Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeżeli kto to Mateusz alias Maciéj pana jenerała rad był z powrotu do Warszawy. Acz stary i złamany, na widok tego, co się tu działo, na dźwięk pieśni rozlegającéj się w całym kraju, stykając się z młodzieżą, rozprawiając z rzemieślnikami, poczuł przypomnienie 1831... odżył, odmłodniał, oszalał. Jenerał był zdziwiony i zgorszony razem, nie znajdując często Mateusza w domu, zmuszonym będąc do późna czekać na niego, słowa się nie mogąc ze starca dopytać, który chodził jak pijany... Ale pomimo tego roztargnienia i opuszczenia się w służbie pan Maciéj wyglądał rzeźwiéj niż dawniéj. Ktoby go był w jego izdebce na dole zobaczył, mógł wziąć za istotnego waryata. Maciéj zamykał się na klucz i godzinami gadał sam z sobą.
Rozmowy te toczyły się wszystkie około jednego przedmiotu.
— Niech diaski porwą, mówił — pójdę! dali pan pójdę i tak jeszcze się będę kropił, jak za dobrych czasów... Prawda, że to wszystko młokosy, że musztry nie znają, ale jak się to odrobinę przetrze... nie będzie gorzéj niż było pod Grochowem, Wawrem, Ostrołęką...
Stary? to co? stary a zawiędły!
Wielka rzecz, że ciągle siedząc skulony na nogi, nalegam i kaszlę... żeby się tylko w pole dostać, prochu powąchać, posłyszeć pobudkę, zobaczyć swego — orzełka kochanego i ah! panie! odmłodnieje człowiek..
A dostanie kulą w łeb? to co! to co! albo to dwa razy umierać? i nie lepiéj w czystém polu dostawszy ołowiankę w serce albo w czerep, niż w łóżku, z którego jeszcze gotowi wywlec w letargu i pochować niedomarłego... A to paskudna rzecz...
Dalibóg pójdę!
Tu przychodziły uwagi przeciwne...
— A nogi? a krzyże, a piersi, a zadyszka, panie Macieju? — Co to ma znaczyć wszystko z głupiéj sedenteryi i hemoroidów, Mości bdzieju? Człekby się rozruszał, byłby zdrów i te dzieciby choć trochę nauczył... jak się bije... ba — jak się chodzi. Bo to nawet chodzić, pożal się Boże, nie umie. Ale chłopcy tęgie... Żeby to był w. książę za uszy wytargał jak nas, coby to był za żołnierz!...
Nie wiem, czy jenerał domyślał się, co się w duszy poczciwego Macieja działo, czy unikał podlewać oliwy do ognia, ale ile razy przy rozbieraniu lub ubieraniu zaczęła się rozmowa drażliwsza, zbywał go półsłowami i milczeniem. Nie szło to w smak staremu.
— Dałbym coś... myślał w duchu, żeby téż wiedzieć, co on pocznie. Ale to człowiek jak książka po hebrejsku pisana, patrzysz się na nią jak kozioł na wodę — zrozumieć nie można... Żeby miał być zły Polak, nie powiem... ale mu ten mundur swój jad wlał... Nie darmo tyle wieku spędził z nimi... I ta djablica!
Machnął ręką...
Tu pan Maciéj zwykł był uroczyście odbywać przegląd drogich pozostałości z roku 1831... Miał szablę, pistolety, z których jeden bez kurka, bo kula urwała go w bitwie; miał zaśniedziałą ładownicę i z ubioru jedne skórą wyszywane szarawary. Dziwna rzecz jednak. Maciéj od tych lat ani urósł, ani utył, a część owa stroju, gdy ją włożył na siebie, nie zakrywała mu już kostek, gdy tymczasem przypomniał sobie, że dawniéj na ostrogach zwieszoną była... Przechodziło to pojęcie Macieja i skłonnym był do upatrywania w tém sprawy nieczystéj siły. Zwykle po monologu, po obejrzeniu remanentu, stary szedł sobie do piwiarni, gdzie się było można różnych ciekawych rzeczy dowiedzieć i ciekawych napatrzyć ludzi... Porobił tu znajomości różne... i teraz coraz go ciężéj było zastać w domu, tak przylgnął do swych młodych przyjaciół.
Służba szła nieco wolno, ale jenerał téż nie wiele jéj potrzebował, przywykły był po żołniersku sam sobie posługiwać. Jednego wieczora, było to już w tym czasie, gdy w polu i lasach zbierały się wszędzie siły zbrojne cudem z ziemi wyrosłe, ręką archaniołów w oręż zaopatrzone... jenerał miał wychodzić do matki wieczorem. Maciéj dla formy mu posługiwał.
— Ja, zdaje mi się, późno dziś zapewne powrócę, odezwał się do niego — nie czekajże na próżno na mnie, wiesz, że nic nie potrzebuję. Połóż się sobie spać...
— A ktoby to, panie jenerale, spał teraz — rzekł korzystając ze zręczności Maciéj.
— Dla czego?
— A no! toć to taki czas, że umarliby z wiekuistego snu powstawali...
— Co ci tam w głowie staréj świta.
— A! panie jenerale, w głowie to nie — ale w sercu...
— Ot, dałbyś pokój i siedział spokojnie za piecem...
— Ja? za piecem!! ofuknął stary żołnierz, ależ na miłego Boga — nie wyszedłem jeszcze na kościanego dziadka...
Stanisław spojrzał na niego — oczy mu pałały.
— Nie dziwuję się młodym, gdy im się w głowie przewraca, rzekł, ale tobie, mój poczciwy stary Macieju.. Czyż i tybyś mógł głupstwo zrobić?
— Pan jenerał to nazywa głupstwem?
— A ty jak?
— Powinnością, panie jenerale... westchnął stary.
— Tyś przecie swoją odbył...
— Albo to pańszczyzna... panie jenerale... tego się do końca życia nie odbędzie — to darmo! — A ino poczuje człowiek, że drudzy się biją, taka porywa świerzbiączka..
— Zginąć! dodał jenerał.
— A choćby téż! — tam nikt nie wie Bożéj woli! to darmo!
Jenerał odwrócił się, spojrzał. Stary Maciéj łzy miał w oczach, ale przez subordynacyą ocierał je rękawem...
— Mój poczciwy stary — rzekł głosem wzruszonym... mów, co chcesz — ale zlituj się nad swym wiekiem, przypomnij lata... nie rób głupstwa...
Maciéj zmilczał, całując go w rękę...
Nagle przyszło coś na myśl Stanisławowi, pospieszył do biurka, dobył kilkanaście sztuk imperyałów i milczące wcisnął je w dłoń staremu... który się rozpłakał na dobre, za kolana uścisnął, sam dobrze nie rozumiejąc, jak to wszystko miał tłómaczyć.
Ubrany na prędce jenerał pojechał do matki. Zastał tam Michalinę jak zwykle... Dwie kobiety szeptały, tając przed nim, że Władek już był uszedł z Warszawy... W kraju walka się rozpoczynała.
Rosyanie z wyrachowaném lekceważeniem i powolnością brali się do niéj, trzymali obronnie, dozwalali gromadzić, zdawali chcieć okazać się umyślnie bezsilnymi... Tymczasem co było gorętszéj krwi, serc żywszych... szło ze swymi stanąć w szeregach na śmierć wyznaczonych...
Władek wyszedł z innymi już przed dniami kilku... ukrywano to przed p. Stanisławem, który o niego nie pytał. Gdy wszedł tego wieczora, właśnie Misia opowiadała pułkownikowéj o ostatniéj szczęśliwéj potyczce, jak tam ich rękami szyta chorągiew z orłem, pogonią i aniołem powiała w powietrzu, witana pieśnią wojenną... Na widok wchodzącego obie panie zamilkły. Michalina spojrzała na jenerała, starając się zbadać fizyognomią i znalazła ją jakoś spokojniejszą, prawie weselszą niż kiedykolwiek... wypogodzoną.. Coś czulszego miał w oczach, jakiś błogi wyraz w ustach... zdawało się, że ciężar spadł z piersi i ramion tego człowieka.
Podbiegł ku matce, całując jéj ręce, uścisnął dłoń Michaliny, rzucił się na krzesło...
Ten pozór wesołości jakoś nie mile dotknął Misię.
— Adnmiruję pana Stanisława, rzekła po chwili...
— Mnie? a! to prawdziwie coś nadzwyczajnego! pani! mnie?
— Tak jest.
— Dokończże pani zagadki...
— Nie mogę się wydziwić waszéj wesołości, spokojowi, wśród tych wypadków...
Jenerał spojrzał na nią długo...
— Czy pani pewną jesteś, że każda wesołość wesoła a każdy spokój spokojny w istocie?
— A na cóż fałsz w życiu?
— Fałsz? rzekł jenerał, nie jest to fałszem, gdy się zakrywa to, coby razić mogło...
Wstał po tych słowach i zbliżył się do Misi.
— Droga pani, rzekł, uczyń mi łaskę jednę... jeden, dzisiejszy wieczór tylko przestań mnie ścigać i chłostać... Ja dziś potrzebuję rozejmu i proszę o niego.
— Czemu dziś?
— Dziś! no! bom usposobiony tak i o litość błagam.
— A jeśli ja jestem usposobioną się kłócić?...
— Ja będę milczał...
Matka nigdy nie mięszała się ani słowem do ich rozmów, zwłaszcza gdy te były polemicznéj treści, nadto cieszyła się niemi a obawiała przerywać.
Nie wiedziała, że dwa widma Albina i Maryi wiecznie te istoty rozgradzać będą... i nigdy im, mimo sympatyi zbliżyć się do siebie nie dadzą.
Co się działo z sercem jenerała, nie umiemy odgadnąć.
Po chwili milczenia Stanisław przysunął się do matki..
— Moja mateczko, rzekł, zostały u mnie niektóre drogie po ojcu pamiątki... Krzyż jego... ładownica, pieczątka, zegarek, pierścień... Z tych ostatni tylko zatrzymuję przy sobie a inne proszę, byś mama w depozyt przyjęła.
— Na co? żywo spytała matka.
— Ale dla tego tylko, śmiejąc się rzekł jenerał, iż u mnie jest nieład; ja jeżdżę... mogą gdzie odkomenderować, lękam się.
— Jakto? ciebie odkomenderować? dokąd?
— Alboż ja wiem? odezwał się jenerał.
— Może przeciwko swoim? podchwyciły obie kobiety, patrząc na Stanisława, który był tak spokojny, tak uśmiechnięty jak przed chwilą.
— Ciebie to nie przeraża? zawołała matka.
— Nie — odparł sucho — nie — bo w takim razie nie pójdę.
— Podasz się do dymisyil krzyknęła matka, wyciągając ręce ku niemu radośnie.
— W czasie wojny to niepodobno, prawo nie pozwala... rzekł sucho znowu Stanisław.
— A więc cóż?
— Nie wiem, zobaczymy! odezwał się jenerał.
Przeszedł się po pokoju parę razy i zwrócił ku Michalinie.
— Zagraj mi pani co! zawołał nagle.
— Zagrać! co? ale ja oprócz Boże Zbaw Polskę, nicbym nie potrafiła...
— Wiesz pani co... nie możesz nie umieć téj pieśni, która ojcu mojemu towarzyszyła w boju... słyszał ją i wasz, pamięta, a łzy mu pewnie wyciska... Zagraj pani: Cześć polskiéj ziemi! cześć...
Michalina na to niespodziane wezwanie pobiegła żywo do fortepianu, otworzyła go, ręce jéj zadrżały.
— Nie — rzekła, nagłém wspomnieniem wzruszona bo Albin pieśń tę śpiewał dawniéj — daruj pan, nie mogę! I rozpłakała się. Stanisław, jakby się uląkł własnego żądania, począł ją przepraszać.
— Ale to ja was winnabym przeprosić, odezwała się powoli Michalina... nie gniewajcie się, przyczyna we mnie... Nie odmówiłabym wam... ale dziś, dziś mi właśnie cośkolwiek zagrać trudno.
— Dla czego?
— Zostaw to pan przy mnie...
— Rozumiem i nie potrzebuję pytać. Władek poszedł.
— Pan wiesz...?
— Domyślam się.
Zamilkli... on przechadzał się znowu.
— A! tak, panie Stanisławie, dodała lękliwym głosem, jakże tu grać, jak śpiewać, jak się rozśmiać, gdy uszy a serce wciąż słyszą konania jęki, okrzyki zgrozy, szczęk broni i nawoływanie do rzezi...
Nigdy bez wzdrygnięcia — mówiła Michalina — nie czytałam tych opisów warszawskiego życia, wśród najstraszniejszych klęsk dzwoniącego skokami i swawolą!
— Moja Misiu — odezwała się pułkownikowa — są doprawdy w życiu niepojęte rzeczy i usposobienia w człowieku niewytłómaczone. Ja pamiętam dobrze rok 1831... nigdy może w Polsce więcéj śpiewów, tańców nie było i wesela, nawet w tych godzinach, gdy ulicami szły pogrzeby poległych... Coś szalonego tłukło sercem... jakaś wesołość obłąkanych obejmowała naród cały, szukał w niéj zapomnienia bólu, jakby w napoju oszalającym... Nigdy tyle nie stworzono piosenek... tyle nie przeskakano nocy... Nieraz okryty kurzem z obozu przybiegał zwiastun potyczki, przywoził spis zabitych, sam z ręką na temblaku wpadał do sali... zmęczony, zbity i całą noc z nami... tańcował... Nazajutrz o świcie leciał z raportem do dowódzcy.
— Inne są może czasy, mówiła Misia, ale w nas nie ma tego usposobienia... Słyszałam ojca i stryja nieraz opowiadających o roku 1831, ileż to satyrycznych piosnek stworzono, jak owa: Po bruku huczałeś... a teraz... oprócz Boże coś Polskę i Z dymem pożarów... nie ma i nie będzie nic! Myśmy zaczęli od pogrzebu...
— I skończym na pogrzebie! dodał jenerał, masz pani słuszność. W roku 1831 wojska wychodzące za granicę szły jak tryumfatory, w kaźniach pruskich rozlegał się Trzeci Maj... emigracya skakała w Lipsku i Dreźnie z Niemkami... po za klęską była nadzieja, Europa przyklaskiwała nam... Teraz nikt nie poklaśnie i nie ma nadziei i wesela być nie może. Naród czuje i przeczuwa.
— Jak to? żadnéj nadziei? zawołała Michalina.
— Tak pani, jeszcze raz powtarzam, żadnéj... Ci, co idą się bić, nie mają jéj, choć heroicznie ją kłamią; ci, co patrzą w dal... słyszą szatański śmiech Europy... która poklaśnie chyba śmierci naszéj, co ją od naprzykrzonéj Polski uwolni...
Posmutnieli wszyscy.
— Pan jesteś nielitościwy, rzekła Michalina.
— Dla siebie! pani! począł Stanisław powoli — czyż myślisz, że jest człowiek na świecie, któryby na to obojętném mógł okiem spoglądać?
Podana herbata na chwilę przerwała to smutne pasmo rozmowy, jenerał chciał zwrócić ją umiejętnie na jakiś przedmiot weselszy, powszedniejszy, ale nie było naówczas najobojętniejszéj treści, któraby o coś drażliwego nie potrąciła... Misia robiła herbatę, pułkownikowa wzdychała, jenerał przymuszonym uśmiechem usiłował łzy kobiet odwrócić.
— Ale bo, nigdy bardzo być smutnym się nie godzi, myśmy dzieci niedoli, wychowane wśród narzekań, a to nam wiele sił odbiera. Nauczyliśmy się stękać, nie mogąc nic robić. Na to jeden ratunek — czyn. Kto się czuje nieszczęśliwym, osłabłym, ten powinien pracować.
— A siły? spytała Michalina.
— Siły się czerpią w pracy...
— Gdyby ta teorya pańska mogła być prawdziwą!
— Jest nią, pani... Na wszystkie ludzkie bóle praca, na znużenie praca, na rozpacz praca... praca zawsze, wszędzie...
— I na wieki wieków, amen! dodała Michalina.
— Tak pani!
— A cóż robić?...
— Najpospolitszą rzecz w świecie, to co pod ręką.. co się zdaje najmniéj godném zajęcia... Moje lekarstwo jest tak uniwersalne... jak...
— Świętéj pamięci Leroy! przerwała śmiejąc się matka.
Jenerał wstał spojrzawszy na zegarek, ale jakby mu się żal zrobiło opuścić matkę, siadł znowu, począł ją całować po rękach, pieścić jak małe dziecię. Michalina patrzała, serce jéj biło mimowolnie, pierwszy raz w tym człowieku zimnym odkryła uczucie prawdziwe, głębokie... wątpiła już, by kochać, nawet matkę, był zdolnym. W téj chwili, gdy przyklękał przed matką, zdał się jéj innym, zmienionym... opromienionym...
— Dziś, rzekł, gdy będę dawać dobranoc, niech mateczka na wspomnienie chwil dawnych starego Stasia swego tak pobłogosławi, jak go to niegdyś po pacierzach błogosławiła w kolebce.
— O! z duszy, serca! zawołała rozrzewniona matka, teraz i zawsze, moje dziecko, serce moje błogosławi ci na drogę życia... na wszystkie godziny.
Łkanie przerwało mowę... uścisk cichy, długi, serdeczny, macierzyński i przyciśnienie do piersi zamknął ten epizod rozmowy, któréj Misia zmięszana przysłuchiwała się z daleka,
— Nie chcę wrażenia téj chwili uroczystéj, słodkiéj zatrzeć w sobie — rzekł jenerał — pójdę już. A ponieważ mateczka mnie pobłogosławiła, niechże jeszcze dorzuci mi do téj pociechy panna Michalina przebaczenie za wszystkie winy moje i przejedna się ze mną, podając mi rękę na — dobranoc i pożegnanie.
Misia postąpiła, nic nie mówiąc, ku niemu i wyciągnęła ręce obie. Oczy ich się spotkały jakby w życiu po raz pierwszy, dziewczę było rumiane, żołnierz blady... ścisnęły się dłonie drżące... i Stanisław wzruszony zatrzymał na chwilę rękę Michaliny, składając na niéj pocałunek, od którego zadrżała.
— Dziękuję pani! szepnął jenerał... dobra noc i — bądź zdrowa...
Podszedł jeszcze ku matce, spojrzał potém na Misię i drzwi zamknęły się za nim. Dwie kobiety długo pozostały milczące, załzawione, same nie wiedząc, zkąd pochodziło wzruszenie.
I matka raz jeszcze krzyż za odchodzącym posłała.