Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom II/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cisza przed burzą, jeśliście się kiedy jéj przypatrzyli bacznie, tylko dla tego się nazywa tém imieniem pożyczaném, że język dla niéj innego nie ma... Nie jest to cisza... ani spokój... wśród milczenia pozornego słychać podziemne warczenie jakichś sił okiełzanych jeszcze, co się wraz wyrwać mają... głuche prądy przebiegają powietrze, ziemia zdaje się drzeć strwożona; wygładzone wód powierzchnie kołyszą się ruchy niepostrzeżonemi, czuć pod pozorną śmiercią życia zbytek... i jakby skupienie w sobie całéj natury przed straszliwym wybuchem... W ciężkiém ołowianém powietrzu przesuwają się prądy, to zimne jak lód, to gorące jak ukrop, przychodzą nie wiedzieć zkąd i nikną nie wiedzieć gdzie... Kamienie pocą się z trwogi, na liściach występuje jakby krew roślin, które odetchnąć czém nie mają...
Nim się przebudzi wszystko... zdaje się nakazanym, narzuconym snem mimowolnym usypiać, ale wśród niego powieki drżą i serca biją... Wśród tego milczenia pełnego chaotycznych dźwięków stłumionych, zgniecionych, jakby cieniów głosu — oczekiwanie bezlitośne, długie, czas zdaje się wstrzymany — oto już przychodzi grzmot, oto kroczy burza... nie!... burza téż gdzieś uwięzła zmęczoną i śpi... Z trwogi tego oczekiwania konają ludzie... mrą dusze...
Wszystkie burz przedednie są do siebie podobne i wszystkie jutra po burzach. Cisza... kataklizm, ruiny, śmierć a zwątpienie tego, co żywém zostało...
Wybuchami żyje natura... konwulsyami bezsilna miota się ludzkość, przerzucając się z końca w koniec areny, po któréj kroczyć jéj wolno... Zdałoby się, że miejsca ma za mało, a i tego zużytkować nie potrafi... Bije się więźniem po klatce...
Takiém przedburzem był koniec 1862 r. a 1863 początek; na szalach przyszłości ważyły się losy Polski... a Moskale czyhali i patrzyli i drżeli może, aby nie ochłonęła.
Policzkowali ją rękami polskiemi, aby do wściekłości pobudzić... A z łona biednego narodu, co lat trzydzieści jęknąć, zaśpiewać, tchnąć nie mógł, musiała się dobyć rozpaczliwa żądza kupienia chwili swobody choćby wiekiem pokuty... O! ludzie zimnego serca i przerozumnéj głowy nie potępiajcie nigdy szałów, ale płaczcie nad niemi i wyście téż choć sekundę pijanymi byli w życiu, a gdy miliony się spoją i własnym szałem podzielą, kogoż on nie owładnie?
Długo nie chciano wierzyć w Warszawie, ażeby wśród tego rozdrażnienia umysłów, wśród gorączki, któréj symptomata aż nadto jawne były — miano rzucić zarzewie nowe — brankę...
Wieść o niéj chodziła błędna i żaden rozsądniejszy człowiek jéj nie wierzył, bo nikt naówczas nie przypuszczał, ażeby w planach Moskwy leżało przywieść naród do rozpaczy, zmusić go do wybuchu, przyczaić się tygrysem... aby stoczyć ostateczną walkę obrachowaną i mieć jakiś pozór do morderstwa, wywłaszczenia, rozboju, do potwornych prześladowań i znęcania.
Były dnie, że nikt w brankę nie wierzył i inne w których godzinę jéj wskazywano... Znaczenie jéj nikomu tajném być nie mogło — wiedziano, że ona zabierze z kraju co najgorętsze żywioły wcześnie napiętnowane jako ofiary... że porwie się na ludzi najmniéj przygotowanych do poddania się losowi...
W chwili, gdy rozum narodowy cały się wysilał na uspokojenie, na powstrzymanie namiętności, uczuć, pragnień, gdy może poszczęścić się nawet mogło zahamowanie to... brankę dorzucono jak ostatni kielich, aby nie dać opojonym ochłonąć...
Ślepi tylko mogli nie widzieć, że to wypowiedzenie wojny... że to wyzwanie ostateczne do wybuchu...
Właśnie w kołach rządowych pozornie jeszcze ucierano się o wydanie tego ukazu do powstania, który car sam miał podpisać... gdy Arsen Prokopowicz poczuł i postrzegł, że w Warszawie może nie być bezpiecznym, że jest poszlakowanym i śledzonym. Pragnął on bardzo pozostać dłużéj w miejscu, ale niepokój nim owładnął, bo jak wszyscy jemu podobni był tchórzem zuchwałym tylko. Oprócz tego tegoż dnia dowiedział się przez nieopatrzne gawędy dwóch młodych wice-referendarzów, iż branka mogłaby być jeszcze powstrzymaną... gdyż sam w. książę miał być jéj przeciwnym.
Obawa, ażeby tego kroku stanowczego nie zaniechano, i strach o siebie skłonił go do nagłego postanowienia przejechania się do stolicy...
Tegoż wieczora napisał bilet z pożegnaniem do Maryi Pawłownéj, obiecując jéj, że w Petersburgu odkryje owę pieczątkę niedocieczoną a za dni kilka powróci — i nazajutrz rano siadł do wagonu zawinięty w futro tak, aby go nikt nie poznał. W snach, marzeniach, projektach, podżywianych rumem i wódką na każdéj niemal stacyi... dojechał do stolicy... i dostał się niespodzianie do zimnego swego kawalerskiego pomieszkania, w którém zastał na śmierć zapitego sługę i cały dwór swój przewrócony do góry nogami... Podzieliwszy między winowajców przywieziony z sobą zapas policzków, nie zużytkowanych w Warszawie, Arsen Prokopowicz nazajutrz zaraz wziął powóz na cały dzień i pojechał za interesami. Najprzód stawił się u swojego zwierzchnika, któremu zdał szczegółowe raporta o stanie umysłów, ruchu i usposobieniach Królestwa...
Tu starał się okazać wiernym sługą bezmyślnym najłaskawszego rządu, nie zagłębiając się w dalsze jego zamiary... rola jego była zupełnie bierną. Arsen Prokopowicz umiał, jakeśmy widzieli, do każdego zastósować się towarzystwa... Zwierzchnik zimny, sztywny, nie młody biurokrata staréj szkoły słuchał go, klasycznie nie okazując po sobie żadnego wrażenia, nie pochwalając nic, nie niecierpliwiąc się... Arsen téż głęboko w bezdenne głębie ministeryalnéj duszy nie zaglądał, z góry przekonanym będąc, że tam znajdzie pustki... Wizyta i raport był dla formy... tylko...
Dla Rosyi jak dla Polski była to chwila ważna przesilenia, która miała zmusić rząd do rzucenia się o pomoc do narodu, do żywiołów nowych... gotowych skorzystać z uczynionych im ustępstw...
Spisek był nie w Polsce ale w Petersburgu na władzę absolutną i udał się doskonale kosztem Polski... Średnia klasa, dziennikarze, pewna część biurokracyi, niektóre uniwersytety, kupieccy synowie wykształceńsi, wszystko co poczuło trochę światła, co się odurzyło nauką połowiczną, nie strawioną... co nienawidziło szlachty, co w gruncie absolutyzm cierpieć chciało tylko z warunkiem, aby się oparł na demokratycznéj podstawie... czekało, wypatrywało chwili.
To wielkie stronnictwo, nie zorganizowane ale czujące swe siły i bezsilność rządową, wypatrywało chwili, nie namawiając się wiedziało, że na zawołanie stanie...
Tryumfu téj partyi, która się dopuściła okrucieństw i dzikości niesłychanych, która inaugurowała swe przyjście do życia i czynu wyparciem się wszelkiéj uczciwości i szlachetniejszych instynktów — sławić trudno, ale zaprzeczyć niepodobna, że krok ku swobodzie posunąć się umiano.
Dla Moskala nasza rewolucya, nasze losy są epizodem mniejszego znaczenia w obec tego, co dokonano, zużytkowując niedolę naszę.
To stronnictwo nie mogło się składać z innych pierwiastków jak ze skrajnych i rewolucyjnych w zasadzie.
Na inny materyał taki kraj jak Rosya pół dziki, ledwie powierzchowną cywilizacyą pociągnięty — zdobyć się nie mógł.
Ale nie ludzie tworzą historyą, tylko prawa, które ludzkością rządzą. Gdy wybije godzina maleńki Marchołt przegada i zwycięży Salomona... a Dawidek kamyczkiem zabije Goliata...
W chwili gdy w Polsce wybuchnąć miała rewolucya, w Rosyi to stronnictwo, które z niéj korzystać się gotowało, już się nieznacznie skupiało i zbliżało... widziało ono dobrze, co się gotuje i jak szczęśliwie składają się okoliczności.
Arsen Prokopowicz, który na przypadek niepowodzenia byłby imiona owych patryotów zaniósł trzeciemu oddziałowi — sercem wszakże był z nimi i najlepiéj się rozumiał z ludźmi tych przekonań...
Odbywszy więc urzędową prezentacyą i oddawszy uszanowanie zwierzchnikowi, który wysłuchał z powagą raportu... z czystém sumieniem pojechał Arsen do jednéj z głów widomych rządu przyszłości... oczekujących tylko, by zabrakło środków i sił... z ofiarą własnych.
Wysoki urzędnik — którego nazwiemy Symeonem Agatonowiczem — zajmował naówczas stanowisko ważne w jedném z ministeryów, ale nie pokaźne.
W każdym z departamentów w Rosyi jest taki człowieczek niewidoczny, który za wszystkich robi, pracuje, zdolnością innych przechodzi... powoli a cicho dorabia się fortuny, ale przed panem ministrem, któryby bez niego rady sobie nie dał, stoi w jak najpokorniejszéj postawie, kieruje nim tak, by jemu się zdało, że on wszystko robi, szydzi z jego nieudolności, trzęsie ludźmi i sprawami... i tylko wtajemniczeni o nim wiedzą.
Czasem dla niepoznaki nawet minister łaje go publicznie... co on przyjmuje z pokorą a w przedpokoju się śmieje ze starego bałwana.
Symeon Agatonowicz, syn duchownego z permskiéj gubernii, o czém nie rad był, żeby wiedziano, i czasem nawet mówił o sobie jako o szlachcicu, był w sile wieku; wyglądał jak powinien urzędnik, brody ni wąsów nie nosił, twarz wygoloną miał gładko, na małych oczkach złote okulary... twarz koloru żółto zielonawego nie okazywała wyraźnego charakteru, oprócz może zimnéj obłudy... którą nawet w grzeczności jego czuć było można.
Dosłużył się rzeczywistego radzcy stanu powoli, miał gwiazdę Anny, zajmował stanowisko bardzo ważne, ale, od dawna mogąc przejść na wyższe, nie okazywał ku temu najmniejszéj ochoty.
Jak wszyscy wychodzący ze stanu duchownego Symeon Agatonowicz należał do najzawziętszych demokratów w duszy, chociaż się z tém nie popisywał; szlachty nienawidził i podzielał wszystkie swego stanu i partyi przekonania o wielkich Rosyi przeznaczeniach, o zasobach słowiańsko-moskiewskiéj cywilizacyi, która miała w danym czasie odrodzić zgniłą i strupieszałą Europę.
Symeon Agatonowicz znał całą nicość tych ludzi, którym się kłaniał i pozornie ich szanował; wiedział doskonale, że gdy przyjdzie chwila walki a niebezpieczeństwa bez niego i jemu podobnych się nie obejdą... i ustępstwa im zrobić będą musieli, z których oni skorzystają.
Właśnie téj chwili oczekiwano teraz. Arsen dobrze wiedział, gdzie i kiedy na pewno zastanie Symeona i rozmówić się z nim będzie mógł swobodnie. Miał do wyboru pójść do departamentu i tam w biurze samém się naradzić lub u pani Agaty Piotrownéj, ulubienicy Symeona, którą znał dobrze i któréj był miłym gościem, uchodząc tu za bardzo salonowego człowieka. Zdało mu się bezpieczniejszém wszakże zastukać do biura... Kancelista zaniósł jego bilet i, jak się spodziewał, przyjęto go natychmiast.
Myliłby się, ktoby sądził, że ci panowie, których przekonania były zgodne, zostawali w zupełném porozumieniu i działali wspólnie — nigdy oni nie powiedzieli sobie, do czego dążyli... co zamierzali, ale jeden z nich na drugiego rachował. W godzinach stanowczych dzieje się tak z ludźmi wszędzie... Ten sam fenomen któryśmy widzieli w ulicach Warszawy, na inny sposób tu się objawiał... Spisek był w powietrzu.
Arsen wchodząc zastał radzcę w progu z twarzą widocznie radosną i zaciekawioną, wyglądającego obiecanego gościa... Symeon Agatonowicz miał pióro za uchem, vice-mundur zapięty i gwiazdę u boku jako urzędnik, mogący być co chwilę powołany do pana ministra lub nawet wyżéj...
— No! a wy tu znowu... Arsen Prokopowicz! zkądże? z Warszawy? co za wieści nam przynosicie, siadajcie bez ceremonii, proszę. Dawno was nie było? Co się święci?
Przybyły zbierać się zdawał myśli, uśmiechał, ramionami ruszał.
— Nie przyjechałbym, rzekł cicho, gdyby nie było ważnych pobudek... Nawet na chwilę teraz żal opuścić Warszawę, taka to ciekawa rzecz patrzeć na wrący ludzki kipiątek.
— Wre! wre! śmiejąc się rzekł radzca... Ognia margrabia podkłada, cha! cha!
— No — tak — ale któż wie, gotowi wszystko popsuć, gdy się zlękną — mówił Arsen... coś już słabną... Czy rekrutacya postanowiona?
— Stanowczo jeszcze nie — rzekł zniżając głos radzca — są i tu różne przekonania i z saméj Warszawy płyną przeciwne prądy... jedni uważają to za konieczność, drudzy za niebezpieczeństwo... Ukaz był podpisany... i wstrzymany.
— Wstrzymany! — odezwał się Arsen — niech Bóg uchowa, by go miano powstrzymać... nic nie będzie... Ludzie miękną... trzeba bić żelazo, póki gorące...
— Myślicie, że po ukazie buchnie? wpatrując się w niego spytał Symeon.
— Niezawodnie... zresztą gdyby się wahano... przecież są na to sposoby... a bądź co bądź, wy Symeonie Agatonowiczu rozumiecie mnie — dodał — trzeba żeby raz buchło...
Na co ja to wam mam mówić, że na tém my wszyscy największe pokładamy nadzieje. Po rewolucyi 1830 roku odebrano konstytucyą i skonfiskowano połowę dóbr... teraz trzeba Polskę podzielić na gubernie i wielkorządztwa, majątki zabrać wszystkie i zrobić z niéj Ruś prawosławną... a nam urzędnikom biedakom dać się pożywić...
— To są pomniejsze względy — rzekł Symeon tajemniczo — ale inne téż za tém przemawiają.
Spojrzeli po sobie.
— Wy mnie rozumiecie, mówił po cichu radzca, odprowadzając go w głąb pokoju — tu idzie o zwycięztwo narodu rosyjskiego...
— Tak! tak! Symeonie Agatonowiczu! bo któż narodem jeśli nie my? Czy ta zgniła szlachta głupia, tatary, gruzińcy, przechrzcone Polaki, wyprane Niemcy, wybielone Szwedy, swołocz z całego świata, co nami przez wieki rządziła?
— Ale żebyż choć rozumnie! ba...
Rosya sama opatrznością Bożą rosła, bo oni jéj nic przyczynić nie mogli, wszystko to pasło się krwią ludu, miliony trwoniło za granicą, cywilizowało po zachodniemu, a plugastwa nanosiło nam do domu. A dziś to już trupy... zgnilizna... ani kropli rozumu, ani odrobiny siły... Przyjdzie bieda, weźmiemy ich za łeb i dla tego trzeba, żeby ona przyszła... Polska nam nic nie zrobi, chyba największą łaskę, że z jéj pomocą my przyjdziemy do władzy...
— Ale czy przyjdziemy tylko? spytał Arsen.
— A któż z nich do czego zdolny? odrzekł radzca, pokaż mi jednego, któryby albo umiał co oprócz nudzić siebie i drugich lub miał do pracy ochotę? Wszystko to stare rozpustniki... którzy, aby nie mieć kłopotu, lice nam oddadzą....
— A będziemy my mieli ludzi?
Radzca się uśmiechnął — Znajdą się, rzekł. Polakami posługiwaliśmy się nieraz na Kaukazie, Niemcami, jeśli będzie trzeba, posłużymy się w Polsce, a naostatku Polaków znowu poszczujemy na Niemców... My téż między sobą dobierzemy trochę ludzi...
Trzeba ocalić Rosyą i cara — dodał... Nie patrz wielkiemi oczyma. Car nam potrzebny... to majestat narodu widomy a pójdzie z nami, gdzie zechcemy, bo my od niego konstytucyi nie żądamy — on zaś tylko jéj się lęka... Zostawimy go carem i samorządzcą... tylko za niego my rządzić będziemy... Ale żeby to wszystko przyszło do skutku, trzeba...
Arsen dokończył.
— No! trzeba rewolucyi w Polsce i będzie — i będzie, ale ukaz wysłać...
Poczęli szeptać między sobą tak cicho, jakby się ścian lękali. Arsen opowiadał i śmiał się, radzca ręce zacierał i oczki mu błyskały.
— Wszyscy się pobiorą, rzekł w końcu — nie ma prawie jednego z nich, żeby nie spiskował — wyjąwszy może arystokracyą, która — czy jéj jest czy nie ma wszystko jedno — bo ta tylko na kamerherów się zda do noszenia kluczów z tyłu...
Zbliżył się powoli szepcząc znowu Symeon Agatonowicz ku biurku swemu.
— Znasz Stefana Aleksandrowicza, tego rozumnego Polaczka, co nam się tu tak mądrze wkręcił, awansował tak prędko... bestya pracowita i zdatna... a taki był oddany nam, taki wierny!! No — co ty powiesz... ja go w ręku już mam... tylko trzymam na sznurku, żeby za jednym razem złowić ich więcéj... Złapałem jego list... on pierwszy spiskowy!
— Kto? Stefan Aleksandrowicz... naczelnik biura w ministerstwie!
— Oni wszyscy tacy! Ich obwieszaj krzyżami, obdaruj rangami, obszyj złotem... nic nie pomoże, jak tam nad Wisłą zakipi, będą wszyscy ze swymi, taka ich natura...
— Ale on! Stefan Aleksandrowicz!
— No! to patrz! patrz sam!
Radzca otworzył biurko, znalazł w nim skrytkę, ze skrytki dobył pugilares a z niego naostatek list w kopercie. Ale nim go miał czas otworzyć, Arsen Prokopowicz rzucił okiem na pieczątkę i nagle wychwycił z rąk radzcy, który się mocno zdziwił tą nieprzyzwoitością. Wpatrując się w pieczątkę, pobiegł do okna przybyły i krzyknął zdziwiony.
— Taż sama!!

Grand’amor gran dolor...

Na miłość Bożą, czyja to pieczątka??
— A czyjaż ma być! uśmiechnął się radzca — ja ją dawno znam... Stefana Aleksandrowicza!
— Stefana Aleksandrowicza!!
I Arsen osłupiały ze zdziwienia położył list, nie patrząc we środek...
— Przeczytajże, zobacz — przerwał radzca...
— Zaraz! zaraz! ale to się cudownie składa! krzyknął nadto nawet głośno Arsen... ja téj pieczątki po całym Petersburgu szukałem... o! ja głupi... to więc była pieczątka Stefana Aleksandrowicza! dobrze wiedzieć...
— Ale z jakiegoż powodu? co? jak? wytłómaczcie mi się...
— Długa historya — rzekł powoli Arsen... osobliwsza historya... cudowna!! Nie dosyć, że wy macie dowód na Stefana Aleksandrowicza, ale ja, zyskuję ślad... że Stanisław Karłowicz był z nim w podejrzanych stósunkach...
— Dotąd nie rozumiem nic — odezwał się urażony nieco radzca.
— Przepraszam, uniosłem się — ale posłuchajcie tylko. Wiecie o romansie Maryi Pawłownéj z Polakiem? No? otóż, gdy ja wyrobiłem mu to, ażeby go do Królestwa wysłali... bo tam on musi zginąć... w chwili pożegnania przyjechała do niego jenerałowa, nie zastała go w domu... ale na podłodze kopertę od listu... Babie w głowie była zazdrość... wyobraziła sobie, że ją zdradza Stanisław Karłowicz... napadła go wściekła... Nie mógł się jéj naturalnie wytłómaczyć... boby musiał przyznać się do stósunków ze Stefanem Aleksandrowiczem... wolał babę rozgniewać niż spisek wydać... bo on w spisku! on także! Mnie Marya Pawłowna kazała po Petersburgu szukać téj, co ów list pisała, z pieczątką chodziłem po wszystkich rzeźbiarzach... I jam był tak głupi, żem kobiety szukał... ale to charakter ten sam... to on pisał... Oba wpatrzyli się w list... który Arsen po cichu odczytał ciekawie...
— Tylko Maryi Pawłownie prawdy nie powiem, odezwał się uśmiechając Arsen... o! nie! gdyby się dowiedziała, że kobiety nie było żadnéj w téj sprawie, jenerałby łaski odzyskał... Baba jeszcze szaleje za nim... a ja...
— Wyście na nią parol zagięli? spytał uśmiechając się z rodzajem politowania Symeon Agatonowicz...
— I będę ją miał! dodał Arsen.
— I przeklniesz tę godzinę, kiedy tego szczęścia dostąpisz — odezwał się radzca po cichu... To nie dla nas ta zwierzyna... Zdaje ci się, że ty ją mieć będziesz? ej! Arsenie Prokopowiczu, bodajżeby ona ciebie nie wzięła, a wziąwszy... pożegnaj się bracie ze swobodą, humorem i wesołością. Będzie tobą wycierać jak ścierką...
Arsen zadumał się.
— Bogata, rzekł — i tak arystokratyczna.
— Zachciało ci się białego kąska! ej! rozśmiał się radzca — ale ochota gorzéj niewoli, na to lekarstwa trudno...
— Zmiłujcie się, o tém, cośmy mówili, cicho — dodał Arsen... Gdyby w jakikolwiek sposób dowiedziała się Marya Pawłowna, że jenerał spiskował a nie romansował... wszystkoby przepadło... onaby go z piekła wyrwała... a tak ona go w piekło potrąci.
— Ale jak wy nie chcieliście wierzyć w Stefana Aleksandrowicza, tak ja nie radbym w to, że jenerał mógł spiskować. Tobie się śni...
— No! no! ja co wiem to wiem i dojdę po nici do kłębka — zostawcie to mnie...
Tak się skończyła rozmowa, a raczéj pierwszéj akt tylko, wkrótce bowiem oznajmiono drugiego i trzeciego gościa, przed któremi radzca ledwie miał czas schować list do kryjówki. Wszyscy ci panowie przychodzili z biur na wieść o przyjedzie Arsena z jedną żądzą dowiedzenia się, co się działo w Polsce i wszyscy zdali się należeć do tych, co niecierpliwie wyczekiwali wybuchu. Otoczyli kołem przybyłego, dopytując z największą ciekawością o wypadki.
Z ust ich prawie jednostajne dobywało się pytanie. Będzieli co z tego? czy nie będzie?
Nie taili się z obawą, aby uchowaj Boże wszystko się nie skończyło na represyi i uciszeniu. Niektórzy złośliwie z gniewem odzywali się o w. księciu, o chrzcie Wacława... posądzając go, że gotów dla siebie ująć Polaków i nadziejami ich ukołysać. Ale trwoga ta była spóźniona, bo stronnictwo czynu zapobiegło, ażeby w. książę nie śmiał nic przeciwko planom jego przedsiębrać. Miało ono swoich nawet w jego przedpokoju i kancelaryi...
Opowiadanie Arsena uspokoiło zresztą bojaźliwszych... gdyż za jedyny warunek do wybuchu stawił on brankę... a w Petersburgu mimo wahania się na ten krok ostateczny zdecydować było łatwo...
Podjęły się tego różne figury podrzędne na pozór a znaczące wiele w istocie, umiejące posługiwać się takiemi sprężynami i środkami, które im tylko dostępne były.
Arsen w ich ręce złożył losy przyszłości... dosyć było tego hasła i świadomości następstw ażeby się gorliwie wzięto do czynu...
Nie minął wieczór a tajemnicza kartka oznajmiła głównemu robotnikowi, iż wysłanie ukazu stanowczo zdecydowane zostało.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.