Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Od dnia żałobnego nabożeństwa za Albina pułkownikowa była chorą. Sprowadzało to do niéj częściéj jeszcze Michalinę i syna. Dwie te istoty, które w sercu swém tak połączyć pragnęła biedna matka, spotykały się tu, z ciekawością poglądając na siebie. Dla jenerała, nawykłego do petersburgskich salonów i kobiet, Michalina była wyjątkową, dziwną, zajmującą jako coś niezwykłego; dla niéj ów żołnierz zamknięty, pozornie chłodny, z którego ust czasem dobywało się słowo promieniste, gorące, jakby mimowolnie, był także przedmiotem do badania ciekawym. Misia czuła doń pewne uprzedzenie za matkę, za Albina, za Polskę i — może trochę za siebie. Zajęta była pogrzebionym swym ideałem, a pomimo to nęcił ją ten człowiek widocznie nieszczęśliwy, cierpiący z godnością i w milczeniu. Z jego twarzy czytać było łatwo, że kryje w łonie ranę niejednę i pokrywa ją obojętnym niby uśmiechem. Tajemnica czyniła go dla Misi niecierpliwiącym razem — i miłym prawie. Ale z jednéj i drugiéj strony téj czułości, któréj tak wyglądała pułkownikowa, najmniejszéj nie było oznaki; schodzili się obojętnie, rozstawali bez żalu. Czasem rozmowa stawała się żywszą, ocierała się prawie o te głębie, w których lęgną się uczucia i rodzą myśli, a jednak nigdy nie stała się zupełnie otwartą. Dla Michaliny cień téj kobiety któréj domyśliła się raczéj niż widziała ją na dworcu kolei, stał zawsze pomiędzy jenerałem a nią. Wychowana w zasadach surowych, w pojęciach staropolskich o świętości węzłów rodzinnych i małżeńskich, nie mogła darować Stanisławowi jego zbrodni — potajemnych jakichś zakazanych miłostek; nie rozumiała jego położenia i przerażoną była jego przeszłém postępowaniem...
Nawet w pojęciach o sprawie polskiéj, ilekroć przyszło jéj dotknąć, jenerał był dla niéj niezrozumiałym także chwytała go za słowo gorące, wyrywały mu się prawdziwie polskie uczucia z piersi wezbranéj, ale gdy o teraźniejszości mówili, jenerał zdawał się Michalinie ostygłym, zacofanym. Wszystkie kobiety żyły wówczas tak podnieconém uczuciem, że im mało kto mógł niém dorównać. Misi, jak innym, zdawało się powstanie nieuchronném. Jenerał mówił o niém ze wstrętem; jako o nieszczęściu, którego uniknąć należało. Misia znajdowała go zbyt przejętym wielkością Moskwy, jéj siłą, przeceniającym nazbyt tę potęgę a lekceważącym ducha narodu... Na myśl jéj nigdy nie przyszło nawet, aby ten twardy, sztywny Moskal, jak ona go sobie po cichu w chwilach złego humoru nazywała, mógł w czémkolwiek do ówczesnych robót należeć.
Jednego wieczora, gdy się najmniéj przybycia jenerała spodziewano, gdyż już był raz przed obiadem, po głosie w przedpokoju poznała go pułkownikowa siedząca z Michaliną. Obie panie zdziwiły się mocno, że przychodził w niezwykłéj godzinie, ale więcéj jeszcze zastanowiła je, gdy wszedł, twarz blada, usta drżące i pomięszanie widoczne. Padł na krzesło milczący, trąc czoło i rzekł do Michaliny:
— A! jak to dobrze, żem ja tu panią spotkał, właśnie się tego nie śmiałem spodziewać.
Matka spojrzała nań, a Misia podnosząc się spytała:
— Ale na cóż ja panu przydać się mogę?
Jenerał milczał chwilę, się wahał — począł chodzić po pokoju, rozpiął mundur, był widocznie tak podniecony, tak niespokojny, że mówić nie mógł. Michalina oczyma go ścigała.
— Co panu jest?
— Stanisławie, i ja widzę, żeś nie swój; czy się co stało?
— Dotąd nic, zawołał stłumionym głosem Stanisław, stając blisko Michaliny — ale wkrótce stanie się nieszczęście wielkie! Branka jest postanowioną, dziś w nocy rozpoczną ją... Na miłość Bożą! panno Michalino, pani co masz stósunki... ostrzeż, każ oznajmić natychmiast, niech ucieka kto może! niech przetrwają bohatersko tę chwilę! niech się nie dopuszczą szaleństwa.
Załamał ręce, łzy kręciły mu się w oczach, Michalina uczuła się poruszoną.
— To hasło do powstania! zawołała.
— Tak jest! na to może rachują nieprzyjaciele, rzekł z przyciskiem... na miłość Bożą... mów pani komu możesz... cierpliwości... wytrwania... a ci, co przeczuwają, że mogą być wzięci, niech uciekają.
Po chwili dodał.
— Nie potrzebuję prosić pani, ażebyś nie powtórzyła zkąd masz wiadomość..
Trzeba nieszczęśliwych ocalić.
Michalina ruszyła się, jakby natychmiast wybiedz chciała, pułkownikowa radaby ją była zatrzymać, ale się nie godziło. Jenerał pędził ją oczyma.
— Jedź, pani, idź, mów, proś — dodał — niech spokojnie to zniosą...
Mówił o spokoju, ale sam drżał i był znękany, upadł na krzesło. Michalina nigdy go jeszcze tak poruszonym nie widziała, przejednała się z nim nieco.
— Jadę, zawołała, powiem komu potrzeba... ale czy moje słowo będzie co warte... a! trudno się spodziewać...
— Zrób pani co możesz — Bóg resztę...
Pułkownikowa drżąca się podniosła na kanapie i ona pojmowała, jakie w téj chwili wrażenie branka miała uczynić..
Misia od progu przypomniawszy sobie, że się z nią nie pożegnała, wróciła uścisnąć ją, rzuciła okiem na jenerała i wybiegając szepnęła:
— Jeźli będę mogła, powrócę — ale nie wiem.
Matka i syn zostali sami, w głuchém milczeniu..
— Mój Stasiu — odezwała się pułkownikowa, dotykając ręką głęboko zadumanego syna — powiedz mi, powiedz, jak to wszystko się skończy..
— A! to jeden Bóg tylko wiedzieć może — rzekł jenerał — ja mam przeczucia straszne, ja widzę wszystko czarno.. Lepiéj może od innych na nieszczęście znam tych, z którymi mamy do czynienia; widzę jak na dłoni, do czego nas ciągną, a inni tego zobaczyć nie chcą lub nie mogą — lub w ostatku widzą i spodziewają się być chytrzejszymi i zręczniejszymi nad nich....
— I cóż ty poczniesz w tém położenia? drżącym głosem spytała matka.
Stanisław ujął jéj dłoń, pocałował ją z synowskiém uczuciem, ale nie odpowiedział nic...
Poszedł do okna i patrzał długo w ciemność.
— Straszna noc! zawołał stłumionym głosem... jedna z tych, w których się rozstrzygają losy tysiąca ludzi.. i kilku pokoleń..
Brał za kapelusz i rzucał go znowu, siadał i wstawał, jakby nie wiedział, co począć z sobą... Naostatek pożegnał matkę, nie mogąc mówić prawie i wyszedł krokiem powolnym..
W istocie noc to była, w któréj tyle się odegrało scen tragicznych, okropnych, z barbarzyńskićm szyderstwem spełnionych z jednéj strony, z drugiéj zniesionych tak heroicznie, iż wszelkie serce nie odrętwione zatrutą polityką, pękłoby przed ich obrazem...
Ranek wstał na łzy i szał gorączkowy. Miasto przedstawiało widok wcale nowy, nawet na pierwsze wejrzenie; — wrzało w niém głucho czémś straszném jak śmierć... Postacie wylękłe, blade, pospiesznemi kroki przesuwały się przez ulice i nikły.. Ludzie się witali oczyma czerwonemi od łez, mieniali słowa i biegli w strony różne; kościoły były pełne.. upadłych na kolana kobiet i osłupiałéj młodzieży, która stawała, patrzała w ołtarz i zdawała się wyzywać pomsty Boga...
W miarę jak dzień rósł, rosło rozgorączkowanie dziwne... ruch w ulicach był ogromny, nieustający.. tu i owdzie ukazały się mimo pilności straży poprzylepiane plakaty, jedne roznamiętnione bólem, drugie zaklinające o cierpliwość i hart duszy..
Zdaje się, że ten stan miasta — tak nauczający dla najmniéj wprawnego oka — albo był źle zrozumianym, lub uznanym za niedość jeszcze groźnym, gdy na tę rozdartą ranę rzucono jeszcze szyderstwo urzędowego ogłoszenia o brance, którą kraj miał powitać niemal jak dobrodziejstwo!!
Wrażenie téj szatańskićéj ironii, urągającéj się rozpaczy, było straszniejsze jeszcze może niż saméj branki... ono w istocie zdecydowało o wybuchu.. Była to iskra przyłożona do prochów. Nie było już siły, zaklęcia, któreby powstrzymać mogło porwanie się do broni albo raczéj do pięści, bo broni nie było wcale..
Następnego dnia po tém szyderstwie i policzku jenerał wieczorem znowu przyszedł do matki.
Michalina nie widziała go od tego dnia, gdy jéj dał owo zlecenie i znalazła jeszcze bardziéj zmienionym. Już nie niecierpliwość ale chłodne zwątpienie i rozpacz nim zawładły. Słowa nie podobna się było z niego dopytać. Wszedł, usiadł, patrzał na matkę, zdając się nie słyszeć i nie wiedzieć, co się w koło niego działo.
Już tego ranka pełne były kościoły młodzieży, która wychodziła do lasów... całe gromady szły do ołtarzów przyjąć wijatyk na drogę, która do śmierci prowadziła... Po całym kraju drżenie przebiegło... Moskwa nie chciała widzieć nic... nie wiedziała o niczém, lekceważono sobie pęknięcie tego wrzodu...
Misia wpatrzyła się w posępną twarz tego człowieka, który był dla niéj i dziś jeszcze zagadką — i ulitowała się sercu tak strasznie uciśnionemu, które się wylać nawet przed rodzoną matką nie śmiało.
Matka zarzucała go pytaniami, odpowiadał na nie lakonicznie...
— Cóż się dzieje w mieście?
— Nic nie wiem... nic nie rozumiem...
Misia dodała...
— Sceny okropne, wrzenie straszliwe... młodzież już poszła, już idzie.
Jenerał spojrzał na nią.
— Czemu jéj nie powstrzymacie? spytał.
— A któżby to dziś potrafił? zawołała Misia.
— Tak — chyba cud! westchnął Stanisław.
— Nie mieliście wieści z prowincyi?...
— Cóż ja wiem? począł spuszczając wzrok; słyszę, nie chcę wierzyć...
— Ależ przecie nie może przyjść do nierozważnego wybuchu z gołemi rękami, przerwała pułkownikowa — wszyscy wiemy, że broni nie ma...
— Pójdą z kijmi, rzekł jenerał, jest fatalizm a raczéj... jest nikczemna rachuba, na którą my poczciwi i łatwowierni zawsze brać się dajemy...
Lice mu się zarumieniło, wstał, oczy miał pałające...
— Ale jeśli to nieuchronném, jeśli to walka o śmierć i życie...
Mówiąc to spojrzał na Michalinę i zamilkł nagle... Misia się obraziła.
— Ale dokończże jenerale, coś chciał mówić, przecie ja szpiegiem nie jestem.
On już ostygł i oprzytomniał — postrzegł się, że wybuchnął niepotrzebnie i rzekł głosem błagającym litości.
— A! pani! czyż się to godzi, byś, widząc, co się ze mną dzieje, tyś jeszcze dodawała mi bolu... Mam go dosyć!? Sam nie wiem, co on mówi przezemnie.
— Nie wiem i ja — zaczęła żywo Misia... ani o uczuciu pańskiém, ani o cierpieniu, bo pan ze mną (poprawiła się) z nami tak zwykle jesteś zamkniętym...
— Przebacz pani, przerwał jenerał — ale są widoki straszne, na które waszych oczów naprowadzać się nie godzi... Nie żądaj do zakrwawionéj zajrzeć duszy...
— Czyżbyśmy jéj ulżeć co nie mogli?
— Nie ma siły na ziemi, coby ten ból ukoiła, rzekł jenerał — gdyby on płynął ze źródła innego... może... ale gdy wieszczym wzrokiem widzi ktoś przyszłość — nie swoję — milionów ludzi... może skonać w męczarni czując się bezsilnym...
— Mój Stasiu! uspokójże się... zawołała matka, ty wszystko widzisz zbyt czarno...
— Daj Boże! wstrzymując się rzekł jenerał — ale widzenia takiego nikt panem nie jest — ono przychodzi z góry...
Zamilkli — Misia z rozdrażnioną przypatrywała mu się ciekawością. Przypisywała ten pesymizm jenerała jego wychowaniu moskiewskiemu... ją to radowało, co jego do rozpaczy wiodło. Ten ranny widok rozrzewniający młodzieży, idącéj od ołtarza do lasu, unosił ją... ten heroizm zdawał się jéj niezwyciężonym.
— A! mój jenerale, odezwała się po chwili — ja po kobiecemu to widzę a raczéj sercem tylko odczuwam, ale mnie w tém wszystkiém nic tak nie przeraża... Dla czegożby samego wyroku niebios nie miał przejednać widok takiego bohaterstwa!...
— Wyroki niebios, pani, są dla nas i pozostaną na zawsze — zagadką — odrzekł jenerał — a właśnie wspaniałość widoku tego rodzi ból, bo cały ten heroizm rzuconym będzie w przepaść i straconym...
— Dla czego? Któż śmie przesądzać, czego Bóg nie osądził jeszcze... odparła gorąco Michalina.
— Prawda pani — odezwał się smutnie Stanisław... przyszłości nie wie nikt, ale się czasem czuje ją...
Rozmowę przerwał hałas w przedpokoju, wywołano pannę Michalinę, która pobiegła prędko i wróciła blada, we łzach z kartką w ręku...
Pułkownikowa i syn jéj pobiegli naprzeciw, przeczuwając coś złego...
Misia drzała... nie śmiała mówić. Wejrzenie, które rzuciła na jenerała, obraziło go tak jak przed chwilą przerwane słowa jego Michalinę.
— Nie miejże pani mnie za szpiega znowu, ale za przyjaciela! wybuchnął... — cokolwiekbądź się stało, mów pani otwarcie, daję słowo żołnierskie, że odemnie...
— Ale ja nie potrzebuję słowa!... zaczęła Michalina... mnie także ból mówić nie dał tylko... Poszukując do branki młodzieży, wykryto przechowującego się Władka, Władek jest wzięty, uwięziony... Bóg wie, jaki go los czeka?
— Gdzie uwięziony? czy wiedzą, kto on jest? podchwycił jenerał.
— Nie wiedzą jeszcze prawdziwego nazwiska i ma być dotąd na ratuszu...
— Kiedy go wzięto? gdzie? pod jakiém imieniem? począł pytać jenerał, ja muszę wiedzieć to wszystko...
— Zabrano go u kowala na Pradze, u którego się ukrywał — odpowiedziała Misia drżącym głosem — podał się za jakiegoś wieśniaka od Białéj... Wymienił wioskę znajomą...
Spojrzała z za łez na jenerała...
— Uspokój się pani, rzekł chwytając ją za rękę... idę natychmiast, Władysław będzie wolnym... ale zaklinam panią, zamiast do lasu... niech za granicę natychmiast ucieka...
Michalina nic nie odpowiedziała i jenerał téż nie czekał na odpowiedź, ucałował rękę matki, uścisnął dłoń jéj i wyszedł...
Dwie kobiety poczęły płakać razem. — Całą noc w obu przyjaznych domach spędzono w trwodze o Władysława... Ranek nadszedł, żadnéj jeszcze nie było wiadomości; Michalina siedziała przy ojcu i stryju, dokąd téż i pułkownikowa, choć słaba jeszcze, przewieść się rozkazała. Salon ten przedstawiał jakby zebranych na pogrzeb nieszczęśliwych ludzi, którym już łez zabrakło. Siedzieli, drżąc na każdy stukot, na każde drzwi skrzypnięcie, aby im ono coś rozpaczliwego nie przyniosło. Nikt odezwać się nie śmiał, żeby słowem nieopatrzném wszystkich bólu nie powiększyć.
Około południa zaturkotał powóz, Michalina, która jeszcze z nich wszystkich najwięcéj miała siły i przytomności, wyjrzała i poznała ekwipaż jenerała, ale nie powiedziała nic, bo się nie spodziewała nic dobrego...
Nagle otworzyły się drzwi i wepchnięty przez jenerała do salonu, w siermiędze chłopskiéj, blady, wynędzniały ukazał się Władek. Ojciec, stryj, siostra, pułkownikowa rzucili się ku niemu z krzykiem radości. Jenerał został przy progu. Dopiero gdy pierwszy ten wybuch minął, postrzeżono go i stary ojciec milcząco przyszedł go uścisnąć. Władek mimo hartu duszy był osłabiony... pilno Misia zakrzątnęła się około niego.
Po pierwszych słowach kilku, pytaniach i krótkich odpowiedziach, jenerał, któremu wszyscy dziękowali jak zbawcy, przybliżył się do kółka rodziny.
— Panie, rzekł do ojca — cudem prawie udało mi się wyrwać pana Władysława. Jak? o to mnie nie pytajcie, sam nie wiem teraz, jakich użyłem środków... jest wolny. Pozwólcie, ażebym małéj téj posługi, która w setnéj części nie wypłaci tego długu, jaki u was zaciągnąłem za stałą przyjaźń dla mojéj matki — bym posługi téj dopełnił jeszcze... pomagając panu Władysławowi do wyjazdu natychmiastowego za granicę.
Ojciec znowu począł ściskać jenerała, Władek spojrzał nań zarumieniony.
— Daj mi pan słowo, że wyjedziesz — rzekł Stanisław.
Władek wstał i zbliżył się ku niemu.
— Panie Stanisławie, rzekł, teraz mi cię wolno nazywać tém imieniem... panie Stanisławie, nie żądaj tego po mnie.
— Jak to? dla czego? spytał jenerał, razem ojciec i stryj.
— Czyż ja wam mówić to potrzebuję? — po namyśle odpowiedział Władek — czyż wy mnie nie rozumiecie? Od początku tego ruchu byłem w nim, przyczyniłem się, o iłem mógł, do podniecania go, a dziś, gdy na wiarę naszych słów lud, robotnicy wychodzą do lasu, gdy co żyje, spieszy do walki — jabym miał uciekać i kryć się??
Wszyscy milczeli.
— Ale to bój daremny, nieszczęśliwy... rozpaczny! rzekł Stanisław.
— Właśnie dla tego, pchnąwszy doń drugich, samemu z niego uciekać się nie godzi. Koledzy, towarzysze, przyjaciele, bracia spieszą na śmierć, na walkę... tam moje miejsce...
— Ale tyś mój jedyny! zawołał ojciec... co ja pocznę nieszczęśliwy! ty nie masz nademną litości.
— Nie mów ojcze, przerwał Władek gorąco, tyś służył ojczyźnie, ty biłeś się za nią, czystym wyszedłeś z walki, daj mi skosztować jéj i pozostać godnym ciebie. Zginąć, to nic, ale się zbezcześcić...
Brygadier stał, słuchał i ocierał łzę z powieki, potém ręce jakby z rezygnacyą rozpostarł, westchnął i odszedł.
Samemu ojcu słów brakło na odpowiedź. Misia uścisnęła brata w milczeniu. Na twarzy Stanisława malowało się uczucie niezrozumiałe... rozjaśniła mu się ona, ścisnął także rękę poczciwego Władka.
— Słuchaj pan, mnie się zdaje, że już uczyniłeś dosyć — narażałeś się na niebezpieczeństwo... byłeś uwięziony... wyrwałeś się na swobodę...
— Panie Stanisławie — zawołał Władek — gdybym był tak podłym, żebym się dał za granicę wyrzucić jak stłuczony czerep na śmiecisko — czyż myślicie, żebym wytrwał, słysząc, że się tu krew leje?
— Ale tu się krew lać nie może, nie powinna! krzyknął jenerał — potrzeba powstrzymać, trzeba hamować.
Władek spojrzał niedowierzająco.
— Zapóźno! mruknął po cichu, zapóźno, już o tém nie mówmy. Jenerał załamał ręce.
— Cóż poczniesz? spytał ojciec — co my z tobą zrobimy? o mój Boże!
— Tatku kochany, rzekł wesoło Władek — naprzód dacie mi się wyspać i zjeść i wypocząć — potém wezmę ojca dubeltówkę i ładownicę z 1830 roku, pałasz i pistolety i żadna siła ludzka powstrzymać mnie nie jest w stanie. Nasi w lesie i ja tam muszę być i będę...
Nikt już nie śmiał nic mówić, jeden jenerał miał odwagę zawołać:
— Panie Władysławie, gdybyś mi to był wcześniéj powiedział, kto wie, byłbym może łzom rodziny potrafił się oprzeć, byłbym cię zostawił w ratuszu, dozwolił, ażeby cię nawet wywieźli do Permu lub Wiatki, tamby ci było lepiéj i bezpieczniéj. Minęłaby burza, powróciłbyś cały...
— Ale panie Stanisławie, rzekł Władek z udaną wesołością, ja się spodziewam cały także powrócić z lasu... i jeszcze nabić... trochę Moskali...
— Że nie ich pragnę ocalić, wyrwało się jenerałowi, możesz być pewnym.
To mówiąc i nie chcąc przedłużać sceny, wśród któréj czuł się jakąś zawadą, wziął za kapelusz i unikając podziękowań, wymknął się do domu...
Ale w chwili, gdy miał już siadać do karety, drogę do drzwiczek uczuł zapartą przez jakąś figurę stojącą jakby naumyślnie przy nich. Podniósł głowę; nieunikniony Arsen Prokopowicz stał przed nim, z miną tak uszczęśliwioną i uśmiechniętą, jakby mu miał ocalenie świata zwiastować.
— A co za szczęście! zawołał — poznałem wasz ekwipaż, Stanisławie Karłowiczu, stanąłem, aż tu i właściciela bogi niosą.
I dodał śmiejąc się ruskie przysłowie:
— Góra z górą się nie zejdzie... a garnek z garnkiem się stukną...
— Byleby się stuknąwszy nie potłukły! rzekł jenerał z uśmiechem wymuszonym.
— Na świecie kto silniejszy ten tego tłucze... i boki mu obija, a że wy, panie jenerale, twardsi dalibóg jesteście odemnie...
— To kwestya, szepnął jenerał, stojąc zaambarasowany u drzwi powozu.
— No co tak stać mamy? podchwycił Arsen — wy jedziecie do domu? nieprawdaż? Mieliście dużo kłopotu z tym szaławiłą!
— Z jakim? z kim?
— Mój ojcze! przerwał zawsze z jak najweselszą twarzą Arsen — niby to ja nic nie wiem... Chcecie, by wasze dobre uczynki pozostały tajemnicą... Ocaliliście młodego człowieka... No tak! i mieliście racyą i kalkulacyą. Gdyby go byli zamknęli, mógłby się dla matuszki Rosyi nieprzyjaciel jeden na przyszłe czasy zachować, a tak pójdzie jutro w las i nasze celne strzelcy go zmiotą... jak makówkę. Ot! zawsze jednym mniéj! wy bo wierny syn Rosyi!
Na te słowa jenerał pokraśniał cały, wargi mu się zatrzęsły.
— Smutne to są rzeczy, Arsenie Prokopowiczu, odezwał się powstrzymując, nie sądziłem, byście mieli odwagę z nich żartować.
— Ja, panie jenerale? ja? spytał Arsen, ale jabym z rodzonego ojca żartował, gdyby wstał z grobu... a bąka uciął... jak wy...
Jenerał zakłopotany był z odpowiedzią. Kłamać nie chciał, wiedział téż, że toby się na nic nie zdało, ruszył ramionami z niecierpliwości. Arsen rzucił nań oczyma, ucieszył się męczarnią i rad był ją przeciągnąć.
— Jużcić jak was pięknie poproszę, to mnie podwieziecie choć do Europejskiego hotelu, a tam rzućcie na bruk... rzekł żywo. Albo, jeśli wam po drodze, to do Angielskiego.
Spojrzał nań badająco...
— Gdzie chcecie, odparł zimno jenerał, wskazując miejsce w powozie. Arsen usiadł.
— Wy znacie hotel Angielski? spytał usiadłszy.
— Znam go... ulica Wierzbowa... I zawołał na woźnicę, aby jechał do hotelu.
— Nie bywacie tam u kogo?
— Nie mam nikogo znajomego...
— Hm! hm! rozśmiał się Arsen, możeby się kto i znalazł, ale cyt!
Jenerał się nie domyślił, Moskal urwał wybadawszy...
— Ej! jaki to z was filut — odezwał się po chwili.
Stanisław pytająco głowę odwrócił.
— A no, jakże, coście to sobie narobili kłopotu z Maryą Pawłowną o kopertę od listu? hę? czemuż jéj było wprost nie powiedzieć, że go pisał... Stefan Aleksandrowicz?
Jenerał pobladł... Arsen śmiał się, ale tym razem do rozpuku, trzymał się aż za boki.
— Wam dziwno, że ja i o tém wiem — rzekł chytrze — ale ja muszę wszystko wiedzieć, choćbym nie chciał, samo ot tak lezie w ręce i w uszy, nie ma sposobu... gwałtem... zatykam uszy, ściskam dłonie... nie obronię się. Komu co przeznaczone...
Wam piękne panie bałamucić, a mnie ludziom sprawiać niespodzianki.
— To prawda — odezwał się z dumą jenerał — muszę was podziwiać tylko.
Powóz zatrzymał się właśnie przed Angielskim hotelem, otworzono drzwiczki. Moskal wysiadł, podał rękę milczącemu Stanisławowi, rozśmiał się jeszcze raz i wbiegł prędko na wschody. — Jenerał kazał jechać do domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.