Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nadeszła wiosna... We dworku na Wesołéj bardzo szczuplutkim i lichym ale z ogródkiem i cienistemi drzewami krzątał się Stanisław, urządzając mieszkanie dla matki, która przy nim pozostać postanowiła, i dla siebie. Nie chcąc ani tknąć tego, co mu Marya Pawłowna przekazała, nabył on maleńką tę posiadłość pieniędzmi watki. Ostygłszy na wszystko, cały się jéj tylko poświęcił, reszta była mu obojętną. Szukał wprawdzie zatrudnienia, ale dla tego, ażeby szczupłe pułkownikowéj fundusze na ich dwoje podzielone wygód jéj nie ujęły. I on i ona zmienili się wśród tego osierocenia, po ostatnich dojmujących zmartwieniach. Pułkownikowéj zdrowie i siły upadły, mało chodziła a mniéj jeszcze mówiła. O przeszłości nie mogła, teraźniejszość była smutna, przyszłość niepewna i czarna. Jenerał posiwiał, znędzniał, pochylił się jak starzec i zobojętniał tak, że go nic nie zajmowało. Nawet to, co najmocniéj wstrząsa człowiekiem, los kraju, zdawał się go nie obchodzić. Téj wrzawy, wśród któréj z biedą kleiło się nowe życie prowincji, nie pojmował ani się do niéj chciał mięszać. Znajomości nie robił, a że ze wszystkiego ludzie obrachować mogli, iż był ubogim, nie cisnęli się wcale do niego. Był zresztą tém, co się tu zowie, przybłędą, przybyszem... z nieufnością więc nań spoglądano.
Pomimo stósunków, znajomości i dobréj woli kilku osób, które pewien wpływ mieć mogły, wystaranie się o pracę i zajęcie wcale nie tak było łatwém, jak się zrazu zdawało. Na każde z tych miejsc, które kawałeczek chleba dać mogły, było kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu współzawodników, dobijać się, odpychając drugich, cisnąć przed innemi wstęrtliwém było dla człowieka, który jeszcze żyć miał z czego. Od dnia więc do dnia nadzieje odsyłano. Po co się zresztą tak bardzo starać było? dla kogo?
Niejaką rozrywką stał się ten ubogi dworek, opuszczony, zrujnowany, który trzeba było nie mogąc postawić nowego, odświeżyć, oczyścić, przerobić. Ogródek téż wymagał starania. Niezmiernie było trudno i o rzemieślników i o lepszy materyał, bo tu od wieków do jakiegoś dodniowego bytu przywykli wszyscy i lepi się każda chata tak tylko aby na życie tego, co ją podparł, starczyła.
Zbyski sam z rzemieślnikami pracował, to go przynajmniéj rozrywało, bo na wszystkie życia bóle jedno doświadczone lekarstwo — praca. Bóg ją dał człowiekowi, przywięzując do niéj znamię kary a chowając w niéj błogosławieństwo — po ojcowsku!...
Od wyjazdu z Berlina i zniknięcia Arusbeka wiadomości od niego i Michaliny nie było żadnéj, starano się jak najmniéj mówić o nich, jak najusilniéj zapomnieć. Jenerał nigdy nie wymówił ani imienia przyjaciela ani Michaliny. Tu dopiero nadszedł pierwszy list datowany z Nizzy — adresowany był do jenerała przez Arusbeka a w nim załączyła kartkę osobną po polsku Michalina. Andrzéj błagał jeszcze o przebaczenie, o kilka słów, o znak, że nim przyjaciel nie pogardza... domagał się tego w imię miłosierdzia chrześciańskiego jako największéj łaski.
Michalina toż samo powtarzała do pułkownikowéj. Oboje widocznie tęsknili i boleli. Z początku listu matce jenerał oddać się wahał, potém przyniósł go, nic nie mówiąc położył na stoliku i nie spytał nawet, co pułkownikowa postanowi. Sam on teraz, gdy ból pierwszy ustał, gdy rozwaga przyszła i rezygnacya, czuł obowiązek napisania do Arusbeka i podania mu ręki. W jego przekonaniu nie był on winien, winne było przeznaczenie... Jenerał stał się teraz fatalistą...
Odpisał więc, siląc się na jakiś ton spokojny, prawie wesoły, zdając sprawę ze swego teraźniejszego położenia i projektów na przyszłość. To wesele właśnie czyniło list smutnym. Pułkownikowa téż nie mówiąc nic, trzeciego dnia oddała synowi list do Michaliny. I ona przebaczyła jéj zawiedzione nadzieje, skruszone szczęście swoje... A że czuła się osłabioną i przeczuwała koniec bliski, pożegnała wychowankę, przybraną córkę błogosławieństwem macierzyńskiém, dotknąwszy tego świętego obowiązku, którego Polka jako córka kraju swego nigdy się zrzec i zapomnieć o nim nie powinna...
Koniec listu a raczéj przypisek do niego był smutniejszy niż on cały.
— „Gdybyś ty widziała, Miciu, mnie, jego i życie nasze teraźniejsze, możeby ci łza wytrysnęła z uśmiechającéj się szczęściem powieki. Jam złamana... on zestarzał, zgiął się, stracił jakoby do życia ochotę... Żyjemy tylko dla tego, że żyć musimy, żeśmy na życie skazani...
Staś pracuje około małego domku, w którym zamieszkać mamy: to go trochę przynajmniéj rozrywa... alem od dawna na jego ustach nie widziała uśmiechu, z jego ust nie słyszała swobodnego słowa. Nie bywamy nigdzie, Skwarscy czasem nas odwiedzają. Oni jedni, reszta... przekonawszy się, że nie mamy milionów, bo Staś tego, co wziął po żonie, za swoje nie uważa i tknąć nie chce... stroni od nas. Boją się, byśmy pomocy jakiéj nie potrzebowali. Nie potrzebujemy jeszcze, dzięki Bogu, ale dreszcz przebiega na myśl, że na tym okrutnym świecie ktoś potrzebować jéj może! Zawszem sądziła, że im biedniejszym jest człowiek, tém z większém poszanowaniem i delikatnością obchodzić się z nim potrzeba. Tak to było za czasów panowania ewangelii, teraz to się jakoś zmieniło. Kto upadł — ten winien; choćby niewidocznym był grzech jego, domyślają się go ludzie, bo upadek to dla nich nie próba i wola Boża — ale wina bezsilności lub występku. Wróciliśmy do pogańskich wyobrażeń i czasów... Ciężkoż a smutno na nie-bożym świecie! Niech wam tam róże kwitną i słońce świeci weselsze, wyście w téj życia porze, gdy wszystko błyszczy, lśni się, śmieje... bodaj wam ona jak najdłużéj trwała. Wierzcie mi, smutku wiele na dnie duszy zostało, ale żalu ni gniewu ani kropelki. Miciu droga! chciałabym cię jeszcze drzącemi pobłogosławić rękami, nim one się złożą do mogiły, i pocałować cię w białe czoło i powiedzieć ci żywém słowem: Niech najwyższy błogosławi!“...
Księżna Arusbekowa spłakała się list odebrawszy, on posmętniał przeczytawszy swój, spojrzeli na siebie...
— Pojedziemy? nie prawdaż? rzekł kniaź. — Jedźmy! żywo rzucając mu się na szyję krzyknęła Michalina...
— Jutro!! — Jutro.
Podróż postanowioną została, rzucili najętą willę w Nizzy, wybrali się jak najmniéj zabierając z sobą, z myślą, iż pułkownikową i jenerała namówią może jechać i spocząć i odżyć pod słońcem południa... Tymczasem pułkownikowa po napisaniu tego listu pożegnalnego płakała parę dni, zasłabła, położyła się w łóżko. Powołano doktora Ignacego, ten zażądał Dietl’a, po naradzie powiedziano jenerałowi tylko, że choroby nie ma żadnéj ale i życia już mało. Ogólne wyczerpanie, brak sił, agonia żywotnych organów ledwie dawały nadzieję, żeby je do nowego ruchu wskrzesić było można. Dusza i wola nie pomagały lekarzom.
I jednego poranka uśpioną snem wiecznym, z różańcem na ręku a dłonią pod głową znaleziono staruszkę z uśmiechem na ustach, — umarłą. Syn był prawie przygotowanym do téj straty ostatniéj, która między nim a światem zrywała węzeł jedyny. Płakać nie mógł, ucałował ręce i nogi téj świętéj niewiasty, która ucierpiała tyle, obsypał kwiatami trumnę i siadł przy niéj na straży, dopókiby mu nie wzięto ostatniego skarbu na ziemi. W téj godzinie strapienia, gdy ciało jeszcze spoczywało w małéj izdebce dworku, na progu jego zjawiło się ludzi dwoje, Michalina i Arusbek... Ona padła na ziemię płacząc, on stał jak wkuty... Stanisław zobaczył ich i żal Michaliny pierwsze łzy, które mu ulżyły, dobył z pod jego powiek.
Tak troje poszli za trumną i razem z cmentarza wrócili... wprost do dworku, w którym wszystko jeszcze przypominało pułkownikową: jéj robota, jéj Tomasz à Kempis z zakładkami i zasuszonemi liśćmi, krzesło i podnóżek... skrzyneczka, w któréj listy chowała...
Jenerał był niemy i widocznie cierpiący straszliwie: ból nie wywnętrzający się, nie gadatliwy, nie dzielący się sobą z drugimi, ale milczący był, zamknięty i głęboki...
Arusbek i Michalina nie opuścili go w tych pierwszych chwilach; ona jednak zrozumiała wprędce, że jéj przytomność zawadzać może i usta zamykać, że należało ich zostawić samych; wkrótce więc znikła, niepostrzeżona się wysunąwszy.
Arusbek pozostał przy nim... Nie można wszakże było przyjść do słowa, bo w takich godzinach o niczém inném prócz tego, co uciska, mówić nie można; a miłość własna nie dopuszcza ran serca odkrywać. Siedzieli tak długo do nocy.
— Zostaw mnie — rzekł jenerał — tylem przebolał i to przeboleję powoli, ty masz obowiązki...idź, zobaczymy się jutro.
— Pozwól mi, bym z tobą został — odparł Andrzéj — nie o mnie idzie, bo ja ci się na nic nie przydam, ale spokojniejszy będę. Proszę cię o to jak o łaskę, zawadzać ci nie będę, siądę, wezmę książkę, pochodzę... nie naprzykrzę ci się rozmową.
Stanisław nic nie odpowiedział, ścisnęli się za ręce. Wieczór ten i noc długie były jak wiek... nadedniem sen zmorzył obu, jednego na kanapce, drugiego w krześle. Wczesny ranek wiosenny z całym urokiem swoim... rozbudził ich do życia. W małym ogródku wśród bzów szczebiotały ptaszki, na niebie złote i różowe wesoło przelatywały obłoczki, wszystko się śmiało i błyszczało... Od miasta dolatywał dźwięk majowego hejnału z wieżycy Panny Maryi i szmer rozpoczynającéj się pracy dnia... Po bruku toczyły się wozy wieśniacze, lud z okolicy spieszył na targ z koszykami i kobiałkami, szwargotali przekupnie... otwierały się wrota i okienice domostw... Było to przypomnienie dla żywych, żeby się z umarłymi nie zakopywali... Wszystko wołało — Do roboty! do roboty!!
Ta wieczna sprzeczność milczącéj śmierci z wrzawliwym żywotem, któréj nigdy przejednać nie można, stawała przed oczyma i uszami ich z ironicznym swym znakiem zapytania. Zrozumiały, czy nie, szum fali życia jest jak oceanu fala, która rzeźwi i ukrzepia. Obowiązek z odrętwienia wyrywa... cudna harmonia wiosny kwitnącéj na mogiłach przepowiada że wszędzie być musi taż sama zgodność nawet w życiu i śmierci. Stanisław uczuł może pokrzepiającą siłę tego poranku, wstał bowiem mniéj przybitym choć zawsze równie smutnym, przypomniał sobie, że był gospodarzem w ubogim domku i zakrzątnął się, aby przyjąć znużonego Andrzeja.
Jakby dla przypomnienia starego swego wiarusa wziął był w Krakowie powróconego z Sybiru chłopaka, który niegdyś służył u pułkownikowéj, wyszedł potém do powstania, ranny zapędzony był na Sybir i wrócił, cudem zbiegłszy z Nerczyńska. Nie miał on ani fantazyi ani oryginalności starego Macieja, ale służył poczciwie a w wolnych godzinach zapychał się biedaczysko książkami, których nie rozumiał. Namiętność ta była czémś w rodzaju owego sługi Gogola, co czytywał miłując sam proces czytania. Bardzo poważny, czując się męczennikiem, boć nim był w istocie, Karól nie tyle był usłużnym, co wiernym i uczciwym. Zawadzała mu zawsze ta myśl, że do takiego stanu zrodzonym nie był.
Dosyć niezręcznie Karól przyniósł wreszcie samowar i herbatę i co znalazł do niéj na prędce...
— Co ty myślisz z sobą zrobić? zapytał przy śniadaniu Arusbek.
— Nie wiem, ale mi to obojętne zupełnie, odparł jenerał. Wierz lub nie wierz, że byłem zmuszony wyrzec się legatu Maryi, nie pozostało mi więc tylko, co ocalało po matce drogiéj.
— Któż cię zmusił do wyrzekania się legatu? zapytał Arusbek.
— Zamaryn, ale i on z niego nie korzystał, dokończył Stanisław. Marya w swéj anielskiéj troskliwości o mnie, pisząc testament, zaczęła go od strasznych przekleństw na tych, coby jéj wolę naruszyć śmieli. Gdy Zamarynowi, odsyłając pieniądze, złożyłem testament dla przekonania, iż mu oddaję wszystko... odczytał go i przestraszony tknąć już nie chciał tego spadku. Ale i ja, dzięki temu wypadkowi, już go nie tknę...
— I łamiesz wolę Maryi — rzekł Kniaź — jest w téj delikatności i dumie twéj przesada niepotrzebna.
— Może, ale nie chcę — krótko zamknął jenerał — nie chcę. Pójdzie to na jakiś dobry uczynek, na wygnańców polskich w połowie, w połowie na rosyjskich... lub na szpital... lub... na cokolwiekbądź, tylko nie dla mnie. To, co mi zostawiła matka, starczy na ubogie życie. Innego nie potrzebuję... pracy, któréjbym dla przyspieszenia téj utrapionéj egzystencji potrzebował, nie mogę znaleźć... w ostatku obejdę się.
— Zrób mi łaskę, rzekł Arusbek — będzie ci tu w pierwszych chwilach tęskno i duszno, jedź z nami do Nizzy... tam odetchniesz, orzeźwiejesz, a gdy ochota do życia przyjdzie, powrócisz tu znowu.
Stanisław zamilkł, dobrze już było, że się nie przeciwił. Trzeciego więc dnia potém, dworek zostawiwszy na opiekę Karóla, ruszyli wszyscy do Nizzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.