Zaklęty Dwór/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zaklęty Dwór |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Władysław Dyniewicz |
Data wyd. | 1885 |
Druk | Władysław Dyniewicz |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mieszkanie starego kozaka, Kośtja Bulija stało, jak już wiemy po części z toku opowiadania, tuż przy ogrodzie, o kilkanaście kroków w zatyle opuszczonego dworu. Byłto dawny dom ogrodnika, okolony teraz starannie ociernionym płotem, który szczelnie zamykał podwórze przed wszelkiem okiem ciekawem. Za szeroką z chrustu uplecioną, zawsze zamkniętą bramą, ujadały dwa ogromne, czarne jak węgiel brytany, których sam widok mógł już na zawsze odstraszyć natręta.
Chatka starego klucznika rozsiewała niemniejszy postrach pomiędzy ludem zabobonnym, co sam dwór zaklęty. Długoletni sługa i towarzysz nieboszczyka starościca, uchodził za jego przyjaciela i powiernika także i w pośmiertnem, zagrobowem życiu. Utrzymywano, powszechnie że nieboszczyk znosi się poufnie z klucznikiem swego osamotnionego dworu, ilekroć ukaże się z tamtego świata.
A szczególna, Kośt’ Bulij jakby sam umyślnie chciał podsycać to mniemanie, osłaniał się starannie mgłą jakiejś grubej tajemnicy i niezwyczajności. Zawsze ponury, zamyślony, unikał pilnie wszelkiego zetknięcia się z ludźmi, a mieszkając sam jeden jak palec tuż w pobliżu osławionego dworu, nigdy nie przepuścił nikogo za próg swej chaty. To też choć co niedzielę jak wszyscy inni ludzie przychodził pilnie do cerkwi i na klęczkach modlił się przez całą prawie mszę świętą, ustaliło się powoli przekonanie między ludem, że Kost’ Bulij za pośrednictwem swego nieboszczyka pana jak niegdyś Twardowski za życia, zapisał się djabłowi i że, jego tak troskliwie dobrane czarne psy, konie i krowy pochodziły wprost z piekła, stanowiły niejako czartowski zadatek na kupioną duszę.
Przy takiej reputacji zagroda Kośtja Bulija wyglądała prawie jeszcze pustszą i posępniejszą niż sam dwór zaklęty, i nie łatwo znalazłby się ktoś w okolicy, coby nie mówiąc już o nocy, w jasny dzień śmiał zbliżyć się do niej.
Wszakże w chwili kiedy idąc poniewolnie za biegiem wypadków, bliższą i z nią musimy zabrać znajomość, nie zastajemy jej bynajmniej wewnątrz tak pustą i samotną, jak wyglądała z swej powierzchowności i jakby każdy sądził z jej reputacji.
Jest już dobrze po północy, a na przestronnem ognisku wielkiej izby, nie różniącej się niczem od zwyczajnych mieszkań chłopskich, płonie starannie podtrzymywany ogień i dość jasne całą oświeca przestrzeń. W około długiego dębowego stołu, wsuniętego pomiędzy dwie drewniane ławy, siedzi rzędem wśród dymu fajek sześciu ludzi różnych po większej części strojów i powierzchowności. Wszyscy popijają piwo z sporych kuflów glinianych i jakąś żywą, acz cichą toczą między sobą rozmowę.
Na samym przodzie, niejako na pierwszem miejscu honorowem, siedzi żywo rozprawiając nasz dawny znajomy ryczychowskiej karczmy, ów wędrowny maziarz, kum Dmytro. Wyrazista, gęstym podstrzyżonym zarostem okryta twarz jego — zaczerniona jak wówczas cała prawe lepkiemi plamami mazi, które rozlały się gdzieś aż na czoło i znacznie już na skroniach siwiejące włosy.
Obok niego po jednej stronie przysłuchuje się pilnie dwóch chłopów w zwykłych pjótnianych kaftanach po drugiej wsparło się o stół dwóch jakichś odmiennych strojem ludzi. W jednym z nich poznać na pierwszy rzut oka po minie gęstej i buńczucznej, po wąsie długim i zwiesistym, po kapocie szaraczkowej z potrzebami, i niezbędnej wypchanej torbie borsuczej okazałości i wszelkiemi wybitnemi znamionami charakterystycznemi. Drugi w granatowej sukiennej, aż po kostki sięgającej kapocie, z wąsem krótko podstrzyżonym i czarnemi ofarbowanemi rękami, wygląda na małomieszczanina, garbarza z rzemiosła.
Ostatnim w rzędzie jest chmurny i ponury jak zawsze gospodarz, Kost’ Bulij, klucznik zaklętego dworu. Siedzi milczący i nieruchomy jak z głazu, i ciągle z szczególniejszym jakimś wyrazem wpatruje się w maziarza. Kufel z piwem stoi przed nim nie tknięty, a i fajka leży na boku nie nałożona.
Maziarz prawi z cicha ale z pewną uroczystą powagą i silnym naciskiem:
— Wszystko musi udać się szczęśliwie, chybaby już Boga nie było na świecie! Jeśli nie sobie, to jemu możemy zaufać ślepo, on najlepiej pokieruje naszemi krokami.
— To największy mocarz! — ozwał się jeden z chłopów z tą patetyczną powagą, jaką lud nasz tak chętnie przybiera we wszystkich ważniejszych okazjach.
Szlachcic chodaczkowy, pan Dominik Szczeczuga herbu Zerwikaptur, z impetem pokręcił wąsa.
— Niech tylko pięść nie zawiedzie — burknął z junackim ferworem — a kroćset djabłów mospanie — dodał ciszej i zaciśniętym kułakiem młyńca wywinął w powietrzu.
— Ja się tylko zdrady boję — szepnął garbarz, małomieszczanin z Starzelic, pan Jędrzej Jurek, człek jak wskazywała fizjonomja wielce przezorny i oględny.
— Furda! — mruknął pan Szczeczuga — od czegóż olej we łbie, a kanopie na zawołanie.
Garbarz pokiwał głową niekoniecznie uspokojony.
Maziarz wpadł na chwilę w głębokie zamyślenie.
— Dobrze panie Jędrzeju — przemówił naraz — niechaj każdy boi się tylko samego siebie, a pewno do zdrady nie przyjdzie.
— Ba, ale-bo widzicie kumie Dmytrze — poderwał drugi z chłpów, znany nam Iwan Chudoba, wójt reczychowskiej gromady, któregośmy niedawno u garbatego Organisty widzieli w towarzystwie maziarza. — żeby tylko panowie nie skrewili — szepnął i zagiętym palcem zapukał w czoło.
Maziarz skinął niechętnie ręką.
— Bajecie jak we śnie kumie Iwanie. Dowiodłem wam tyle razy, że my panów, a nie oni nas mają w kieszeni, i kwita. A zresztą o tem potem....
I nie troszcząc się o dalsze wątpliwości Iwana Chudoby, wrócił się nagle do szlachcica chodsczkowego.
— Mówicie tedy panie Dominiku — rzekł z naciekiem — że zaścianek zawalicki nasz?....
— Z kretesem!
— A wy Pańku Sołowiju — rzekł do siwowłosowego towarzysza Iwana Chudoby, przysiężnego z Kniłowa — wagza gromada zaczyna coś miarkować....
— Ja ręczę za nią, że będzie miała rozum — odparł zapytany. — Wiecie ta bajka cościo to opowiadali ostatnim razem w karczmie, wszystkim pozawracałA głowy.
— Jużto bogdaj was licho wzięło kumie Dmytrze — podchwycił wesoło Szczeczuga — jakieście to ostatnią razą podpiwszy sobie niby w karczmie, zaczęli drwić i szydzić ze szlachty, że stare szerpentyny poprzerabiali na noże do sprawiania wieprzów, jakieście zaczęli dowodzić, że szlachcic bez szabli i broni wygląda jak szewc bez szydła, a kowal bez miota, toć przebóg żywy, tak sobie wzięli do serca panowie bracia, że każdy ściągnął się do ostatniego i jaką taką szablinę albo fuzyjkę wyfrymarczył na pierwszym jarmarku.
Maziarz uśmiechnął się z lekka.
— Wasze miasteczko panie Jędrzeju — rzekł zwrócony do garbarza — walne jak zawsze?
— Można się śmiało spuścić na nie!
Maziarz pochylił głowę na piersi, a po chwili podniósł się z swego siedzenia.
— Nie mam wam już nic więcej powiedzieć.... Pamiętajcie tylko na waszą, przysięgę.... rzekł z silnym naciskiem i postępujcie ściśle tak, jak wam zaleciłem, a dalszych rozkazów czekajcie odemnie.
— A wyż znowu odjeżdżacie? — zapytał Szczeczuga.
— Odjadę przed świtem.
— Ale na czas powrócicie? — wtrącił Sołowij.
— Bez wątpienia.
— Pozostaje nam się tylko pożegnać.
— Zaraz — zawołał maziarz żywo — Kośtju podaj mi pieniądze.
Kost’ wyszedł do drugiej izby, a za chwilkę powrócił z czterema sporemi workami w ręku.
— Oto macie — rzekł maziarz — w każdym jest po 500 złr. cwancygierkami. Uważajcie bacznie, aby zawszo dopiąć celu, a nie zwrócić uwagi..,. A teraz bywajcie zdrowi, wychodźcie po jednemu, i zaraz z gościńca rozpierzchnijcie się na wszystkie strony.
I to mówiąc, chwycił zaraz najbliższego Szczeczugę za szyję, a potem uściskał i ucałował wszystko kolejno
Kost’ wyszedł na dwór, aby psom nakazać milczenie. W kilka chwil maziarz sam już pozostał w chacie. Usiadł napowrót na ławę, i wsparł głowę na ramieniu. Widocznie dumał i rozmyślał nad czemś głęboko.
W tem na nowo rozwarły się drzwi wschodowe, a pan Dominik Szczeczuga wrócił z drogi. Wyglądał cokolwiek zakłopotany i niepewny siebie, ale nagle jakby przemocą nabierając odwagi przysunął się bliżej do maziarza i rzekł cicho i tajemniczo:
— Nie gniewajcie się Dmytrze, ale nie mogłem odejść, nie zapytawszy się was w jednej jeszcze rzeczy.
— Wiecie przecie panie Dominiku, że rad odpowiadam na każde zapytanie.
Pan Dominik musnął wąs i mrużąc oczy na poły dowcipnie na poły domyślnie, zapytał po krótkiej chwili:
— Kto wy jesteście Dmytrze?
Na wyrazistej, na pozór wszelkim wrażeniom nie przystępnej twarzy maziarza, poznać było lekkie pomięszanie.
— Nie rozumiem was, panie Dominiku?
Pan Dominik podniósł palec do góry i pokiwał figlarnie maziarzowi.
— Wyście nie prosty chłop Dmytrze?
Dmytro z lekka ściągnął brew.
— Niech mig piorun trzaśnie — ciągnął dalej — ale wyście szlachcic Dmitrze!
Maziarz nie mógł lekkiego przytłumić uśmiechu.
— Być może — szepnął.
— Szlachcic! — krzyknął pan Szczeczuga z całego gardła i poskoczył w górę, jakby mu o połowę ubyło lat i ciężaru.
— Pst.... — upomniał maziarz, i zmarszczył brwi.
— Jakże honor pański? — podchwytywał prędko stary szlachcic, kładąc silny nacisk na ostatnie szczególnie słowo.
Maziarz niechętnie wzruszył ramionami, i odpowiedział dopiero po krótkiej chwili:
— Przypomnijcie sobie, że kiedym zwierzał się wam po raz pierwszy, powiedziałem wyraźnie, że odpowiem na wszystkie zapytania co do rzeczy, na żadne co do osoby. Daliście słowo szlacheckie, że zastosujecie się do moich wymagań.
— Prawda! — odpowiedział stary szlachcic i głowę z powagą pochylił na piersi. — Jużem cicho! Sza.... pst, ani słowa! Ale szlachcic, szlachcic niech mię piorun trzaśnie! Ho, ho.... Człek na istynkt szlachecki!
I z prawdziwem uniesieniem rzucił się na szyję maziarza, i uradowany jakby go kto na sto koni wsadził, wybiegł z chaty.
W kilka chwil po nim wrócił Kost’ Bulij. Maziarz siedział napowrót pogrążony w myślach nad stołem. Kośt, usunął się w kąt i z pewną religijną czcią spoglądał na swego gościa.
Po chwili maziarz podniósł głowę w górę.
— Jesteś już Kośtju!
Kost’ wyprężył się jak żołnierz w szeregu.
— Jestem kumie! — odpowiedział.
— Z Oparek nie dowiedziałeś się nic nowego?....
— Wiem tylko że pan jeździł wczoraj do Orkizowa.
— A ciągle jesteś przekonany, że wówczas umyślnie podjechał pod parkan ogrodowy?
— Przysiągłbym na to kumie.
— I widział ją?
— Jak ona jego!
— A ten obcy przybłęda bawi ciągle we dworze?
— Ciągle, i rozgospodarował się nawet na piękne.
— To źle — mruknął z cicha maziarz.
— Musisz się widzieć z nim Kośtju.
— Z tym przybłędą.
— Nie, z nim samym.
— Dobrze kumie.
— Powiesz mu wyraźnie, że nie szanować woli swego nieboszczyka dobrodzieja, nie zgadza się po prostu z honorem i sumieniem uczciwego człowieka.
— Uczynię jak każesz.
— Naprzód jednak z pierwszym brzaskiem dnia odwieziesz ją napowrót.
— Mówiłeś mi już to kumie.
— A teraz pójdź i przyładuj mój wóz do podróży.
Kost’ wyszedł w milczeniu.
Maziarz kilka razy przeszedł się po izbie. Potem przystąpił do przybitej do ściany pułki, wziął małą łojową świecę do rąk, i z cicha na palcach wszedł do drugiej izby. Ztamtąd małe drzwiczki prowadziły na lewo. Maziarz odchylił je z cicha i wszedł do trzeciej wąskiej i ciemnej izby, urządzonej jednak o wiele wytworniej niż reszta domu.
Maziarz cichutko przysunął się do jednego kąta, gdzie wyzierało łóżko z białem jak śnieg posłaniem. Dopiero bliżej przysuwając świecę, można było śród śnieżnej bieli rozróżnić bielszą jeszcze niemal postać kobiecą. Leżała lekko osłoniona, w głębokim pogrążona śnie. Gdyby nie łagodny oddech, który z różanych powiewając ust kołysał cokolwiek rozpuszczone po obnażonej piersi pukle włosów, trudnoby przyszło uwierzyć, że postać ta należy do istoty żyjącej. Wyglądała raczej na jakieś uciosane z marmuru arcydzieło mistrza, w tak cudowną harmonję spływały jej rysy, tak idealnie szlachetnym wyrazem tchnęła cała fizjonomja.
Maziarz kilka chwil z niemem upodobaniem przyglądał się uśpionej dziewicy, a na surowej, energicznej twarzy, jego, dziwne wybiło się rozczulenie. Zdawało się, że drżał cokolwiek, i że łzy na gwałt cisnęły mu się do oczu.
Nagle wstrząsł się, westchnął z głębi piersi i przychyliwszy się bliżej, złożył lekki, acz gorący pocałunek na czole dziewczęcia.
Śpiąca uśmiechnęła się we śnie, jakgdyby ją właśnie w tej chwili jakieś przyjemne łudziło widzenie.
Maziarz obzierając się jeszcze raz jeden i drugi ku łóżku, powrócił do pierwszej izby.
Kost’ Bulij czekał już gotowy na dalsze rozkazy.
— Zaprzągłeś?
— Wóz stoi już za bramą.
Maziarz uderzył się po sporym trzosie, który go opasywał, jakby się go obawiał zgubie lub zapomnieć.
— Pójdziemy więc — rzekł, rzucając tęskne spojrzenie ku drzwiom drugiej izby.
Obadwaj opuścili chatę, i wyszli na gościniec. Maziarz u bramy popieścił się na prędce z brytanami, które wszelkiemi starały mu się przymilić sposobami, a potem jeszcze raz obejrzał się za siebie, a po chwili stał już przy swym wózku jednokonnym.
— I kiedy was się znowu spodziewać kumie? — zapytał Kost’ nieśmiało.
— Sam nie wiem jak mi wypadnie... A zresztą — dodał z rezygnację wzruszając ramionami. — Któż wie co się ze mną stać może.
Kost’ wzdrygnął się.
— Nie zechcecie przecie nie widzieć jej więcej? — wyszepnął jakby z wyrzutem.
Kum Dmytro westchnął.
Na wszystko się przygotowałem — mruknął po chwili.
— Gdyby się wam jednak co złego przytrafiło, od kogoż się dowiemy?
— Od księdza Wikowskiego.
— A gdyby?.... — wyszepnął ledwie zrozumiale stary kozak i głowę z jakąś trwogą tajemną pochylił na piersi nie kończąc zapytania.
— W takim razie wiesz już jak sobie postąpie — odpowiedział maziarz z stanowczym naciskiem.
— Nie zmieniacie w niczem waszej woli?
— W niczem zgoła.
Kost’ chwycił go za kolana.
— A więc bywajcie zdrowi, niech was Bóg prowadzi wyszepnął z głębokiem wzruszeniem.
— Bądź zdrów Kośtju — odpowiedział maziarz wzruszonym głosem i wyciągnął dłuń na pożegnanie.
Kost’ z uczuciem i uszanowaniem ucałował podaną rgkg, a potem prgdko obrócił się na bok, jakby swe gwałtowne chciał ukryć rozrzewnienie.
Maziarz wskoczył na swój wózek, i chwycił za batóg.
— Wracaj do chaty, i pamiętaj dobrze o każdem poleceniu twego nieboszczyka starościca — zawołał jeszcze półgłosem na Kośtja i zaciął konia.
— Mego nieboszczyka starościca! — wyszepnął stary kozak mechanicznie, i w ciężkiem zamyśleniu pokiwał głową.
Wózek maziarza potoczył się tymczasem raźnie ku zakrętowi ulicy, który na publiczny prowadził gościniec.
Kost’ długo stał nieruchomy na miejscu i patrzył przed siebie, aż zupełnie ogłuchł turkot wozu.
Potem powoli obrócił się ku bramie swej zagrody, i znowu przystanął i w głębokie zapadł zamyślenie.
— Jak to się wszystko skończy?! — szepnął po chwili i oczy wzniósł zwolna ku ponurym murom opuszczonego dworu.
Nagle drgnął cały i wydał wykrzyk przestrachu czy zdziwienia.
Z narożnych okien prawego skrzydła pałacu, biło jasne na zewnątrz światło!
Kost’ stanął na chwilę jak wryty i przetarł skwapliwie oczy.
Narożny pokój był widocznie oświetlony.
— Ho! — wykrzyknął stary kozak i pięścią uderzył się w czoło.
— W pokoju nieboszczyka starosty! — mruknął ciszej po chwili i wzdrygnął się cały.
Nagle uderzył ręką po pęku kluczów, który zawsze wisiał u jego pasa, i co tchu popędził ku małej furtce, która z przeciwnej strony jego podwórza prowadziła go do ogrodu.
Furtka była otwarta na ściężaj.
Kost’ cofnął się w tył, i znowu ręką uderzył się w czoło.
— Co to znaczy? — mruknął przez zęby.
Nie wahając się długo wpadł do ogrodu, lecz zaledwie w kilku susach przebiegł szpalerową ulicę, co zamykała mu widok, zatrzymał się nagle na miejscu, bo w tej chwili zdało mu się, że skrzypnęły drzwi wschodowe od dworu i jakiś śnieżny cień wsunął się do środka.
Chwilkę stał jak wryty, ale wnet opamiętał się, jakby mu jakaś nagła myśl strzeliła do głowy.
— Aha! — mruknął przez zęby.
Ale podnosząc jednocześnie oczy do góry, do oświeconych okien dworu, ściągnął brwi i co tchu poskoczył ku nieprzymkniętym drzwiom wchodowym....