotych gwiazd.
Czasami jeźdźcy wydłużali się w łańcuch, jadąc jeden za drugim, ale, skoro tylko droga pozwalała, tworzyli równy, sprawny szereg. Łagodnie dzwoniły kopyta o odwilgłą ziemię, cicho pobrzękiwały łańcuszki munsztuków. Prostowani wojskowo przewieszoną przez plecy bronią, jeźdźcy milczeli i bystro poglądali przed siebie. Zgodny, miarowy ruch przyjemnie podniecał i ludzi, i konie.
Nawet pan Orsza poddał się nastrojowi, trzymał szpicrutę, jak szablę i wykrzyknął raz:
— Bacz...
Ale się w porę spostrzegł i skończył:
— Baczcie na konie! Tak, panie dobrodzieju, baczcie, jaka dookoła równina. Gdzież tu się było ostać mocarstwu, pozbawionemu zupełnie granic naturalnych!... Zresztą nie o to chodzi. Uważajcie chłopcy, żeby baby i dzieciaki nie właziły do wody... Wasza rola będzie polegała na objeżdżaniu wciąż stawu brzegiem wody, brzegiem wody... Inaczej zwali się cała wieś i płoci nie zostawi!... Uważacie!...
— Ano, niby cośniecoś kapujemy! Ale wartoby przedtem na rozgrzewkę palnąć po kieliszeczku starki, bo djabla wilgoć... Nad stawem będzie jeszcze zimniej! — dowodził Włodzio.
Skręcili na polną drożynę, jeszcze miększą i jakby głębiej utopioną we mgłach. Blada jej taśma ledwie-ledwie widniała wśród chwastów, głogów i cierni, porastających z obu stron długie, płaskie wały wyzbieranych z roli kamieni. Wtem otwarły się przed nimi jakieś przepaściste czeluście, w których dymiły się mgły. Różowiejące niebo odbijało się w bladych tumanach. Powiało chłodem, i drobna, niewidzialna fala zaszeleściła nagle z tych czeluści u kopyt końskich.
Był to staw budzący się pod mgłami.
Okrążali go, dążąc w kierunku młyna, którego czarne zarysy coraz wyraźniej wypływały na tle rozpalającej się zorzy. Cały nieboskłon już nasiąkł karminowym jej pyłem, a główna łuna gorzała niezrównaną purpurą. Wytrysły z niej wreszcie cudne, złote, słupy i sięgnęły daleko ku białym, zastygłym na zenicie obłokom. Jednocześnie lekki wiatr pochylił białe dymy oparów nad wodami i pognał je daleko na pola. Obnażone srebrne zwierciadło odbiło ze spotęgowaną mocą purpurę i złoto nieba, rzucając ich odblask na rozjaśnione brzegi. Zagrały rubinowemi skrami drobne szybki w oknach starego młyna, a wielka omszała jego strzecha i zielone od starości koło wodne zalśniły się tęczowemi perłami rosy.
Tuż koło młyna na grobli gorzał mały ogieniek, dym bękitną smużką sączył się ku górze, a dookoła siedzieli na ziemi chłopi, grzejąc ręce.
— Gdzież reszta?... — spytał Orsza, zsiadając z konia.
— Ino patrzeć, jak nadejdą, proszę wielmożnego pana, — odpowiedział Kalasanty, biorąc tręzle z rąk pana.
— Idą już!... — dorzucił od ognia stary chłop, kiwając w stronę wsi.
Z młyna wyszedł ubielony mąką żyd-młynarz.
— Dobrze, że wielmożny pan przyjechał i że przyjechali panicze!... Co tu było!... Aj, waj!...
Oni całą noc kradli... Oni wszystkieby ryby wykradli, chociaż połowa jest moja!... Takich złodziejów ja jeszcze nie widziałem!... Oni się wcale nie wstydzą, oni powiadają, że to ich, że ich grunta do stawu przylegają, że dawniej oni dwa razy do roku mogli łowić, a teraz nic!... Co ja mogę zrobić!?... Takie rozbójnik!!... Siedzą w wodzie, a ja chodzę po brzegu... Wszystkie rybe z tego mniejszego dołka wybrali... Zostało to
tylko, co na głębie uciekło!...
— Ech!... Starczy, Szlomo i dla nas!... — pocieszał go Orsza. — Hej, chłopcy, bierzcie się!...
Zaciągajcie sieci i otwórzcie stawidła! Żywo!...
Chłopi podnieśli się leniwo i poszli ku wodzie, zawijając po drodze nogawice parcianych spodni. Odepchnięta od brzegu mała łódź, pełna sieci, popłynęła, kołysząc się, ku blado-zielonym szuwarom. Stado dzikich kaczek poderwało się stamtąd z łopotem. Z brzegu gruchnęła zaraz cała salwa strzałów i ostatecznie rozbudziła drzemiącą jeszcze okolicę: zakrakały wrony na starych olchach koło upustu, zaszczekały wdali wioskowe psy.
Szumiąc, jak siklawa, polała się woda z wysokiego progu zastawy, potoczyła się siwa od pędu po drewnianych łotokach pomiędzy szeregiem czarno-rdzawych olch, pochylonych nad wilgotnym wądołem.
Przyszli najemnicy ze wsi, a z nimi gromada dzieciaków i bab; te zachowywały się jednak spokojnie i trzymały zdaleka, przeważnie na przyległych polach chłopskich.
— Jakie trusie!... Możnaby mniemać, że trzech nie zliczą!... — mruczał Orsza.
— O. wielmożny panie!... Co tu było wyzwisk i obrazy Boskiej! I bogać, jakie wymysły zaraz na mnie polecą, kiej wielmożny pan ino zuchelek drogi odjedzie!... Nieprzymierzając, jak w kosiarach! A to: „borowy, bo ma łeb zdrowy!“, a to „rakarz“, a to „ciągni-skóra“! Bóg wie co! Nawet powtórzyć sromotno!... Osobliwie od czasu, jak poszło o ten las!... — uskarżał się Kalasanty.
— Ano, już się skończyło. Wszyscy będą radzi, bo będą mieli zarobki, a i tobie coś przy sprzedaży kapnie od nabywców, hę!?... Może nie?... Co?... — pocieszał go Orsza. — Hej chłopcy, bierzcie tyczki i właźcie do wody płoszyć ryby na głębinę. Już słonko wzeszło, nie zziębniecie!
Chłopi rozeszli się wzdłuż brzegów i zaczęli tłuc kijami po osiąkających zwolna zlewiskach,
bluzgotać i hałasować, brodząc po kolana i wyżej w zimnych namułach. Szloma szedł za nimi po suchym i doradzał, jak lepiej zrobić. Panicze obsiedli płonący ogieniek, utyskując na głód, i poglądali z niecierpliwością na drogę. Nareszcie ukazała się bryka z pannami, z Karpowiczem i Izydą, a co główniejsza, że na koźle obok furmana siedziała Rózia z ogromnie obiecującym koszem. Ztyłu wlókł się jednokonny wózek
z beczkami i cebrami na ryby.
Ten widok uczczony został natychmiast wiwatem, salwą ze wszystkich dubeltówek oraz przewlekłem trąbieniem na rogu przez Antosia. Nawet Orsza się rozchmurzył i przybliżył do rozswywolonej młodzieży.
— Czy aby nie zapomnieli gorzałki dla ludzi!? Bądź co bądź zimno i należy im się po kieliszku...
— Słusznie!... Jak zapomnieli, to się kopnę do dworu... Ale przedtem muszę coś przegryźć, gdyż inaczej spadnę z konia z głodu!... — ofiarował się Antoś.
— Ech, piecuchy, piecuchy... Młodzi, a już nic nie warci!... A nie łaska raz na dzień i po
tycim kawałeczku suchara!? Bywało, że dzień cały... deszcz leje... — zaczął Orsza, lecz urwał, ruszył wąsami i odszedł.
Koszyk nie zawiódł oczekiwania. Znalazł się i antałek wódki dla chłopów, o czem wieść ogromnie ożywiła ich ruchy. Pluskanie, okrzyki, wesołe śmiechy, odbite srebrnem echem od wody, rozlegało się po okolicy. Wystraszone ryby, uciekając, wyrzucały się coraz częściej złotemi płomykami nad malejącem zwierciadłem stawu. W czarnem, jak smoła, błocie, wynurzającem się już wszędzie wielkiemi plamami, przemykały się wężowo grzbiety spóźnionych zbiegów. Robotnicy chwytali je rękami i wyrzucali na brzeg, gdzie zbierał je pieczołowicie do cebra Szloma, dużo jednak dostawało się do rąk bab i wiejskich chłopaków, którzy, porwani ogólnem ożywieniem, korzystali z zajęcia państwa śniadaniem i krążyli tłumnie a wesoło u brzegu wody razem ze stadami czajek. Orsza widział to wszystko, ale milczał. Zato Kalasanty krzyczał i wymyślał za trzech.
— Czego ciskacie na brzeg, kiej przykazano, żeby do wody! Psie wiary! Kikuty wam poobtrącać! Powiedziano, żeby zestraszyć wszystkie i zegnać do dołka! Tam i ciskajcie!...
— To niech ciska Kalasanty! Kto ją dorzuci! Taka śliska, rychtyk mydło! Wpadnie w błoto, zatłamsi się, zagrzebie i zaschnie tam. Później ino na polu widać będzie, jak się wywiezie, co tego tam zmarniało! Ale Kalasantemu i cudzego żal! Nikomu z tego nic, byle warkotać!...
— Cichajcie, cichajcie chłopy! Nie obrażajcie Pana Boga! Abo to nie widzę, coście karpiów i karasiów w portki nakładli? — odgryzał się pojednawczo Kalasanty. — Ruszają się wam motnie, jakby uciec chciały. Będzie ładnie, jak pan je wam zdjąć każe!?
— A cóż! Jak każe, do zdejmiemy! Abo to nam pierwszyzna! — śmiali się chłopi.
— Właściwie... Poco on im tak wymyśla? Niechby trochę wzięli, dużo przecież tego! — zwróciła się Zosia do Orszy.
— To też nic nie mówię. Ale jakby im otwarcie pozwolić, wszystkoby zabrali, a na przyszły rok toby już skargę podali do sądu, że dwór ich krzywdzi, bo ryby mało!...
— Najlepiej dopuścić ich do udziału. Pilnowaliby wtedy, jak swego... Tak zaś — to się tylko podtrzymuje złe nałogi wśród prostego ludu — wtrącił- poważnie Karpowicz.
— Tiu-tiu! komunizm ci pachnie, panie młody! Wszystko było; mówię ci, wszystkiego próbowano. Ale... przekonałem się, że, im więcej się w te rzeczy wtrącać, tem gorzej! Najlepiej pozwolić im toczyć się naturalnym biegiem... Niech życie płynie, zawsze gdzieś dopłynie...
— A jeżeli ono nie płynie, a stoi — spytał smutno Izyda.
— Co stoi? — Ach, Izydo, Izydo!... — śmiała się młodzież.
— Doprawdy, o nic się spytać poważnie nie mogę... Zaraz błazeństwa! Czego się śmiejecie?...
Gniew jego powiększył jeszcze ogólną wesołość; nawet zadumana Zosia uśmiechnęła się blado.
— A widzisz, że wcale nie stoi, lecz jedzie! — wstawił basem Włodzio.
— Kto jedzie?
— A nie wiem! Ze dworu jedzie jakiś facet!...
— Mamusia pewnie przyjechała! — ucieszyła się Zosia. — Wracajmy...
— Nie, to nie Józio, ani nie posłaniec ze dworu... To ktoś z sąsiedztwa! — objaśniał Orsza, przyglądając się z pod przystawionej do czoła dłoni zbliżającemu się w kłębach kurzu jeźdźcowi.
— Może Żyd wieczny tułacz albo który z Tyleckich?...
— A jakże, Żyd wieczny tułacz! On siedzi na koniu, jak pies na płocie, a to i koń dzielny
i jeździec jak się należy... Widzicie, jak sadzi! Wiwat!... To pan Jan! Pal, Włodziu, z rusznicy,
pal Kaziu!...
Znowu zagrzmiały strzały. Jeździec już był na drugiej stronie jeziora. Wystraszony salwą Zbój wyrzucił łbem i spiął się cokolwiek; poczem rozdymając chrapy i miotając pianę z wędzidła,
sadził bokiem, tańcząc, przysiadając, trzymany na wodzy twardą ręką jeźdźca.
— Ślicznie! — krzyczała Cesia, klaszcząc w ręce. — Ale on go jeszcze kiedy zabije!
— Nic mu nie będzie do samej śmierci! Nie mieszczuch żaden, ani baba przecie! — oburzył się Antoś.
Tymczasem Rwęcki, otoczony młodzieżą, zsiadł z konia.
— Miałem interes do Józia... Myślałem, że dziś wróci... Okazuje się, że nie... We dworze nie mogli mnie nawet dobrze objaśnić, kiedy... i co... — tłumaczył się głośno, rzucając ponad
głowami chłopców nieznaczne spojrzenie na pozostałe u ognia panny.
Zosia nie ruszała się i nie patrzała w jego stronę, zajęta pozornie razem z Rózią szukaniem czegoś w koszyku. Widział wszakże, jak mocno zafalowały piersi pięknej panny pod narzuconą
na ramiona jedwabną chusteczką, jak pobladły jej usta i policzki; następnie spojrzał znacząco na Kazia i uśmiechnął się, gdy ten kiwnął mu konspiracyjnie głową. Rzucił tręzle Kalasantemu, który usłużnie podbiegł na dany znak, i, zdejmując rękawiczkę, poszedł wesoło w gronie obskakujących go chłopców ku ognisku. Po drodze uścisnął za rękę Orszę, dłoń Cesi przytrzymał dłużej i pociągnął ją za sobą.
— Cóż, panno Cecyljo, kiedyż pojedziemy na Zbóju?
— Pewnie nigdy! Ten pana koń, to jak z „Eleonory"...
— Ależ wcale nie!... Posłuszny, jak dziecko!...
Ukłonił się Zosi, a gdy mu odpowiedziała skinieniem głowy, wyciągnął z poza dymu i do niej drżącą trochę rękę; podała mu własną po krótkim, jak mgnienie oka, wahaniu. Na szczęście, nikt tego nie dostrzegł, gdyż Orsza zaczął już grzmieć na chłopów, którzy, korzystając z zamieszania, całe kobiałki napełniali babom rybami. Uwaga w tamtą skierowała się stronę.
— Niech pani się nie gniewa! Niech się pani tylko nie gniewa... I nie potępia!... Wszystko pani wytłumaczę... — zdążył Rwęcki szepnąć Zosi.
— Nie marudź, Bolku, nie marudź... Zaraz urządzimy wszystko, wszystko pójdzie piorunem — zwrócił się do Orszy. — Co za śliczny dzień.
— Wiem, wiem, jak to ty urządzisz! Z swojej zapłacisz kieszeni... A ja tego właśnie nie chcę, tylko mi ludzi bałamucisz!
— Ach, co tam! Pozwól, niech będzie dziś wesoło! Każ im dać jeszcze po kieliszku!
Podszedł do rybaków z Karpowiczem, z Antosiem, z Kaziem i Włodziem.
— Hej chłopcy, pośpieszcie się, żeby to prędko skończyć! Ilu was tu jest? Dobrze: dwudziestu! Każdy dostanie po pół złotku więcej, ale
żwawo... i... nie martwcie pana Orszy! — Słyszycie!
— Słyszymy, ale bez powodu, proszę wielmożnego pana, to zmartwienie koszyckiego dziedzica! Zupełnie bez powodu! Sama płoć, drobiazg, co my brali! I tak zgnije w szlamie! Bóg
świadkiem.
— Dobrze, dobrze... A tylko nie bierzcie już i płoci.
— Znowu zachlupały kije, drągi, ręce i nogi po błotnistej wodzie. Suciej ogień rozbłysnął na grobli i gwar wesołych głosów zmieszał się z krzykami rybaków i szumem wody, lejącej się z upustu. Cesia, podwiązawszy serwetę zamiast fartuszka, próbowała smażyć ryby na pożyczonej u młynarki patelni, lecz ta okazała się tak małą, a zapotrzebowanie na potrawę tak wielkie, iż Rwęcki zaproponował zgłodniałym, żeby piekli rybę na drewnianych rożnach „po sybirsku". Wkrótce ogień obstawiony był dookoła wbitemi w ziemię trzaskami z nadzianemi na nie karasiiami. Nawet Orsza przyłączył się do ucztujących, a Szlomowa nie nadążała przynosić soli i razowego chleba.
— Ty mojego nie rusz! Bardzo proszę!... Izydo, Izydo! Zawsze wolisz cudze! — bronił swego karasia Włodzio.
— Nie tyle cudze, co lepsze! Każdy woli lepsze — może nie?
— Cudna wycieczka! Jaka szkoda, że to wszystko niedługo minie — wzdychał Antoś, spoglądając na czarne dno stawu, wysrebrzonego resztkami wody, oprawne w blado-złote od słońca pola jesienne.
— Facecie! Karawaniarzu! W takiej chwili mówić o szkole! — oburzał się Włodzio.
Kazio ostrożnie przyglądał się Zosi, która jedna nie brała udziału w powszechnem ożywieniu, oraz Rwęckiemu, poprzez którego śmiech i wesołość również przebijało chwilami posępne zamyślenie.
— Może kto chce przejechać się na Zbóju... Bardzo proszę!...
— Ja... ja!... — rwał się Antoś.
— Niech mu pan nie pozwala! Niech mu pan nie pozwala! Spadnie! — wmieszała się po raz pierwszy Zosia.
— Bardzo proszę, cóż to za opieka!
— Nic mu nie będzie! Koń wygląda strasznie. W istocie jest dobrze ujeżdżony i posłuszny jak dziecko.
Kalasanty na dany znak podprowadził wspaniałego wierzchowca. Rwęcki sam obejrzał na nim uważnie siodło, munsztuk, podciągnął popręgi, skrócił strzemiona.
— Uważaj, nie ściągaj go!... Miękki w pysku i nie lubi tego!
Antoś, znalazłszy się na grzbiecie zwierzęcia, poczuł dopiero, jak wielką i niecierpliwą ma pod sobą siłę. Twarz mu zlekka od wzruszenia pobladła.
— W pole, przed siebie, a potem woltę i ósemkę! Będziesz umiał?
— O, jej!
— Pamiętaj, Antek, nie zbłaźnij się!... — wolał Władzio.
Kazio z drżącem sercem śledził ruchy przyjaciela.
— Dotknięty piętami koń dał szczupaka i zaczął sadzić bokiem, wstrząsając ogonem i grzywą, ale wkrótce wyrównał się i pomknął pięknym kłusem.
— Zuch!... Zuch!... Doskonale... Antosiu, trzymaj się!...
Chłopak już konia zawrócił, uśmiechał się i kiwał głową. Gorzej poszło z woltą; na zwrocie młody jeździec zbyt się pochylił i na maluchną chwilkę stracił równowagę. Zbój podebrał
nerwowo boki, a gdy zwolnione strzemię trąciło go zlekka w podbrzusze, wierzgnął i poniósł...
— Trzymajcie, trzymajcie konia! — krzyknęła Zosia.
Obecni powstali z ziemi, nawet Włodzio rzucił swą rybę; rybacy przestali wybierać ryby i z otwartemi ustami przyglądali się harcom.
— Ostrożnie, ostrożnie! Zawracaj zwolna ku nam! — wołał Rwęcki.
Ale Antoś zdawał się nie słyszeć i pędził wprost w pole wielkiemi skokami.
— Na koń! — wołał Kazio. — Dawajcie konia!...
— Broń Boże! Ostatecznie go poniesie! — wstrzymywał Orsza.
Rwęcki jednak, przyjrzawszy się zachowaniu Zbója, innego był zdania; dosiadł pośpiesznie jednego wierzchowca, Kaziowi też uczynić to kazał.
Wątpliwa rzecz, czy udałaby się pogoń, gdyby Antoś sam nie zdołał nareszcie wierzchowca zawrócić.
W podskokach, błyskając wściekle ślepiami, chrapiąc i tuląc po sobie uszy, niósł Zbój teraz młodzieniaszka ku ognisku. Antoś już się w siodle umocnił i trzymając silnie tręzle w ręku, próbował uspokoić konia; na twarz wybił mu się gorączkowy rumieniec i duma zwycięska.
— Zsiadaj zaraz, bo powiem mamie! Wracamy do domu, dość już tego wszystkiego! — wołała Zosia.
— Tak, tak! Złaź zaraz, Antosiu, bo ciocia będzie się gniewać... Już podziwialiśmy twoje męstwo! Wracamy! — podtrzymała ją Cesia.
— A ryby? — spytał Orsza.
— Po ryby przyślemy Marcinkowską, albo pannę Małgorzatę...
— My zostajemy! — dudnił basem Włodzio — Teraz najciekawsze.
Został również Karpowicz, który pilnie notował w notesiku wyrażenia i poglądy, jakie wypowiadali zajęci rybołówstwem chłopi.
— Przedziwne! Jędrne i głęboko narodowe! Niezmiernie wiele w tych wyrażeniach i poglądach zmierzchłej przeszłości! Doprawdy!
Wróciły do dworu panny z Rózią oraz Izydą, a Rwęcki pojechał na Zbóju.
Było co podziwiać.
Koń i jeździec zlewali się w śliczną całość.
Zastygłe w posągowej mocy a swobodne w ułożeniu członki mężczyzny podkreślały niecierpliwą siłę drżących mięśni i pulsujących żył wierzchowca. Cienkie nogi zwierzęcia zdawały
się muskać ziemię z niechcenia. Czuć było, że pragną, że gotowe są wyciągnąć się na dany znak w okamgnieniu, jak struny, i ponieść piorunem poprzez pola, kamienie, zarośla i jary jeźdźca,
tkwiącego na czarnej chmurze ich dygocącego ciała. Szerokim piersiom brak było powietrza w spokojnym oddechu, w chrapach błyskała krew, pod rozwianą grzywą gorzały wyszłe z orbit oczy, a odsądzony daleko ogon płynął w powietrzu, jak ster. Ruchy lekkie, rzeźkie, jakby lubujące się noszeniem ciężaru, miały wdzięk potęgi, dobrowolnie poddającej się cudzej władzy.
I ten sam wyraz hamowanej potęgi miała sucha twarz Rwęckiego, rozświetlała ją prócz tego obecnie jakaś radość dokonanego w duchu wyzwolenia, jakaś ciesząca się z chwili życia szalona beztroska.
— Śliczny!... — szepnęła Cesia. — Śliczny!
Zosia odwróciła głowę, ale z pod przymkniętych powiek wzrok jej wciąż szedł niepostrzeżenie za jeźdźcem.
Daremnie jednak szukał dziewczyny Rwęcki po przyjeździe do Zacisza: znikła tak nagle, że nawet Cesia nie wiedziała, gdzie się podziała. Chmurny Rwęcki chodził po ogrodzie i słuchał
w milczeniu zgryźliwych dowcipów Izydy, aż nagle, gdy przyłączyła się do nich Cesia, porzucił oboje bez tłumaczenia się i odszedł do dworu.
Minął salon, minął jadalnię, zajrzał do gabinetu. Drzwi i okna były pootwierane — wszędzie pachniała przyjemna świeżość dawno opuszczonych pokojów, wszędzie panowała pustka i cisza. Wtedy skierował się do kurytarza i wyszedł do małej sionki, skąd prowadziły schody na górę. Słuchał pilnie z bijącem sercem, gdyż wydało mu się, że tam cichutko skrzypnęły drzwi; nie były to jednak drzwi od pokojów panieńskich. Wahał się, co ma robić, czy iść dalej na górę, czy cofnąć się i zaczekać, aż odejdzie niepożądany świadek, gdy wtem ujrzał w ciemnym kwadracie klatki schodowej złotą postać Zosi. Miał wrażenie, że płakała, gdyż chusteczkę trzymała przy ustach i twarz miała jednostajnie czerwoną. Ale nie zdawała się zdziwioną spotkaniem.
— Panno Zofjo! Muszę z panią pomówić...
— Owszem, sama chcę tego! Zejdziemy do salonu!
— W salonie nam zaraz przeszkodzą... Tymczasem ja muszę wytłumaczyć... wszystko...
— Dobrze! Ponieważ to... ostatnia nasza rozmowa, zgadzam się — pójdziemy do ogrodu! Niech pan idzie do altanki nad stawami i zaczeka...
Jej prostota i spokój zaniepokoiły go, znikła zuchwała, beztroska i pewność siebie. Gdy Zosia weszła do altanki, siedział na kamieniu znowu zgnębiony i cierpiący. Dostrzegłszy ją, wstał, ale głowy opuszczonej nie podniósł...
— Słucham pana...
— Dlaczego... dlaczego pani tak... tak przesądza... wszystko, nie wiedząc, potępia?... — zaczął niezgrabnie. — W jednej chwili zniszczyła pani to, z czem tu przyjechałem... Zdawało mi się, że znalazłem wyjście... wyjście dla wszystkich
dobre, szlachetne wyjście... Postanowiłem pani wszystko... wszystko... opowiedzieć... wyjaśnić, ułożyć... razem z panią.
— Niepotrzebnie pan się trudził! Przecież pan już pisał... — odszepnęła z goryczą.
Podniósł oczy i spostrzegł, że ona znowu stoi zapłoniona z opuszczoną głową, i radość dzika, jak płomień, szarpnęła nim do głębi.
— Kiedy... to zupełnie co innego — zaczął cicho. — Zaszły zmiany... Nawet nie wiem, skąd i dlaczego... jak się to stało! Zdawało mi się, że już nie wytrzymam w tej próżni, że już lepiej... rzucić się w przepaść. Wtedy napisałem ten list, czego... widząc, jaką pani sprawił przykrość, bardzo żałuję... To się już nie powtórzy...
— Doprawdy? Szczególne postanowienie! — roześmiała się przykro.
— Niech pani wierzy, albo nie, ale doprawdy, kiedym pisał, zdawało mi się, że... cała krew... uchodzi... mi z serca... na ten list. Byłem tak strasznie wyczerpany, że gdym po odjeździe tego chłopca zrozumiał, co uczyniłem, nie miałem już siły ani sam zawrócić go z drogi, ani nawet posłać po niego... Niech będzie, co chce!... I dopiero, kiedym sobie tak powiedział, nastała w mej
zmąconej i doprawdy nieszczęśliwej duszy błoga cisza, wstąpiła otucha, że przecież musi być jakieś wyjście, że przecież dalej tak żyć niepodobna!... Spytałem się samego siebie, zażądałem
bezwzględnie szczerej odpowiedzi: poco, dlaczego się męczę? poco walczę? z kim i z czem?... Wszak to moje pierwsze i ostatnie uczucie, jedyne, jakie w życiu zaznałem!... Dlaczego mam koniecznie ten niespodziany podarunek losu deptać i marnować!?... Myślałem, że już go nie poznam, że odejdę z tego świata, jak tysiące niewinnie a strasznie pokrzywdzonych, nie kochający i nie
kochany... Komu to potrzebne?... Dziwna, bezużyteczna a okrutna ofiara!... Czyż nie lepiej uczynię, jeżeli oddam mu się swobodnie, niczego nie spodziewając się, niczego nie żądając, poprostuy pozwolę sobie nakochać się, naszaleć, napatrzeć!... A potem niech będzie, co chce... Wszak pani pozwoli!? Nieprawda!? Dlaczegożby pani miała mi zabraniać!? Wszak pani nic nie grozi!?... Wszak pani zupełnie nic na tem nie zależy, że tam ktoś, patrząc na panią, jak na obraz cudowny, czuje niewysłowioną z tego radość i rozkosz i dziękuje ci za to tylko, że jesteś...
Mówił coraz goręcej, coraz ciszej...
— Nie mogę... nie mogę... więcej!... — wyszeptała, opierając się ręką o stół.
Patrzał na nią przez chwilkę zamglonemi od bólu i tkliwości oczyma.
— Odejdę... Wyjadę do Ameryki... Wreszcie zniknę... na zawsze... Chce pani... Dość jednego wyrazu!...
— A Marynia?
— I tak mnie niema!...
Otrząsnął się.
Milczeli przez dobrą chwilę.
— Doprawdy, może... najlepiej będzie, jeżeli... pan... wyjedzie! Czyż pan, taki silny, taki dzielny, nie może się przezwyciężyć?... Doprawdy, nie jestem warta!...
— Przezwyciężyć się!... Próbowałem. Pani wie, pani dobrze wie, że próbowałem. Ale krzywda i przymus, który sobie zadaję, napełnia mnie jedynie bezskuteczną goryczą. Staję się chmurnym, przykrym, niesprawiedliwym i nieznośnym dla wszystkich, a najwięcej może dla samego siebie... Nie znoszę ucisku... Gdy postanowiłem skończyć z tem, być sobą, być szczerym i jednolitym, odrazu stałem się lepszym, wróciła mi dawna życzliwość dla całego świata, która jest moją istotą i siłą... Nawet dla Marji jestem wtedy lepszy!... Ale ponieważ to jest niemożliwe, pozostaje mi jedno tylko — godne wyjście!... — dodał
posępnie. — Żegnam panią!
Zosia upadła na ławkę i zakryła twarz rękami.
Rwęcki patrzał na nią chwilkę z żałością, poczem ukląkł, i usta jego tknęły leciuchno rąbka jej szaty. Czuła następnie, jak te usta gorące przeszły na dłoń jej, opuszczoną bezwładnie na
kolana, lecz nie miała już siły jej cofnąć.
Pani Rwęcka wróciła z Warszawy uspokojona i prawie wesoła, a Józio — pełen tęczowych nadziei, oraz najrozmaitszych projektów. Nie zepsuła mu humoru nawet rozmowa z Kalasantym, który zaraz zjawił się ze skargami na chłopów, na kradzieże i szkody w lesie, na wyzwiska i pogróżki.
— Wszystko było, ale tego jeszcze, wielmożny panie, nie było, żeby od „wronich ojców“ wymyślali mi, niby z tej racji, że panu Opackiemu kiej nie kiej dla żartu wronę zaniosę... Tego
już nijak ścierpieć nie mogę i za służbę, musi być, podziękuję, bo to zły znak...
— Głupiś!... Gwiżdż sobie na ich wymyślanie!... Teraz chcesz odejść, kiedy koło lasu największa robota i dobry czeka cię zarobek!... Zresztą do Nowego Roku dosłużyć musisz, boś już większą część zasług wybrał... a skąd je oddasz!? Skończy się to wszystko prędzej i lepiej, niż się to wam wydaje... Tylko cierpliwości!... Bez gwałtu, bez krzyku!
Skoro jednak sam szkody w lesie obejrzał, trochę się zakłopotał. Nietyle zmartwiły go kradzieże, gdyż to była rzecz zwykła, ile okoliczność, że wiele z nacechowanych już drzew pożółkło i zaczynało schnąć. Pilniejsze ich zbadanie wykryło, że były u dołu dokoła podpiłowane. Miało to już cechy złośliwej, planowej roboty...
— Trzeba złapać, mój Kalasanty, to trudno!... Musisz upilnować i piły odebrać... Zaskarżymy do sądu... Inaczej oni tu nam pół lasu popsują!... Co za niegodziwcy!? I jaki w tem mają interes!? Ale jeżeli to zaciszanie, to, Bóg świadkiem, grosza nie zarobią przy zwózce i wyrębie!... Wszystko ma swoje granice!... — wołał rozgorączkowany i pogróżki swoje powtórzył głośno przy obiedzie, patrząc wyzywająco na Karpowicza, na Zosię, na Cesię i Izydę...
— Ani myślę!... — odrzekł ten, chowając głowę w ramiona. — Panno Zofjo, umie pani tak palcami przekładać.
Rąbał, rąbał siekiereczką,
Narąbał szesnaście!...
E!... Nic pani nie umie!... Od niejakiego czasu taka pani nie-po-jęta... a psik, na zdrowie! chciałem powiedzieć — niepojętna!...
— Jak do czego!... Przecież nie do pana
głupstw!... — oburzyła się Cesia.
— Pewnie, że nie!... Nie jestem... berajterem!...
— A to co nowego?
— Zdradzi nas ten przebrzydły papla, zobaczycie!... — szepnął Włodzio, nachylając się do kolegów.
— Mamusiu, o której jutro jedziemy do Łętowic zrana, czy popołudniu?... — przerwał dyplomatycznie rozmowę Antoś, zwracając się do matki.
— Prosiła pani Żarska, żeby młodzież przyjechała zrana, zaraz po kościele, ale ja z pannami przyjadę dopiero popołudniu... Wcześniej nie możemy... Sukienka Zosi nie będzie gotowa. Proszę więc o tem pamiętać i przyszykować się.
— A możemy, mamusiu, konno?
— Możecie...
— To już nie ja!... Ja się w sprawie koni zaliczam do panien!... — wtrącił Izyda.
Wstawano od stołu, i hałas przerwał dalszy ciąg rozmowy. Panny udały się do swoich pokojów robić przygotowania do jutrzejszej uroczystości, a chłopcy rozeszli się po kątach, nie wiedząc, co z sobą począć.
— Już niedługo, już niedługo fahren, fuhr, gefahren!... Ale wiecie, może i to lepiej!... Jakoś wyczerpało się wszystko... Chyba, że Rwęcki urządzi polowanie z chartami, albo Józio pozwoli
puścić ogary na Sobień... Bo co więcej zostało: nic już!... Można zabrać się do szkolnej orki bez żalu!...
— Ja bo się tam do niej nie palę!... — bąknął Włodzio, puszczając kłęby dymu.
Kazio słuchał rozmowy ze ściśniętem sercem; nie uśmiechał mu się wcale powrót do brudnych, dusznych, cuchnących ulic, do ciasnych pokoików, pełnych miejskiego kurzu i huku. A choć obiecywał Antosiowi, że na Boże Narodzenie znowu do Zacisza, przyjedzie i że będzie przyjeżdżał co rok, aż do końca gimnazjalnej nauki, mało sam w to wierzył. Już zdążył doświadczyć, jak zmienne bywają życia koleje. Nawet miał bolesne przeczucie, że nigdy już, nigdy nie ujrzy tutejszych cudnych lasów, kwietnych łąk i pól szumiących, wyzłoconych słońcem, gdzie pierś dyszy tak łatwo, a rozradowane oczy błądzą w sine bezkresy... Nie ujrzy srebrnej smugi rzeki, płynącej z cichym szmerem ku morskiej dali, nie usłyszy poważnego grania wichury w konarach wiekowych dębów na Sobieniu, huku strzałów myśliwskich w ciemnym borze, nie popędzi na spienionym koniu naprzeciw piorunom...
A co najważniejsza, że panna Zofja wyjdzie pewnie zamąż!
Nawet słyszał, jak mówiła pani Rwęcka do pani Tołłoczkowej, że już czas... Ha, doprawdy, niewiadomo, czy warto żyć na świecie!
Pod wpływem tych myśli uczuł pociąg do poduszki, ucieczki strapionych, w którą najłatwiej i najbezpieczniej schować łzy. Skierował się więc do starego dworu, gdzie stało jego łóżko.
Na ganku trafił na Józia, rozmawiającego z Mordką.
— Więc cóż pachciarz chce ode mnie?
— Ny, ja nic nie chcę. Ja tylko mówię, jak to może być, proszę pana, żebym ja został bez niczego?... Niech jasny pan sam pomyśli, przecież ja mam dzieciów, mam żonę... Ja muszę żyć... Co ja będę robić, jeżeli taki interes beze mnie się obejdzie?... Gdzie ja się podzieję... Przecież ja w tym interesie chodził... Przecież w mojej karczmie pan komisarza przyjmował i o tem wtedy wielmożny pan rozmawiał z nim... Niech sam jaśnie pan osądzi, czy to może być tak bez niczego, bez żadnego zysku?...
— Słowem, żądasz faktornego w sprawie, w której nic nie robiłeś, a nawet... przeszkadzałeś!? Co? Bo do karczmy nie ja komisarza prosiłem, a sam przyjechał!...
— Boże uchowaj!... Pan powiedział, co ja miał przeszkadzać!... Poco ja miał przeszkadzać?... Dla mnie kto kupi, wszystko jedno, byle ja mój kawałek chleba miał... Wielka rzecz, przy tylu tysiąców te kilkadziesiąt rubli dla biednego żydka na dokładkę...
— Paradne!... Paradne!... — śmiał się Józio. — Cóż wy sobie myślicie, żeście nas na wieczne czasy w arendę wzięli!? Ani myślę!...
— Poco my mieli w arendę brać!?... To wcale nie jest tak... Niech jaśnie pan posłucha: to jest tak, że jak drzewo koło drzewa rośnie z tej samej ziemi, to ono chce, czy nie chce, musi go od wiatru zasłaniać... Czy to ja winien, że ja tu wyrósł, że to jest moja ziemia, że moi ojcowie z Kocmołowa a dziad z Opola... Niech wielmożny pan osądzi, skąd ja mogę mieć inny dochód? Gdzie ja się podzieję?
— Dobrze, dostaniesz, o co prosisz... nawet więcej, ale... pomożesz mi wykryć... kto mi tu szkody robi!?...
Żyd zmieszał się, zamilkł i brodę pogładził.
— Tego ja nie wiem!... Co? Jakie szkody!? Zwyczajne szkody!... Chłopi robią, jak chłopi, oni, wiadomo, wytrzymać nie mogą bez szkody w lesie... Wszyscy robią...
Józio przyglądał mu się uważnie i kiwał głową.
— Dobrze, dobrze!... Idź już, będę pamiętał!... Ach, to ty, Kaziu!... — zwrócił się do Piotrowskiego. — Czegoście to narobili w miasteczku?... Ładnie, ładnie!... Myślałem, że jesteś poważnym chłopcem, a tu... miód i Boruchowa Róża!...
Kazio milczał, czerwony jak burak, i oczy chował pod opuszczone powieki. Nie, stanowczo!... Co za hańba! On nie chce jechać na żadne imieniny... Dość ma tego bezmyślnego kręcenia się, pijatyki, papierosów, sprośności Włodzia, dowcipów Izydy... Dobrze mu tak!... Zasłużył zupełnie, gdyż małodusznie nie wytrwał w postanowieniach!... Od dziś wraca do swoich książek, do spartańskich prawideł, do gimnastyki, którą zupełnie ostatniemi czasy zaniedbał. Trzeba się dźwigać, hartować...
Zawrócił do bibljoteki i prześlizgnąwszy się pogardliwym wzrokiem po roju powieści, wybrał Buchnera „Siła i materja“, dodał do tego „Logikę“ A. Baina, „Niewolę kobiet“ J. S. Milla, „Samopomoc“ Smilesa, „Fizjologję“ Lewesa i trochę drobiazgów. Obładowany książkami, jak wielbłąd, poszedł do starego dworu i zamknął się na klamkę w niskich, ciemnych pokojach.
Przez otwarte okno dolatywały go z ogrodu wesołe śmiechy, wołania i rozmowy kolegów, tupot rozigranych nóg, szelesty sukien panieńskich, ciepły wietrzyk niósł upojne zapachy jesienne —
dojrzałych owoców, kwiatów miodowych, piołunów, tymianku, przegrzanych mchów i wrzosów, winny aromat wczesnego listopadu... Zielone desenie kołyszącego się listowia, złoto przesączającego się przezeń słońca, szafir dalekiego nieba wabiły go, niepokoiły, ciągnęły ku sobie... Nie ustępował jednak pokusom i przymknąwszy
oczy, zatknąwszy uszy, czytał zawzięcie: „Poznanie zatem, wyobrażenie, idea pewnego przedmiotu konkretnego, jest zebraniem wszystkich tych czynności umysłowych, upatrujących w rzeczach różnicę lub podobieństwo, utkwionych niejako i zachowanych w umyśle, dzięki zdolności, którą nazywamy pamięcią: dzięki to
pamięci możemy odróżniać i porównywać wrażenia obecne lub minione i gromadzić mnóstwo nabytków umysłowych, zwanych wyobrażeniami, wiadomościami, myślami“...
— Właśnie — myślami, to najważniejsza! Nadewszystko trzeba wyrobić sobie przewagę chłodnego rozumu nad wszelkiem uczuciem, wszelkiemi zachciankami!
Nie uśmiechną ci się zdala
Koralowe dziewcząt usta,
Nie zawita ci myśl pusta...
deklamował wyśmiany przez Izydę wiersz.
Tak go zastał Antoś, a widząc, że nie odwraca ku niemu nawet głowy, twardo opartej na łokciach, zajrzał mu przez ramię i szepnął żałośnie:
— Takie buty!? Może i do Łętowic nie pojedziesz?...
— Poco ja tam?... Kręcić się wkółko po salonie, albo spijać się obrzydliwem wińskiem!?
— Patrzcie, jaki Seneka!
— Wcale nie Seneka, ale przyznaj sam, że nic w tem mądrego, żeby, ni z tego, ni z owego, mężczyzna i kobieta brali się wpół i kręcili wkółko, wyrabiając nogami różne fikasy do taktu głupiej muzyki... a obok nich inna para robi to samo... I tak cały salon się kręci, niewiadomo poco, jak gromada warjatów... I poco? naco? W jakim celu? A potem nagle wychodzą do drugiego pokoju i wlewają sobie w gardło obrzydliwą lurę, od której w głowie się kręci, i tracą resztki rozumu, którego i tak za dużo nie mają Polacy!... — wyrecytował jednym tchem.
— W takim razie wszystko odrzucić należy!... Bo naprzykład: życie!... Co to jest życie?... Człowiek kładzie się, zamyka oczy, chrapie, śpi, potem wstaje, szoruje się mydłem i wodą, wkłada do ust kawałki chleba i mięsa, obraca językiem, kicha, nos wyciera, gada, śpiewa i t.d. Wszystko to w gruncie rzeczy bardzo głupie... I poco, zapytam się ciebie? Powiedz mi, poco?...
— O, to zupełnie co innego... Życie... to jest,
widzisz... przedewszystkiem przemiana materji!
Nadszedł Włodzio i, kurząc pipę za pipą, słuchał z widoczną przyjemnością sporu, do którego nie potrzebował się mieszać. A gdy zapaśnicy zwracali się zapalczywie wprost do niego, mruczał niewyraźnie:
— Tak!... Hm!... To jest... Niby!... Faceci jesteście... Prawdę powiedziawszy!... Racja...
Obaj byli z niego niezadowoleni.
— Cymbał jesteś!... Nie słuchasz, co do ciebie mówią!... — krzyczał nań Antoś.
— Tu nie może być zgody... Albo ja, albo on: wybieraj!... — Albo jest dusza, jakaś metafizyczna istota, która siedzi w ciele, jak w futerale, albo jej niema!... — wołał Kazio.
— A twoja siła życiowa, to gdzie siedzi?... Co ona lepszego? — oburzał się Antoś. — Słuchaj, Włodziu, sam osądź... — zwrócił się do przyjaciela.
Lecz ten już spał, wyciągnąwszy się na łóżku wygodnie w butach i ubraniu, z munsztukiem od
papierosa w ustach.
— Zrana hantle i kąpiel. Potem „Logika“, bo to jest najważniejsza nauka, nauka myślenia. Następnie „Lewes“ i „Buchner“ — do obiadu. Po obiedzie mała przechadzka dla zdrowia, potem
Lelewel, znowu kąpiel, hantle, albo ćwiczenia na reku, przechadzka, rozmowa, zajęcia towarzyskie... Tu można urozmaicać: skakanie, konna jazda, i wszystko... Wreszcie wieczorem do poduszki Smiles, dla pokrzepienia charakteru... Chociaż zostało wszystkiego dziesięć dni, ale zawsze opłaci się! Jeżeli dziennie przeczytam każdej rzeczy choć po pięć stronic, to będzie razem dwieście stronic... Wcale więc nieźle — rozważał Kazio, leżąc rano w łóżku.
Koledzy spali, przewracając się niespokojnie i broniąc od dokuczliwych much. Kazio wstał niezwłocznie, choć było bardzo wcześnie i, wypełniając zamiary, wywlókł z pod łóżka zakurzone
hantle. Jego oddech, gwałtowne ruchy i skoki obudziły Antosia. Patrzał z pod kołdry na wściekły rozmach członków przyjaciela i bąknął, napoły drwiąco, napoły żałośnie:
— Więc nie jedziesz, stanowczo?
— Nie — nie jadę. Dość warcholstwa i próżnowania. Dojdziemy w ten sposób wprost do saskich czasów: jedz, pij i popuszczaj pasa! Dałem sobie słowo!...
— Ostatni raz, Kaziu... Przysięgam ci! Nie można nie być u Żarskich na imieninach, obrażą się, ty nie znasz tej wiedźmy!... I matka nie poz woli!
— Róbcie, jak chcecie!... Ja słowa złamać nie mogę... Możem go dał nieopatrznie, ale już muszę dotrzymać!
Nie uległ nawet namowom pani Ramockiej, którą trochę zdziwił niewytłumaczony jego upór.
— Jak uważasz, jak uważasz, chłopcze. Nikt cię, moje dziecko, gwałtem nie zabierze! — mówiła cokolwiek rozżalona.
Kazio spojrzał na nią wilgotnemi oczami; miał wielką ochotę przypaść jej do kolan, utopić swą czochratą głowę w jej sukniach i wyznać wszystkie grzechy, wady i ułomności, opowiedzieć o wyprawie do miasteczka, o miodzie u Borucha, o miłości do panny... Zofji, o wzrastającem upodobaniu do rozpustnych opowiadań Włodzia, o ogarniającej go zniewieściałości, o zaniedbaniu gimnastyki, o bezcelowem marnowaniu czasu, o swem wzrastającem łakomstwie, lenistwie, gniewie, pysze... I następnie, o niezłomnym postanowieniu poprawy i zamierzonym umartwieniu. Lecz ponieważ postanowił również skonczyć raz na zawsze z wszelkiemi sentymentami i oduczyć się od gadatliwości, więc w milczeniu wysłuchał wszelkich „niesprawiedliwych“ uwag i z opuszczoną posępnie głową wymknął się do starego dworu spełniać swój plan.
Tutaj przekonał się, że dusza ludzka istotnie musi się składać z wielu chemicznych atomów... Czuł ich nawet w sobie, jakgdyby za dużo. Podczas gdy z trudem zmuszał jedne do zagłębiania się w niezmiernie subtelnych dociekaniach o różnicy między „czerwonym" i „nieczerwonym“, inne wybiegały niesfornie nazewnątrz i szeptały mu wieści z ganku, z dziedzińca, z nad stawów...
...Oto poszli do stajni... zaraz wyprowadzą konie!... Nie, pojadą bryką... Karpowicz też jedzie z nimi... Józio gniewa się na furmana... Czego te ogary tak ujadają?... Izyda stroi żarty...
śmieje się... Aha, panny... Idą tutaj... wszyscy idą... Tego tylko brakowało!... Nie, to Antoś i Włodzio...
Zrobił surową minę i nos głębiej wsunął do książki.
— Więc stanowczo nie jedziesz?... Cóż robić!... Bywaj zdrów, Sokratesie, i trzymaj się ciepło!... Jutro przyłączymy się do ciebie!... — żegnał go Antoś, opierając mu rękę na karku.
— Daj mi pokój, proszę cię!
— Doprawdy, Kaziu, nie gniewaj się! Masz rację, trzeba się wziąć w kluby. Ale tym razem mama każe! Będzie pewnie egipska nuda! Samo uroczyste nabożeństwo — to już rozkosz niemała, a proboszczulek nie omieszka jeszcze palnąć kazańka!... A jakże!... Pani Żarska nie przepuści. Imieniny zawsze zaczyna wizytą galową u Pana Boga, no, i całą parafję rozumie się, tam ze sobą prowadzi... Gdyby mama pojechała z pannami, to za tym szańcem możeby się udało
wykręcić, spóźnić, uciec... tego ten! Ale tak będziemy, Włodziu, musieli śpiewać: „Te Deum laudamus, Regina Bronislausa de Żarska!“ — zanucił basem.
— Wy to wszystko bierzecie zaraz bardzo do serca, a ja pocichutko zdrzemnę się na ławce, i nikt nawet tego nie zauważy. Potem na całą noc jestem świeży jak rydz — przekładał Włodzio.
— A pfe, a pfe!... panie Solidalisie Marianusie! To ty tak oszukujesz Pana Boga?
— Wcale nie! Nikogo nie oszukuję i nikomu to nie szkodzi... Nikomu nie dowodzę, że świat powstał z ameby!...
Odeszli, spierając się o podstawy moralności.
Kazio został sam.
I naraz w starym dworze, w ogrodzie, w całym ogromnym zewnętrznym świecie taka nastała cisza, że weszła mu nareszcie do głowy i serca.
Gdy zadzwonili na obiad, czuł wielki przyrost wiedzy i z niezmierną powagą skierował się do jadalni. Spostrzegł wszakże przez uchylone drzwi, że jeszcze wazy niema na stole, że pani
Ramocka jeszcze nie przyszła, że są zato panny, i, co najgorsze, Izyda... Nie pojechał więc z chłopcami... Wygodniś... Zawsze wkręci się do powozu!...
Poczekał w bibljotece, aż wszyscy usiedli do stołu, wtedy ukłonił się w progu i zajął cichutko swe miejsce. Czuł, że czyste sumienie bardzo mu zaostrzyło apetyt. Panny miały głowy w papilotach, obiad był krótki, rozmowa toczyła się ospale przeważnie o falbankach, bluzkach, koronkach i rozmaitych kwestjach balowych. Chcąc uniknąć widoku wyjeżdżających, oraz ponownych kuszących namawiań, Kazio skorzystał, że nastała
godzina „przechadzki dla zdrowia“, wziął strzelbę, tom Lelewela i tyłami ogrodu przemknął się na Sobień.
Chociaż znał bór doskonale, choć tylekroć przeplądrował jego ostępy razem z Antosiem, z Włodziem, z pannami, tym razem wydały mu się i drzewa, i sam las jakieś inne, piękniejsze,
urokliwsze, bardziej tajemnicze. Podziwiał, jakgdyby po raz pierwszy spostrzegał ślimacze zakręty dróżek, ginących zagadkowo w szmaragdowych cieniach leszczynowej gęstwiny, ogarniał
zachwyconym wzrokiem nieprzeliczone kolumnady złotych pni, strzelające ponad krzaczastem poszyciem: wsłuchiwał się ciekawie w cichy poszum wyniosłych koron, dzierzganych zgóry złotem, w łagodny świegot i poświstywanie ptaków, przebijane rytmicznie w głębi boru głuchem kuciem dzięciołów. Zastanawiał go i mile straszył łoskot szyszki, oblatującej niespodzianie z wyniosłego konaru, szelest kory, strąconej przez wiewiórką z nieruchomej rosochy, albo trzask sęka, obłamującego się niespodzianie ze starości. Z lubością śledził nagłe, przyczajone przeloty siwych turkawek. wśród miedzianych gałęzi ledwie kołyszących się szczytów, metaliczny błysk skrzydeł kraski w smudze słońca, czarny cień żołny, ginącej bezdźwięcznie w fioletowych przeborach lasu, zuchwałe ruchy mysiego królika, nie
większego od motyla, uwijającego się tuż przed nim u kostropatych odziemków pni, u guzowatych korzenisk i wykrotów, ubranych jeżynami, paprociami, leśnym powojem i jagodnikiem. Zielony, cętkowany wąż przepełzł przez drożynę, sycząc cicho i kołysząc dumnie wzniesioną głową, szara jaszczurka zwinnie uciekła w zielska...
Szczęśliwy to był dzień — tyle miał wydarzeń, co żaden! Kazio błąkał się pełen radości, w poczuciu, że nic go nie niewoli, że nikt nań nie czeka... Szedł za okiem, za słuchem, nęcony to bursztynowym blaskiem żywicy, lśniącej świeżym wypotem na dalekiej przyciesi, to cudnym szafirem nieba, otwierającym się nagle w luce urwistego przesmyku...
Zapomniał, że miał strzelbę, i gdy niespodzianie naskoczył na zająca, który stanął słupka i wpatrywał się weń długo zmartwiałym z przerażenia okiem, zamiast strzelać, rozśmiał się jeno przyjaźnie i klasnął w ręce...
Tak posuwając się wolno, znalazł się niepostrzeżenie na krawędzi borsuczego parowu. — Doskonałe miejsce dla studjowania Lelewela!
Przykląkł cichutko, a potem położył się na krawędzi osypiska i otworzył książkę. Nie czytał jednak, lecz patrzał chciwie przed siebie na otwory nor, czerniejące, niby paszcze dział, z tamtej strony jaru w kopanicach żółtych piasków...
— A co, gdyby tak wyszedł który!...
Nawet wydawało mu się, że w jednej z dziur mignęła ostra mordka. Postanowił więc sprawdzić, czy z wylotu nie wieje „ciepło“ i zsunął się ostrożnie na dół wądołu, gdzie ukryty pod splątanym kożuchem wiklin, bluszczów leśnych, paproci, skrzypów, nawpół zmurszałego chróśniaku, omijając omszałe głazy, szemrał maluchny ruczaj. Miejscami było go jeno słychać, jak gaworzył, pluskał, szeptał i wzdychał, sącząc się w niewidzialnych szczelinach, miejscami płynął wartko po otwartem łożysku z błyszczącego piasku, z okrągłych kamyków i wypłukanych muszelek;
w jednem miejscu tworzył on maluchną łachę pozornie nieruchomej, prawie czarnej wody, która, niby żywe oko, odbijała srebrno okalającą ją rzęsę traw, oraz odwrócony strop dalekiego ciemnego boru, z smugą błękitnego nieba nad jarem.
Gdy chłopak pochylił się nad wodą, odbiła ona natychmiast i jego rumianą twarz z koralowemi ustami, za którym połyskiwała groźnie lufa dwururki.
Podziwiał się czas jakiś, i zdążył zauważyć, iż woda błyszczy dlatego, że nie stoi, lecz płynie, cicho, niepostrzeżenie, nieustannie, jak czas, że jak życie zwiewa wciąż z siebie opadły pył, że unosi z prądem drobne kruszyny, opadłe listeczki, proch stlałych korzonków, że jednocześnie porusza łagodnie włoski wyścielających dno porostów, i że tam w tych porostach tają się jakieś twory, jakieś niezmiernie zajmujące dziwadła, złoto nakrapiane, okropnie opancerzone żuczki, długie, jak węże, robaczki, wąsate i kosmate drapieżce...
Właśnie badał ich zdradzieckie pogonie, napady i myśliwskie fortele, gdy usłyszał niespodzianie nad głową głosy i, podniósłszy oczy, spostrzegł u powstańczej mogiły dwie ludzkie „mary“.
Na chwilę zdrętwiał z przerażenia, ale rychło poznał Józia z nieodstępnym Kalasantym, więc powstał uradowany.
— Aha, to ty, Kaziu! Więc nie pojechałeś? Prawda, prawda... Zapomniałem! A co ty tu robisz?
— Przyszedłem... czytać!... — odpowiedział nieśmiało.
— Aha, dobrze, dobrze!... W takim razie, widzisz... — Józio zamyślił się na chwilę, poczem palec do ust przyłożył i dodał z tajemniczą miną:
— Gdybyś wypadkiem usłyszał w lesie jakie stukanie, to podejdź ostrożnie i... zobacz co to... Rozumiesz: nic więcej — zobacz i... biegnij natychmiast do dworu! Pamiętaj! Nie zapomnisz?... Co?
— Tak, rychtyk... Ino należy zapamiętać dobrze, kto! — potwierdził Kalasanty.
Odeszli równie cicho, jak przyszli.
Kazio powtórnie wyjął książkę z zanadrza, ale nie mógł czytać; bliskość mogiły, której przedtem nie zauważył, psuła mu nastrój. Chrząkał, pogwizdywał, wreszcie zaczął głośno czytać. Nic nie pomagało: nieprzezwyciężona, niejasna trwoga mąciła mu uwagę, rwała oczy ku fatalnemu wzgórkowi.
Aż spojrzał otwarcie z przeraźliwem drgnięciem na rozpięty w zmroku krzyż mogiły.
Stał on tam poplamiony krwawą rdzą, osędziały od liszajników, na podłużnym kopcu czarnej ziemi, porosłym kępiastą trawą leśną, usypanym suto żółtem igliwiem i listopadem. Dwa
czarne, wielkie żałobniki polatywały nad nim płochliwie.
Kazio podszedł ku balustradzie i przyglądnął się motylom, aż nagle uprzytomniał sobie, że tam u jego nóg, pod tą warstwą piasku i próchnicy, w oplotach korzeni, leżą szkielety ludzi, niegdyś pełnych życia młodzieńców, z błyszczącemi oczyma, ze zręcznemi, silnemi członkami, z krwią gorąco tętniącą w żyłach — śpią snem wiecznym, niegdyś dufni w siebie, zbrojni i odważni, jak on...
— Zabili ich!... zabili!
Nazajutrz od samego rana mżył deszcz i wiał zimny, zupełnie już jesienny wiatr.
Kazio z trudnością zmusił się do zimnej kąpieli, tembardziej, że używał jej sam jeden, gdyż zbalowani, pomęczeni koledzy spali do południa, obudzili się przed samym obiadem.
— Ale od jutra stanowczo przyłączam się do ciebie! — potwierdził obietnicę Antoś.
Włodzio kichał, pluł i ziewał wciąż tak straszliwie, że nic się odeń dowiedzieć nie było podobna. Przyjaciele nie tracili jednak nadziei nawrócenia i jego na lepszą drogę.
Tymczasem było nudno, było smętnie, było duszno i wilgotno w ciemnych pokojach starego dworu, a w nowym dworze było zupełnie pusto i tak cicho, że przykro było rozmawiać głośno. Wszyscy siedzieli po kątach, kryjąc tam kwaśny, pobalowy humor i senność. Panny w swoich pokoikach na górze leczyły wytańcowane na nogach
bąble; Karpowicz gdzieś znikł; pani Ramocka zamknęła się z Józiem w gabinecie, dla tajemniczych, gospodarczych narad; Tołłoczkowa drzemała jak zawsze w obszernym, obitym skórą fotelu. Skoro więc tylko na chwilę ustał deszcz, chłopcy wybiegli do ogrodu do grabowej alei,
gdzie rzędy pni łagodziły porywy wiatru, a wgórze gęsty strop zieleni chronił cokolwiek od słoty. Po ubitej deszczem wstędze alei tułały się już gęsto zżółkłe omioty strąconego listowia, blado przeświecały z boków kwatery ogrodu, zamglone stawy i okolice... Młodzież wałęsała się tam i napowrót, kurząc papierosy i przeżuwając wrażenia z wczorajszej uroczystości.
— Nic szczególnego! — mówił Antoś. — Właściwie było nudno...
— No, już nie wiem, czego chcesz!? Wina mieliśmy w bród, i mogliśmy używać, ile kto chciał, bo pani Żarska wszystkie starsze panie i panów zabrała, jak się patrzy, do „sinhedrionu“... Ach, ty, Kazik, pewnie nie wiesz, co to jest „sinhedrion“? To taka bóżnica! Tak nazwała Karolcia mały bawialny pokój, gdzie w Łętowicach zbierają się wszyscy starsi, rozsiadają się na kanapkach i fotelach, piją czarną kawę, likiery no i pytlują... — opowiadał z przejęciem Włodzio.
— I panowie też? — spytał Kazio.
— I panowie, o ile nie grają w karty... Nie pojmuję, doprawdy, o czem oni tak wciąż gadają... Wszystko przecież dawno wiadomo! Wiadomo przecież, że pan Opacki żyje ze swą gospodynią, a Żyd wieczny tułacz ma w każdem mieście na Wschodzie kochankę i dzieci coś pół setki, jak patrjarcha Abraham... każde innej wiary! Że Tyleccy jeżdżą od czasu do czasu łajdaczyć się do Warszawy... Wciąż wkółko, wciąż wkółko to samo! Nuda, mówię wam, smorgońska!... Zato nam doskonale!... Karolcia sprytna zawsze coś wymyśli, to butelkę szampana zwędzi, to tortu połowę nam przyniesie... Zuch facetka i... jędrna jak rzepa... Ja ją tak niby z niechcenia zawsze dotykam tu i ówdzie, to wiem!
— Co wiesz? Nic nie wiesz! O Karolci pewnie mówisz... Dotykałeś się, powiadasz? A gdzie i jak się dotykałeś? — dopytywał się Izyda, który również wyszedł na przechadzkę ze dworu i przyłączył się do nich.
Wziął Włodzia pod rękę i wysunął się trochę naprzód, bo po Antosia przybiegł Kacper z wezwaniem, żeby szedł do pani starszej, a Kazio pozostał sam wtyle, nie chcąc się przyłączyć do „obrzydliwego sowizdrzalstwa Izydy“. Ponieważ jednak mignęło mu imię Zosi w rozmowie kolegów, pilnie nadstawiał uszu.
— Nigdy nie wierz w tak zwaną cnotę niewieścią! — pouczał Izyda. — Jest to figiel, którego niema... A raczej istnieje ten figiel do pierwszej sposobności... Są to bardzo kruche granity... Jeżeli która mówi „nie“, to znaczy „tak“; jeżeli odpycha, to tylko po to, żeby ją z większą siłą atakowano; jeżeli krzyczy, to napewno wtedy, kiedy jej nikt usłyszeć nie może... Nie przestałem więc, choć usuwała się i nawet kopnęła mię parę razy... Cofnę trochę nogę, a potem znowu powoluchnu, niby wypadkiem, niby przez sen... W karecie ciemno... Zawsze, chłopcze, staraj się dostać do karety, gdzie są panny... Pani Ramocka śpi, poznaję to po jej oddechu, Cesia zwaliła się na moje ramię i aż chrapie... Więc znowu but ostrożnie wysuwam między nóżki, rękę zwieszam, niby nic, niby niechcący. Może usnęła, może myślała, że to... róg paltota. Co mi tam? Dla mnie skutek ten sam!... A zresztą może... sama chciała...
— Podły! Podły! Coś ty powiedział, nikczemniku!? Coś powiedział!? Powtórz! — wybuchnął nagle Kazio. Zaskoczył drogę studentowi i schwycił go za klapę surduta. Ten ze zdumieniem patrzał chwilkę na bladą, jak chusta, twarz chłopaka, poczem z gestem lekceważenia spróbował go od siebie odsunąć.
— O co chodzi?
Chłopak skoczył, jak żbik. Nim Izyda zdołał się opamiętać, już leżał na ziemi, a Kazio siedział na nim na wierzchu. Gdy nareszcie udało się Włodziowi i nadbiegłemu Antosiowi rozłączyć walczących, obaj wyglądali, jak worki zboża, unurzane w błocie.
— A to nicpoń!... — wołał zdławionym głosem student.
— Ja temu ulicznikowi nie daruję, ja mu kości połamię... ja mu... — syczał Kazio.
— Dobrze, dobrze!... O tem potem!... Trzymaj go, Włodzio!... A ty chodź... O cóż to poszło?... Niemożliwe rzeczy!... Taki skandal!... Jak pijani chłopi!... Bój się Boga, Kaziu, co się z tobą dzieje!...
Chłopak dał się uprowadzić, ale drżał jak w febrze, a gdy znalazł się w swoim pokoju, rzucił się nagle twarzą na stół i wybuchnął spazmatycznym płaczem.
— Ja tego nie przeżyję, ja tego nie przeżyję... Nawet powtórzyć tego ci nie mogę, co mówił ten,
ten... Albo on... albo ja...
Chłopak chwycił groźnym ruchem leżący w pobliżu rewolwer.
— Co to, to nie!... Dudki, bracie! Oddaj broń!... Zaraz oddaj broń!... Domyślam się, że wmieszana Zośka!... Dziwi więc mię, że ty chcesz, że ty chcesz... rozmazać skandal na całą okolicę!... Ładnie, ładnie!... Bo któż w tym wypadku najwięcej ucierpi?... Matka i ona!...
— Być może, ale ja nie mogę... Zresztą on mię... uderzył w twarz. Tego nie mogę darować, jak sobie chcesz!... Tego się nie darowywa!...
— To się da urządzić!... Są inne sposoby!... — dowodził Antoś, odbierając broń z obwisłej ręki
przyjaciela. — Napij się wody i uspokój przedewszystkiem, a potem naradzimy się...
Nalał mu szklankę i podsunął przed nos; Kazio usłuchał, poczem długi czas siedział pogrążony w posępnem milczeniu. Antoś chodził po pokoju i gwizdał.
— To ci frajda! Gotowe teraz wszystko wypłynąć przed matką! I nawet to, pocośmy jeździli do miasteczka.
— Nic nie wypłynie! Bo ja proponuję pojedynek amerykański... Kto wyciągnie gałkę, ten zostawi list: „proszę nikogo nie oskarżać o moją śmierć“... — odszepnął ponuro Kazio.
— Trochę za ostro... Zresztą nie wiem powodu i nie chcę się go dopytywać... Jednak...
— Ale pośredniczyć się zgodzisz?
— Owszem. Jeżeli ty uważasz się za obrażonego. Mogę im zanieść twoje warunki. Zawsze strona wyzywająca stawia najdalej idące wymagania, gdyż inaczej przeciwnik ma prawo je podwyższyć a wtedy — szlus! Znika sposobność do targów... Ale skąd wziąć drugiego sekundanta? W tem sęk!
Długo naradzali się nad tą kwestją.
— Możnaby posłać po... Witusia Domańskiego proponował nieśmiało Kazio.
— Gomóła i tchórz...
— No... a Grześ? Co na to powiesz?
— Ja nic! — Owszem, Grześ naogół porządny chłopak, a ja jestem demokratą! Ale on nie zrozumie sprawy. W dodatku Włodzio gotów się obrazić, że przysyłam mu syna lokaja... Znasz jego arystokratyczne poglądy... A on napewno będzie sekundantem ze strony Izydy, gdyż innego niema. Wtedy wyniknie druga sprawa z tobą i ze mną!... Ci ryżanie biją się o byle co, tego wymaga ich ustawa! Nie mam nic przeciwko temu,
owszem; ale to poplącze i skomplikuje sytuację!
— W takim razie może zwrócić się do Tolentego Żarskiego albo poprosić Tyleckich!
— Nic z tego! Znam ich, drą nosy i udają starszych... Wyśmieją nas i zaraz wszystko roztrąbią po okolicy. Lepiej poprostu poprzestać na dwóch sekundantach, każda strona po jednym!
— Ha, trudno! Mówię ci, że lepiej jeszcze amerykański, bo nie potrzebuje ani asysty, ani lekarza.
— Na lekarza poprosimy Karpowicza. A pojedynek amerykański ty sobie wybij z głowy... Skończone głupstwo i niczego nie dowodzi. Ślepy los szczęścia! Nie zgodzę się na niego za żadne w świecie pieniądze. Już ty mi pozostaw całą sprawę... Bądź pewny, że będę ostry i urządzę wszystko najlepiej... Wiesz przecie, że i ja tu wmieszany, bo poszło o moją siostrę, że chciałbym raz na zawsze dać nauczkę Izydzie, że jego
żarty muszą mieć granicę. Zresztą, skoro raz mię wybrałeś na swego sekundanta, to cała sprawa w moje przechodzi ręce... Czytałem o tem w podręczniku dla pojedynkujących się. Jeszcze go na wszelki wypadek przejrzę, bo jest w bibljotece.
Kazio kiwał przytakująco głową, a jednocześnie obcierał z rąk i twarzy błoto, oraz krople krwi, spływające z zadrapań. Antoś udał się natychmiast do nowego dworu, dokąd Włodzio odprowadził Izydę.
Zmieszał się trochę, znalazłszy studenta w jego pokoju, leżącego na łóżku, z twarzą, obwiązaną mokremi szmatami. Rozparty w fotelu Włodzio ciągnął z namaszczeniem jakąś nadzwyczajną „pipę“.
— Szanowny panie!... — zaczął uroczyście Antoś, stając pośrodku i zapinając guziki marynarki. — Przychodzą w imieniu kolegi mego i przyjaciela, Kazimierza Piotrowskiego...
Izyda usiadł na posłaniu i utkwił w mówiącego swe wolne od okładów oko.
— Aha, bardzo proszę!...
— Czuje się obrażonym i żąda satysfakcji!...
— Co?... Paradny!... Mało tego, że mię co najmniej na trzy dni wzroku pozbawił, jeszcze chce mię, widzę, zabić...
— Nie mogę wchodzić w szczegóły sprawy i sądzić, kto — komu więcej dał... Spełniam polecenie mego mocodawcy i dodaję od siebie, że w razie odmowy będziemy się uważali za zwolnionych od wszelkich względów towarzyskich i honorowych...
Włodzio wstał i mocno się zaciągnął, a Izyda znowu położył na łóżku.
— Owszem. Zwalniajcie się... Za parę dni wyjeżdżam do Warszawy... Czy to wam wystarczy?...
— Niema miejsca na kuli ziemskiej, gdzieby pan mógł się ukryć przed obowiązkami czci... —
cytował Antoś z „Poradnika“. — Będziemy pana ścigać wszędzie i na każdem miejscu...
Izyda znowu usiadł na łóżku.
— Więc o cóż wam chodzi?... Żebym go przeprosił?...
— Niech pan wybierze ze swej strony przedstawiciela, a my już to z nim ułożymy. Może pan być pewny, panie Szczepański, że dołożymy wszelkich starań, aby zadość się stało honorowi i sprawiedliwości...
W oku Izydy błysnął dawny humor.
— Morowe chłopy!... Cóż, Włodziu?... Co powiedzą o tem w waszej... Rydze? Widzę, że masz ochotę... Idź, idź, używaj!... Błogosławię cię... Jesteś w tym wypadku mężem opatrznościowym, coś w rodzaju iloczynu z polskiego warchoła i niemieckiego bursza... Doppelt Ritter!... Idź więc, idź!... A pamiętaj: nie daj się a... i mnie też. Dobierz sobie takiego drugiego, jak sam, szermierza i dajcie im w skórę!
— O, możesz być spokojny!... — odrzekł Włodzio, gasząc „pipę“. — Służę koledze choć natychmiast — zwrócił się do Antosia.
Wymknęli się do starego dworu, unosząc z sobą z bibljoteki, oprócz „Podręcznika“, jeszcze drugą książeczkę, pod tytułem: „Pojedynek, jego warunki i uzasadnienie“.
— I — wcale to niepotrzebne!... Upewniam cię... U nas w Rydze i Dorpacie nie mija dzień, żeby się coś podobnego nie stało... — mruczał Włodzio. Z odętych jego policzków poznał Antoś, że będzie miał trudny orzech do zgryzienia.
— Już ja tam wolę... po polsku!... — odcinał się.
I zaraz z miejsca pokłócili się, gdyż Włodzio zaproponowany raz jeszcze przez Kazia pojedynek amerykański nazwał „świństwem”, „tchórzostwem“ i „wykrętem”.
— Co to za bitwa!? Żadna bitwa!... Pif!... I koniec!... Bitwa to jest zawsze co najmniej dwóch facetów! I broń odpowiednia... Rapier, pistolet, szabla, to jest bitwa...
— Owszem, owszem!... Bardzo proszę!... Nie upieram się... Musiałem powtórzyć propozycję strony obrażonej!...
— Jakiej obrażonej!... On pierwszy zaczął... sam widziałem... Skopsał go jak nieboskie stworzenie!... Widziałeś sińce?...
— Nie mogę wchodzić w szczegóły... Zupełnie mi wystarcza oświadczenie mego... klijenta!...
— Dureń on!... Z igły robi widły!... Z byle głupstwa!... Czy ty wiesz, o co poszło?
— Nie chcę wiedzieć!... A klijenta swego obrażać nie pozwolę!... Proszę więc trzymać język za zębami, bo inaczej!... — ostro natarł na Włodzia Antoś.
— Z wielką chęcią!... Nic nie mam przeciwko temu!...
— W ten sposób nie dojdziemy do ładu, a to nie zabawka!...
— Tak, to nie zabawka!... — powtórzył Włodzio, robiąc rurkę z grubych warg i wypuszczając przez nią dech.
Po pertraktacjach, które przeciągnęły się aż do zmroku, wpadł nareszcie rozpromieniony Włodzio do Izydy, wołając od proga:
— Fu!... Miałem łaźnię! Twardy zbir ten Antoś! Ale wykwitowałem facetów doszezętu!... Krokum nie ustąpił!... Warunki wprost — boskie!
Umilkł, spostrzegłszy siedzącego na krześle Karpowicza.
— Wykładaj dalej, Włodek!... Dohtur wie wszystko!... Przecie bez niego nijak obejść się nie może w takiej potrzebie!...
— Właśnie, mówiliśmy i o tem i mieliśmy się zwrócić do pana.
— Widzisz. Więc smal dalej!...
— Pistolety gładkie, dwadzieścia kroków, do barjery, trzy strzały...
— Suto! I kiedyż to ma być ten... pogrzeb?
— Pojutrze rano, na polance, na Sobieniu!...
— Ach, smarkule, smarkule, to wam takie figle w głowie? Teraz, kiedy ojczyzna najwięcej potrzebuje sił młodych, ofiarności, męstwa... to wy... — zaczął, powstając, Karpowicz.
— Wymawiam sobie, wymawiam sobie!... — wyjąkał, czerwieniąc się Włodzio. — Nie potrzebujemy nauk!...
— A wiem, wiem, że tu nikt nauk nie potrzebuje... Kiedym was prosił, żebyście pomogli mi uczyć chłopaków wiejskich, to coście powiedzieli? „Niebezpiecznie“! Co?... A gdzie tamci?...
— W starym dworze, czekają na odpowiedź, ale może się pan nie fatygować, obejdziemy się i bez medyka.
— O, bardzo przepraszam łaskawego pośrednika! — wmieszał się Izyda. — Ponieważ to ja mam wyjeżdżać na tamten świat, więc, rzecz prosta, chcę uczynić to z całą obowiązującą paradą! Nietylko żądam medyka, ale dwóch sekundantów, pistoletów gładkich — nie innych — fraków, krawatów i t.d.
— Pistolety gładkie, pojedynkowe będą... Zaraz jutro jadę do Witowa i zabiorę je bratu z biurka tak, że nie zauważy...
— No i reszta, reszta musi być... Koniecznie... Proszę iść i obwieścić przeciwnikom moje warunki... A jednocześnie niech łaskawca zaprowadzi do nich... medyka! Bo bez medyka ani rusz...
Spadł więc niespodzianie Karpowicz na głowę pojedynkowiczom, zgromił ich, próbował zawstydzić, ale mało wskórał. Kazio uparcie powtarza, że on się nie zgadza, że nawet myśli znieść nie może, żeby to, co słyszał, komukolwiek uszło bezkarnie... Że on w zasadzie nic nie ma przeciwko sądowi koleżeńskiemu, lecz w tym wypadku, kiedy samej rzeczy powtórzyć niepodobna, nie widzi innego wyjścia, jak pojedynek...
Siląc się złamać ich upór, do świtu prawie przesiedział z nimi Karpowicz.
— Czegóż dowodzi pojedynek?... Pojedynek ma dowieść, że macie odwagę, że gotowi jesteście życie nadstawić w obronie czegoś. Czy nie tak? Jest tysiące sposobów wypróbowania tego. Dlaczegóż koniecznie pakować kulę w bliźniego? Ciągnijcie więc węzełki, a potem zgodnie z losem przepływając pokolei rzekę na drugą stronę, albo idźcie na jaką niebezpieczną wyprawę, zobowiążcie się wyratować z płomieni jaką ludzką ofiarę... Coś w tym rodzaju... Pole dla ofiarności, odwagi i zręczności szerokie! Pocóż zaraz mordować? Nie chcecie czekać, więc dobrze: ciągnijcie losy i w nocy ruszajcie na Sobień. Kto zbłądził, ten dureń! Czy zgoda?
— Ja bo się zgadzam, ale głównie dlatego, że niema nadziei znalezienia drugiego sekundanta! — ustąpił wreszcie Antoś. — A tak jakoś z jednym, to doprawdy marnie wygląda!
Zatem musiał się zgodzić i Kazio, niezmiernie zmordowany całonocną rozprawą. Postanowiono, że sekundanci obu stron będą pokolei ciągnęli kartki z kapelusza, dopóki jeden z nich nie wyciągnie bileciku z napisem „Sobień“. Tak też się stało, i Antoś wyciągnął los Kaziowi. Nazajutrz miał Kazio pójść o północy bez broni, bez zapałek i latarni do lasu i położyć róg myśliwski Antosia na wielkim głazie. Dnia następnego sekundanci powinni byli uroczyście sprawdzić dokonania zobowiązania i spisać odpowiedni protokół.
— Phi!... — mruknął Izyda, wysłuchawszy sprawozdania. — Bardzo pięknie!... Zawsze miałem szczęście w kartach, a u kobiet mniejsze! Choć tym razem mi się przydało! Wyznaję, że wolę, żeby on tam poszedł, niż ja. I nie tyle z obawy... duchów, ile wilków. Pięć sztuk w nocy!... Siła złego na jednego... szczególniej, kiedy nie wypada wleźć na drzewo! Nawet jedna sztuka w takim razie zupełnie wystarczy... Dajcie mu tam jaką pukawkę, będzie mu raźniej, a ja nie będę miał na sumieniu jego skóry!... Albo lepiej powiedzcie mu: niech śpi spokojnie w domu i spiszcie protokół, że go... przepraszam! Brry! Takie mordy kudłate, wyglądające w nocy z gęstwiny ognistemi ślepiami!... Niech nie waży się chodzić!... Nie chcę, nie chcę!... Napewno go zjedzą... Jesień za pasem, zimno, zwierzyny niema, a więc głodne pewno! Zjedzą go! Powiedzcie mu, że jest
taki hardzioch i żylak, że nabawi nawet wilki niestrawności... A mnie jako członkowi towarzystwa opieki nad zwierzętami nie wolno się znęcać nad żadną bestją!... — wywodził szeroko Izyda.
Kazio lojalnie przyjął wyrok, lecz nie chciał słyszeć o żadnych ustępstwach.
Antoś odprowadził go aż na przedborze, nie przestając namawiać, aby wziął rewolwer. W ostatniej chwili wsadził broń do kieszeni przyjaciela i uciekł.
Kazio długo stał na miejscu, nie wiedząc, co począć. Czuł jedynie, że nie wypadało mu urządzać w tej chwili gonitwy z sekundantem. Spoglądał to na czarny kadłub puszczy, ponuro rysujący się na tle nieba, rozświetlonego wschodzącym za górą miesiącem, to na stalową zabawkę, połyskującą zwodniczo na jego dłoni. Co z nią zrobić?... Nie może przecież rzucić broni w polu, albo ukryć tutaj gdzie pod krzakiem!... Zmoczy
ją rosa; można jej nazajutrz nie znaleźć; albo może ją kto ukraść... Najlepiej wziąć i... nie zrobić z niej w żadnym razie użytku!... Antek dobry chłop, ale zawsze go się trzymają niepotrzebne mazgajstwa!
Wsunął broń do kieszeni i poczuł, że od tej małej żelaznej „sztuczki“ rozchodzi się po wszystkich jego członkach jakieś przyjemne ciepło. Bądź co bądź, miło mieć z sobą rzecz, w której żyje ludzka potęga!
Miarowym krokiem, nie śpiesząc się, wchodził znajomą ścieżyną do lasu. Gdy znalazł się na rozstaju wielkiej drogi, zawahał się. Raźniej iść szerokim szlakiem ziemi, pooranej świeżemi kolejami i stratowanej śladami kopyt. Czarne mury puszczy trzymały się z obu stron poręby w równej liniji jakby zaklęte w swej mocy. Błękitny pobrzask i światło migocących wgórze gwiazd pozwalały tutaj rozróżniać cokolwiek przedmioty. Ale drogą było o wiele dalej, i oni... nigdy nie chodzili tędy! Tak więc wydałoby się... trochę tchórzostwem nakładać tyle i... musiałby im o tem powiedzieć! Lepiej już pójść jak zawsze!...
Wśród czarnych wrębów leszczynowego podszycia, odszukał znajomą drożynę i zagłębił się w jej ciemny zupełnie kurytarz. Szedł naoślep, wyczuwając ubitą dróżkę stopą, a całem ciałem gęstwę z obu stron. Czasami tylko wyciągał rękę przed sobą, aby usunąć nisko zwisające leszczynowe podłącza; ale niebardzo, gdyż miał wstręt i lęk wszczepiać daleko ramię w tę nieznaną, wrogą mu ciemność... Zdawało mu się, że nurtuje
w tajemniczych głębinach, wśród morskich porostów. W niezmiernej ciszy lekkie jego kroki, chrzęst ziemi, trzask nadeptywanych gałązek rozlegały się jednostajnie, jak szmer prutych ostrożnie odmętów. Ostoje niezmożonej ciszy zamykały się poza nim, dźwięki nikły bez śladu w ich zachłannych głębinach. Miał wrażenie, że idzie już wieki i, gdy na zakręcie zamajaczyła dopiero woddali jaśniejsza plamka pierwszego wylotu, zdziwił się, że uszedł tak mało...
— Nie doszedłem nawet jeszcze do jaru!...
Przypomniał sobie powstańców, owych młodzieńców, których kościotrupy głęboko w oplotach korzeni śpią snem nieprzespanym... A przecież chodzili tu niegdyś po tym samym lesie, po tych samych ścieżkach. Mimowoli opuścił rękę na ciążący w kieszeni rewolwer i przyśpieszył kroku.
Szmer ruczaju, dobiegający już zdala, uspokoił go cokolwiek. Ale, gdy wyszedł niespodzianie nad urwiska, drgnął: wydało mu się, że po drugiej stronie stoi wsparty o balustradę ciemny strzelec... Chciał spytać:
— Kto tu? — gdy w porę spostrzegł, że to szarzeje cień, odrzucony przez rosochę dębu na sztachetach.
Światło miesięczne już rozsypało swą rosę promienną po listowiu, po pniach i widłach drzew, po szarych, omszałych głazach, po niciach drżącej wody.
Chłopiec szedł dalej borem sosnowym, nagim, usypanym śliskiem igliwiem, gdzie kolumnady pni i smugi księżycowego blasku mieszały się w zwodniczym labiryncie. Szedł stromo pod górę i zmęczył się, ale było mu tu dobrze, swobodnie a uroczysto. Miał ochotę usiąść i przesiedziećdo rana, przypomniał sobie jednak, że go czekają.
Dopiero u szczytu obstąpiły go znowu chmurne chaszcze suchych chróstów i ciemnej leszczyny. Z obrzydzeniem zanurzył się w wąskie ich kurytarze. Mokre listowie muskało mu twarz, roniąc na ręce i szyję kropelki zimnej rosy; sęki wysterkały niespodzianie z ciemności i czepiały się odzieży; cienkie pędy siekły po twarzy... Dawno już umilkł szum potoku, rozpłynął się w dławiącym, jakby przyczajonym bezruchu. Ach, gdyby choć wilk się pokazał!... Wsadziłby mu w łeb kulę i czerwonym strzałem rozdarł na chwilę nieznośne milczenie!... Wilk jednak nie ukazywał się, natomiast na jednym z zakrętów załopotało nagle w zaroślach i w strudze księżycowej poświaty mignął cień... Cień żywy; widział go wyraźnie!... Zataił oddech. Zatrzymał
się i rewolwer wyciągnął przed siebie. Było jednak cicho i martwo, zarówno wgórze, jak i na ziemi... A tuż, tuż zboku za muślinem szarosrebrnych gałązek już gorzał, jak stożek srebra, pogański głaz ofiarny...
Z biciem serca, wyjął Kazimierz z zanadrza prochownicę i zbliżył się z nią do omszonej opoki... Blaszki miki skrzyły się na głazie, jak tysiące brylantowych oczu; siatka cieni, rzucona zgóry przez liście i gałęzie pobliskich drzew, drgała ledwie dostrzegalnym ruchem; porosty wysrebrzonych miesiącem mchów jeżyły się krzywemi zmarszczkami, jak fałdy strupieszałej skóry...
W ciszy powszechnego snu i bezwładu on jeden zdawał się czuwać — ten stary, niewiadomo skąd przybyły wędrowiec! Kazio nie śmiał położyć na nim swojego rogu. Wreszcie to uczynił — z przymusem. Przebiegł mu po ciele dreszcz świętokradztwa. Obudziło się w nim wspomnienie owych dwunastu biało ubranych kapłanów, ze złotemi gęślami... A jeżeli istotnie tu niegdyś, wielekroć, rozciągano człowieka, i z przebitego jego serca ściekała wąską strugą krew do wyżłobionego na szczycie ofiarnego wgłębienia!?
Cofał się z opuszczonemi powiekami, z ręką na rękojeści rewolweru, hamując drgające od wzburzenia członki. Czuł, że skoro raz pozwoli opanować się trwodze, skoro przyśpieszy kroku, ucieczka nabierze cech ślepej paniki. Ześlizgiwał się więc wolniuchno zpowrotem po pochyłościach, ale drogi już nie szukał, nie miał na to dość cierpliwości, darł się na chybił trafił, byle prędzej wydostać się za krąg lasu...
Ale bór cały, pływający teraz w srebrnych tumanach, wydłużał się jakoś, rozszerzał, rozlewał, jakgdyby go nie chciał ze swoich objęć wypuścić...
Chłopak już zapomniał o wszystkiem, biegł z bijacem sercem, omijał potworne pnie i wykroty, przedzierał się przez gęstwiny, wyglądając z utęsknieniem, rychło mu błysną przed oczami rozłogi jasnych pól... Puszcza zdawała się jednak nie mieć końca. Dopóki schodził z góry, był choć pewny, że nie błądzi, ale, skoro znalazł się na leśnej płaszczyźnie, zwątpił w to; przypomniał sobie, że Sobień łączy się z leśnemi przesmykami
z lasami koszyckiemi i dalej z rządowemi, że w ten sposób można iść borami noc całą, ba, i dłużej! Nie wróci więc przed świtem do Zacisza, narobią tam gwałtu, zaczną go szukać i wszystko się przed panią Ramocką wyda... A do tego w żaden sposób nie można dopuścić!
Zastanowił się, zatrzymał i zaczął pilnie rozglądać po mamiącym, czarno-srebrnym labiryncie. Stojący u zenitu księżyc, jakby w zapamiętaniu, lał potężniejącą z każdą chwilą powódź światła. Lustrzane strugi spływały cudnemi smugami po pancernych pniach dębów i sosen; rozkwiecały srebrem nastroszone korony iglastych i liściastych drzew; nalewały promienną światłością białe, smukłe ciała brzóz i ich powiewne pławiny; niby lśniące, metalowe okucia obrzeżały delikatne gałązki i listeczki, splątane w świetlano-szarą sieć, aż osłabione ogromem dokonanej pracy, opadały senną powodzią na rozmarzoną, mglącą się w nocnej porosie ziemię.
Nic tu nie zachowywało podobieństwa do dziennych kształtów.
Chłopak szedł niepewny, wylękły, nawpół — odurzony.
Nagle dobiegł go leciuchny, wstrzemięźliwy stuk. Po chwili stuk powtórzył się i miarowo jął uderzać w uroczyste milczenie lasu. Głos ten w pierwszej chwili przeraził chłopca, gorzej niż niedawne milczenie. Zrozumiał, że ktoś rąbie ostrożnie drzewo siekierą. Przypomniał sobie pouczenie Józia i przejęty, wzruszony skierował się w tę stronę, bezwiednie głusząc swe kroki i stosując ruchy do ciszy boru, zasłuchanego w mistyczne wołanie.
Wydało mu się, że już był blisko, gdy stuk zamilkł; więc przysiadł u ziemi i szukał wśród gęstwiny okienka, przez które mógłby coś dojrzeć. Zmartwiał z przerażenia, ujrzawszy dwie blade mary z bronią w ręku przekradające się bezdźwięcznie od pnia do pnia w tym samym kierunku. Mignęły i znikły za krzewem. Poczem
się rozległy krzyki, klątwy, brutalne szamotania, buchnął strzał, i wszystko na chwilę ucichło, zamarło, jakby sparło w zaciętej walce... Następnie znagła załomotało w gąszczy, jakby tabun dzików uchodził, i wrzask nieludzki wstrząsnął lasem.
— O rety! ratujcie... Zabili.. Zabili!... Bywaj!... Łapaj!...
Drżąc jak w febrze, skoczył Kazio na pomoc. Ale głos i łomot szybko od niego uchodził, rozdzielał się, rozdwajał i mącił w swym kierunku. Wahał się, który z dwu głosów ścigać, gdy niespodzianie wstrzymał go cichy, żałosny jęk. Więc się gorączkowo rozglądnął wokoło, skąd idzie, aż wśród seledynowych plam miesiąca ujrzał u pnia na ziemi rozrzucone szeroko ramiona człowieka. Pobiegł i poznał natychmiast zwróconą ku niebu trupio bladą twarz Józia.
— Do dworu!... Do dworu!... — szeptał ten, nie podnosząc powiek.
Kazio przysiadł koło niego i próbował go unieść, posadzić, ale przelewał mu się przez ręce, jak szmata, i jednocześnie z okropnej, otwartej na szyi, rany chlupała mu czarna krew. Za chwilę miał jej Kazio pełno na ręku i ubraniu...
— Do dworu!... — szeptał ranny coraz ciszej.
Chłopak schwycił się z rozpaczą za włosy, ale zaraz oprzytomniał, przewiązał Józiowi chusteczką naprędce ranę, zdjął z ramion kurtkę, podłożył mu ją pod głowę i popędził w stronę, skąd już słabo dolatywało go ochrypłe wołanie:
— O la Boga, la Boga!... Zbóje!... Trzymajcie!...
Gnał za tym głosem, aż wypadł na skraj lasu i zrozumiał, że jest na podorywce, niedaleko dworskiego ogrodu. Śród pola czerniała uciekająca figura, a za nią pomykał jeździec...
— Łapaj... Trzymaj!... O Jezusie, Jezusie!... — leciało rozpaczliwie pod wysrebrzone podniebie.
Chłopak nie wnikał w szczegóły, dostrzegł drożynę wydeptaną wśród czarnych skib, i pomknął nią, ile sił starczyło, szepcząc:
— Do dworu!... do dworu!...
Już w zagajnikach parku spostrzegł ze zdziwieniem, że go ktoś wyprzedził, że leci przed nim, migając w cieniach krzewów.
— Ratunku!... Józio zabity!... — krzyknął wtedy z całej siły.
Cień mignął, zakołysał się i znikł. Przelatując mimo tego miejsca, Kazio krawędzią oka przechwycił wtulony w krzaczki ciemny węzeł białemi upstrzony plamami. Przerażony błyskawicznym domysłem pochylił się nad nim bez tchu:
— Panno Zofjo!... Co pani tu robi?... Panno Zofjo!... Mój Boże!... Mój Boże!... Co się tu dzieje!... Niech pani wstanie!... Niech pani idzie!... Ja muszę zaraz dalej!... Józio... Józio... raniony, w lesie!
Nie ruszała się, jeno dygotała tak silnie, że przyłamane przez nią zioła i gałązki kołysały się,
jak na wietrze.
Schwycił ją za rękę i podniósł do góry.
— Niech pani wstaje!... Tu zaraz będzie pełno ludzi!...
Wstała i, zataczając się jak pijana, pobrnęła w głąb parku.
— Pani daruje!... Ja muszę!... Niema czasu!... — szeptał, przebiegając mimo niej.
Zawahał się chwilkę między białym od księżyca korpusem nowego dworu i ciemną marą starego; ale przypomniał sobie, że na niego tam czekają, że więc pomoc Antosia i Włodzia będzie szybsza i pewniejsza. Skoczył do okna, lecz nie znalazł w nim światła.
Zastukał więc mocno, jak się umówili.
Cicho, nikt nawet się nie ruszył; jedynie psy łańcuchowe podbiegły ku niemu i stanęły opodal
z podejrzliwem zdziwieniem.
Dopiero gdy potrząsł z całych sił ramą okienną, ozwał się ze środka zaspany głos Włodzia:
— Kto tam?... Bo strzelę!...
Widział przez szybę, jak błysnęła pod księżyc rura dubeltówki...
— To ja!... Kazio!... Otwieraj, gamoniu!... Nieszczęście... Józio zabity!... — szeptał, przylegając twarzą do szkła.
Wszczął się ruch; w ciemnym kwadracie okna zabielały wystraszone twarze, i rama rozwarła się z trzaskiem.
— Co ty gadasz?... Józio?... Zabity? Gdzie?... Co?... Zwarjowałeś!... — wypytywał się Antoś
dygocącym głosem.
— W lesie... Pomocy... Krew go uchodzi.
— Włodek, biegnij po Karpowicza!... Ja zaraz skoczę po parobków... Zbudzić trzeba będzie matkę... Boże mój!... Jakże to się stało? Całyś we krwi, Kaziu... i ledwie dyszysz. Uspokój się, posiedź tu trochę!... My tymczasem każemy konie posiodłać! Czy to daleko?... — rozporządzał się i pytał Antoś.
— Niebardzo... Ale zawsze...
W kwadrans potem śpiący dwór zaroił się od ludzi i ogni; zatętniały kopyta koni, pociągnęły gromady służby, świecąc sobie smolniakami. Przy Józiu zastano Kalasantego i Rwęckiego, nieśli go ostrożnie na skleconych z gałęzi noszach. Żył jeszcze, ale mówić już nie mógł.
Sędzia śledczy zajął stary dwór na swą kancelarję; chłopców przeniesiono do nowego dworu.
Sprawa, pozornie bardzo prosta, w miarę badania gmatwała się niepospolicie. Wprawdzie obdukcja lekarska stwierdziła, że Józef Ramocki zmarł od upływu krwi, wskutek rany, zadanej ostrym narzędziem w szyję, lecz jednocześnie wypłynęło, że w lesie padł w tym czasie strzał, a kto strzelał, niepodobna było ustalić.
Powtórne badania bardziej jeszcze całą rzecz plątały:
— Ty gadaj prawdu!... Bo jak powiesz nieprawdu, to ja ciebie zakuju w kandały i zasażu do turmy... Nu!... Jak było? Powiadaj!... — dopytywał się urzędnik po raz może dziesiąty nieszczęśliwego gajowego.
Ten stał czarny, chudy, spocony i, patrząc w twarz urzędnika czerwonemi, bezrzęsnemi oczyma, odpowiadał trzęsącemi się wargami:
— Jakżeby ja śmiał, prześwietny sądzie, z przeproszeniem łgać?... Od samego pierwszego słowa mówię czyściuchną prawdę. Jak na spowiedzi... Jak przed Panem Bogiem... Niech mnie pieron z nieba porazi... Jeżeli co było nie tak!...
— Więc, jak? Mów z początku...
— Wszystko? I to, co już my tu mówili?
— Wszystko, i co mówili...
— A poco, proszę wielmożnego sędziego?
— Gadaj zaraz!... Ja ci tu pokażę!...
— ...Więc woła mię nieboszczyk pan Józio w te niedziele... rychtycek w niedziele było, bo jeszcze mi moja, pamiętam, w przeddzień portki prała, a ona zawdyk w sobotę piera... a po sobocie to bywa niedziela... Więc woła mię pan i mówi: coś-cek ty taki ślepy, cy co?... Przegawroniłeś, że na Jatwiezi chłopy do cna sadzonki mi nowiuchne strawili. A ja rzekę: z przeproszeniem wielmożnego pana, ja całkiem chce z tej służby kwitowae... Wyzwisków, grzechu, obrazy boskiej... bezmała jak w wojsku... Wszyćko ja ścierpiał, ale jak mi tero od „wronich ojców“ zaczęli przygadować, to nawet moja mówi mi: „rzuć, bo zabiją cię jeszcze kiej!... oj, zabiją!...“ Przyszedł widać ostatek!...
— Któż to cię miał zabić?
— Kto ich ta wie; mało to złych ludziów po drogach chodzi!... Dziady rozmaite, obieżyświaty, cudzoziemce... Trudnoż to człowieka zabić z za krza, z tajności... W człowieku duchu, co w ptaku...
— Dosyć!... Więc co dalej: poszliście z panem...
— Więc poszli my z panem oglądać te sadzonki...
— Nie, ty opowiedz, jak wyście poszli tu do tego lasu... na Sobień...
Kalasanty stał chwilkę z otwartemi usty.
— A tamto?... Wszystko miał ja godać, z przeproszenia wielmożnego sądu!...
— Mów tylko o tem, co się tyczy zabójstwa... Poszliście więc z panem na Sobień... w nocy.
— Nietyle w nocy, co przed północkiem. Mówi pan: będziem chytać złodziejów... Ja wiem, że przyjdom, powiada... Musiał mu któsik powiedzieć...
— A kto?...
— Tego ja nie mogę wiedzieć... Oni, donosiciele chodzą bez świadków... samotnie chodzą...
— Dalej, dalej... Przyszliście,w ten las...
— Przyszli my w ten las, od tamtej strony, od Olszowej... usiedli sobie na pniu, słuchamy... nic... ino psy z Koszyc słychać, jak wyją, tak wyją, chyba na mór, albo jakie utrapienie... Mówię: wielmożny panie, jak to wyją...
— Dalej, dalej...
— Siedzimy, księżyc wszed... Cicho tak, ładnie: Wtym: tuk!... jakby gwóźdź wbił... Wstał pan, mówi: rąbią, chodźmy. I prawda — rąbali... Tak cichutko, równiutko, zwyczajnie jak złodzieje... My do nich... za pniaki, za krze się chowający. Patrizemy: wielgachne takie stoją...
— Poznałbyś?...
— Ni... Zadkami stali... Dopiero pan na nich... za siekierę... a drugi... mnie za łeb... do ziemi... Dopiero skweres... miarkuję go leciuchno,
żeby pod mykitki, a on mnie bez łeb... zgóry... Wtym strzał... puścił mię mój... uciek... Patrzę, a pan leżą na ziemi, krew z nich ciecze... „Biegaj, mówi, do dworu... Biegaj!...“ Ja i pobieg.
— Któż strzelał?...
— Pan musi być strzyloł...
— Jakże pan, kiedy broń jego znaleźliśmy czystą... a twoja wystrzelona...
— Tego nijak być nie może... ja nie strzyloł... Nie strzyloł, niech mię Bóg skarze, niech skonam tu zaraz, nie ja!... Ja strzyloł „na strach“ już na polu, kiedy zobaczył wielmożnego dziedzica witoskiego na koniu... bo ja pomyślał, że to nowa napaść...
— Wszyscy tu wy kłamiecie!... Dla was skłamać nic nie znaczy!... — oburzał się sędzia.
Najgorzej rozgniewał go jednak Kazio, który wcale nie chciał składać zeznań w urzędowym
języku.
— Jakto: pan się uczy w gimnazjum i mówi pan, że pan nie umie? Niesłyszana rzecz!...
— Ja nie mówię, że nie umiem — odszepnął chłopak, patrząc posępnie z podełba...
— Więc dlaczego?
Kazio milczał z opuszczoną głową.
— To taka sama prawda jak to, że pan chodził spacerem do lasu!... A co znaczy ten róg od prochu znaleziony na kamieniu?... Może on też tam poszedł spacerem?... Spiski jakieś urządzacie... niewiadomo co!... Więc nie powie pan? Nie!... Cóż — dobrze! To ja pana każę zamknąć, może się pan namyśli!...
Umieszczono chłopca w sąsiednim pokoju pod strażą sołtysa, a wezwano Rwęckiego.
— Ehe, pan też spacerem!... Jak to się wy wszyscy tej nocy rozspacerowali?... — szydził sędzia z odpowiedzi szlachcica. — A poco to pan jeździł do gaju aż pod dwór?... Czy to może też po drodze, jak pan mówi?... Niech lepiej się pan przyzna, bo my wszystko znaleźli, wszystko... My szukali chłopskich śladów, chłopskich kopyt, chłopskiego wozu dlatego, że przecież złodziej drzewa musi to drzewo zabrać, na plecach tego nie uniesie!... Ale my znaleźli tylko pańskie ślady?... Poco pan tam był, he?...
Świdrował oczami pobladłą nagle twarz świadka i przebierał palcami po stole.
— Cóż pan powie?...
— Nic nie powiem. Wszakże wolno mi jeździć, gdzie mi się podoba.
— Wolno to wolno, ale sąd musi wszystko jasno wiedzieć!... Czy pan nie był tu z kim w... wielkiej przyjaźni?... Czy pan Józef nie był z kim w wielkiej przyjaźni — wielkiej namiętności?... He!... Nie chce pan mówić!... Ale ja się i tak dowiem... A teraz proszę się pana stąd nie odłączać, bo potrzeba będzie nieraz jeszcze pana zapytać!...
Nazajutrz przybył prokurator, żandarmski oficer; i śledztwo odmiennego charakteru rozgorzało z nową siłą. Przeszukano cały stary dwór, oraz pokój Józia. Badano służbę, młodzież, Cesię, wnikano w najmniejsze szczegóły domowego życia. Zosi nie pytano tylko dlatego, że leżała nieprzytomna w nerwowej gorączce; ale urzędnicy czas jakiś stali podejrzliwie nad jej łóżkiem i wpatrywali się chciwemi oczyma w jej rozognioną twarz, łowili wymawiane w malignie wyrazy...
— Co ona mówi o chłopcu, o liście?... O jakim ona mówi chłopcu?...
— Skąd ja mogę wiedzieć!... Zwyczajnie bredzi!... Czyż panowie nie widzą? — tłumaczyła im pani Ramocka.
Jednocześnie szły we dworze nad wyraz smutne przygotowania do pogrzebu Józia. Zajął się nim poczciwie pan Orsza i pułkownik Jaskulski, którzy przyjechali na drugi dzień po wypadku i podtrzymali jako tako rozprzęgający się w domu porządek.
Wszyscy znękani, bezsilni, błądzili po pustych, roztwartych naprzestrzał pokojach, pełnych jak gdyby szarej, brudnej i cuchnącej mgły. Od czasu do czasu zjawiał się strażnik lub sołtys po kogo z domowników, i twarze wszystkich drgały wówczas boleśnie; oczy z niepokojem biegły za odchodzącym. Z wielkim trudem udało
się pani Ramockiej uwolnić Kazia z aresztu, choć Antoś, Włodzio i Izyda zgodnie zeznali, że on, idąc do lasu, spełniał jedynie żartobliwy zakład, i że to on, na dowód swego pobytu, położył tajemniczą prochownie^ z kartką i swem nazwiskiem na kamieniu.
Wzamian aresztowano Kalasantego i Rwęckiego. Właśnie pogrzeb miał ruszyć z przed dworu, gdy wywieziono ich na dworskiej bryce pod eskortą strażników.
— Nie wytrzymam, nie wytrzymam... Serce pęknie, serce!... To już wszelką przechodzi miarę!... Ciotuniu, ratuj!... — wołała Rwęcka, mdlejąc na rękach Ramockiej.
— Tego tylko brakowało!... Cóż ja ci pomogę, dziecko moje!? — Że dożyłam, dożyłam... do takiego... wstydu! Już sama nie wiem co i jak... i... komu wierzyć i gdzie prawda... I zaco Bóg nas tak karze, zaco!?
Wieś wyległa cała, gdy żałobny pochód przez nią przeciągał. Chłopi zdejmowali czapki, żegnali się, baby szeptały półgłosem wieczne odpocznienie.
Nazajutrz jednak wczesnym rankiem przyleciał Grześ i doniósł od ojca, że „źle gadają we wsi“, a około południa Orsza, stojąc na ganku z pułkownikiem, dostrzegł podejrzane gromadki chłopów, bab i dzieci, ciągnące z siekierami, drągami i wozami w stronę lasu. Orsza wsiadł na koni a i pojechał zobaczyć, co to znaczy. Po godzinie wrócił bardzo zmieszany i poruszony.
— Tną!... — rzucił przez zęby.
— Z jakiejże racji?... Pytałeś się ich?... — oburzał się Jaskulski.
— Nie. Bałem się. Rozgorączkowani tacy, może pijani! Hałas w lesie, jak na jarmarku!... Dopiero z powrotem spotkałem starego Walczaka, czaił pod bramą... Więc wpadłem nań, co tu robi, a ten powiedział mi, że cała się wieś obruszyła, bo podobno witoskiego pana i Kalasantego wzięli do powiatu za to, że zataili „cysorski papier względem lasu“, że las przyznano im, i że nic nie będzie temu, co pana Józia zabił... bo się cysorskiemu rozkazowi sprzeciwiał!...
— Straszne rzeczy... Niesłychane!... I cóż ty na to?... — mruczał Jaskulski.
— Cóż ja mogłem!... — obruszył się Orsza. — Żeby i mnie ci zabili, albo tamci wzięli!? Mam tego dość!...
— Ależ rozumie się, Olesiu, bardzo dobrze, żeś się nie wmieszał, niech tną!... Co to wszystko
znaczy wobec tego, co się stało!... Niech rąbią! — szepnęła pani Ramocka złamanym głosem.
— Co?... Niech rąbią?... W ten sposób oni tu niedługo i do dworu przyjdą... Rzeź czeka nas, nowa rzeź galicyjska!... Nigdy na to nie pozwolę!... Przecież ci... ci... wzięli na siebie jakieś zobowiązania... w obliczu Europy! Należy żądać, żeby je spełnili!... Przecież istnieją najelementarniejsze choćby warunki społecznego życia, bez których stoczymy się, Bóg wie gdzie!... Nigdy na to nie pozwolę... Zaraz jadę do gubernatora!... Hej, Wincenty, założyć do powozu!... Blondyn! pójdź tu do nogi!... — oburzał się pułkownik, stukał laską i ruszał siwemi wąsami. Nic nie pomogły prośby kobiet, przedstawienia nieśmiałe Karpowicza, uwagi Orszy...
— Jako opiekun i egzekutor testamentu nieboszczyka Ramockiego, waszego ojca, nie mogę!... Ruina i pożar na was i na cały kraj!...
Ubrał się w swą siwą barankową bekieszę, kazał walizkę z rzeczami włożyć do powozu, w nogach sobie posadził psa i pojechał.
Tymczasem, już pod wieczór, wieś cokolwiek opamiętała się; ponieważ nikt się do nich do lasu nie zjawiał i nikt im nie przeszkadzał, przyszło na wielu zastanowienie. Wieść o wyjeździć pułkownika do powiatu, a może nawet do gubernji, też zrobiła swoje. Daremnie Ciacia i Tomporski dowodzili, że to lepiej, że teraz dopiero cała prawda wypłynie, że teraz, to już napewno krzywdzić ich... wiernych sług cesarskich... nie pozwolą — większość przywarowała w chałupach. Ci, co niedawno zwożone brewiona zwalali
wyzywająco przed chatami, albo na podwórkach, zaczęli je pocichu przewłóczyć na zadworki, ukrywać za obejścia pod słomą i gnojem. Niektórzy próbowali sprzedać zdobycz Mordce, ale ten nie chciał tym razem kupować. To doreszty zbiło chłopów z tropu. Najsprytniejsi wywieźli część kloców zaraz nocą do miasteczka. A gdy i nazajutrz dwór nie dał znaku życia, wieś już z trwogą zaczęła spoglądać na bielejące poza
rzędami topoli zamarłe, posmutniałe dworskie budynki.
Uradzono posłać Walczaka do dziedziczki na zwiady, ale oparł się temu stary Tomporski.
— Nanic!... Znowu nas pod siebie podgarną! Niech już będzie, co ma być, a tylo trzymajma się kupy... Najgorzej rozłazić się po stronach... Jak odpowiadać, to odpowiadać wszystkim gromadą... Wtedy nic nie zrobią... Wstydzić my się nie mamy czego, las był nasz od wieków... Swego my bronili!...
— Przecież że nasz!... Słyszeliście, jak komisarz z papierka czytał? — wstawił Ciacia.
— Jużciż czytał!...
— Wszyscy słyszeli... Jak z jambony czytoł!...
— Bo prawda!...
— Kto go ten las siał — wiatr i Bóg!...
— A ino!...
Tymczasem we dworze robiono na wszelki wypadek gorączkowy, gruntowny przegląd papierów i książek. Młodzież wybierała z bibljoteki zagraniczne wydania, pakowała w skrzynki i wynosiła na strych, do lodowni, do ogrodu. Kobiety wyszukiwały pamiątek narodowych, rycin i fotografij ojczystych wypadków i ojczystych bohaterów. Pani Ramocka, przetrząsając biurko chorej Zosi, natrafiła niespodzianie na listy, które
zamieniły podejrzenie, męczące ją od pewnego czasu, na straszną pewność. Jak gdyby ziemia nagle zachwiała się pod nią. I pochylając mężną, spłakaną tym razem twarz, na kupę papierów, szepnęła rwącym się głosem:
— Zośka, Zośka, coś ty narobiła!? O Boże mój!...
Gdy tak, zamknąwszy oczy, starała się pokonać i przeżyć pierwszy ból przeraźliwy, ten ból, gdy duszą zawłada jedynie pragnienie zupełnego spokoju i wieczystego zapomnienia, cichy jęk przywołał ją do przytomności:
— Mamo!...
Podeszła pośpiesznie do łóżka, na którym siedziała Zosia, rozpalona cała, z ogromnemi, czarnemi od gorączki oczami — czepeczek zsunął się jej z głowy i złote włosy rozsypały się po poduszkach.
— Mamo... ona... idzie... ja ją widzę... Nie daj mię... mamo... ja nie chcę...
— Dziecino moja, nikt nie idzie!... Połóż się, uspokój... Nikt ci tu krzywdy nie da zrobić...
Połóż się, biedna dziecinko moja!...
— Nie... mamo... ona... żąda... tu... idzie...
Istotnie drzwi cicho otwarły się, i na progu zjawiła się Rwęcka; — Zosia z krzykiem rzuciła się do ucieczki; matka ledwie zdążyła ją wpół schwycić.
— Uspokój się, uspokój, połóż... To ja jestem!...
— Nie, nie!... Ona przyszła... Ona... żąda... zażąda serca... ja nie mogę... Jam nie winna!... Jam nic złego nie zrobiła!... Mamo, mamo!... I on nie winien... Nic, nic... my nic złego...
— Idź, idź, Maryniu!... Czego chcesz?... Mówiłam przecie, żeby nikt tu nie wchodził... Doktór zabronił!... — gniewała się staruszka na Rwęcką.
— Ciotuniu, ciotuniu... Jest wiadomość z miasteczka... muszę jechać natychmiast, natychmiast... lękam się, należy się obawiać... wszystkiego...
— Więc dobrze, więc dobrze... Zawołaj Tołłoczkową i pannę Małgorzatę... Zosieńko, Zosieńko... nie szarp tak twojej starej matki... O, Boże! Czyż nie poznajesz mię!...
— Nie, nie... nie chcę... nie pójdę... nie mogę... nic złego... — szeptała chora już zupełnie
cicho.
Ułożono ją znowu na poduszki, wyczerpaną, z zamkniętemi oczyma, kwilącą cichutko, jak małe dziecko. Ramocka, wchodząc po niejakim czasie do gabinetu, gdzie kazała na siebie czekać. Rwęcka podała jej zmięty kawałek papieru...
— Cóż to jest?... Aha!... „Wielmożny dziedzyczko... Trzeba przyjechać, bo dziedżyc z Witowa to się ma bardzo źle w te hareszcie...“ — Któż to przysłał?...
— Boruch przysłał. Jego chłopiec jeszcze jest tutaj, ale nic się od niego dowiedzieć nie mogę... Myślę... że on już nie żyje!...
Pani Ramocka ścisnęła usta z pewnem zniecierpliwieniem.
— Doprawdy nie wiem, skąd to wnioskujesz!? Zapewne, że nie jest mu dobrze w areszcie, ale komu z nas jest teraz dobrze!? Jeżeli chcesz, dam ci konie, i jedź sobie do niego zaraz...
— Właśnie chciałam o to prosić.
— Musisz jednak trochę zaczekać, gdyż temi samemi końmi odwiozą chłopców na kolej... Niema innych, wszystkie w polu, albo w rozjeździe... A chłopców muszę wysłać, nie powinni... być świadkami... co... tutaj... teraz...
Usta jej drgnęły.
— Dobrze, ciotuniu, byle prędzej, byle prędzej!...
Smutny mieli chłopcy powrót z wakacji. Siedząca w powozie Rwęcka patrzała w milczeniu z pod czarnej woalki załzawionemi oczyma na brudne, mokre pola, przesuwające się leniwą wstęgą z obu stron drogi, na ołowiane chmury, wlokące się nad niemi w zimną dal. Obaj chłopcy również patrzyli wytrwale na nagie okolice, unikając pilnie spotkania się wzrokiem. Wiatr gwizdał przenikliwie na drutach biegnącego wzdłuż
szosy telegrafu.
Gdy koła zastukotały po wybojach miasteczka, a szare, ubogie domki zamajaczyły z boków we wczesnym, dżdżystym zmierzchu, Rwęcka westchnęła z głębi piersi.
— Bywajcie zdrowi, bywajcie zdrowi!... — szepnęła machinalnie.
Wysadzili ją przed gminą, a sami pojechali dalej.
Po wielu staraniach i bieganinie od urzędnika do urzędnika, udało się jej wreszcie, przy pomocy wszechmocnych żydków, uzyskać widzenie z mężem. Wpuszczono ją do dość dużej, wybielonej wapnem izby, zamienionej chwilowo na areszt „tak godnej osoby“. Rwęcki leżał na łóżku, z gardłem obwiązanym bandażem, gdyż, jak się okazało, próbował otworzyć sobie żyły ułamkiem szkła. Ujrzawszy żonę, nie ruszył się nawet, na jego bladej, martwej, jak maska, twarzy pozostał ten sam wyraz zupełnej na wszystko obojętności.
— Jasiu... Janku!... Czyż można tak!? Przecież wszystko się wyjaśni... Umrzeć... tak ze zmazą niezasłużonej hańby!... Przecież masz dziecko!... mówiła, tłukąc się głową przy jego nieruchomej piersi.
Nic nie odpowiadał.
— Pojadę z tobą wszędzie... Nie pozwolę już siebie od ciebie oderwać!... Wszędzie dotrę, aż rozwieje się ta straszna zmora... Ona się musi rozwiać niedługo!... Niepodobna przecie, aby wszyscy ludzie byli tak źli i ślepi... Już robimy starania, gdzie należy!... Napisałam do adwokata Przytyckiego... Napisałam do Warszawy, do Morskich... Wszystkie poruszę sprężyny... Miej tylko cierpliwość, chwilkę cierpliwości... Przecież byłeś już w gorszych tarapatach, a wyrwaliśmy cię...
Piękne wąsy Rwęckiego poruszyły się i obnażyły ściśnięte zęby.
— I po doktora Kickiego posłałam... Wezwano go do Zosi... Prosiłam, żeby z Zacisza przyjechał tutaj natychmiast. Dziś jeszcze będzie. Może pozwolą mi zanocować tutaj, razem z tobą. Chociaż sędzia śledczy mówił, że przez ten rozpaczliwy czyn bardzo pogorszyłeś sprawę, ale robił nadzieję... Być może, że przewiozą cię do miasta, ale to nic nie znaczy, to nie na długo... — mówiła wciąż, jakby lękając się przestać na chwilkę.
Wąsy Rwęckiego znowu się poruszyły.
— Idź już... idź sobie! — szepnął cicho.
Wstała pokornie, a gdy zrobił niecierpliwy gest ręką, oddaliła się, tłumiąc łkania.
Gdy nazajutrz powieziono Rwęckiego dalej bryczką, razem z Kalasantym, w towarzystwie strażników, zachował taką samą nieruchomą twarz i zmartwiałe oczy, jak przy widzeniu z żoną. Ztyłu za nimi, w pewnej odległości, jechała powozem Rwęcka. Z wczorajszych chmur kropił rzadki, przerywany wichurą deszcz. Zimne mgły unosiły się z wystudzonych pól. Głucho dudniły koła i kopyta po rozmokłej i wyboistej szosie. Wiatr grał, jak wczoraj, na drutach telegrafu.
Rwęcką wstrząsał od czasu do czasu przejmujący dreszcz. Zdawało się jej chwilami, że ona umarła, i że to ciało jej bezduszne wloką po żałobnych, zagrobowych polach... To znowu miała wrażenie, że jej żywa, łaknąca dusza wygląda okienkami wzroku z ciasnego, twardego więzienia, z którego wyjść nie może i które opuścić lęka się, gdyż tam dalej, tuż za zamierzchłym kręgiem bladego światła, ściele się nieznana,
wieczna i ciemna tajemnica...
— Wszystko w ręku Boga!... — szeptała wyschlemi ustami.
Nagle dobiegł ją z porywem wiatru daleki, zawodzący śpiew, jakaś nieznana, dzika, chóralna melodja.
— Co to?... Co to? Kompanja idzie, albo pogrzeb jaki? — spytała niespokojnie.
Stangret potrząsnął głową i znacząco machnął batem. Śpiew zbliżał się, potężniał... A niósł go miarowy tupot setek kopyt. Wreszcie z siwych mgieł wyłoniły się granatowe szeregi jeźdźców, w ceratowych kaszkietach, z pikami w tulejach, z karabinami za plecami, z nahaijkami u zapięści opuszczonych wzdłuż ciała rąk.
Zatrzymała się bryczka z więźniami i zjechała na bok, uczynił to i powóz.
Jeźdźcy ciągnęli, łyskając bronią i chmurnemi spojrzeniami w stronę powozu, dudniąc złowrogo podkowami po boisku szosy, a z piersi ich zgodnie z chrzęstem ruchów rwała się pieśń:
Kak nasz slawnoj jenerał
Pod Arszawoj sostojał...
Oj, lu-li-lu-li-la,
Pod Arszawoj sostojałl...
Od polaków za tri grosza
On Arszawu pakupał!...
Oj, lu-li-lu-li-la,
On Arszawu pakupał!...
Rwęcka pośpieszyła do męża, ale ten patrzał na zjawisko równie zgasłym i obojętnym wzrokiem, jak na nią. I tylko, gdy sotnia zwróciła na piaszczystą drogę do Zacisza, i pieśń wyraźniej wypłynęła ponad przycichłe nagle dudnienie kopyt, błysk niepokoju stlił się na chwilę w szarych oczach szlachcica.
Skończył się pracowity dzień letni.
Słońce co tylko zaszło gdzieś tam za redutą Ordona. Pogodna jego zorza umalowała cudnym złotem pół zachodniego nieba, wypełniła swym blaskiem perspektywę Alei Jerozolimskich, zapaliła tu i tam na szeregach mierzchnących domów rubinowe ognie w szkłach okien, pomalowała karminowo nici gzymsów i aleje drzew. W głębi cichego placu, gdzie rzędem, koło w koło, stały dorożki, kanciasty dworzec Wiedeński, z kwadratowemi wieżami, z blademi światłami w wysokich oknach, z kupkami błękitnych tragarzy na stopniach otwartych podwoi, wydawał się jakimś ślicznym, roztęsknionym pałacem, przysnutym muślinem wyblakłej złoto-różowej koronki. Nawet nieznośny kurz, obficie wytrząsany wracającemi z budowli ceglarskiemi wozami, wyglądał w tem cudnem oświetleniu, jak bajeczna złota mgła.
Na chodnikach roiło się od przechodniów; na skwerze na rogu Alei i Nowego Świata nie było miejsca wolnego na ławkach — wszystkie szczelnie wypełniały białe fartuchy nianek; kolorowe sukienki dzieci, jasne suknie pań i ciemniejsze ubiory panów.
Od Solca, z pochylającej się na dół czeluści ulicy, od „Żelaznej”, Lilpopa i Rau, od młynów parowych, z licznych kominów drobniejszych fabryk buchały i płynęły ku niebu i na miasto ciemne skłębione dymy i białe opary; szedł stamtąd głuchy, miarowy pogłos, niby strudzony, pracowity dech robotniczy.
W fioletowych głębiach ulic już tu i ówdzie płonęły blade nici latarni gazowych, mieszając nikłe swe światło z mierzchnącym światłem wieczoru... Dudniąc i brzęcząc, wlokły się wielkie wozy ciężarowe, przerywając na chwilę wesoły turkot mknących Nowym Światem pojazdów.
Przez strojny tłum przepychał się od ulicy Smolnej młody uczeń ślusarski. Było coś wyzywającego w jego ruchach ciężkich, ale pewnych siebie, w jego rysach, zamazanych sadzą i kurzem, ale pełnych wyrazu i mocy. Szedł, nie uchylając się z drogi, nie ustępując nikomu, i w jego czarnych, bystrych oczach malowało się nawet pewne zadowolenie, gdy przechodnie rozstępowali się z zabawnem przerażeniem przed jego zaoliwionem odzieniem, oraz rogiem skrzynki z narzędziami, jaką niósł na ramieniu. Aż jeden zaczytany w gazecie jegomość wpadł na niego zboku tak niespodzianie, że skrzynka zachwiała się i omal nie spadła na chodnik. Chłopak zwrócił w tę stronę gniewne oczy i spotkał się z wystraszonem, dziwnem spojrzeniem studenta. Chwilę patrzyli na siebie w niemem osłupieniu.
— Co widzę: Kazio Piotrowski! — krzyknął wreszcie student z radosnym na twarzy rozbłyskiem.
— Pan… Karpowicz!
— Jakże się to stało?… Gdzie jesteś?… Daremnie cię szukałem…
— Bo ja zaraz po powrocie musiałem się wynieść z tamtej stancji…
— Chodź, chodź! Siądziemy… Dobrze, że cię mam nareszcie! Muszę się o tyle rzeczy ciebie zapytać.
Ciągnął go ku ławce, nie zwracając uwagi na tłum ciekawych, który już począł się im przyglądać.
— Więc rzuciłeś gimnazjum? Kształcisz się w rzemiośle?
— Tak, jak pan widzi.
— Dlaczego?…
— Wypędzili mię za… ten polski język… u sędziego… Pan pamięta?
— Ach tak, tak, przypominam sobie… W Zaciszu. Jakto, wydalili cię zupełnie? Niesłychane!
— Niby niezupełnie, ale… do innego okręgu przenieść się kazali a… nie było pieniędzy.
— I dawno już?
— Prawie rok…
— A dalej co?
— Dalej?… Wyzwolę się… pójdę do fabryki…
— A nauka… Tak zupełnie poniechałeś nauki? Co?
— Poniechałem. Ciężko, niema, czasu…
Podniósł na studenta zgrubiałą twarz i smutkiem przysnute oczy.
— Szkoda. Takie pokładaliśmy wszyscy w tobie nadzieje…
— Cóż robić!…
— Jakto, co robić?… Uczyć się dalej, czytać… kształcić!… Czyż można bez tego żyć i czy bez tego żyć warto? Słuchaj, powiem ci nawet więcej… Teraz, kiedyś zszedł do ludu, na tobie większe jeszcze spoczywają obowiązki… Siłą losu dostałeś się do podstaw, żyjesz wśród ludu pracującego… Obowiązany jesteś tam nieść kaganek wiedzy… Chcesz, przychodź do mnie, w niedzielę rano, Mazowiecka siedm. Dam ci książek, wytłumaczę, zrobię, co będzie tylko trzeba, pomogę… Zapoznam cię z innymi… A czy ty wiesz, gdzie jest Antoś?
— Nie.
— Cóżto? nie pisujecie do siebie?
— A nie!
— Dlaczegóż to?…
— A tak!
Student spojrzał uważnie na Piotrowskiego, stojącego z głową posępnie zwieszoną, z wyrazem nieprzełamanego uporu.
— Aha, rozumiem! Ale Antoś, widzisz, zmienił się bardzo, od czasu jak przeniesiono go na prowincję, jak zerwał z warszawskimi przyjaciółmi, wziął się znowu do książki… Wyrobił się. Na przyszły rok zdaje do Puław.
— A pani… Ramocka?
— Pani Ramocka żyje; ciężko odchorowała śmierć Józia, zagranicę ją wywożono, ale teraz już zdrowa…
— A inni?…
— Aha, inni!… Tak, tak… Zapomniałem, że to ty nic nie wiesz… Znikłeś nam tak z oczu… Otóż, o kim chcesz wiedzieć? Izyda… Izyda kończy swoje prawo. Będzie adwokatem. Ja, jak przedtem, studjuję medycynę. Rwęcki… zginął w pojedynku.
— Zginął w pojedynku? Z kim?
Student chwilkę pomilczał.
— Z młodym Domańskim!… — odrzekł wreszcie ciszej.
— No… a… Włodzio?
— Włodzio dalej w Dorpacie… jest wolnym słuchaczem.
— A panna… Cecylja… panna Zofja?…
Zarumienił się i głowę opuścił.
— Cesia mieszka z bratem w Koszycach. Dobra dziewczyna… Uczy wiejskie dzieciaki. A Zosia… Zosia… wyszła zamąż za Haraburdę…
— Wyszła za Haraburdę? Za Haraburdę?… — powtórzył chłopiec.
— Ano tak, wyszła za niego ku wielkiemu wszystkich zdziwieniu!… Podobno matka sobie tego życzyła… i majątkowe okoliczności…. Ale widzisz, nie mam teraz czasu, śpieszę na lekcję. Przychodź w niedzielę, to ci wszystko szczegółowo opowiem… Pamiętaj: Mazowiecka siedm. Będziesz pamiętał? Dom historyczny, gdzie mieszkał niegdyś Edward Dembowski… Więc przyjdziesz? Liczę na ciebie!… Bądź zdrów, chłopcze!
Uścisnął go za rękę i powstał.
Kazio Piotrowski też powstał, dźwignął swoją skrzynkę, raz jeszcze obejrzał się za odchodzącym i ociężale poszedł w swoją stronę przez strojny tłum.
— Za Haraburdę… za Haraburdę!… — powtarzał bezdźwięcznie, patrząc w szybko powlekające się szarym zmierzchem ulice. Rzędy latarni już gorzały w nich jaskrawemi punktami, a wgórze na ciemniejącem niebie zapalały się złote gwiazdy…