Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz rano czcigodny Maciéj, który skutkiem pozwolenia zabawił się długo przy piwie i wróciwszy już o pana nie pytał — tknięty sumieniem wcześniéj niż zwykle udał się do pokojów jenerała. Tu czynił zazwyczaj porządek sam, aby papierów, dla których miał wielkie uszanowanie, nie tknięto; a że się to działo dodnia, odmawiał razem pacierze w przekonaniu, iż praca z nabożeństwem pogodzić się daje.
Trafiało się staremu Maciejowi, że wpośród zamiatania wypadało przyklęknąć lub ziemię ucałować, że nakładając ogień trzeba się było uderzyć w piersi, całował naówczas z pokorą śmiecie i bił się polanem, aby nie przerwać roboty. Że Pan Bóg tę poczciwą modlitwę wiarusa lepiéj przyjmował od niejednéj pedantyczniejszéj, gotowiśmy za niego zaręczyć. I tym razem rozpoczęły się godzinki od progu... ale przerwały wpół pokoju... Stan mieszkania zdawał się słudze jakiś niezwyczajny, jenerał był człowiekiem bardzo porządnym, a tu nieład panował nie zwykły. Na ziemi walało się kilkadziesiąt kopert podartych, w kominie była kupa popiołu po spalonych papierach ogromna... rzeczy jakieś porozkładane były po sofkach, krzesłach i stołach, jakby je dobyto i schować nie miano czasu. Co dziwniejsza, cały ubiór urzędowy jenerała, jego wicemundur, garderoba uniformowa, kaski... itp. wyciągnięte leżały na kupie. Na stoliku potargane i z różnemi rupieciami pomięszane ordery... Maciéj osłupiał, gdyż w czasie całéj swéj służby przy jenerale nic się podobnego nie przytrafiło...
— Cóż to tu było? co on tu bezemnie powyrabiał? zawołał do siebie — czegoś szukał i nie mógł znaleść?
Spojrzał na drzwi od sypialni, były zamknięte. Poszedł więc obejrzeć pozostałe pokoje i znalazł w nich także ślady jakiegoś nieporządku niezrozumiałego, wiele drobnych rzeczy brakło, inne były wzięte, rzucone... do niektórych poczepiane jakieś kartki i numera. Maciéj się zamyślił głęboko.
— Takie to czasy! rzekł w duchu — wszystko się przewraca do góry nogami, kiedy już i on takiego mi nieładu narobił. Ale gdy się go spytam, ciekawym, jak mi się wytłómaczy!!
Żeby był poczekał na mnie... nie! niecierpliwy jak ojciec nieboszczyk, szast, prast... tędy, owędy... a teraz stary musi robić porządek pół dnia, gdy na porozrzucanie nie potrzeba było i pół godziny... Ale to z tymi młodymi...
Spojrzał na komin.
— Co on z papierami tu robił!
Ale mnie co do tego? rzekł ruszając ramionami, niech czyni co mu się podoba..
Zbliżywszy się do biurka stary żołnierz — zgorszył się jeszcze mocniéj, szufladki były powysuwane, pieniądze się walały, jakieś papiery z pieczęciami, poważne, uroczyste porzucone były jak ostatnia bibuła...
— E! cóż to mu się znów stało? co u kata...
Podparł się na szczotce i głęboko zamyślił.
— Tego ja się nie tknę, niech za karę sam sobie składa, to nie moja rzecz, nie mam zwyczaju nosa wtykać w papiery i do tego moskiewskie, które djabeł pisze ogonem...
Chodząc tak z kąta w kąt, nierychło spostrzegł na stole pakiet a na nim wołowemi literami napis: P. Maciéj odda matce mojéj.
Uderzyło go własne imię... zdumiał się wysylabizowawszy: P. Maciéj! — to ja — odda matce mojéj. — Cożto to jest?... nie rozumiem...
Jakże? po co ja mam oddawać?
— A! a! a! zawołał, to zapewne miało znaczyć, nim on wstanie... Musiał się położyć późno a pismo pilne... No, tak... Ale cóż tu począć? jać nie mogę w mgnieniu oka uporządkować, ani tak zostawić... Wpuścić tu jakiego chłopca... to nosa wścibi i jeszcze mi co zwędzi... Zamknąć na klucz pokoje, a nuż wstanie i...
Słowem, że u téj młodzieży zawsze tak gorąco a bez zastanowienia... I on téż... zbałamucił mi się.
Co tu począć?
Rozwinął Maciéj paczek z papieru, obejrzał, w środku był list gruby, pięcią pieczęciami obwarowany, jakiéjś strasznéj, surowéj fizyognomii... Na papierze, adresowanym do Macieja, w środku stało literami tak ogromnemi, że kto inny byłby o wymierzone ku sobie takie pisanie srodze się uraził:

„List odniesie Maciéj dopiero po południu... i odda do rąk własnych, nie pokazując nikomu, sam zaś zostanie nadal przy pułkownikowéj, nie opuszczając jéj.“

Maciéj wyczytał i osłupiał.
— Cóż to u licha...? ja? mam zostać przy pułkownikowéj? dla czego? Cóż to już mu moja usługa nie w smak? Co to to jest? Zrozumiéjże, kiedyś mądry...
Dla czego po południu? A do południa niby my się żywém słowem rozmówić nie możemy, żeby listy do mnie pisać!!!
Wczoraj prawda, dał mi pieniądze...
Maciéj stanął, w głowie mu się zaczęło rozświecać powoli, serce biło... oczy zachodziły łzami... podbiegł do pokoju sypialnego i spojrzał przez dziurkę od klucza... Wprost naprzeciw było łóżko jenerała... Maciéj dojrzał, że nikt na niém nie leżał, otworzył, krzyknął ze strachu, ale usta sobie zatknął i załamał tylko dłonie...
Jenerała nie było!!
Teraz wczorajszy datek, list dzisiejszy, porozrzucana odzież, tłómaczyło się wszystko... Ale dokąd się udał? Gdyby urzędownie wykomenderowany odjechał, inaczéjby to wyglądało. Maciéj jedno tylko odgadł z łatwością.
— Poszedł do powstania!!
Ta myśl wstrząsnęła nim, położenie było trudne, w pierwszéj chwili pobiegł i wszystkie drzwi pozamykał... pomyślał natychmiast, iż należało jak najdłużéj taić ten wypadek... Trzeba było rozważyć, jak to uczynić... Siadł, popłakał stary, ale gdy po tém wstał z krzesła nieco uspokojony, cały już plan miał osnuty...
Wziąwszy klucze od mieszkania, powoli ocierając oczy poczciwy stary wiarus zapowiedział służbie na dole, że jenerał jest słaby, żeby najmniejszego nie robiła szmeru, że jego posłał po doktora a w domu nakazał jak najcichsze zachowanie się. Jeżliby zaś kto przyszedł, polecił powiedzieć, że jenerał chory na wysypkę i doktor mu zakazał przyjmować...
Maciéj spojrzał na zegarek, było już po ósméj, godzinek wprawdzie nie odmówił, ale z panem Bogiem był w tak dobréj zgodzie, iż pewien był, że mu to wybaczy...
Trzeba było koniecznie się kogoś poradzić, ale kogo?... Lękał się babskich plotek... przecież długo myśląc, nie znalazł lepszego doradzcy nad pannę Michalinę. Znał on ją więcéj z dawnych czasów niż teraz, ale miał w niéj wielką ufność dla tego, iż wiedział, że ją stara pani kochała — i — przeznaczała dla syna. U Macieja zaś pułkownikowa była wyrocznią, po niéj dopiero drugim szedł jenerał.
Z trudnością mu przyszło dobić się do panny Michaliny i doprosić o posłuchanie prywatne. Zobaczywszy go, wielce się zdumiała.
— Panienko dobrodziejko — rzekł stary żołnierz od progu, przychodzę w bardzo delikatnym interesie... ale dalipan nie wiem, jak się wytłómaczę... bo to nie o mnie chodzi, ale o naszę panią i o jenerała.
— Mów panie Macieju... jak najprościéj.
— Jeśli powiem tak, z przeproszeniem panny Brygadyerównéj, prosto z mostu, to niezrozumianym będę...
— Cóż to tak ważnego?
Maciéj się zbliżył i szepnął tylko...
— Pan jenerał téj nocy uszedł... a ja myślę, że nie gdzie indziéj tylko do powstania... Cyt...
Michalina poskoczyła ku niemu, w mgnieniu oka wczorajszy wieczór stanął jéj na myśli... powiedziała sobie (jak było w istocie), że musiał być odkomenderowany przeciwko powstańcom i wolał śmierci szukać w ich szeregach.
— Wie kto o tém? zapytała żywo.
Nikt! żywa dusza dotąd... i moja Brygadyerówno dobrodziejko, wedle mojego, żołnierskiego rozumu, to należy jak najdłużéj taić... aby w pogoń za nim nie poszli. Ja umówię doktora, udam go za chorego, będę nosił lekarstwa... sza... a póki się nie wyda... on będzie daleko...
— Ale jakże wiész o tém?
Maciéj począł po cichu ze szczegółami opowiadać przygody swe poranne... Michalina słuchała go z najżywszém zajęciem... dla niéj nie było już najmniejszéj wątpliwości... serce jéj rosło, płakała i była szczęśliwą...
Ale co tu począć z pułkownikową, z listem?...
— Słuchaj, rzekła do Macieja, list mi oddaj.
— Już to, przepraszam bardzo, szanowną Brygadyerównę, ale stoi komenderówka wyraźna „do rąk własnych“, to musi być spełnione... Panienka ją tylko przygotuje... A ja tymczasem w domu i z doktorem się muszę urządzić. Tylko doktora to mi chyba panienka wskaże...
O lekarza poczciwego i chętnego sprawie łatwo było, ale trudno któregokolwiek z nich narażać na odpowiedzialność, jaka spotkać go mogła... Maciéj zaś od swojéj idei udawania choroby nie odstępował... miał on już osnutego coś więcéj, z czém się tylko wygadywać jeszcze nie chciał.
Misia, opanowana myślą o pułkownikowéj, rzuciła pierwsze, jakie jéj na pamięć przyszło, nazwisko lekarza... Maciéj wyszedł. Na wojnie i w ważnych wypadkach był on zabobonnym, zdawało mu się, że najpierwsze imię i myśl pierwsza są dyktowane przez Ducha świętego, a gdy sam człowiek wybierać zacznie, zawsze niedorzeczność popełni, chwycił się więc pierwszego tego nazwiska i poleciał, prawie się nie żegnając, ku ulicy, Senatorskiéj, gdzie miał mieszkać doktor wskazany.
Panna Michalina, rozumie się, podyktowała mu człowieka młodego, energicznego, znanego z patryotyzmu, który (wiadomo było), że jako lekarz wybierał się już do powstania. Jemu więc skompromitowanie się nie było tak straszném. Odchodząc Maciéj zapytał tylko, czy z nim zupełnie otwarcie mówić może, a otrzymawszy upewnienie, dla większego pospiechu wziął doróżkę i poleciał.
Szczęściem doktor Frycz był w domu, zastał go przy herbacie... fizyognomia otwarta, bystre oczy, rozumne czoło podobały się wiarusowi, który nawzajem z pierwszego wejrzenia lekarza ujął.
— Mam honor rekomendować się, rzekł, po wojskowemu salutując od progu, przysłany przez pannę Michalinę Wyborską... w bardzo ważnym interesie, a z osoby méj, żołnierz z 1831 roku z czwartego pułku ułanów.
— Jestem na usługi, czyś chory? co ci jest? spytał żywo doktor.
— Ale ba, fracha ja — nie o mnie chodzi, delikatny, diabelnie delikatny interes.
— Rąb go po żołniersku...
— Jestem starym podkomendnym ojca a sługą jenerała Stanisława Zbyskiego.
— Rosyjskiego jenerała! zmarszczył się Frycz.
— Ale czekajże konsyliarzu... krótko a węzłowato, téj nocy mój pan uszedł do powstania...
Frycz zerwał się z krzesełka. — Co ty mówisz? — Stary głową tylko kiwnął.
— Trzeba, żeby się te, z pozwoleniem, szelmy... Moskale...
— Bez pozwolenia... przerwał doktor.
— Nie dowiedzieli o tém tak rychło, bo pogoń wyślą...
— Złoty człowiecze! ściskając go, zawołał doktor. Kto ci dał ten rozum?
— A Pan Bóg! odparł żołnierz... ale tu konsyliarzu bez twéj pomocy nic.
— Zrobię, co zechcesz...
— Słuchajże, rzekł zniżając głos Maciéj — gdybyś pan był chętny a bardzo ostrożny, a żeby nam obu posłużyło szczęście...
— To co? spytał doktor.
— Ale ba... tylko ja mówić nie śmiem...
— Pal... a śmiało.
— A nuż głupstwo...?
— Korona ci z głowy nie spadnie.
Maciéj się zamyślił, przystąpił do ucha doktorowi i z bardzo wymownemi ruchami począł mu coś gorąco dowodzić.
Frycz, który z początku słuchał z uwagą wielką, potém się śmiał, potém kiwał głową, skończył na tém, iż starego wyściskał i ucałował.
— Siadaj pan zemną do dorożki... lekarstw trzeba jak najwięcéj... ulicę słomą zaścielemy...
— Ale rozum twój cały w tém, żebyś nikogo nie dopuścił...
— Spuść się konsyliarzu na mnie, i diabeł nie wlezie... Cholera i tyfus... nie będą się bardzo napierali...
— Ale twarz cię zdradzi!
— Mnie? będę płakał jak bóbr!...
Doktor ramionami ruszył, pochwycił coś ze stołu, nalał kieliszek rumu wiarusowi, siedli do dorożki i pojechali.
Poczciwy Maciéj tak był swoją rolą przejęty, iż dorożce, gdy do domu się zbliżała, kazał zwolnić kroku...
Na wschody wprowadził doktora na palcach z największemi ostrożnościami a drzwi wszystkie zamykał... Skoczył potém pospuszczać firanki, zamykać okiennice... i odwracając się do doktora, rzekł:
— Wszak na łóżku trzeba coś położyć... jakiegoś... bałwana? tak? a pan pisz a pisz recepty na cholerę... ja będę posyłał...
W jednéj chwili zorganizowano tę komedyą, wylęgłą w głowie nieoszacowanego sługi. Dwóch chłopców jeden po drugim polecieli do apteki, na receptach stało nazwisko jenerała Zbyskiego.
Maciéj tymczasem szuflady zasuwał, rzeczy porządkował, papiery zbierał i dom tak urządzał, aby miał pozór zajętego przez niebezpiecznie chorego człowieka. Z początku szło wszystko jak najgładziéj, ale około jedenastéj, gdy już i słoma była w ulicy... służący przyszedł dać znać Maciejowi, że jakiś pan natarczywie się dopomina, aby go wpuszczono, i mówi, że jest przyjacielem jenerała, że z nim widzieć się musi koniecznie... Sługa dodał, iż z mowy poznał Moskala.
Nie bez trwogi i bicia serca Maciéj pospieszył na dół, gdyż na górę nie wpuszczano nikogo, i zobaczył figurę dosyć często widywaną w Petersburgu... któréj jenerał, jak on się domyślał, nawet cierpieć nie mógł. Wiarus szedł taki strwożony, zgryziony, zbladły, znękany a tak naiwną miał od natury daną fizyognomią, nie dozwalającą o oszukaństwo posądzać, iż najwprawniejszy znawca nie domyśliłby się udania.
Arsen Prokopowicz, on to był bowiem, naprzód się z niezmierną bacznością w niego wpatrzył...
— Co to jest jenerałowi...
— Albo ja wiem — zawołał Maciéj, to się poczęło od wczoraj wieczorem, powrócił od matki i w nocy go to porwało... a nim doktor nadjechał, już był siny...
(Maciéj sam był w szpitalu cholerycznym w roku 1831, dla tego symptomata cholery go nic nie kosztowały).
— Doktor mówi, że cholera, było ich już tu ze czterech... bardzo źle... a! panie! bardzo źle...
I począł oczy ocierać.
Arsen Prokopowicz nie był tchórz, ale cholery i tyfusu lękał się bardzo... cofnął się nieco od Macieja, co go nadzwyczaj ucieszyło jako dowód, że mu wiarę dano...
— Zkąd u kaduka cholera! mruknął Moskal.
— Chce pan zobaczyć się z doktorem? spytał Maciéj.
— Dla czegoż nie?
— Ja go tu sprowadzę...
Stary żołnierz poszedł zaraz, bo jakkolwiek próba komedyi nie źle mu się udała, nie chciał jéj zbyt długo przeciągać. Doktor Frycz wyszedł natychmiast. Jako uczeń kijowskiego uniwersytetu mówił wybornie po moskiewsku.
Ze smutną miną, zakłopotany powitał Arsena Prokopowicza.
— Cóż to się stało Stanisławowi Karłowiczowi...
— Cholera... cholera... wszystkie symptomata strasznéj azyatyckiéj cholery... ja przybyłem późno... Nadzieja ocalenia nie wielka... jeśli wytrzyma, to, jak zwykle, dostanie tyfusu... a... wiadomo — tyfus po cholerze...
Arsen Prokopowicz odstąpił krok... kiwając głową.
— Taki silny, zdrów człowiek...
— Zaziębienie, jak się zdaje — dodał doktor...
— Nie ma nic straszniejszego nad zaziębienie — odparł Moskal, kłaniając się.
— Widzieć się z nim niepodobna... on prawie nie mówi już...
Arsen wcale nie nalegał, spojrzał na lekarza, szepnął kilka słów i odszedł powoli. Jeśli miał jakąkolwiek wątpliwość, ustąpiła wszelka, gdy chmurną twarz doktora zobaczył. Wyszedłszy w ulicę, pobiegł naprzód wódki się napić, potém otrzeć się wódką kolońską i kamforą a roznosić plotkę po mieście.
Ale już ona przez sługi, przez mieszkańców domu szeroko się była rozbiegła...
Tylko pułkownikowa nie wiedziała jeszcze o niczém... panna Michalina była przy niéj.
Znała ona ją jak matkę własną, w tym jednak wypadku nie mogła odgadnąć, jakie będą uczucia... co ten krok Stanisława z duszy jéj wywoła... radość czy rozpacz i trwogę...
Maciéj odmówił oddania listu, postanowiła więc zwolna pułkownikową przygotować do tego.
Poczęła od nieśmiałego wybąknienia, iż zasłyszała, jakoby jenerał miał z rana wyjechać i list do matki zostawić. Wdowa spojrzała bystro, na pamięć jéj przyszedł wieczór wczorajszy... porwała się, zaczęła ubierać, chciała natychmiast jechać na zwiady.
— Maciéj tu zaraz będzie — odezwała się Misia... niech matka zaczeka.
— Nie mogę, nie mogę, nie mogę — zaczęła żywo pułkownikowa... zlituj się, ja w niepewności godziny nie wyżyję.
Michalina rzuciła się przed nią na kolana i objęła rękami.
— Kochana, droga pani, matko, posłuchaj... pozostań spokojną dla niego... idzie o to, by nie— postrzeżono, by nie wiedział nikt, że go nie ma... On pojechał... tak...
Spojrzała na bledniejącą...
— Dokąd? przeciw swoim? zawołała ręce łamiąc matka...
— Do swoich!! szepnęła, uśmiechając się Michalina.
Na te słowa pułkownikowa, czując, że się jéj w głowie zawraca a siły ją opuszczają, padła na fotel, chwytając ręce Michaliny.
— Cicho! na miłość Bożą! oprócz Macieja nikt jeszcze nie wie o tém, on jeden... a on, dając czas do ucieczki, ułożył tak wszystko, iż jenerał uchodzi za chorego...
— Może on w istocie chory! krzyknęła matka.
— Przysięgam pani, że tak jest, jak mówię, jenerał w nocy uszedł, ale Maciéj chce to ukryć dla uniknienia pogoni.
Pułkownikowéj łzy rzuciły się z oczów, ale twarz rozjaśniła.
— O poczciwe, o święte dziecko moje! zawołała... teraz nikt nie będzie śmieć ani na mnie ani na niego spojrzeć krzywo... teraz ja nim pochlubić się mogę... teraz godnym jest ojca swojego! A! ja wiedziałam, ja przeczuwałam, gdy on się taił, że w jego duszy nie umarło uczucie dla ojczyzny, gdy mnie kochał... Święte, poczciwe dziecko moje...
A! dumna jestem! po co się kryć? na co taić? niech mnie wezmą jako jego matkę... niech mnie spytają, czym go namawiała, aby szedł, powiem im, że tego po nim jako Polka żądałam... A teraz jestem szczęśliwa!!
Ale w téj chwili myśl inna przyszła i łzy potoczyły się z oczów... Misia pobiegła po wodę i sole... Pułkownikowa blizką była omdlenia, a tu należało największy sekret zachować.
W téj chwili szczęściem Maciéj, pozostawiwszy doktora Frycza w domu i jak najsurowsze instrukcye na dole, sam przybiegł do pułkownikowéj, bo go list palił... Wpuszczony do pokoju, padł do nóg jéj i rozbeczał się jak dziecko. Nie mówili nic, on ściskał nogi wdowy, ona całowała go w głowę.
— Moja królowo, pani! nie zdradź nas tylko a wszystko pójdzie dobrze, ja z doktorem ułożyliśmy jak należy... już o nic proszę nie pytać... my zrobimy wszystko...
Matka z roztargnieniem słuchała tych wyrazów, rozrywając kopertę listu, z którego wypadły papiery jakieś i tych kilka słów do matki.
„Wczoraj dałaś mi swe błogosławieństwo, powtórz je dzisiaj i pomódl się za syna. Wiem i czuję, że ofiara moja i nasze ofiary daremne... że nie wywalczym ojczyzny... ale miałem do wyboru walczyć przeciw swoim lub ze swymi ginąć. Cień ojca wskazał mi drogę, ścielę się do nóg twoich matko moja... pobłogosław...“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.