Zbrodniarze/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zbrodniarze | |
Wydawca | Tygodnik „Wolne Słowo” | |
Data wyd. | 1908 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Szarość wieczorna coraz gęstszemi warstwami padała na zatłoczoną salę sądową.
Mrok spowijał szybko stylowe kolumny, długi stół, okryty suknem zielonem, poważne twarze sędziów, biały gors koszuli adwokackiej, publiczność stężałą w uwadze milczącej. W cieniu wieczornym tonęła stopniowo siwa męczeńska głowa podsądnego i blada twarz jego młodej sąsiadki, z pod żałobnego welonu poglądającej oczyma zrozpaczonemi w siny skrawek nieba, widniejący jeszcze przez szerokie okna sali.
Prokurator zająknął się — nie mógł rozejrzeć jakiegoś wyrazu w swoich notatkach — urwał przemowę i zwrócił się z milczącą prośbą w stronę prezesa. Ten jakby otrząsnął się z zadumy sennej, rozkazał woźnemu zapalić światło.
Po chwili zajaśniały żyrandole gazowe — publiczność odetchnęła ciężko — starzec na ławie sądowej i jego młoda towarzyszka na oka mgnienie podnieśli głowy, aby za chwilę opuścić je niżej jeszcze pod gradem słów wymownych, padających z trybuny oskarżycielskiej.
Prokurator kończył swoją przemowę:
...„Powiadam, może zbudzić się w waszem sercu odruch litości. Okoliczności — przyznaję to — są niezwykłe. Ja sam z trudnością opieram się temu odruchowi uczucia. Ale tem bardziej musicie czuwać nad sobą...
„Nie waszą rzeczą, sędziowie, jest poprawiać prawa natury i prawa społeczne. Musicie pierwsi być im posłuszni, boć inaczej dalibyście przykład swawoli. Stoicie na straży wielkich zasad moralnych i nie wolno wam być krzewicielami chaosu.
„Pomyślcie tylko o tem, że zbrodnia, której dokonała podsądna, coraz częściej przenika w nasze życie domowe. Jeżeli wyrokiem waszym dacie folgę w danym wypadku, jutro i pojutrze znajdzie ona sto nowych powodów na swoje usprawiedliwienie. A w obliczu waszego rozgrzeszenia nie utrzyma się moralność społeczna. Społeczeństwo, które rozgrzesza dzieciobójstwo, jest społeczeństwem zgniłem. Państwo, pozbawiające się dobrowolnie obywateli, nie może istnieć.
„Nie zamykam bynajmniej oczu na to nieszczęście, którego ofiarą padła podsądna. Ale ohyda wynaturzenia instynktu macierzyńskiego przewyższa wszelaką inną ohydę. Matka powinna kochać swoje dziecię — bo takiem jest prawo natury. A nasze prawa są tylko potwierdzeniem tego prawa natury. Jednostki, które je depcą, muszą być odtrącone przez zdrową społeczność. Jeżeli zezwolicie zabijać życie w zaczątku — niewiadomo, gdzie będzie kres waszego zezwolenia... uprawnicie wszelkie zabójstwo! Dla tego litując się głęboko nad podsądną — jako człowiek posłuszny prawu, powiadam wam: ta kobieta jest winną.
„A nie mniej winnym od niej jest ten starzec, który pomógł jej do zbrodni. Ba! raczej jest winniejszym od niej. Bo jako człowiek wiekowy i doświadczony obowiązany był zatrzymać tę nieszczęśliwą nad przepaścią zbrodni. On natomiast pchnął ją w przepaść — i sam skoczył za nią, rachując na to, że ujdzie przed wzrokiem sprawiedliwości. Jest winniejszy, jako człowiek zawodu, którego celem jest uzdrawiać, a nie zabijać. On sprzeniewierzył się tej nauce, którą społeczeństwo dało mu w celach pożytku, a on jej użył w celach zbrodni.
„Dla tego raz jeszcze wzywam was, abyście spełnili swój obowiązek. Prawo jest jasne.
„Wasze serca mogą się litować — ale wasze sumienia w imię celów wyższych muszą spełnić swój twardy obowiązek!“
Usiadł.
Pośród słuchaczy ozwał się czyjś cichy płacz. Prezes zadzwonił — i łkanie utuliło się natychmiast.
Adwokat powstawał powoli — czoło tarł ręką — długo pił wodę. Nerwowe drgania biegały po jego twarzy. Widać, było, że z trudnością panuje nad wzruszeniem. Czuł brzemię odpowiedzialności wielkiej i srogi ciężar swojej sprawy. Rozpoczął głosem cichym:
— „Panowie sędziowie! nie bądźcie tak litościwi, jak prokurator. Bądźcie nieco litościwsi od niego, a może tylko bardziej sprawiedliwi.
„Wasz wyrok ma tylko potwierdzić prawo natury? No, ale i cóż uczyniła ta „mądra“ natura?! Ona rozpaliła pewnego dnia chucie wyuzdanych wyrostków. I pewnego wieczoru — kiedy nasze prawa społeczne nie umiały zapobiedz pogromowi — na tę nieszczęśliwą kobietę żydowską napadło trzech chuliganów. Słyszeliście — trzymało ją podłemi rękoma dwóch, a trzeci dopuszczał się nad omdlałą haniebnego gwałtu. I zmieniali się kolejno. I trzy razy dopuszczono się gwałtu. I trzy razy błogosławiła im... natura.
„Z ruin całego swego dobytku — po stracie matki, która zmarła owej strasznej nocy z przerażenia — nieszczęśliwa uciekła... Jechała w strachu tak prędko, że nie zatrzymała się tam, gdzie są sądy przysięgłych. Nie wiedziała biedna, że postawi kiedyś was, zmuszonych motywować swój wyrok, w ciężkiej rozterce pomiędzy głosem serca a literą prawa i że miejsce rozstrzygać będzie o ciężarze jej losów. Nie wiedziała, że wypadnie jej kiedyś stanąć przed obliczem koronnego sądu...
„Ale prześladowało ją prawo natury... W łonie swojem niosła płód chwilowej... cudzej rozkoszy. Pewnego dnia łono jej zadrgało nowem życiem!“
Podsądna głową opadła na ławkę. Wstrząsał nią płacz histeryczny, śród publiczności słychać było tłumione łkania. Prezes ze współczuciem zwrócił się do adwokata, prosząc, aby zapytał, czy podsądna nie życzy sobie przerwania obrad.
Starzec, siedzący na ławie podsądnych, nachylił się nad swoją sąsiadką, coś szepnął jej do ucha — poczem powstał i mocnym głosem oświadczył:
— „Nie!“
Płacz ustał.
Adwokat, na którego twarz wybiły rumieńce płomienne, odetchnął głęboko, jakgdyby mocy nabrał w piersi wraz z powietrzem — i teraz głosem podniesionym jął mówić. Unosiła go fala potężnego uczucia...
„Więc miała zostać matką! Tak chciała natura! Natura — powiada pan prokurator — rozkazywała jej pokochać instynktem macierzyńskim płód swojego łona. Ale co w tem dziecku było jej własne?!... Jej własnem była tylko hańba, tylko wstyd sponiewieranego dziewictwa, tylko męka ukradzionej rozkoszy!... Reszta była straszliwie jej obcą... reszta była pijanym oddechem rozpusty, plugawemi palcami zbrodni, krwią złoczyńcy, która zatruła jej łono!
„I ta ohyda miała się odrodzić... Ta ohyda miała zajrzeć w jej twarz oczyma dziecka i zarzucić jej ręce na szyję i domagać się pieszczoty. Więc ona winna była teraz co dnia — przez lata całe — widzieć swoją mękę w ruchach dziecka — i opiekować się czule swoją hańbą — i w krwi swojej naraz postrzegać plugawe męty krwi niewiadomego ojca! „Instynktem macierzyńskim“ powinna była całować teraz podłą twarz gwałciciela, odradzającą się w rysach dziecka... oglądać co dnia owoc nikczemności, przed którą zamknęły się omdlałe jej oczy w godzinie gwałtu...
„Nie! natura jest okrutną — ale nie w tym stopniu, jak każe jej być okrutną pan prokurator. Bo ona nie żądała od matki miłości dla tego dziecka. Bo ona pozwoliła jej znienawidzieć własne wnętrzności!... Bo ona posłała jej na pomoc szlachetnego starca, który ulitował się nad jej męką, i skorzystał ze swojej wiedzy, aby ją... uzdrowić!... Ten starzec, którego imię nie ma na sobie ani jednej plamki, nie podał rąk nad grobem — zbrodni, ale zlitował się nad wielkiem nieszczęściem. On nie mordował, on zabitą moralnie powracał życiu. On nie niszczył szlachetnych nasion życia; on oczyszczał łono kobiety od nikczemnych śladów nikczemnej zbrodni. A za to należy mu się cześć, nie zsyłka, jak i jej należy się nie Sybir, ale współczucie...
„Sędziowie! oskarżyciel żąda od was, abyście przez wasze posłuszeństwo prawu potwierdzili prawo natury...
„A ja pytam — które prawo natury?!
„Czy to, które pozwala rozkwitnąć nasieniu gwałtu, czy to, które szlachetną sztuką i szlachetną wiedzą, poświęceniem tego człowieka, który wiedział, że ryzykuje swoje dobre imię — i narażeniem własnego życia przez podsądną — prowadziło ku zbawieniu...
„Nie uwierzę, aby wasz obowiązek był tak twardy, żebyście się mogli wahać, dając odpowiedź na to pytanie.
„Odpowiecie: niewinni!...“
Obrońca siadł. W jednym kącie sali rozległy się oklaski. Prezes stłumił je dzwonkiem i surową uwagą:
— Tu nie teatr... Każę salę oczyścić...
Potem łagodnie zwrócił się ku podsądnej:
— Czy ma coś dodać na swoją obronę?...
Poruszyła głową przecząco i opadła na ławę.
— A „wy“? — zwrócił się do doktora.
Starzec powstał i rzekł, dumnie podnosząc głowę:
— Spełniłem swój obowiązek. Gdybym raz jeszcze znalazł się w takich okolicznościach, uczyniłbym to samo...
Sędziowie powstali — odeszli do sali narad.
Upłynęła godzina...
Nie wracali...
Wtedy cicho powstałem z mojego miejsca śród publiczności, objąłem głowy podsądnych pełnem żalu pożegnalnem wejrzeniem — i... nie chcąc czekać na wyrok, cicho na palcach oddaliłem się z sądu.
... Głuchy huk jakby tysiąca miarowych uderzeń oskardów, pomnożony przez posępne echo czarnych ścian skalnych, napełniał wszystkie korytarze kopalni. Biegł przez wązkie chodniki, przez zawiłe ulice, przez poziome i skośne sztolnie i szukał wyjścia przez gęsty pył węglowy, wyrywając się szachtami na zewnątrz, na powierzchnię ziemi, lub spadał w głąb czarnych odmętów, 300—400 metrów, szerząc się po wszystkich piętrach przez napotkane otwory... Do tego huku przyłączało się stałe drżenie powietrza — pobrzęk łańcuchów bremsbergów, toczących wagony, napełnione węglem, i gwar nawołujących się głosów robotników, spuszczających się w głąb’ na beczkach... Gdzieś w głębinach wązkich kurytarzy świeciły mętnie latarki, niby owady świetlne, unoszące się nad moczarami... Tu i owdzie w błocie, pod nawisłemi nizko sklepieniami leżeli ludzie półnadzy i bezustannie bili oskardami w ściany węglowe, szarpiąc je i łupiąc. Po szynach przesuwały się z ciężkiem stękaniem wagony, napełnione czarnym kamieniem ciągnięte przez spotniałe, tracące dech, oślepłe w długoletniej pracy pod ziemią konie...
— Jesteśmy na trzynastem piętrze — ozwał się inżynier do młodego swojego przyjaciela, któremu objaśniał ustrój kopalni. Mamy jeszcze dziesięć piętr pod sobą... Zaraz pokażę ci bremsberg... Ostrożnie!... Tu trzeba się mocno schylić... Zabłocimy się trochę... No, dalej, Champillion, prowadź...
Obnażony do pasa stary robotnik z poszarpaną brodą, opadającą na pierś obnażoną, czarną od pyłu węglowego, zgiął się w pół i jął wsuwać się w ziejący otwór, podnosząc w górę latarkę, aby oświecić drogę idącym za nim. Jego bose nogi zachlupotały w błocie...
— Nie... nie mogę iść dalej — przemówił młody człowiek, chwiejąc się na nogach i ocierając chustką spocone czoło... Ten huk mnie zmęczył... To labirynt piekielny...
Inżynier zaśmiał się:
— Dopiero godzinę wędrujemy, a już się zmęczyłeś... Ja co dnia obchodzę wszystkie piętra... No, siądźmy tutaj...
Usiedli na występie czarnej skały. Stary robotnik legł na ziemi, postawiwszy obok lampkę. Sino-żółte światełko padało na jego twarz zmęczoną, pokrytą bruzdami czarnemi. Oczy przymknął — i zdawał się drzemać...
— Jestem ci bardzo wdzięczny, żeś mnie tu ściągnął z Paryża... Trzeba to było raz zobaczyć... Przychodzi mi teraz na myśl, że ja wcale życia nie znam...
— Ba! w twoich poezjach przebywasz zawsze na obłokach... Może teraz zejdziesz z Muzą pod ziemię — i napiszesz „Pieśni kopalni“ jako pendant do twoich „Pieśni słońca.“
— Nie wiem... To piekło... to prawdziwe piekło... Moja Muza nie mogłaby oddychać w tym pyle węglowym... Słuchaj... te konie nigdy nie widzą słońca?...
— Nigdy!
— Okropność!
— Przyzwyczajają się...
— I ślepną?...
— I ślepną!... Cóż robić?... To mus... Gorzej jest, że mamy tu teraz robotników, którzy od pół roku nie widzieli dnia...
— Jakto?...
— Woda podskórna zalewała sztolnie... Musieliśmy podjąć forsowne roboty dla ocalenia kopalni... Przytem mamy olbrzymie zamówienia... Więc robotnicy pracują na dwie zmiany... Robota trwa całą noc i cały dzień... Ot, ten np. Champillion — schodzi tu przed świtem i wychodzi pod wieczór... A ponieważ dni zimowe są krótkie, więc...
— Nie widzi słońca... To okropne!... Nieszczęśliwy!...
Stary robotnik poruszył się lekko, ale oczu nie otworzył...
— Teraz szczęśliwy, bo śpi — rzekł inżynier, śmiejąc się...
Młody człowiek powstał i jął obmacywać wilgotne czarne mury...
— Jakie to okropne — mówił... Bez słońca!...
I pierś jego podniosła się nagle — przeprowadził ręką po wysokiem czole, po bujnych, pięknych włosach — głos jego wezbrał nagłem natchnieniem — oczy zaświeciły w ciemności... i począł mówić... jakby do siebie:
— Słońce!... Jak ono tam świeci teraz nad ziemią!... Zlewa błogosławiące swoje promienie i tajemniczo budzi tajemnicze życie w śpiących pod śniegiem ziarnach... Słońce! cudowne źródło życia i szczęścia, żywotny dech każdej trawki, prarodziciel miliardów stworzeń, płomienny ołtarz budzących się listków, twórcze ognisko genialnej myśli ludzkiej, bóg mądrych prastarych ludów, rozkochanych w pięknie natury... Słońce — Apollo, miotający złote strzały w serca ludzkie!... Wielki kolorysta kwiatów, owadów i ptaków — malarz siedmio-barwnej tęczy — i czerwono-złotych obłoków wschodu i zachodu!... Słońce — morze płodnej miłości, wieczny wskrzesiciel prawdy, dobra i piękna!... Gdzie ciebie niema słońce, tam w mroku lęgnąć się musi zbrodnia, nie wiedząca o sobie samej...
Stary robotnik od kilku chwil uniósł głowę i szeroko rozwartemi oczyma patrzył w twarz młodzieńca, która nawet w migotliwo-mętnem świetle latarki Davy’ego zdawała się teraz jaśniejącą pięknem...
Inżynier wstał:
— Poetyzujesz bardzo interesująco... Ale czas iść dalej...
Młody człowiek wzdrygnął się:
— Nie!... nie!... dość mi tego... Chcę... do słońca...
— Ba! — śmiał się inżynier — w takim razie rozstaniemy się na parę godzin... Muszę zdążyć do trzeciej kopalni... Windują tam na dół czwórkę nowych koni... Moja obecność jest konieczna... Zobaczymy się na obiedzie u mnie... Możesz teraz zwiedzić nasz park... Masz czas — do szóstej... Ale nie spóźnij się... Bo moja stara Marta będzie gderać... Champollion, odprowadź pana do szachty № 8... Tam są ludzie przy windzie...
Stary robotnik powstał milcząco i ponury postąpił leniwie naprzód...
— Do widzenia... na słońcu! — krzyknął inżynier do oddalającego się poety.
∗
∗ ∗ |
Biła godzina 7-ma po południu. Inżynier czekał przy nakrytym stole na przyjaciela. Co parę chwil wybiegał na ganek i patrzył na drogę. Poeta nie zjawiał się...
Stara kucharka rozwiodła ręce:
— To już chyba jakieś nieszczęście przytrafiło się młodemu panu...
— At, głupia jesteś!...
Ale i jego tknęło jakieś złe przeczucie... Pospieszył ku szachcie № 8.
— Kiedy podnieśliście pana Bonmartre?
— Jakiego pana?...
— No... tego, co spuścił się dziś rano ze mną...
— On wcale nie wychodził...
— Rozesłać ludzi do wszystkich szacht!... Dowiedzieć się, gdzie i kiedy wyszedł...
Grube krople potu wystąpiły mu na czole. Nie rozumiał. Co, u licha, stać się mogło?!
Posłańcy wracali kolejno...
— Nie wychodził... nie wychodził...
Wciąż powtarzała się ta odpowiedź...
— Czy są tu ludzie ze wszystkich szacht?
— Ze wszystkich...
— Niech wszędzie spuści się po dziesięciu... Szukać!...
I w trwodze śmiertelnej sam z dwoma górnikami wstąpił do kosza...
Czeluść poczęła ich szybko pochłaniać.
∗
∗ ∗ |
Godzina upłynęła...
W pustym kurytarzu na trzynastem piętrze, gdzie zdawna przerwano roboty z powodu grożącego zawalenia, dosłyszano dziwne jakieś dźwięki: niby ryk dzikiego zwierza, przechodzący chwilami w zawodzenie, w jęk...
— Co to? — zapytał inżynier...
Ludzie posunęli się naprzód, unosząc latarki...
— To zdaje się Champillion... Tak płacze...
— Zwarjował?...
— Champillion! Champillion!...
Nikt się nie poruszył... Zawodzenie nie ustawało...
— Idźmy...
W końcu korytarza siedział skurczony pod ścianą Champillion — w ręku zaciskał kurczowo oskard — jęczał, schylony nad jakąś masą...
— Panie inżynierze... tu ktoś leży...
— Kto?...
— Panie inżynierze!... człowiek... zemdlony... Nie!... ma ranę na głowie... Trup!...
Stary robotnik podniósł się i runął do stóp inżyniera:
— Darujcie... panie!... ja go zamordowałem... oskardem...
— Za co?!...
— Zazdrościłem mu!... On zawsze widział słońce!...
Nowe Rymy i Rytmy.
Sprzeczność.
Nie marzę o logicznym w dziełach ideale... Niemiecki filozof.
Myślałem, że jest A i że A oznacza, Głowa mi kołuje, lecz czytam uparcie, Bajka ideowa.
Oto bajka: poważny w niej sens odnajdziecie... Wstąpili w obcą ziemię: tu dziesięć tysięcy ŻYCZENIE.
A gdy do grobu znijdę już,
|