Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zagadki |
Wydawca | Ludwik Merzbach |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Arsen Prokopowicz krokiem człowieka, któremu lekko jest i dobrze na różowym Bożym świecie, wbiegł podśpiewując do Angielskiego hotelu, ale zbliżając się ku drzwiom numeru, zajmowanego przez jenerałową, piosnkę urwał, poprawił włosów i zapukał, starając się sobie nadać powagę.
Otworzyły się drzwi, podał swój bilet i wcisnął się do przedpokoju...
Nie długo czekał na przyjęcie... Jenerałowa wyszła, jakby zmuszona, z piórem w ręku, w ubiorze bardzo zaniedbanym, co u niéj było rzeczą niezwykłą.
— Chciałem po powrocie moim, rzekł gość zbliżając się natrętnie do cofającéj się i milczącéj gospodyni domu — stawić się po rozkazy...
— Nie mam nic do rozkazania... ale...
— Ale co, piękna pani...
— Dajże mi pokój z przymiotnikami temi! widziałam się dziś przechodząc w zwierciadle, odpowiedziała marszcząc brwi... ale coście z sobą przywieźli?
— Ja? rzekł tajemniczo ajent... wiele nadziei, które już poczynają szczęśliwie kiełkować... rewolucya się robi, lasy się ruszają... my siedzim cicho i tak ich wszystkich weźmiemy w połapeć...
Ręce zacierał śmiejąc się.
— Wam, spodziewam się, dodał, najpilniéj coś wiedzieć o — obżałowanym... otóż powiem, że się z nim tylko co rozstałem. Brnie, brnie coraz daléj, jest w spisku i doczekam tego, iż pójdzie przed sąd wojenny...
Ruszyła ramionami jenerałowa.
— To wasze marzenia!
— No! marzenia, marzenia, ale z tego wyniknie bardzo pożądana rzeczywistość...
— Gdybyście jaką pewność mieli, czyżbyście już jéj nie zużytkowali?
— A ha! nie głupim, zawołał Arsen... naprzód mam tę przyjemność, że go straszę i trzymam w obawie... Niech się męczy, niech się spodziewa... niech się boi... bo mu dałem do zrozumienia, że o wszystkiém wiem... powtóre, wiem, że i on me głupi; gdyby go teraz wzięto, ma przyjaciół, wykręciłby mi się, a ja go doprowadzę do tego, do tego, że na uczynku, na gorącym go weźmiemy...
— Na jakim?...
— On mi ze strachu ujdzie... musi, rzekł Arsen... a wówczas będzie to samo już zdradą, dezercyą, nie potrzeba będzie dowodów, wywodów... prosto kulą w łeb...
|O! o! kochana pani, dodał — teraz go ująć, byłoby mu oszczędzić połowę męczarni... niepewności, — strachu — teraz go ująć! mógłby się wykręcić i panibyś się jeszcze gotowa rozczulić... On sam nam wpaść musi w ręce jak zwierzyna, którą rozumni poganiacze pędzą na strzelca...
— Nie chciałabym w was mieć nieprzyjaciela — szepnęła jenerałowa.
— Bardzo mi to pochlebia, odpowiedział gość z ukłonem, ale to naprzód niemożliwe, powtóre wszystko w rękach pani...
Mówmy o czém inném... Po co tu siedzieć? po co? zostaw go pani mnie a sama powracaj. —
— Daj mi pokój...
— Ale nie, ja nie mogę patrzeć na niepotrzebne męczarnie... sama atmosfera tego kraju nieprzyjemna dla kobiety, za ostra. Nam to co innego, my pijemy wódkę i jemy pieprz turecki, od którego podniebienie obłazi, wam potrzeba do życia wrażeń miłych — nam szczypiących... Tu wkrótce wytrwać nie będzie można.
— Ale Warszawa spokojna!
Moskal się uśmiechnął...
— Nie życzę Petersburgowi, aby kiedykolwiek był na ten sposób spokojny... W téj chwili gra się z niemi w zabawną grę... w ciuciubabkę... my mamy zawiązane oczy i nie widzimy niby nic, oni chodzą po kątach i zdaje im się że bezpiecznie, a potém łap cap i weźmiemy, kogo zechcemy... Gra znajoma. Otóż, Maryo Pawłowno, gdy w nią grają, nie trzeba się niewinnemu między nich mięszać, można guza dostać. —
— A wy?
— No! ja — jestem amator... ja to lubię, mówił Arsen, i ja po troszę, choć nie urzędownie do téj gry należę. — Maryo Pawłowno, zaklinam was, jedźcie wy sobie ztąd, jedźcie... Nastąpi w kraju takie zamięszanie, że potém i koleją się ztąd dobyć nie będzie można.
— Ja — nie pojadę! zawołała stanowczo Marya Pawłowna — nie chcę, nie mogę. —
— Szanowna pani, rzekł nastając Arsen, kto inny nie ja posądziłby was już o ukrytą potajemną miłość dla tego człowieka.
— Dla czego mówicie ukrytą? zawołała z dumą kobieta, mierząc go z góry okiem pełném grozy — miłość moja jest jawną, tylko jak wino w ocet zmieniła się w nienawiść... Gdy nie mogę go kochać, potrzebuję się mścić....
— Zemścimy się.
— Ja jestem niecierpliwa...
— Niecierpliwość psuje wszystko, rzekł Arsen — jakiś filozof francuzki powiedział: że geniusz sam to tylko cierpliwość... ale i zemsta musi nią być, inaczéj spali na panewce...
— Jesteś nieznośny! odparła kobieta.
— O tém wiem, Maryo Pawłowno, od bardzo dawna — ale jakże dziś być dla was nawet znośnym, kiedyście wy zajęci tak okrutnie tym nieszczęsnym Polakiem... który o was, jak się zdaje, zapomniał zupełnie.
— To trudno — przerwała gwałtownie Marya, po to tu siedzę, ażeby mnie musiał sobie codzień przypominać... zachodzę mu drogę, podnoszę zasłonę i znikam... Szukam go po kościołach, wiem, którędy przejeżdża, gdzie chodzi, śledzę go ciągle... pokazuję mu się co dzień... to tymczasowa zemsta moja,
— No! tak! bardzo romantycznie, Maryo Pawłowno, słowa nie ma, bardzo romantycznie — ale widać, że to na nim nie czyni skutku...
— Z czego o tém wnosisz?
— Z tego, Maryo Pawłowno, że on tymczasem w najlepsze się umizga i bodaj czy nie myśli żenić. Matka mu tu wychowała i przygotowała panienkę — cacko śliczne... Codzień ją widuje... romans sobie po maleńku płynie i, nim wy go dobijecie oczyma, on się gotów tymczasem ożenić. —
— Ci co spiskują, nie żenią się — odparła jenerałowa, jedno więc albo drugie kłamstwo...
— Ale! ale! wy ich nie znacie, szanowna pani! on się żenią w cytadeli, jadąc do katorgi... a kochają się, idąc na szubienicę...
Gospodyni nie odpowiadała nic, bo cała ta rozmowa innego oprócz niecierpliwości nie zostawiła na niéj wrażenia, ale Arsen widocznie odchodzić nie życzył... rad był gawędę przeciągnąć.
— Nie myślicie więc jechać, Maryo Pawłowno? zapytał.
— Nie chcę.
— A tu, Bóg widzi, grozi niebezpieczeństwo! tu wkrótce Rosyance na ulicy pokazać się nie będzie podobna. Kto wie, i co was spotkać może.
Jenerałowa ruszyła ramionami. —
— Jabym was prosił i błagał, ażebyście wy sobie jechali.
— Czy wam tu zawadzam?
— Mnie! a! pani! mnie! ale tu powietrze nie dobre! Ja sam kryć się, przebierać i ostrożnym być muszę.
— Wy? to co innego! ale cóż wspólnego między mną a wami?
— Mamy szczęście Rosyanami się nazywać...
— Dobranoc — zawołała jenerałowa.
Arsen popatrzał, ruszył ramionami, skłonił się i wyszedł...
Parę dni upłynęło w ciszy zupełnéj...
Trzeciego jenerałowa czarno ubrana wyszła według zwyczaju na spotkanie Stanisława. Nie uważała, że dwóch ludzi stało u wrót hotelu i że ją sobie milczkiem pokazali. Jeden z nich zdala poszedł za nią, a drugi pędem pobiegł w ciasne uliczki... Marya Pawłowna spotkała tego dnia jenerała, odsłoniła kwef, spojrzała mu w oczy, i dokonawszy tego memento! którém się nad nim znęcała, zawróciła się do hotelu nie uważała wcale, że od niejakiego czasu w ulicy zaczęli się powoli gromadzić chłopcy, odarta czeladź... ludzie dzikich twarzy... nagle zabiegł jéj drogę śmielszy z uliczników i krzyknął.
— Moskiewska śmierć!
To rzekłszy, pochwycił garść błota i rzucił, był to jakby znak napaści.
Z tyłu po za nią ozwały się piskliwe, krzykliwe, dzikie głosy powtarzające: Moskiewska śmierć! Moskiewska śmierć... Jenerałowa uczuła uderzenie kilku grudek ziemi... Twarz jéj zapłonęła... serce zaczęło bić...
Chciała się zatrzymać, bo jéj wstyd było uchodzić, ale krzyk tłumu, który co chwila stawał się gęstszy, zaczynał ją opasywać, otaczać, obejmować, zagradzać jéj drogę... ogarnął przestrachem. Przyspieszyła kroku nierozważnie... ulicznicy biegiem puścili się za nią... Biednéj kobiecie zawrzało w piersi, zawróciło się w głowie, zaczęła uciekać. Wrzask coraz straszniejszy ją gonił. Wystawiona na tysiące oczów, zawstydzona, przelękła, pół zemdlona, na pół wściekła, nie wiedząc co czyni, biegła...
Lud coraz gęstszą kupą leciał za nią, niektórzy zabiegali naprzód, chcąc zaprzeć drogę... inni z boku się okazywali prawie ocierając o nią... Nieopisana trwoga ogarnęła ją... leciała coraz żywiéj, nie wiedząc już dokąd. Szczęściem instynkt nie pamięć prowadził ją ku hotelowi... do którego wpadła oszalała, nieprzytomna i na krześle w pierwszéj izdebce szwajcara padła bez zmysłów... tłum wrzeszcząc głosy zwierzęcemi, śmiechami, ryczeniem, długo jeszcze pozostał u wrót hotelu, aż nadbiegła policya i żandarmi zbiegowisko rozegnali... kilka szyb stłuczono...
Posłano natychmiast po lekarza... ale Marya Pawłowna, przyszedłszy nieco do siebie, odmówiła pomocy doktóra i zamknęła się na górze.
Tam rozpłakała się jak dziecko...
Jeszcze drzwi za nią nie były się zamknęły, gdy Arsen Prokopowicz się zjawił. Zkąd? jak? nikt nie wiedział. Jakim sposobem on ośmielił się wyjść w ulicę w taką porę?... trudno było zrozumieć.
— A! Maryo Pawłowno, zawołał biegnąc ku niéj... otóż nieszczęście, ktoregom się lękał... o mój Boże! nie minęło wasi A nie przestrzegałżem? Ja znam tego podłego człowieka... Dokuczyliście mu, chce się was pozbyć i z jego to rozkazu niezawodnie ten tłum na was napadł.
Jenerałowéj dotąd nic podobnego na myśl nawet nie przyszło — wzdrygnęła się i z krzykiem omdlała powtóre...
Arsen Prokopowicz ze służącą zajęli się cuceniem. Musimy ze wstydem dla charakterystyki téj chwili dodać szczegół, że korzystając ze zbliżenia do subretki starał się z nią na sposób moskiewski bliższą zawrzeć znajomość, nim jenerałowa oczy otworzy...
Otwarła je spłakane...
— Al to nie może być! zawołała — on! wystawić mnie na taką hańbę!
— Ale jakżeby to inaczéj się stać mogło? Nikt was tu nie zna? przecież ktoś ludowi wskazać, szepnąć musiał, a któż to ma konszachty i wpływy, jeśli nie ten jeden człowiek? to leży jak na dłoni, szanowna pani, dzieckoby się tego domyśliło. Ten zrobił oczewiście, komu to dogodne! i kto mógł. Ja nie pojmuję, żeś pani na chwilkę wątpić o tém potrafiła!
— A! ja pomyśleć nie śmiałam... nie! nie! Stanisław Karłowicz nie dopuściłby się takiéj podłości.
— A któż? zapytał Arsen... O Maryo Pawłowno, ten tylko może się łudzić, kto chce sam być oszukanym...
Kobieta nic nie odpowiedziała.
— Widzi pani — dodał Moskal, że to najrozsądniejszém jest co najprędzéj uchodzić ztąd... Wszystkie Rosyanki z familiami uchodzą, wyjeżdżają... bo tu się można gorszych jeszcze rzeczy spodziewać...
Ja właśnie, mówił wpatrując się w bladą jéj twarz — przybyłem tu po rozkazy, może mi każecie w czém sobie dopomódz? wziąść bilet... pakować?
— Nic! nic! do jutra! idź... idź...
Odwróciła się ze wstrętem od niego...
— Idź!... zostaw mnie w pokoju... proszę...
Arsen powoli wycofywać się zaczął, odchodząc i skarbiąc sobie łaskę pokojówki, wcisnął jéj znowu papierek... i wyśliznął się obejrzawszy wprzódy, czy nie ma kogo na ulicy.
Zgiełki podobne nadto naówczaś zdarzały się często, ażeby uwagę zwracały. Po mieście rozpowiadano sobie o wypadku różnie go tłómacząc, ale tyle było innych a stokroć ważniejszych wieści! W pół godziny po odejściu Arsena jenerałowa, rozkazawszy pakować co najprędzéj — wyjechała...
Nazajutrz rano pełen różnych nadziei najświetniejszych... które jego fizyognomii nadawały wyraz rozpromieniony, Arsen Prokopowicz zabierał się iść na górę, gdy szwajcar z dołu zawołał.
— Pan do pani Feminow?
— A tak...
— Nie ma jéj, wyjechała wczoraj!
— Wczoraj? to nie może być, żaden pociąg nie odchodził.
— Ja nic nie wiem...
— Ale napisała dokąd?
— Nie wiem, czy napisała.
Stanął jak wryty zręczny intrygant, myśląc a nie wiedząc co wymyśleć.. gdzie szukać.. W téj ucieczce czuł tylko jedno to, niechęć i wstręt ku sobie.
Po chwilce otrząsł się z zadumy, miał on naturę kotów, o których mówią, że zawsze zrzucone na nogi padają.
— A no? moja pani! zawołał — chcesz się wywinąć odemnie i mojéj opieki. Zobaczymy, czy ci się to uda... zobaczymy... Ludzie jak krople deszczu w morzu nie giną.
Pierwszą stojącą na drodze doróżkę pochwyciwszy... pojechał na dworzec kolei, ale tu mimo najtroskliwszego badania o jenerałowej nic się dowiedzieć, żadnego śladu jéj powziąść nie mógł.
Chciał naprzód o własnych siłach dokonać śledztwa, ale w miarę jak dwie czy trzy próby się nie udały, rozgorączkowywał się, niecierpliwił, wściekał... i udał się naostatek o pomoc do téj władzy, z którą był w najpoufalszych stósunkach. Odmalował rzecz jako bardzo ze wszech miar pilną, rozesłał ajentów w cztery końce miasta, po dworcach, gospodach, hotelach... wrócili, ruszając ramionami z jednym wnioskiem tylko, że ta pani musiała prywatnym wyjechać powozem i że jéj w mieście nie było.
— Tom sobie figla wypłatał! zawołał, miałem ją na pół w ręku i puściłem!! Zatelegrafował niezwłocznie do Petersburga, aby mu znać dano, gdy się tam zjawi ale chodził jak struty..
W jaki sposób potrafił dowcipny Moskal sprawić manifestacyą uliczną jenerałowéj, nie umiemy tego powiedzieć, to pewna, że nie kto inny jak on ją zorganizował... i że na skutku jéj się omylił.
Pozostawało mu wszakże tyle do czynienia, że nie miał czasu zbytnio rozpaczać. Czwartego dnia odebrał telegram z Petersburga, oznajmujący mu, że Marya Pawłowna musi być w Warszawie, bo tam o niéj słychać nie było...