<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“,
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
PODRÓŻ POŁĄCZONEJ ESKADRY.

I tak — pod przylądkiem Dobrej Nadziei — zebrała się międzynarodowa eskadra. Przeważały flagi angielskie, albowiem z Anglji wywieziono około 10,000 kobiet. W ciągu dnia przybyło jeszcze kilka okrętów, a na drugi dzień postoju nadpłynął z południa angielski pancernik „King Adalbert”, zostający pod komendą admirała Oskara Grengmouta, prawnuka słynnego podróżnika Jerzego Grengmouta, który przezimował na południowym biegunie, i zginął tam wśród nader tajemniczych okoliczności.
Schodził właśnie z góry ku swym towarzyszom, którzy go wyraźnie widzieli, i nagle zniknął poza bladym płomieniem, wybuchającym jakgdyby tuż z pod jego nóg. Potem dostrzegli podróżnicy czarne, rozciągnięte na śniegu ciało Grengmouta. Kiedy się zbliżyli, zobaczyli z przerażeniem, że to był już tylko trup bez nóg, bez części bioder i brzucha, — lecz ani części ciała, ani krwi nigdzie nie było.
Przyczyna śmierci pozostała niewyjaśnioną, i nikt nie próbował rozwikłać tej tajemnicy, chociaż w dzienniku Grengmouta znaleziono kilka, bardzo ciekawych notatek.
A więc, pomiędzy innemi, ten najodważniejszy z polarnych podróżników, pisze:
„...w nocy na 12 grudnia cała widzialna w stronę południa przestrzeń zaczęła wyłaniać z siebie zielono-niebieskie światło, pod wpływem którego śnieg i lód zaczął szybko tajać, a w powietrzu dało się słyszeć szemranie i plusk płynącej wody. Na dole, podemną, zaczynała się powódź, i ja jeszcze raz podziękowałem przyrodzie za dar ostrożności i przewidywania, dzięki czemu zbudowałem swój dom gumowy na szczycie Strobeusa”.
W innem miejscu podróżnik pisze:
„Dziś — na północ od Gratamos — ujrzałem poruszający się punkt. Punkt ten zwiększał się niezwykle szybko, i wkrótce zamienił się w coś, co przypominało nasz automobil. Przebiegł on w odległości 2-ch kilometrów odemnie, przyczem rzuciły mi się w oczy kłęby śniegu, podrywanego przez gaz wypadający z pędzącego wozu. Przez całą noc paliłem pochodnie, wypuszczałem sygnałowe rakiety i strzelałem, lecz automobil, który przemknął jak mara nie powrócił”.
Tak pisał chłodny, zawsze spokojny i nie poddający się wyobraźni, uczony, i zdawałoby się, że te urywki dziennika powinny były dać do myślenia, i pobudzić ciekawość podróżników, zwiedzających okolice południowe polarne. Jednak sam Grengmout wykazał, że niema w tych okolicach żadnej fauny i flory, z wyjątkiem kilku okazów, które zmarły uczony bardzo szczegółowo opisał.
Towarzystwa geograficzne uznały badania Antarktydy za ukończone, a zjawiska świetlne i tajenie śniegów przypisały przypadkowemu przerwaniu się lawy pod grubym pokładem lodów, podobnie, jak to miało miejsce jeszcze w XIX wieku, podczas wybuchu antarktycznego wulkanu Teroru na ziemi Wiktorji, co widział i opisał amerykański podróżnik Smilsen.
Co zaś dotyczy zjawienia się dziwnego samochodu, który nie zwrócił uwagi na sygnały Grengmouta, to międzynarodowy zjazd geografów zadowolnił się orzeczeniem, iż była to zapewne jakaś wyprawa, która poprostu nie zauważyła obecności Anglika.
„King Adalbert” natychmiast po powrocie zaczął sygnalizować. Zgromadzone okręty otrzymały rozkaz, aby w ciągu 16 godzin były gotowe do drogi.
Spowodowało to pośpiech i gorączkową pracę około załadowania i przygotowania statków, przyjęcia zapasów świeżego prowiantu, naprawy maszyn, i umocnienia przednich części okrętów na wypadek spotkania z polarnemi lodami.

Tegoż dnia wieczorem komendant „Oceanu” otrzymał rozkaz międzynarodowego trybunału sądowego, nakazujący mu płynąć za angielską eskadrą, na czele której płynąć miał „King Adalbert”, który właśnie powrócił z wyspy Harveya, przeznaczonej dla zesłanych.
O naznaczonej godzinie Stenersen rozkazał rozwinąć flagę i gotów był do podróży. Kiedy więc „King Adalbert” ruszył ku południowi, a za nim dziesięć angielskich towarowych okrętów, ruszył także czysty, zgrabny „Ocean”, jakgdyby jednak nie mający nic wspólnego z czarnemi, posępnemi olbrzymami, przerobionemi na surowe więzienia.

Po długiej i monotonnej podróży eskadra zarzuciła kotwice przy wyspie Enderbi, i tutaj po raz pierwszy uczuli wszyscy lodowaty oddech południowego bieguna.
Mroźny wiatr południowy podniósł ogromne fale, które z świstem złowrogim uderzały o żelazne boki okrętów i, zdawało się, były jakgdyby przednią strażą tajemniczej mocy, władającej nad temi bezgranicznemi, zimnemi przestrzeniami.
Kiedy zaś okręty spokojnie wytrzymywały nacisk wiatru i fal, pojawiły się niezliczone pułki pływających lodów. Wtedy cała eskadra ukryła się za północno-wschodniemi odnogami skalistego przylądka Parri, i, niezatrwożona, doczekała się dnia.
Od wyspy Enderbi do wyspy Harveya przeprawa wśród niezbyt silnego, płynącego niewielkiemi płaszczyznami lodu, była, może nietrudna, lecz wyczerpująca i powolna, a przeto Stenersen, który czuwał bezsennie przez trzy doby, nie mógł doczekać się końca, i drżąc od ostrego południowego wiatru, szeptał:
— Tak! Dopłyniesz tutaj drugi raz! A jakże!
Chwytała go rozpacz — był gotów płakać — a chwilami porywało go dzikie szaleństwo, że rzucał się bez przyczyny na ludzi, a nawet uderzył raz marynarza, czego nie uczynił jeszcze nigdy, w ciągu całej swej morskiej służby.
Wreszcie — w nocy — „King Adalbert” dał znak rakietą, i rozesłał rozkazy, pozwalające zarzucać kotwice. Lecz Stenersen nie poszedł spać. Chodził po swym kapitańskim mostku i patrzał, i widział, jak gdzieś tam, pomiędzy śniegami i lodami tajemniczego południa błyskały jakieś ognie, gasły i znów się zapalały, i rzucały na martwo-blade niebo słabe, migotliwe odblaski. I majaczyło się kapitanowi, że to żądne krwi duchy tej pustyni oczekują chciwie na swoje ofiary, i trwożnie brodzą, poszukując śladów. Wśród wycia wichru Stenersen jakby rozpoznawał groźne, złe głosy, jęki i skargi, to znów dziki, tryumfujący zew śmierci. A kiedy spojrzał na długi sznur świateł na okrętach, i pomyślał jasno, poco tu przybyto i co dziać się będzie na tej pustynnej wyspie, ogarnęło go uczucie wstydu i gniewu, i bezsilnie zakrył twarz rękoma.
— Uciec stąd, złamać rozkazy i popłynąć z powrotem... — rwały się w jego głowie trwożne, gorączkowe myśli, — a uświadamiając sobie zupełną ich bezsilność, tracił panowanie nad sobą i biegał po całym okręcie, jak dziki, oszalały zwierz.
Wreszcie — w bezmocnej rozpaczy — padł twarzą na poręcze mostku, i jego silne ciało jęło drżeć w napadzie męczącego, ciężkiego płaczu.
Nawet kiedy ktoś dotknął jego ramienia, Stenersen nie podniósł głowy i dopiero po chwili zapytał:
— Co takiego?
— To ja, Marta! — usłyszał cichy głos panny Kielland.
Dziewczyna stała przed nim z wzburzeniem na twarzy, i wyciągała doń swe przepiękne ręce.
— Do widzenia — szeptała — do widzenia. Ja wiem, że się zobaczymy.
Stenersen z krzykiem niemal przypadł do jej rąk, a ona objęła jego głowę i przycisnęła do piersi. I nie powiedziawszy ani słowa więcej, Marta szybko zeszła na pokład, na którym skazane przygotowywały się już do wysiadania.
Wczesnym świtem, skoro tylko zaróżowił się śnieg, motorowe łodzie zaczęły przewozić na pusty brzeg zapasy, skrzynie z instrumentami i koniecznemi przyrządami, skrzynie ze szkłem i żelazem, budulec i beczki z cementem i t. d, i t. d. Sąd generalny, rzekłbyś, pomyślał o wszystkiem, a państwa, biorące udział w wyroku nad sufrażystkami, zaopatrzyły zesłane we wszystko nieodzowne dla życia na pustynnej wyspie Harveya, gdzie tylko zrzadka zjawiają się pingwiny, polarne nury, i zatrzymują się na czas krótki drobne ptaki.
A później nadszedł czas wysadzania ludzi.
I też same łodzie odwoziły na brzeg zesłane kobiety.
Milczące i harde wobec nieuchronnej śmierci — wszystkie — stare i młode, dziewczyny i podlotki, prawie dzieci, — wszystkie spokojnie patrzyły w dal, gdzie nad ołowianemi, zimnemi falami widna była niewysoka ściana szarych, niegościnnych skał.
Lecz kobiety, odpływające, nie oglądały się na statki-więzienia, i tylko z czterech łodzi, płynących pod norweską flagą, pozdrawiano i żegnano ruchem rąk i chustek samotną, silną figurę, majaczącą na mostku kapitańskim „Oceanu”. To był Stenersen, który suchemi, gorejącemi oczyma patrzył na odpływających, a kiedy odpłynęła ostatnia łódź, wioząca Martę i jej matkę, i kiedy doszedł stamtąd głośny okrzyk:
— Do widzenia! — kiedy znowu załopotały wzdłuż łodzi białe chustki, komendant zdjął czapkę, podniósł ją wysoko nad głowę, i został tak nieruchomy, z odkrytą głową, prawie martwy. Jak długo to trwało, nie wiedział. Zimny wiatr rwał na nim płaszcz, rozrzucał mu włosy, śniegiem zasypał mu oczy i usta — nie czuł nic — nie wiedział. Podszedł doń starszy pomocnik i raportował:
— Panie kapitanie! Wszystko już skończone. Łodzie na miejscach. Nadszedł rozkaz komendanta eskadry.
Stenersen, jak automat, obojętnie spojrzał na swego pomocnika, zmarzniętą ręką przyjął papiery, i przeczytał:
— „Wszystkim wojennym i handlowym okrętom wszystkich państw zabrania się na przeciąg lat pięciu podchodzić do wyspy Harveya bliżej, jak na 100 mil angielskich, a wysadzanie ludzi na brzeg jest wogóle zakazane. Niniejszy rozkaz komendanta międzynarodowej eskadry mają komendanci okrętów ogłosić w portach i morskich dziennikach”. Podpisano: Admirał Oskar Grengmout, komendant pancernika „King Adalbert”.
Drugi rozkaz admirała pozwalał wszystkim okrętom rozpocząć podróż powrotną w kierunku, jaki oznaczy każdy komendant.
Stenersen zdecydował przeczekać noc, i wyruszyć o świcie. Wydał konieczne rozkazy, i polecił, aby go obudzono przed wyruszeniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.