Zagadki (Kraszewski, 1870)/Tom IV/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zagadki
Wydawca Ludwik Merzbach
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Sławny ze swojego łagodnego klimatu ten kątek, który można nazwać cieplarnią Europy, chociaż nieopodal ma cudowne widoki, sam wcale tak pięknym nie jest, jakby go sobie wyobraźnia zdala wystawiać mogła. Każdy tu doznaje, wjeżdżając po raz pierwszy szczególniéj od Cannes, po przebyciu malowniczéj drogi — pewnego niemiłego zawodu. W środku miasta ten wyschły strumień ze swém łożem zasypaném kamykami i piorącemi w nim bieliznę Nicenkami, wcale nie poetycznie wyglądającemi;... ogromne hotele nieznośnie podobne do tysiąca innych, w których podróżny doznał bied wszystkich gospodowego życia; — naostatek ludność angielsko-rosyjsko-turecko-kosmopolityczna, spragniona tylko roztargnień, płochych zabaw i tego sztucznego życia otoczonego zbytkiem, które z ludzi robi istoty w niewoli wiecznéj i zależności jęczące; chciwość mieszkańców... wszystko czyni przykre wrażenie.
Wyszedłszy daléj spotyka się z pięknemi kwiecistemi zakątkami, ale naturę wzięli tak szczelnie w dzierżawę ludzie chciwi, że nic z niéj darmo, nawet widoku użyć nie można... Spekulacya na powietrzu, kwiatach, wodzie, przechadzce, ścieżkach, górach... a ta sprzedaż tego, co Bóg stworzył dla wszystkich, rozczarowuje i męczy... Spotyka się ją potém na każdym kroku w miasteczku, w ogrodzie, nad morzem... Czyha na ciebie marynarz, kwieciarka, najmujący konie, kupczyk, hotelista... czyha ogród, cień, woda, powietrze... Wszystko to opłacać się musi drogo i — w złém towarzystwie. Bo jużciż dobrém nazwać nie podobna tego salonowego świata, który tylko na pokaz ma serce a jako sprężynę życia... samolubstwo kwaśne. Za tym światem zlatuje cały drugi, co mu posługuje, co z niego żyje i odziera go, może aby w tym samym zbytku potém utopić się jak ów sybaryta w wannie wina...
Okolice Nizzy są piękniejsze stokroć od niéj saméj, choć przedsmak ich daje widok z góry zamkowéj, któremu tylko brak, by mniéj był wyelegantowany i mniéj się chciał podobać...
Focejska ta kolonia pełno ma rozsianych do koła ruin i śladów starego życia... ma morze cudne, którego człowiek popsuć nie potrafił jeszcze, bo nad niém zapanować nie może, ma zieleń, ogrody i pustynne kąty i strome skały i gdzie niegdzie ciszę mówiącą pacierz przeszłości... Gdy Andrzéj, Stanisław i Michalina przybyli tu do willi najętéj przez Arusbeka, pora to właśnie była, kiedy się drudzy rozjeżdżają. Nizza się opróżnia nagle aż do sklepów, które uciekają, zkąd przybiegły, aż do hotelów, w których się dziwią podróżnemu i przyjmują go tylko jakby z łaski. Ten, co w téj porze przybywa, jest wzgardzony... w jego dłuższy pobyt nikt nie wierzy, o zamożności wątpią... otacza go zimna obojętność pozostałych Nicejczyków...
Płaci za to może odpływ tych nieznośnych kolonistów, którzy w zimie przyjeżdżają tu sypać złotem więcéj dla tonu niż dla zdrowia. Anglicy uchodzą zwykle do łagodniejszego klimatu, gdyż Nizza staje się nie do wytrwania skwarną... wille się zamykają i miejscowi właściciele używają w pokoju łupów kampanii odbytéj przeciwko najeźdźcom...
Kniaź Arusbek rocznie miał wynajętą willę nieodległą od brzegów morza, z widokiem na nie, z jego szumem, z cudnemi drzewy i kwiatami. Całe jéj górne piętro stało puste i Stanisław wniósł się tam na czas, który razem przebyć mieli. Planów na przyszłość nie śmieli osnuwać, chcąc się po trosze do niego zastósować. Jemu dotąd wszystko zdawało się najzupełniéj obojętném. Z pewnych oznak Andrzéj mógł wnosić, że Stanisław potrzebował opieki, towarzystwa, rozerwania, aby zupełnie nie zdziczał, nie chciał go więc opuszczać i ufał, że zwolna przy nich odżyje.
Nie przyszło mu wcale na myśl, iż widok ich szczęścia może dlań być trucizną. W istocie oni byli szczęśliwi. Nigdy może dwa charaktery lepiéj się i zgodniéj nie dobrały, nigdy dwie matury szczęśliwiéj do siebie nie przypadły. Małżeństwo ich nie potrzebowało tego sztucznego rusztowania, które przy budowie wielu pospolitych szczęść ludzkich długo stać musi i podpierać je, nim się gmach o swéj sile ostoi. Ani on ani ona nie wywalczali sobie żadnego stanowiska, nie mieli do przezwyciężenia nic, coby w przyszłości groziło, nigdy może więcéj prawdy a mniéj komedyi nie było w pożyciu młodego małżeństwa.
Ta swoboda, z jaką spokojnie kwitło im szczęście, codzień mogła goryczą napawać człowieka, który czuł się godnym równego losu a skazanym razem nie skosztować go nigdy. Z uczuciem delikatności najtroskliwszém ani kniaź ani Michalina, jak się to zbyt często zdarza, nie chwalili się z tém wcale, nie popisywali, że im tak dobrze było, owszem zdawali się chcieć ukrywać, przysłaniać to szczęście — ale je łatwo było odgadnąć. — Pod taką czystą wód głębią kwitną purpurowe korale...
Jenerał dnie spędzał na czytaniu i długich samotnych przechadzkach. W pierwszych zaraz dniach, mimo skwarów, począł zwiedzać najdziksze kąty okolicy. Siadywał godzinami przy gruzach starego amfiteatru w Tina de la Fada, tułał się po grotach Falikońskich, a szczególniéj upodobał San Bartolomeo, klasztór ów kapucyński, Val Oscuro i skały otaczające przesmyk, w którym teraz żywéj duszy się nie spotykało.
Upodobanie to w samotności może było hygieną duszy, którą w świecie gwarliwym raziło i raniło wszystko... Powracał z długich swych wycieczek ku obiadowéj godzinie i rzucał się chciwie na dzienniki, które czytał namiętnie... Kniaź próbował go wciągnąć w rozprawy o polityce... ale Stanisław rzadko dał się ująć i powiedział co myśli.
Myśl jego jakoś dziecinnie zdawała się bawić wypadkami — nie przywiązując do nich zbytniéj wagi, nie usiłując głębiéj w nich czytać. Rzadko nawet dłuższą a żywszą można z nim było zawiązać rozmowę... i to tylko gdy z Andrzejem byli sami. Przy Michalinie był milczący, potakujący jakiś, przybity... bez woli i bez myśli. Ona patrzała nań prawie ze strachem. W pierwszych chwilach ten stan zdawał się jéj przechodnim, myślała, że zwolna ustąpi innemu usposobieniu, tymczasem Zbyski w nim skamieniał. Andrzéj téż niepokoił się tém, ale środka wynaleźć nie mógł.
Nadszedł czerwiec i pobyt w Nizzy stał się prawie niemożliwy, skwar był strasznym... ale w téjże chwili pogłoski wojenne... przygotowania do wojny coraz widoczniejsze zaciemniły horyzont polityczny i podróż ku północo-wschodowi uczyniły trudną, prawie niemożliwą. Jakkolwiek źle tu było, niepodobieństwem się zdawało uciekać...
Ochraniając się od spieki, zabezpieczając od dziennych skwarów, siedzieli już w miejscu oczekując wypadków... Nadeszły niespodziane, dziwne... przerażające jak jakiś kataklizm.. jak nagłe obalenie gmachu, który się w gruzy rozpada... Wszyscy prorokowali zwycięztwa Francyi bohaterskiéj, rycerskiéj, nawykłéj do przodowania ludom... gdy w jednéj chwili ta kolosalna potęga dawna, strupieszała runęła... przywalając gruzami tyle nadziei i wspomnień... Osłupienie było powszechne... Czuła Europa, że jéj miało braknąć do życia jednego z żywotnych, najżywotniejszych jéj organów. — Jenerała ta straszna klęska zdawała się wstrząsać i rozbudzać zrazu — czekał, słuchał... patrzał... Jeszcze chciwiéj chwytał dzienniki, które przynosiły jedne po drugich wieści upokorzenia i upadku... Po za niemi rozlegała się Europa germańska jednym hymnem zwycięztwa...
Nizza nareszcie jednego wieczora zburzyła się wołając, by ją do Włoch przyłączono......
We września początkach mieszkali już wszyscy zamiast w willi, która, wystawiona na słońce zewsząd, stała się całkiém niemożliwą dla nikogo oprócz pająków, co w niéj sieci swe przędły — w maleńkim dworku, najętym nieopodal od Val Oscuro. Cień wzgórzów, bujna wegetacya, okrycie zewsząd wysokiemi skałami, nie dopuszczającemi promieni słonecznych tylko przez godzin parę kątek ten czyniły znośnym. Andrzéj i Michalina znajdowali, że im wszędzie było dobrze i wygodnie, a choć domek wieśniaczy szczupły był i bardzo skromny, bawili się nim... okolicą i przechadzkami dzikiemi. Dwa razy na dzień chłopak z Nizzy przynosił im pocztę obfitą, bo znając upodobanie Stanisława w dziennikach, Andrzéj zapisywał ich jak najwięcéj. Jenerał pochłaniał te stósy papieru, porównywał je z sobą... zżymał czasem ramionami a potém szedł drapać się na skały i błądzić po wąwozach z których pęki roślin i kwiatów przynosił...
Rzadko bardzo Andrzéj ma towarzyszył choć w części przechadzki, próbując wciągnąć w rozmowę...
Jednego rana wyszli tak razem... Stanisław posępniejszy był niż kiedykolwiek, z głową spuszczoną stąpał jakby bezmyślnie...
— Cóż ty sądzisz? jak się to wszystko skończy? — zapytał Andrzéj.
— Przypominasz ty sobie list Pliniusza młodszego, opisujący ów wybuch straszliwy Wezuwiusza, który pogrzebał Pompeję; tę chwilę, gdy stary stryj jego uchodzi z domu przyjaciela, kamienie rozpalone lecą im na głowy, popiół zasypuje wszystko, morze się cofa od brzegu, ziemia kołysze pod nogami, domy zsuwają się z gór... ciemność od nocy ciemniejsza ich otacza. Któż z nich w téj chwili mógł odgadnąć, że jutro jeszcze wnijdzie słońce? i uciszy się burza i pioruny bić przestaną a ziemia uspokoi i uśnie? Tak właśnie jest dzisiaj... Słońce wejdzie... niestety! nie dla nas może!
— Dla czego nie dla nas? — spytał kniaź.
— Dla tego, że nowe światy nie rodzą się w jednéj chwili — mówił! Stanisław — że je w boleściach musi nosić ziemia, nim się wyłonią i rozświecą. Nie ma wątpliwości, burza ta zwiastuje narodziny świata nowego... a ten bodaj do naszych dawnych nie będzie podobnym...
— Jak to rozumiesz — rzekł Andrzéj. — Ja w tém nie widzę nic nad chwilowy upadek państwa, co się odrodzić potrzebowało, boby umarło było w złotych pieluchach fałszu i zbytku... Ale jutro zazieleni się posiew nowy!
— Jutro? — rozśmiał się Stanisław — jutro!! Skutki tego, co się dziś zwiastuje, sięgną dobrze za życie nasze... Wrzenie dopiero zwolna... się poczyna... a nim żniwo przyjdzie, my zaśniemy... Kochany Andrzeja, to nowa epoka uporządkowywania się ludów i zajmowania stanowisk na leże wiekowéj pracy... Niemcom ciasno było, łamią romańskie plemiona, poczuwszy, że w nich starą energią i męztwo rdza zjadła... Oprą się o Zachód i na Wschód ruszą... Na Zachodzie potrzebują ściany bezpiecznéj, aby na Wschód pójść przebojem... Walka z Francyą to tylko prolog śmiertelnego boju o puste sadyby słowiańskie...
— Wyrwałeś mi to z ust — zawołał kniaź — lecz jeśli my to już dziś widzimy, dla czegożbyśmy wczesną gotowością ratować się nie mieli?
— Dla czego? dla tego, że Słowianie to imię wielkie... w którego wnętrzu bije się kilka różnorodnych pierwiastków, że Słowianie to nie państwo, to nie naród, to nawet nie związek, — to pusta skorupka, z któréj wylęgłe istoty wyszły ale się w niéj napowrót skryć nie mogą.
Idea nowa, zrodzona w wieku, który, zamiast czerpać je z rzeczywistości, ideały swe narzucić jéj pragnie. Potrzebaby wieków, aby ze Słowiańszczyzny coś stworzyć, i sił nie naszych... bój zastanie nas rozbitych, zwaśnionych i pochłonie... Myśląc to, o Polsce méj myślę... Nieszczęśliwa stoi na drodze dwom zapaśnikom rozdarta i bezsilna... Dzieci jéj staną z obu stron w szeregach, aby się wytępiły może do ostatniego!!
— Niech staną po jednéj! niech idą z nam! — zawołał Arusbek.
— Po co? ażeby je posłano w pierwszy ogień i starto na miazgę? Mamyż się za co bić, my wydziedziczeni, my bezdomni, my, którym wzięto wszystko, co jest najdroższém człowiekowi, my, którym pod pręgierzem męczeństwa urągały się narody? Myśmy — morituri! i nie mamy ani się za co bić, ani czego bronić. — Z szatańskim śmiechem patrzeć będziemy na tę walkę i ginąć. — Co nam po niéj? co z niéj? Ktokolwiek zwycięży, my zwyciężonymi będziemy!
— Kochany Stasiu, mówi przez ciebie ból, rozdrażnienie, powiedziałbym rozpacz, gdyby ona szlachetnéj jak twoja duszy jąć się mogła. Ja widzę tylko w tém digitus Dei dla nas, byśmy wam podali dłoń bratnią!
— Któż, wy? kto, wy? — zapytał jenerał.
— Rosya!
— A któraż jest Rosyą prawdziwą, — spytał Stanisław — czy ta, co mówi: uściśnijmy się, czy ta, co woła: duśmy? Ja nie widzę jasno, która z nich zwycięży, a w porządku spraw ludzkich jest, że u was zło i fałsz musi zwyciężyć i dojść do kresu, by dopiero po niém nastąpiło upamiętanie i poprawa..
— Wszystko to jeszcze ból i rozdrażnienie mówi — powtórzył Arusbek — Ja lepiéj tuszę o Rosyi i jéj przyszłości. Słuchaj, jakie się tam już dziś odzywają głosy!
— Ja patrzę na czyny. Byłaż jedna, najmniejsza oznaka braterstwa, miłości... poprawy? Dzienniki głoszą jak wczora rusyfikacyą bezwzględną, jakby się spieszyły obrócić na swą własność, co nam wydarto, nim wybije sprawiedliwości godzina...
— Stasiu! cierpliwości — przerwał kniaź — cierpliwości! Chłodu trochę. Jeśli człowiekowi zwrot z drogi postępowania trudny, choć się opatrzy, że szedł fałszywą drogą, daleko trudniejszy państwu. Liczże i to, coś sam przyznał, że w Rosyi dwie ich jest, jedna urzędowa, ślepa, zarozumiała, wierząca w swe subtelne kręcielstwo dyplomatyczne, druga młoda, żywa, szlachetna, która szałem zbłądzić mogła ale się wytrzeźwiwszy opamięta i poprawi.
Jenerał uśmiechnął się.
— W chmurnéj przyszłości — rzekł cicho — ja jedno widzę — dla nas miejsca nie ma, sprzysięgło się wszystko... Zwyciężylibyśmy może ten spisek narodów, ale nie pokonamy siebie... Mój ból, przyjacielu drogi, dochodzi do rozpaczy, gdy na nas samych patrzę... Wiek ucisku uczynił z nas wycieńczone niewolników dzieci... Gdzie nasza charakterów potęga? gdzie jedność ducha i pragnień?... Rozbitki jęczym tylko a gdy nas nawołują do czynu, patrzym, kto doń prowadzi. Stu wodzów stoi bez żołnierzy, milion wojowników błądzi bez wodzów... Na skałach stoją prorocy z szaty rozdartemi i próżno wołają: — Biada ci Jeruzalem!! Szyderstwo i kamienie i błoto prorokom!!
Zamilkł jakby go łkanie dusiło.
— Rozgorączkowałeś się niepotrzebnie — rzekł po chwili kniaź — jesteś teraz skutkiem tych wypadków w ciągłém rozdrażnieniu i łzy ci jasny pogląd twój mącą...
— Mój drogi, są czasy — rzekł Stanisław — gdy tylko przez łzy świat takim się widzi, jakim on jest w istocie... Nie chcesz, nie mówmy o tém...
Wyszli byli tak ku połowie Val Oscuro, cisza panowała do koła... Stanisław się odwrócił do towarzysza, położył mu ręce na ramionach i uściskał... pocałował w twarz... Zdawało się Andrzejowi, że uczuł łzy jego.
— Wróć ty do domu — rzekł — tobie ta przechadzka po górach i wertepach nie służy... ja się włóczyć lubię, ty wiesz... Wrócę... późniéj... ale nie czekajcie na mnie... ja się spóźnić mogę...
Pocałował go raz jeszcze i jakby uciekał, prędkim krokiem puścił się w jeden z bocznych załomów między skały. Andrzéj postał, popatrzał i z wolna do domu zawrócił, sądząc, że samotność i cisza najlepiéj rozkołysaną duszę uspokoją.
Zaczynało zmierzchać i we dworku nakrywano do stołu a Andrzéj napróżno wyglądał, stojąc przed nim na tarasie powrotu Stanisława... Przyszło mu teraz dopiero na myśl, iż rozstając się, prosił, aby nań nie czekano, że się opóźnić może.
Dla czegoż tego dnia miał właśnie spóźnić się, gdy wprzód nigdy mu się to nie trafiało? Było to nowe dziwactwo jakieś i cięższy smutek, do którego przezwyciężenia więcéj potrzebował czasu...
Na ganek wyszła Michalina.
— Nie wrócił jeszcze?
— Nie, nie ma go — mówił kniaź — mieliśmy z nim bolesną rozmowę, nadzwyczaj był podrażnionym... może potrzebował dłuższéj, gwałtownéj przechadzki dla złamania uczucia tego boleści.
— On tak zdziczał! — odezwała się Michalina — tak sposępniał, że nie wiedzieć już, czém i jak go rozweselić, rozbawić, zająć.
— To przejdzie — rzekł kniaź — to przechodzi już nawet. Milczenie gorszém było nad to burzenie się teraźniejsze. To już symptom przechodzącéj kryzys.
— A! gdybyż przeszła jak najprędzéj — uśmiechając się cicho szepnęła Michalina — przyznam ci się, że mi widok jego nawet nasze szczęście zatruwa.
— Możnaż go tak opuścić!
— A! nigdy w świecie! — mój drogi Andrzeju.. ale kiedyż się to skończą te dnie ciężkiéj próby i pokuty?..
— O! nie rozpaczajmy — człowiek, moja Misiu, w cierpieniu wielkiém albo umiera lub przeboleć musi.
— Lub oszaleć! dodała Michalina.
Tymczasem zmierzchało.
— Możeby kazać dawać do stołu, bo mi mówił, że się opóźnić może — rzekł Andrzéj.
— Poczekajmy jeszcze... powinien nadejść co chwila...
Siedli więc w ganku i czekali.
Ściemniało zupełnie a na czarném tle nocy siały się coraz gęściéj gwiazdy, luciole polatywać zaczęły... rosa padać... noc przyszła cicha, spokojna, urocza a smutna.
— Ale to już bardzo późno! dodała na zegarek patrząc Misia.
— Zaczynam być o niego niespokojnym, odezwał się wstając kniaź, któremu uścisk powtórzony przy pożegnaniu na pamięć przyszedł — może się gdzie zabłąkał?
— Ale on tak zna doskonale całą okolicę... uspokajała Michalina...
Siedli do stołu posępni oboje. Andrzéj nie jadł prawie, na każdy szelest, głos, szmer w dali od Val Oscuro dochodzący zrywał się i szedł patrzeć w ciemną noc... Nie było nikogo.
— Zanocował pewnie u jakiego manenta, rzekła Misia, kryjąc niepokój, którego sama doznawała...
Andrzéj nie odpowiadał nic. Zdjęto nakrycie ze stołu, siedzieli długo milczący, na ostatek trzeba było wyrzec się nadziei, ażeby w tak ciemną noc mógł jeszcze powrócić.
Andrzéj położył się spać niespokojny, bo nic podobnego nigdy się nie trafiło. Jak brzask, zerwał się i pobiegł dowiadywać się u ludzi, czy Stanisław nie wrócił, nikt go nie widział... W pokoiku na górze, dokąd zajrzał, nie było go. Nie było go ranek cały... do południa... Kniaź coraz niespokojniejszy rozesłał ludzi i sam z doskonale znającym okolice chłopakiem puścił się szukać go przez Val Oscuro, tą drogą, którą on mu się wymknął. Przejścia wszakże nie było tędy.
Strome skały wyniosłe, które zwężając się biegną w głąb doliny, zdawały się niedostępnemi w tém miejscu, gdzie on mu znikł z oczów. Chłopak tylko dostrzegł na krzewach, liściach i okruszonych świeżo obłamach kamieni, że wczoraj mógł się ktoś tędy drapać na górę. Dla Andrzeja a nawet dla towarzyszącego mu przewodnika droga była nadto trudną. Obeszli więc daléj w lewo i znaleźli małą ścieżynkę, może przez kozy i pastuszków wydeptaną, wiodącą na szczyty skał okryte gdzieniegdzie drzewy i zaroślami. Raz dostawszy się tutaj, mogli iść wierzchami aż w samą zwężającą się szyję doliny a raczéj już wąwozu... W pół drogi prawie chłopak podniósł upuszczoną rękawiczkę, którą kniaź poznał, że do jenerała należała... Szli więc daléj w téj nadziei że się coś dowiedzą lub po ścieżynkach dojdą, gdzie go one poprowadziły. Chłopak biegł przodom rozgarniając gałęzie, rozpatrując się po mchach i kamieniach... Zbliżyli się tak do najwyższych skał szczytów po nad doliną już tak wązką, że się one prawie z sobą schodziły... Szczyty te były w części nagie... a z nich stromo w dół widać było część kamienistéj doliny... Andrzej postrzegł, że chłopiec spojrzał w dół, krzyknął i załamał ręce. Podbiegł żywo i w téjże chwili ujrzał na skałach w dole leżące ciało sine, skrwawione... z roztrzaskaną głową... Po sukniach poznał Stanisława...
Zbiegli bez tchu prawie na dół, bez ścieżki, po szczelinach kamiennych, czepiając się krzaków... Pośpiech ich był daremny... Andrzéj przypadł do ciała... Zimny trup leżał pokaleczony... głowa, na którą padł rozbita o skałę, z czarną na twarzy zaschłą krwią wisiała z rozpuszczonym włosem na urwisku kamienném. Na twarzy nie pozostał nawet wyraz dawny oblicza... zgruchotane ręce zimne były i stężałe....
Chłopak ukląkł się pomodlić przerażony.
— O Boże! zawołał! jak straszny przypadek! Dostał pewnie zawrotu, ośliznęła mu się noga... i zleciał z téj wyżyny...
I począł po cichu szeptać — Aniół Pański.
Andrzéj martwą rękę pocałował i ze ściśnioném sercem pozostał pół martwy sam przy trupie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.