Zagadnienie moralne

<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Lange
Tytuł Zagadnienie moralne
Pochodzenie Nowy Tarzan.
Opowiadania wesołe i niewesołe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZAGADNIENIE MORALNE
Zebraliśmy się w K. N. R. (t. j. w kawiarni na rogu), a Jerzy zaczął nam opowiadać taką historję:

— „Ponieważ posiadam duże długi, zaliczam się do klas „posiadających“. Że zaś bądź jak bądź — uprawiam moralność klas posiadających — o tem przekonałem się przed paru dniami, gdyż ciągle jeszcze prześladuje mnie katzenjammer tej moralności. Nastąpiło bowiem w mojem życiu starcie moralności klas posiadających z moralnością klas nieposiadających — i po rozwadze doszedłem do wniosku, że w gruncie moralność klas nieposiadających jest uczciwsza, niż moralność klas posiadających, choćby przedstawiciel tych klas posiadał tylko długi.
Ale najwięcej posiadający człowiek jest zarazem „posiadany“, jest objektem posiadania. Co do mnie jestem objektem posiadania mojej żony i moich córek. One to głównie wprowadziły do mojego domu moralność klas posiadających, gdyż ja naogół na „moralności“, jako takiej, znam się niewiele.
Ale moja żona — zresztą najzacniejsza osoba — jest bardzo surowa.
Wyobraźcie sobie, że przyjeżdża z prowincji jakiś pan, który nie zna Warszawy. Wyobraźcie sobie, że jego żona jest w przyjaźni z moją żoną. Pan z prowincji przybywa do nas wprost z dworca — i nie ma mieszkania. Chce ulokować się u nas. Mieszkanie mamy niewielkie: w jednym pokoju jest sypialnia mojej żony i moja, w drugim sypiają moje córki z ciotką, która przyjechała do nas na tydzień i siedzi trzy lata. Jest jeszcze bardzo mały pokój jadalny, który nocami, o ile nie jestem w redakcji, służy mi za miejsce do pracy.
Owóż ten znajomy — chce spać w jednym pokoju z moją żoną — w mojej nieobecności. Ani ja się na to nie mogę zgodzić, ani moja żona. — A coby pomyślała sobie jego żona?
Oczywiście musielibyśmy mu odmówić.
Allez vous coucher ailleurs!
Czy rozumowanie logiczne? Niewątpliwie logiczne. Ale ze stanowiska moralności klas posiadających.
Przychodzę raz wieczorem do domu na herbatę — i słyszę urywki rozmowy.
— To jest skandal — mówi ciotka. — Jabym na to nie pozwoliła.
— Ależ i ja nie mogę pozwolić. Przecież ja mam dorosłe córki w domu. Siedzi od czwartej po południu i nie myśli wychodzić. Już jest po dziesiątej.
— On tu zamyśla nocować — mówi moja żona.
— Czy mówiłaś o tem z Małgosią?
— Owszem, mówiłam. Ona jest jakoś skwaszona. Widać, że to jej bardzo nieprzyjemnie.
— Więc niech mu to powie.
— Kiedy nie śmie.
Muszę zaznaczyć, że ponieważ to była kolacja, zająłem się przedewszystkiem sprawą odżywienia organizmu, a że rozmyślałem o artykule, który miałem pisać na temat „Grabskiego“, więc rozmowa ciotki z moją żoną dochodziła do mnie jakby z drugiego pokoju. Jednakże zjadłszy kotlety cielęce z groszkiem i marchewką — i pijąc herbatę — zapytałem o co chodzi.
— A no, taka sprawa, że tu z Kaolina przyjechał jakiś młody człowiek — siedzi w kuchni od godziny czwartej i zamierza u nas nocować, razem z Małgosią i Józią. Słyszane to rzeczy?
— Cóżto za jeden?
— Ani ja go znam, ani nikt...
— Jakto, Małgosia go nie zna?...
— Owszem, ona go zna, ale widać, że to jej nieprzyjemnie. Tylko nie wie, jak mu to powiedzieć.
— A ty nie próbowałaś?
— Skądże ja? Jakże ja mogę się mieszać do tego? Ale sam to zrozumiesz, że gdzie są dorosłe panny w domu, tam nie można pozwolić, żeby jakiś obcy chłop spał w jednym pokoju z dziewczętami!
— Hm, hm! Zapewne...
— Żeby tu był jaki mężczyzna, toby sobie dał radę — powiedziała żona.
Była to delikatna aluzja do mnie: jeżeli dotychczas ten „obcy chłop“ nie został zrzucony ze wszystkich schodów — to widać, że nie jestem mężczyzną.
To mnie ubodło: muszę się okazać mężczyzną. I taki szlachetny cel: obrona cnoty.
Poszedłem do kuchni: przy stole siedział ubrany z miejska młody człowiek, lat dwudziestu sześciu lub siedmiu — i pił herbatę. Obok niego dwie służące: Małgosia — starsza, krzątała się koło kuchni, Józia zaś, która jest u nas dopiero od wakacyj siedziała przy stole i rozmawiała z gościem. Wszyscy troje byli z Kaolina i mieli sobie dużo do powiedzenia o wspólnych znajomych. Obrazek był idyliczny — i gdyby nie nastrój, w jaki mnie wprowadziła żona swojem: „Gdyby“..., tobym się z przybyszem rozmówił.
Alem zaniechał wszelkich badań i spokojnym a lodowatym głosem powiedziałem:
— Słyszałem, że ten młody pan (jako demokrata tytułuję każdego „panem“) zamierza tu nocować!
— Tak jest, proszę pana — odrzekł młodzieniec, nawiasem mówiąc, wcale przystojny chłopiec.
— Tu nie jest miejsce na nocleg dla pana — tu są kobiety — i mężczyzna spać tu nie może. Proszę sobie noclegu szukać gdzie indziej.
— Dobrze, proszę pana — odrzekł nasz gość z Kaolina i — natychmiast wyszedł.
Ja zaś wróciłem do jadalni triumfujący, ale niebardzo pewny, czy to, com uczynił, miało jaki sens, czy nie. W każdym razie moja żona przekonała się, że jestem mężczyzną, a ciotka pocałowała mnie w czoło, mówiąc:
— Dobrze zrobiłeś, mój Jerzyku.
Córki moje przez cały czas milczały — ale policzki miały zaczerwienione. Widać, że je ta sprawa mocno zdenerwowała. Żona mi dziękowała, ale nieco sucho, jakby była w obawie, że stało się coś niewłaściwego.
Ja natychmiast po kolacji — musiałem iść do roboty; musiałem rąbać Grabskiego — i starałem się możliwie skondensować myśli. Ale nim jeszcze wyszedłem, usłyszałem w kuchni straszny lament: obie dziewczyny zapłakiwały się gorąco.
Małgosia jest osobą, która pracuje u nas od lat piętnastu — i traktujemy ją raczej jak przyjaciółkę, niż jako służącą. I ona też jest do nas przywiązana — a żonie swojej muszę przyznać, że wiele taktu wykazywała zawsze w tej sprawie i umiała wprowadzić między nami harmonję. Wspominam o tem, gdyż jest to rzecz dzisiaj rzadka. Małgosia jest niezamężna, ale zwolna zaczyna jej wiek dokuczać: nie ma siły dostatecznej do wykonywania wszystkich prac, zwłaszcza od czasu, gdy moja żona zaprowadziła „obiady domowe, tanie i pożywne“ — i trzeba codzień gotować na dwadzieścia kilka osób. Z tego powodu sprowadziliśmy dla niej pomocnicę — w osobie Józi, również z Kaolina.
Małgosia, jako przedstawicielka klas nieposiadających, była w naszej rodzinie jedyną osobą, która w tym roku wyjechała na odpoczynek wakacyjny. My wszyscy pozostaliśmy w Warszawie. Małgosia siedziała w Kaolinie blisko siedem tygodni, gdyż ją tam wszyscy bardzo lubią i puścić nie chcieli. Ma tam wielu krewnych i przyjaciół, a w każdej prawie chacie jest kumą — „kochaną ciocią Małgosią“.
Ostatecznie Małgosia wróciła razem z Józią, którą bardzo starannie i szczęśliwie wybrała. W kuchni było łóżko żelazne, na którem sypiała Małgosia, a oprócz tego łóżko polowe, rozkładane na noc dla Józi. Można powiedzieć, żeśmy w departamencie służby domowej wygrali wielki los na loterji.
Tymczasem dziś...
Siedziałem przy biurku redakcyjnem mocno wzburzony. Zacząłem takie gromy ciskać na Grabskiego, że jeżeli ten człowiek nie runie jutro, to widać niema siły, coby go mogła obalić. Wykazałem jak na dłoni, że „jego“ podatki rujnują ziemiaństwo, przemysł i kupiectwo; że niedługi czas, a wszyscy ludzie z klas najzamożniejszych — padną w piekło bankructwa i nędzy; to, co się zowie inteligencją — straci ostatnie szczątki swego stanowiska; kraj runie w otchłań proletaryzacji powszechnej, ciemnoty i anarchji, z czego nie omieszkają skorzystać dobrze zagospodarowane, a dyszące zemstą Niemcy i zbrodnicza ale karna Moskwa: szaleć zacznie komunizm i bolszewizm, poczem nadejdzie nowy upadek Polski, nowy podział, stuletnia niewola i t. d.
Tak tragicznie mi się przetransponowała historja dzisiejszego wieczora. Alem się uspokoił tem wylaniem żółci: zacząłem się uśmiechać, nietyle sam do siebie — ile do swego artykułu. Nigdy nic równie tęgiego nie napisałem. Tylko byłem niespokojny co się stało z tym chłopcem.
Telefon. — Halo, halo! kto mówi?
— Czy jest Jerzy?
— Przy telefonie. Kto mówi?
— Komisarz XLV okręgu.
— A, Stefan?
— Tak jest.
— Czego sobie życzysz?
— Tu jest sprawa, w której twoje nazwisko się wspomina.
— Cóż to za sprawa?
— Podobno usunąłeś z domu dziś wieczorem pewnego młodego człowieka z Kaolina. Chciał u was nocować, a tyś mu nie pozwolił.
— Tak, to prawda.
— Otóż — jest to bardzo przyzwoity człowiek, lat 27, odbył służbę wojskową, otrzymał krzyż za męstwo. Wszystkie papiery ma w porządku. Chciał w Kaolinie wstąpić do milicji i z tego powodu przybył do Warszawy. Wziął z sobą sto pięćdziesiąt złotych. Miasta nie zna — i dlatego chciał nocować u was.
— Zaczynam się domyślać. Byłem o niego niespokojny. Może go napadli i ograbili? Może go aresztowaliście jako włóczęgę?
— Coś jakby. Poprostu napotkał jakąś dziewczynę, która mu zaproponowała nocleg u siebie. Ponieważ jest to człowiek, który obyczajów warszawskich nie zna, a jest bardzo wierny swojej żonie — nie chciał jej zdradzać z nieznajomą osobą, ale szczerze jej powiedział, poco przybył do Warszawy, jak miał zamiar nocować, jak go wyleli, ile ma pieniędzy. O tobie dziewczyna powiedziała wprost, że jesteś „drań“. Zapewniła go, że nie żąda od niego miłości, ale żeby jej za nocleg zapłacił 20 złotych. Młody kaolińczyk zgodził się na to — i poszedł do niej nocować. Usypiał już, ile że był znużony podróżą — gdy naraz weszło do izby dwóch drabów, którzy go półsennego okradli i zabrali mu zegarek i wszystkie pieniądze; zostawili mu jednak dwa złote „przez ludzkość“. Poczem wyprowadzili go z tej siedziby i wypędzili na ulicę. Tak więc drugi raz został wygnany. Błądził teraz biedak ulicami, at go policjant zapytał, co za jeden. Wygnaniec szczerze mu całą historję opowiedział — i zaprowadzono go do komisarjatu. Takiego to bigosu narobiłeś. Musisz się zająć tym człowiekiem. Do rana posiedzi u nas. Ja mam dyżur tej nocy.
— Będę u was.
Zadzwoniłem na woźnego. Oddałem mu artykuł do drukarni. Było już koło czwartej rano — i postanowiłem iść do komisarjatu, aby się zobaczyć ze Stefanem. Był to mój stary kolega szkolny: razem braliśmy dwójki z łaciny i razem przechodziliśmy elementarną szkołę Amora. Trzeba było jednak zebrać 150 złotych, jako odszkodowanie dla nieszczęśliwego chłopca. Miałem sam koło 50, od kolegów zebrałem koło stu — i ruszyłem na ulicę Focha, gdzie był komisarjat.
Sumienie mnie gryzło, żem narobił niedorzeczności. Nigdy nie stawałem w obronie cnoty, i oto naraz spudłowałem. Co to znaczy brak wprawy! Zająłem się rzeczą, na której się nie znam.
Stefan — jak wspomniałem — miał dziś dyżur i siedział w swoim gabinecie. Uprzedziłem go, że przyjdę, — czekał na mnie.
Wręczyłem mu jakieś 130 złotych, a Stefan od siebie dodał 20. Chłopiec nie pamiętał dokładnie ulicy i numeru domu, w którym mieszkała dziewczyna; zauważył tylko, że latarnia z numerem miała szkło nie niebieskie, lecz zielonawe. Takich latarń jest niewiele. I łatwo można było skontrolować, który to dom. Z drugiej strony prosiłem, aby Stefan poparł starania młodego wygnańca i aby możliwie prędko zaspokoić jego prośbę. Stefan mi obiecał, że sprawę załatwi, gdyż chłopiec mu się podobał: jest solidny i godny zaufania.
Komisarz chciał mi aresztanta sprowadzić, ale przyznaję się do tej małoduszności, że nie śmiałem spojrzeć mu w oczy. Prosiłem natomiast Stefana, żeby chłopiec, gdy z więzienia wyjdzie, przyszedł nas odwiedzić.
Pożegnałem komisarza i ruszyłem do domu. Szedłem niezbyt pewny siebie: co też zastanę w domu? Żona moja już nie spała. Owszem, jakem się dowiedział, całą noc spać nie mogła, gdyż bardzo się zdenerwowała tem wszystkiem, co się zdarzyło wczorajszego wieczora.
— A to wszystko przez ciebie! — dodała w charakterze konkluzji.
— Domyślałem się tego.
— Bo ty zawsze jesteś taki raptus — szast prast — wszystko robisz bez zastanowienia! Pocoś ty chodził do kuchni i wypędził tego człowieka? Nicby się złego nie stało, gdyby i spał tutaj. Bo Małgosia z Józią spałyby w jednem łóżku, a on na łóżku polowem w oddaleniu od nich. Moralność nicby na tem nie ucierpiała...
Rozmyślałem, czy mam powiedzieć żonie to, czegom się dowiedział o losach młodego człowieka. Postanowiłem się wstrzymać, aby nie komplikować sytuacji.
— Nie masz pojęcia, co się tu działo, kiedy wyszedłeś. Poczciwa Małgosia aż spazmów dostała: musieliśmy ją ratować laurowemi kroplami.
— Więc to tak — proszę pani — to ja tu służę tyle lat, a pani mnie traktuje jak ulicznicę — i nie pozwala u mnie spać znajomemu? Jak ja tam przyjeżdżam, to mnie w Kaolinie wszyscy na rękach noszą, pieszczotami mnie obsypują: „kochana ciociu Małgosiu“ — tak wszyscy mówią — a ja, co mogłam się raz im za to wywdzięczyć, to mnie pani kompromituje docna! Przecież ja nie będę śmiała tam nikomu spojrzeć w oczy. Ach, co za wstyd, co za wstyd! A co powie jego żona, że ja mu u siebie spać nie pozwoliłam. Ładne o mnie będzie miała pojęcie!
— Otóż to mnie uderzyło. To jest zupełnie inna moralność: moralność klas nieposiadających — i niema w niej ani źdźbła tej obłudy, którą się odznacza moralność klas t. zw. wyższych. Każde słowo Małgosi jest zaprzeczeniem tego wszystkiego, co mybyśmy powiedzieli.
— No, i cóż dalej?
— Trzeba ci wiedzieć, że żona tego człowieka — to najlepsza przyjaciółka Małgosi; jest to jej chrzestna córka, a Małgosia trzymała ją do chrztu, kiedy sama miała lat dwanaście, była jeszcze dzieckiem, a potem ją wychowywała. I oto teraz...
— Ale dlaczego ona była taka kwaśna, jak powiedziałaś — z przyczyny jego obecności?
— Właśnie to samo jej mówiłam: ale ona zaprzecza. Wcale nie była niezadowolona. Tylko była zakłopotana, jaki będzie nasz stosunek do tej sprawy.
— Słowem, jest to nieporozumienie dwóch światopoglądów. Nasza cnota jest krucha — i jabym panu Kazimierzowi nie pozwolił spać z tobą, ani pani Kazimierzowa na toby nie pozwoliła: ale Małgosia jest pewna siebie — ona wie, że jej się nic złego nie stanie — i przeciwnie — żona znajomego obrazi się, jeżeli mu ona u siebie spać nie pozwoli. Może to jest nieco prostacze, ale szczere i bardzo uczciwe.
— Ale też serce biło Małgosi jak młot! Zanosiła się od płaczu. Czuje się bardzo poszkodowaną na honorze. Powiedziała, że już cię nie lubi tak, jak lubiła dotychczas. Jest obrażona. Zawzięta.
— A Józia?
— Józia trochę spokojniej traktowała cały ten dramat, ale też popłakiwała: łzy jej ciurkiem płynęły z oczu.
— No, ale koniec końców uspokoiłyście się.
— O, nieprędko! Małgosia nie mogła zasnąć — i coraz nowe sobie wyobrażała okropności tam, w Kaolinie, jako skutek dzisiejszej awantury. Musiałam jej dać bromurolu: dopiero zasnęła.
Powiedzieć, czy nie powiedzieć? Postanowiłem się wstrzymać do chwili, gdy nieznajomy wygnaniec zjawi się ponownie w naszym domu. Oczekiwałem go koło dziewiątej, dziesiątej rano. Ale nie przyszedł. Dowiadywałem się o niego u komisarza. Stefan mnie objaśnił, że pieniądze mu wręczył, niby jako odebrane od złodziei, i prosił go w mojem imieniu, aby zaszedł do nas. Ale młody człowiek wręcz odmówił. Obrażony jest na mnie śmiertelnie — i nigdy już do nas nie przyjdzie. Stefan obiecał mu sprawę jego poprzeć; on zaś natychmiast pojechał na dworzec kolejowy i wrócił do Kaolina. Ani słowem nie dał znać o sobie.
Tak się skończyła ta historja nieporozumień: gdyż ja byłem przekonany, że staję w obronie honoru i cnoty Małgosi, a tymczasem wszystko stało się naodwrót.
Małgosia jest na mnie obrażona — nie mówi do mnie — i na znak swej pogardy dla mojej osoby przestała mi czyścić buty. Józia też poszła za jej przykładem. Trwało to przez trzy dni, a że czułem się winny, nie śmiałem się upominać o swoje prawa. Przez tę parę dni buty czyściły mi córki, które pracują w biurze, jako maszynistki — i musiały przez te parę dni wstawać o kwadrans wcześniej.
Ostatecznie stosunki się jakoś unormowały, i choć Małgosia jest jeszcze rozżalona, to jednak od czasu do czasu parę słów do mnie mówi.
Kandydat na milicjanta w Kaolinie, który wraz z żoną pisywał nieraz do Małgosi długie listy, teraz milczy całkowicie, nieprzejednany.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Lange.