Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Trzeciego czy czwartego dnia, gdy już pułkownikowa miała się tak dalece lepiéj, iż z łóżka do krzesła przejść mogła, zażądała sama, ażeby jenerał wyszedł trochę odetchnąć świeżém powietrzem. Od nowożeńców dotąd żadnéj wieści nie było. Domyślano się, że musieli wyjechać do Włoch zapewne lub Szwajcaryi.
Ból po téj zdradzie nieco był już się uśmierzył, napisała pułkownikowa z ubolewaniem i tłómczeniem do rodziny. Jenerał zdawał się całkiem spokojny. Większą część dnia jak zwykle spędzała staruszka nad swoją książką ulubioną, z Tomaszem à Kempis. I teraz siedziała, płakała... czytała, modliła się, gdy zapukano do drzwi.
W hotelu trafia się często, że ktoś numer zmyliwszy wejdzie do nieznajomego; i tym razem zdawało się pułkownikowéj, że coś podobnego trafić się musiało, gdyż zupełnie obcy jakiś, blady, straszny wychudzeniem i zmizerowaniem mężczyzna wsunął się do pokoju.
Milcząc spojrzała na niego w przekonaniu, że sobie odejdzie, widząc, iż zaszła omyłka; ale młody ów mężczyzna stał i kłaniał się, coś bełkocąc po francusku.
Że nazwisko swoje usłyszała pułkownikowa, przyszło jéj na myśl, iż to być mógł ktoś do syna. Powiedziała mu, że jenerała nie było w domu.
— To nic — odparł nieznajomy — jeśli go nie ma, tém lepiéj, mogę z panią pomówić, która jesteś, jeśli się nie mylę, jego matką?
— Tak jest — o cóż to chodzi?
Mężczyzna wziął krzesło i usiadł naprzód, zakaszlawszy się mocno.
— Trochę dziwny interes — rzekł — zdaje mi się wszakże, iż pani delikatném uczuciem kobiety zrozumiećbyś go powinna...
Marya Pawłowna, zmarła żona jenerała Zbyskiego, była moją rodzoną ciotką. Majątek po niéj mnie się należy. Dosyć dużo przeżyła i straciła z rodowego majątku dla syna pani, trzebaż, żebyśmy i resztę tracili? żeby nam wszystko zagrabił?
To nie może być! toby było nieuczciwie... podle... nikczemnie...
Przestał mówić, jakby czekał na wrażenie umyślnie pono obrachowanych wyrazów.
Pułkownikowa zaczęła się trząść, sama nie wiedząc, co ma na to odpowiedzieć; przyszło jéj w téj chwili na myśl, iż zdradziłaby syna, który był miany za umarłego, gdyby cośkolwiek odpowiedziała... Milczała więc długo a przybyły patrzał i nasycał się zakłopotaniem, którego był przyczyną. Trzeba było obrachować każdy wyraz.
Przemagając się, ażeby udać spokojną, słabym głosem staruszka odpowiedziała wreszcie.
— Nie rozumiem, o czém pan mówi, a w każdym razie... to do mnie nie należy...
— Ale ja rozumiem, jak państwo sławnie szachrujecie, przerwał młody człowiek — o! ja rozumiem! On teraz nie jenerał Stanisław Karłowicz Zbyski, ale Melchior Szarliński. Poszły końce w wodę! No tak! ja jemu przecie procesu przed sądem kryminalnego nie zrobię... ale to taki złodziejstwo!
Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te wyrazy okrutne zrobiły na choréj jeszcze pułkownikowéj...
Zaćmiło się jéj w oczach...
— Proszę pana wyjść — niech pan wychodzi... zawołała drżącym od łez głosem, chwytając dzwonek, który miała pod ręką.
— Nie potrzeba dzwonić! odezwał się wstając z sarkastycznym uśmiechem Zamaryn — ja sobie pójdę. Chciałem tylko wiedzieć, czy matka lepsza od syna i czy oboje jedno warci. To już teraz wiem... nie ma czego dłużéj gadać...
Nałożył kapelusz na głowę.
— Ale wy pamiętajcie — dodał ochrypłym głosem — ja swojego nie daruję! Ja was będę ścigał, gonił, ja wam nie dam pokoju, będę po ulicach chodził i krzyczał: — Oddaj złodzieju, coś wziął... A wziąłeś od kobiety, co ciebie utrzymywała... Sławny pan jenerał! Byłby z głodu zdechł, żeby nie kochana ciocia, która z nim miliony zmarnowała. Może się pani synkiem pochwalić! Sławny mały! Wiedział, jak się interesa robią... Staréj babie się przylizał... co za dziw, że go złotem obsypała...
Zaczął się śmiać... pułkownikowéj sił brakło... leżała w krześle bez duszy, na pół zabita, blada, ręce jéj opadły na kolana, rodzaj konwulsyjnego płaczu poruszał tylko jéj piersią. Zdawała się konać i dogorywać. Barbarzyńca spojrzał na nią dopiero, gdy już i straciła przytomność, a że równie był tchórzliwy jak podły, przeraził się, by go o morderstwo nie obwiniono, i uszedł zatrzaskując drzwi za sobą.
Jenerał, powróciwszy w pół godziny może, gdy do drzwi pokoju matki zastukał i żadnéj nie odebrał odpowiedzi, wszedł i zastał ją w krześle zastygłą... jakby umarłą.
Wybiegł, rozsyłając ludzi po lekarzy, a sam cucić ją zaczął. Serce biło jeszcze, życie nie uszło było, ale wstrząśnienie, którego doznała, było tak silne a tak bolesne, iż przywrócona do przytomności długo pamięci i władzy przemówienia odzyskać nie mogła.
Jenerał, który o całym wypadku nie wiedział, przypisał to słabości i nie mógł sobie przebaczyć, iż na chwilę się oddalił. Ledwie nazajutrz rano słabym głosem poczęła prosić pułkownikowa, aby, jeśli to tylko jest możliwém, wyjechać jéj dozwolono z Berlina. Nie powiedziała synowi o wczorajszéj przygodzie, bojąc się, ażeby na winowajcy się nie mścił, mówiła, że osłabła, omdlała i że nikogo przy niéj nie było a zadzwonić nie miała siły.
Jenerał więc nic się nie domyślał. Lekarz na żądanie wyjazdu odparł największém zdziwieniem, że coś podobnego można było zamarzyć nawet w téj chwili. Ruszył ramionami tylko i odparł, że to było zupełném niepodobieństwem.
Musiano więc pozostać. Stanisław już się na krok nie oddalał. Oprócz tego sprowadził Siostrę Miłosierdzia, która łóżka nie odstępowała. Pułkownikowa sama upomniała się o to, ażeby w hotelu, gdzie tyle osób się kręci, drzwi były zawsze zamknięte. Powtórzenie więc sceny podobnéj stało się niemożliwe — kilka dni spłynęło spokojnie i stan choréj się polepszał, gdy jednego ranka jenerała od łóżka odwołano do jego mieszkania oznajmieniem, iż jakiś pan z nim widzieć się pragnie.
W pokoju swoim zastał już Zamaryna, który upewniwszy się, że pułkownikowa żyła, przyszedł znowu dojadać Zbyskiemu.
— Przypominam się panu, ja Zamaryn — rzekł. — Ja tu byłem kilka dni temu u matki waszéj i jéj téż powiedział, co należało... od tego to ona podobno słaba! A co robić! człowiek około swojego dobra chodzić musi... ja tego nie daruję...
— WPan tu byłeś! — zakrzyczał przystępując jenerał — więc waćpan śmiałeś?
— Czemubym ja nie miał śmieć? ja cudzego nie żądam... wyście mnie ograbili, upominam się o to, co należy... Nie dosyćżeście się nażyli naszém mieniem?
Stanisław trząsł się cały, lecz musiał się hamować...
— Mości panie — zawołał — naprzód milczeć mi o tém! Odbierzesz wszystko! ale z napaści tych, postępowania swojego i nikczemnych zaczepek zdasz mi sprawę...
— Oddaj no, coś zagrabił — a o resztę to się rozprawimy! zaśmiał się Zamaryn.
— Ja z wami mówić nie będę — surowo zawołał Zbyski — przyślijcie od siebie kogo, pokażę testament, inwentarz i zapłacę do grosza. Weźmiesz... wszystko... Potém...
Rzucił mu chustkę w twarz...
— Zdasz mi rachunek z choroby mojéj matki...
Zamaryn cofnął się nieco zmięszany.
— Dziś, zaraz, przysyłaj prawnika, zabierz, weź... wszystko... wszystko... jutro... na plac... na plac...
Odwrócił się do niego plecami.
— Idź precz! zakrzyczał — precz, bo jak psa wyrzucę...
Zamaryn reszty nie czekał... cicho, skwaszony się wyniósł.
W téjże chwili jenerał poszedł do biurka, gdyż całą tę nieszczęsną spuściznę miał we włoskiéj rencie z sobą, dobył testament Maryi Pawłownéj, aby mu był świadectwem, że oddawał wszystko, i czekał...
W parę godzin dopiero przyszedł notaryusz i dwóch świadków... Nie mówiąc słowa, złożył im Zbyski dokumenta i papiery, kazał się pokwitować i pożegnał.
Ogromny ciężar spadł mu z serca. Był ubogim, bo grosza nie zostawił przy sobie... ale był czystym i wolnym..
Wspominaliśmy już o testamencie Maryi. Biedna kobieta jakby przeczuwała, iż Zbyski może się dobrowolnie wyrzec tego spadku lub że rodzina jéj wydrzeć mu go zapragnie i obyczajem prawdziwie ruskim położyła na początku anathema na tego, któryby wolę jéj śmiał naruszyć. Sama dyktowała te gorączkowe wyrazy przeklinające nieszczęśliwego, coby się targnął na zmarłéj rozporządzenie... Styl tego wstępu był jakiś uroczysty, biblijny... straszny...
Stało się, czego wcale spodziewać się nie było można. Odniesiono testament i pieniądze Zamarynowi, który chciwie rzucił się do sprawdzenia, ile było majątku. Trafił na wstęp do testamentu i musiał go przeczytać. Nie wiele miał wiary ale przesądnym był i bojaźliwym.
Anathema rzucone przez zmarłą dziwnie nań poskutkowało... Zbladł, zatrząsł się... papiery kazał położyć ale ich nie tknął nawet... i nie wiedząc, co czyni, razy kilkadziesiąt z rzędu odczytał przekleństwo. Szukał w niém może wyrazu, coby go uniewinniał a znajdował coraz coś bardziéj, okrutniéj przerażającego...
Blady strach ogarniał go coraz mocniéj. Napróżno sobie tłumaczył, że to były czcze słowa, że z za mogiły nikt mścić się nie może, że Pan Bóg czém inném zajęty, że da na wspaniałą panachidę za duszę ciotki, nic to nie pomagało... Zdawało mu się, że byle grosz tknął z téj puścizny... umrze. Obawiał się śmierci straszliwie...
Nad rankiem zimnym potem okryty posłał po tego samego prawnika, napisał list uniewiniający się, iż testamentu nie znał, prosił o przebaczenie winy i oznajmywał, że w téjże chwili Berlin opuszcza... co w istocie uczynił.
Wielkie było zdziwienie jenerała, gdy mu wszystko nietknięte nazad odniesiono. Nie chciał przyjmować ale prawnik oświadczył, iż i on nie może depozytu się podjąć. — Ukłonił się i wyszedł. Tak cały ten zamach już dokonany rozbił się o przenikliwą ostrożność Maryi Pawłownéj, która znała dobrze swoich współziomków i wiedziała, czém na nich podziałać może.
Jenerał z zupełną obojętnością rzucił powrócony mu majątek, postanowiwszy w jakikolwiek sposób oddać go rodzinie. O kupnie wioski już więc i mowy nie było. Plan w myśli był całkiém zmieniony, jechali do Krakowa, Zbyski chciał się starać o jakiekolwiek miejsce i pracę... a matka mogła była przy nim zamieszkać.
Choroba jednak pułkownikowéj tak rychło ruszyć się nie dozwalała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.