Zbuntowane i zwyciężone/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


F. ANTONI OSSENDOWSKI
ZBUNTOWANE
I ZWYCIĘŻONE...
POWIEŚĆ FANTASTYCZNA
WYDANIE POLSKIE
WARSZAWA
INSTYTUT WYDAWNICZY INWALIDÓW WOJENNYCH I BYŁYCH
WOJSKOWYCH.

Prof. F. Antoni Ossendowski w swojej pracowni.


TŁOCZNIA
ow. „STRAŻY
KRESOWEJ“,
Sp. z ogr. odp.
Warszawa,
Jasna 8, tel.80-54






Pierwotni ludzie uważali kobietę za istotę tajemniczą, magiczną, świętą, niebezpieczną dla mężczyzny. Była dla nich królową-matką, wyrocznią, sędzią. Z biegiem czasu kobieta stała się, jak to zawsze bywa „o zmierzchu bóstwa”, — istotą niższą i pogardzaną.
Ludzie współcześni poniżyli kobietę jeszcze bardziej, pożądając jej i nie zaglądając do jej duszy.
Nic więc dziwnego, że kobieta, w której żyłach płynie krew bóstwa, władczyni i niewolnicy, umie obdarzać jak królowa, miłować, jak bogini, nienawidzieć i zemsty dokonywać — jak zbuntowana niewolnica z rodu możnych władców.

F. A. Ossendowski. „The last struggle”


I.
DZIEŃ ROZPACZY.

Krwawo-czerwone drżące niebo rozciągało się nad ziemią, z której rwały ku górze z szumem, świstem i ogłuszającym hukiem płomienie. Objęły już one wspaniałe pałace magnatów i skarbnice sztuki, przerzucały się na świątynie, rządowe gmachy, dworce kolejowe i dzielnice podmiejskie, powodowały wybuchy i ruinę, rodząc przerażenie i bezgraniczny popłoch. Tego samego dnia i o tej samej godzinie we wszystkich wielkich miastach świata wybuchły pożary, i zalały rzekami ognia ulice i place, barwiąc niebo złowrogą zorzą, jakiej jeszcze nigdy nie widziała ziemia.
Krzyki i jęki napełniły miasta, — w straszliwem przerażeniu uciekając głucho wyły gromady ludzkie, — wyły psy, — oszalałe ptaki trwożnie krzycząc i łopocząc skrzydłami wzlatywały i opadały w płomienie, — a wśród domów, śmiejąc się złowrogo, przebiegały szajki bandytów i rozwścieczonej czerni.
Zdarzało się, że cały ten chaos dźwięków ginął nagle w straszliwym trzasku walącego się gmachu, lub w huku wybuchów, i wtedy można było widzieć rzeczy okropne: jak porwani siłą wybuchu ludzie, kamienie, głazy, żelazo i kawały ziemi leciały wśród dymu i długich języków ognia.
Z posępnym dźwiękiem pękały okna w domach i kościołach, z suchym trzaskiem zwalały się z swych podstaw posągi i padając przygniatały swym ciężarem dziesiątki oszalałych z przerażenia ludzi.
Zanim miejscowe władze opracowały plan walki z ogniem, większa część ludności miast albo już zginęła, lub uciekła w pola i schroniła się w okolicznych parkach. Tutaj dopiero zaczęto mówić i dzielić się często niespodziewanemi i przypadkowemi spostrzeżeniami. I oto — rzecz dziwna — wrażenia te i spostrzeżenia były niemal te same w butnej Europie, i w pstrej Kalkucie, i w czynnem Frisco. Wszędzie bowiem zwrócono uwagę na kobiety i zupełnie młode dziewczyny, przebiegające od domu do domu, od pałacu do pałacu, i kręcące się pod ścianami i u bram. A skoro tylko te kobiety oddalały się od domów, prawie natychmiast wybuchał pożar, jakby wzniecany nieznaną a potężną, i mściwą ręką.
Kiedy wreszcie władze zajęły się ratowaniem miast, schwytano kilka takich kobiet i dziewczyn. Zostały ujęte w chwili, w której rozrzucały maleńkie kulki, wybuchające jasno-sinym ogniem i podpalające domy, albowiem żelazo i miedź natychmiast się zapalały i płonęły, rozrzucając wokoło całe snopy iskier, niosących pożar coraz dalej i dalej.
Niektóre z aresztowanych podpalaczek rozrzucały wszędzie odezwy, głoszące o podpaleniu miast całego świata przez kobiety, napróżno starające się uzyskać równe z mężczyznami prawa.
„Mamy w swoich szeregach” — głosiły te odezwy — „równą z wami, mężczyźni, liczbę genjalnych i energicznych ludzi. Dlaczegóż więc wy narzucacie nam ciągle rolę niewolnic, lub też nic nieznaczących pomocników waszych? Już dwa miesiące trwa walka, lecz teraz jesteśmy zdecydowane. Ogień i krew, — oto odtąd hasło nasze...”
Odezwy mówiły prawdę.
Zbuntowane kobiety zalały ogniem wszystkie kulturalne punkty trzech kontynentów, a bezładny, opanowany bezgranicznym, zwierzęcym strachem tłum, w walce o życie obficie przelewał swą krew, zostawiając na płonących ulicach, wśród popieliska, całe góry trupów.
Płomienie, podchwycone przez gorący, jak samum, rozgrzany przez pożary, wiatr, władnie opanowawszy miasta, przerzucały się już po drzewach parków i osiedlach fabrycznych dalej w głąb kraju, i jakby wyciągały chciwe, czerwone ręce ku cichym wsiom i siołom.
Ogień niszczył najwspanialsze gmachy i najpotrzebniejsze urządzenia; płomienie obejmowały już pałace sztuki, w których, zgromadzone w ciągu wieków i oszczędzone przez najsroższych zdobywców, pyszniły się wielkie dzieła ludzkiego genjuszu. Zmobilizowano wojsko, milicję miejską i oddziały policji. Miasta zostały podzielone na rejony, zatrata których była nieuniknioną, i na rejony, ocalić które wydawało się jeszcze możliwem.
Stojące w ogniu dzielnice zostały przez saperów wysadzone w powietrze, a kiedy domy, kościoły i ogromne gmachy fabryk i warsztatów były już tylko kupami tlejących ruin, zaczęto walkę z ogniem, i obronę nieobjętych jeszcze pożarem dzielnic.
Ta uporczywa walka trwała dziesięć dni.
W Moskwie — na Worobjewych górach, a w Madrycie na Escurial’u i Sierra de Gredos, w innych miastach na okolicznych wyżynach, zbudowano naprędce ogromne zbiorniki wody i groble, i przy pomocy rur skierowano wodę na miasta, gdzie ona z dachów spływała na place i rwącemi potokami napełniła ulice.
Ostatecznie to, co ogień oszczędził, zepsuła i zniszczyła woda.
Nie przeminęły jednak jeszcze trzy miesiące od tego dnia, w którym ugaszono pożar, a już w miastach wszystko odbudowano. Wyrosły, gdyby na rozkaz siły czarnoksięskiej, wielopiętrowe domy z żelaza i betonu, powstały znowu asfaltowe jezdnie i trotuary, jasno zaświeciły słońca elektryczne, i hucząc głucho, jeździły znowu wesołe, pstre tramwaje. Ludzie — te części jedynego, ogromnego a skomplikowanego organizmu, nazwanego społeczeństwem — natychmiast rozpoczęli swą zwykła działalność, i niezwłocznie zahuczały, zagrzmiały fabryki, zadymiły statki, odwożąc i przywożąc ludzi i towary do miast, gdzie niedawno jeszcze szalał ogień.
W ministerstwach i biurach klekotały maszyny do pisania i szczękały liczniki i gałki liczydeł, szeleściał papier i niewyczerpanym potokiem rozlewał się po świecie.
I tak, skoro już wszystko szło po dawnemu, nastał dzień rozpłaty.
Główne przewodniczące wszechświatowego klubu walczących kobiet zostały aresztowane, ajenci wyszukiwali podpalaczki jedną za drugą i zamykali je w więzieniach. Zebrano też wszelkie dowody przeciwko tym, które zniszczyły wszystkie niemal bogate miasta, harde swą wiekową kulturą.
Pod Madrytem, w niewielkiej willi, stojącej na dalekim krańcu miasta, gdzie już zaczynają się łąki i ogrody, wykryto laboratorjum sufrażystek.
Tutaj-to znaleziono znaczny zapas dziwnych srebrzystych kulek, które przechowywano w hermetycznie zamkniętych naczyniach. Doświadczenia wykazały, że kulki te, sporządzone z nieznanego, siarczanego metalu, przypominającego natrium, lecz znacznie odeń lżejszego, pokryte cienką warstwą magnezji, były bronią straszną. Cienka warstwa magnezji przepuszczała powietrze do wnętrza kulki, która wtedy wybuchała, wydzielając tak wiele żaru, że metale wytapiały się z kamieni i zaczynały płonąć, a grube żelazne pałki, masywne miedziane i bronzowe przedmioty zapalały się, jak słoma.
W czasie kiedy uczeni eksperci badali skomplikowaną zawartość materjału, który spalił miasta, a policja zbierała jeszcze dowody przeciwko sufrażystkom, sąd już ogłosił wyrok.
Chociaż podpalaczki wedle prawa tych czasów powinny były zostać straconemi, to jednak sąd międzynarodowy, zmieniwszy odpowiedni punkt statutów, postąpił inaczej. Uznano sufrażystki za typ zupełnej degeneracji, niebezpiecznej dla kulturalnego społeczeństwa i zaraźliwej, i na tem się opierając, postanowiono uwolnić społeczeństwo od walczących kobiet i osiedlić je na przeciąg lat pięciu na jednej z wysp, wchodzących w skład Antarktydy, zaopatrzywszy je w wszystkie konieczne zapasy.
W czasie, o którym mowa, podróżnicy zwiedzili już biegun południowy, opisali wulkany, będące najdalej na południe wysuniętemi punktami naszej ziemi, lecz całą Antarktydę uznali za kraj bezpłodny, martwy, kulturze nieprzydatny.
„Antarktyda” — pisali ówcześni geografowie — „to majak śmierci, grożącej ziemi, to początek śmierci, przejście naszej ziemi w ten stan, w jakim już oddawna znajduje się księżyc”.
Tak pisali uczeni, i tam właśnie, do tego kraju zimna i śmierci kulturalne społeczeństwo wypędzało — na niechybną zatratę — swoje matki, żony i siostry za to, że ich moralne i umysłowe siły rwały się do szerokiej działalności i nie mogły pogodzić się z rolą niewolników przy wspólnej pracy dla całej ludzkości, wspaniałomyślnie przyjmującej od nich owoce ich genjuszu i niezwykłej energji.



II.
WYPRAWA STATKU „OCEAN”.

Wielki, o 10.000 ton pojemności, norweski pospieszny okręt „Ocean” już od dni czternastu był na morzu.
Oznaczony termin był już niedaleki, lecz komendant „Oceanu” młody, doświadczony kapitan Stenersen był spokojny i wiedział, że na czas wskazany dopłynie do przylądka Dobrej Nadziei, gdzie był naznaczony punkt zborny.
Stenersen był bardzo niezadowolony, kiedy otrzymał od swego zarządu rozkaz przyjęcia na pokład 540 aresztantów, których miał trzymać w więzieniu aż do przylądka Dobrej Nadziei, gdzie miały nań oczekiwać nowe rozkazy.
Dowiedziawszy się, że „Ocean” ma wieść aresztowane kobiety, komendant natychmiast udał się do zarządu i prosił, aby go uwolniono od tego nieprzyjemnego i upokarzającego, jak się wyraził, polecenia.
— Dlaczego polecenie to jest upokarzające, panie Fryderyku? — ze zdziwieniem zapytał go dyrektor, prostując się na swem wygodnem krześle.
Stenersen zmarszczył swe gęste brwi, twarz jego opalona i bronzowa przybrała wyraz surowy. Powiedział:
— Dowiedziałem się, że mam odwieść na zesłanie sufrażystki, te kobiety, które wedle ich zeznań przed sądem, z rozpaczy puściły czerwonego koguta do miast. Nie widziałem tej zabawy, albowiem w tym czasie byłem na morzu z ładunkiem australijskiego mięsa, lecz czytałem o tej sprawie dużo interesującego. Oczywiście, sprawa to zła i zbrodnicza, nie zaprzeczam, lecz przecie takiej rzeczy ludzie z radości nie czynią. Wielka tu musiała być zniewaga, tak myślę... A teraz ja mam wieść przeszło pięćset kobiet na śmierć. Pomiędzy niemi są nauczycielki, a z nich jedna, być może, uczyła moje młodsze siostry, — są matki... doktorki, śmiało idące na śmierć w celu ocalenia cierpiących, są uczone... Ech! Lepiej niech mnie pan uwolni od tego rozkazu... Ciężko... — Stenersen energicznie machnął ręką i powtórzył:
— Niech mnie pan uwolni! —
— Niemożliwe, drogi kapitanie — wzruszył ramionami dyrektor — zupełnie niemożliwe! Wszyscy doświadczeni komendanci na morzu, a niedoświadczonemu towarzystwo nie może powierzyć tak wspaniałego okrętu, jakim jest „Ocean”. Z drugiej zaś strony musimy pamiętać, że towarzystwo nasze otrzymuje za tą wyprawę świetne wynagrodzenie, którem nie możemy gardzić...
I dyrektor zaczął przekonywać kapitana, przyczem, gdyby mimochodem tylko, zaznaczył, że nikt przecież nie może komendantowi „Oceanu” przeszkodzić w niesieniu możliwych ulg bezwolnym pasażerkom.
Stenersen po niedługim namyśle zgodził się.



III.
ŻYWY ŁADUNEK.

Na godzinę przed wyjściem z portu komendantowi, który właśnie po raz ostatni obchodził okręt, doniesiono, że chce go widzieć jakaś dama.
Stenersen, bardzo zdziwiony, zeszedł na brzeg.
Tu oczekiwała nań młoda dziewczyna w szerokim podróżnym płaszczu, z żółtą torebką, przewieszoną przez ramię.
— Muszą pomówić z panem, kapitanie — powiedziała, podnosząc nań śmiałe, jasne oczy.
— Słucham panią — uchylając czapki odparł Stenersen. — Muszę jednak panią uprzedzić, że okręt mój przed upływem godziny opuszcza port. —
— Tak, wiem o tem — odpowiedziała, wchodząc z nim na pokład „Oceanu”.
Wprowadziwszy swego niespodziewanego gościa do salonu okrętowego, Stenersen bacznie przyglądał się dziewczynie. Widział świeżą, młodą twarz, głębokie, modre oczy i energiczny podbródek. Z pod kapelusza wymykał się pąk nieposłusznych kasztanowatych włosów. Dziewczyna niecierpliwemi ruchami przepięknych, wąskich rąk, o długich, cienkich palcach, poprawiała włosy, i coraz bardziej mieszała się pod zachwyconem spojrzeniem marynarza. Zaczerwieniwszy się aż po szyję, powiedziała nareszcie nienaturalnie surowym głosem:
— Ja... Marta Kielland, córka jednej z waszych niewolnic, kapitanie... —
— Co? — drgnął Stenersen — Jakto? Pani jest córką tej, o której opowiadają tyle strasznych rzeczy?! Przecież to ona, matka pani, wynalazła materjał podpalający?! —
— Nikt z nas temu nie zaprzeczy! — dumnie podniósłszy głowę, odrzekła panna Kielland. — Tak, to moja matka. Lecz przystąpmy do sprawy... —
Dziewczyna ścisnęła ręce, znowu bardzo wzruszona.
— Kapitanie — mówiła po chwili. — Wyrusza pan zaraz na morze. Niech mnie pan weźmie ze sobą w charakterze uwięzionego pasażera. Ja nie mogę opuścić swej matki! Ona chora, stara kobieta! Kapitanie, przecież pan miał także, a może ma jeszcze matkę! Pan rozumie, jak to ciężko, jak strasznie... —
— Dobrze. Przyjmę panią na mój okręt — po długim namyśle powiedział Stenersen. — Ale pojedzie pani w charakterze zwykłego pasażera. Muszę panią także uprzedzić, że najprawdopodobniej odwiozę aresztowanych na jedną z wysp Antarktydy. —
— Tam zostanę — po prostu odpowiedziała.
W godzinę po tej rozmowie dziewczyna siedziała już w wygodnej kajucie, a na pokładzie grzmiały łańcuchy, wyciągające kotwicę, i rozlegał się gniewny głos Stenersena, wydającego ostatnie rozkazy, dotyczące wyjścia z portu.
Na pełnem morzu Stenersen nudził się, jak nigdy. Było to bardzo proste. W czasie zwyczajnych podróży na okręcie było szumnie i wesoło. Pasażerowie urządzali różne zabawy, i obecność ludzi przerywała monotonję długiej podróży.
Teraz wszystko było inaczej. Na pokładzie znajdowali się tylko dyżurni marynarze, jakoś żałośnie patrzący za burtę, i od czasu do czasu rozlegał się krzyk:
— Statek wojenny z prawej burty! —
— Żaglowiec za rufą! —
I Stenersenowi wydawało się, że okręt wiezie ładunek trupów.
Cicho i spokojnie było w więziennych kajutach, i nawet nocą, kiedy wszystkie dźwięki stają się głośniejsze i wyraźniejsze, komendant napróżno wytężał słuch, by usłyszeć choć jedno głośne słowo. I napróżno szukał spotkania z panną Martą Kielland, która czas cały spędzała z aresztowanemi, rzadko nawet na noc udając się do swej kajuty.
I dopiero, kiedy „Ocean” zaczął się zbliżać do zwrotnika Raka, zobaczył ją wczesnym rankiem na pokładzie.
Słońce stało jeszcze nisko nad horyzontem, lecz morze odbijało już jego rozpalone promienie, sycące żarem pokład i rozciągnięte nad nim płótno. Dziewczyna siedziała smutna i obojętnie przypatrywała się wielkiej łodzi z żaglami.
Na tych wąskich, z wysokiemi wierzchołkami na nosach, łódkach chodzili i śpiewali żałosnemi głosami czarnoskórzy rybacy w czerwonych przewiązkach na biodrach i na głowach.
Akuły wysuwały z wody swe czarne, gładkie głowy, i przewracając się, błyskały białemi brzuchami, ukazując wstrętne paszcze, usiane kilkoma rzędami zębów.
Na ich widok słabi argonauci zwijali swe pstre żagle, i powoli jakdyby pogrążali się w morzu nakształt niewyraźnych, szarych bryłeczek.
Stenersen długo patrzył na dziewczynę, wreszcie zdjął czapkę, podszedł i pozdrowił.
— Znowu gorąco — powiedział — a ja, mówiąc szczerze, miałem duże nadzieje na północno-wschodni passat, który wieje czasami i o tej porze i przynosi z sobą nieco deszczu i ochłody. Teraz jednak wiem, że będziemy płynąć do drugiego zwrotnika, do przylądka Frio, w upał i żar. —
Dziewczyna słuchała go z roztargnieniem, a po chwili, zakrywszy nagle twarz rękoma, rozpłakała się.
— Co pani?! — zaniepokoił się Stenersen — Proszę powiedzieć! Może będę mógł coś pomóc. —
— Stało się to, czego się tak bałam — wyszeptała dziewczyna — one zaczynają chorować. I moja matka... ona także...
— Dlaczegóż mi pani o tem nie mówiła?! — wykrzyknął komendant. — Mamy przecież doktora i aptekę! —
— One nie chcą! — odpowiedziała Marta — Wiedzą przecież, że muszą umrzeć, umrzeć w wielkich męczarniach, i dlatego wybierają śmierć lżejszą tu, na pokładzie okrętu!
— Ale ja nie mogę na to pozwolić! — surowym głosem zdecydował Stenersen. — Natychmiast rozkażę wszystkie aresztowane umieścić w kajutach drugiej i pierwszej klasy...
— One nie chcą — powtórzyła dziewczyna — a ja nie wiem, co robić...
— Proszę mi wybaczyć — już tonem rozkazu powiedział komendant — wiem, co do mnie należy. Jestem obowiązany przywieść na przylądek Dobrej Nadziei wszystkich powierzonych mi ludzi żywych i zdrowych, i dowiozę.
Jakoż w tej chwili ruchem ręki przywołał dyżurnego marynarza i rozkazał:
— Zwołać na pokład zmianę rezerwową! Uporządkować wszystkie kajuty, przygotować wszystko na pełny komplet pasażerów! A szybko!
— Jest! — krzyknął, prostując się, marynarz, i pobiegł w głąb okrętu.
Wkrótce na przodzie i na rufie rozległy się świstki i szybkie kroki biegnących marynarzy. Robota zakipiała.
Kiedy wszystko było gotowe, komendant wezwał okrętowego doktora i rozkazał mu zająć się przeniesieniem wszystkich aresztowanych z więzienia do pasażerskich kajut. W czasie jednak przenoszenia Stenersen zamknął się w swej kajucie i nie wyszedł ani na chwilę, oddawszy komendę w ręce starszego oficera.
Stenersen postanowił nawet siedzieć u siebie trzy dni, aby tymczasem uspokoiło się wszystko, i aby nieuchronne uczucie wdzięczności osłabło wśród aresztowanych. Przeznaczenie jednak zepsuło jego plany. Tegoż dnia wieczorem zaraportowano mu, że jednocześnie zachorowali trzej mechanicy, i że z nich tylko jeden znajduje się jeszcze przy maszynach, aby nie zostawić ich pod opieką ślusarzy i nieinteligentnych palaczy. Wkrótce potem wszystkim trzem znacznie się pogorszyło, i maszyny zatrzymano, gdyż Stenersen nie mógł się zdecydować na powierzenie ich niższej obsłudze.
Była już noc. Pełny księżyc srebrzystym blaskiem zalewał spokojne morze. Gwiazdozbiory, nieznane człowiekowi północy, drżąc i migocąc różnemi ogniami, błyszczały na czarnem niebie, podobnem do kopuły, z wiszącą pod nią olbrzymią lampą księżyca.
Lustrzaną powierzchnię sennego morza mąciły jeno chwilami wysoko skaczące rybki, za któremi, jak strzała, wypadał na powierzchnię morski szczupak, drapieżna ryba o sprężystem i długiem, jak u żmii, ciele. Ryby spadały do wody, i tam trwała dalej pogoń i walka ostateczna. Zdradzał ją blask fosforyczny, rozpływający się długiemi strugami, lub też powoli gasnącemi kręgami.
Niekiedy tuż obok korpusu „Oceanu” przepływała łódka araba, potomka średniowiecznych rycerzy, którzy pokonali hiszpanów. Pan łódki siedział bez ruchu, jak widmo, na rufie, trzymając pod pachą ramię steru, a najemni marynarze, silni, nadzy senegalczycy i liberyjcy powoli poruszali skrzypiącemi w rzemiennych pętlach, długiemi, niezgrabnemi wiosłami. Widząc stojący na pełnem morzu okręt, arab wstawał i, podniósłszy w górą rękę, wołał w swem gardłowem narzeczu:
— Aj-aga! Imim adrar?[1]
Nie otrzymawszy odpowiedzi, klął długo, — i powoli jakby się rozpływał razem ze swą łódką w zalewie księżycowego światła, królującego nad wodą.
Komendant szybko chodził po mostku kapitańskim, niekiedy tylko zatrzymywał się i pochylał nad mapą, myśląc i rozważając, gdzieby zajechać, aby nająć dobrego mechanika. I już był prawie zdecydowany wyruszyć w kierunku angielskiej faktorj Baturst, i chciał właśnie zejść do swej kajuty, gdy nagle zdołu nań zawołano.
— Kto tam? — zapytał Stenersen, przechylając się przez poręcz mostku, starając się rozpoznać ciemną figurę, stojącą w mroku, rzuconym na pokład przez cień schodów.
— To ja, Kielland — odpowiedziano. — Czy można wejść do pana?
— Proszą bardzo, panno Marto! Będę szczęśliwy — ucieszył się Stenersen. — Czem mogą pani służyć?
— Ja do pana tym razem w pańskiej sprawie — poważnie odpowiedziała Marta. — Oczywiście, pan, jak i inni mężczyźni, śmiać się będzie z mojej propozycji, lecz, zdaje się, że nie ma pan wyboru, a przeto propozycja moja okaże się wygodną.
— Słyszę w słowach pani — uśmiechnął się Stenersen — ironję, a zresztą nie rozumiem.
— Widzi pan — zmieszała się Marta — chcę zaproponować panu moją pracę w charakterze mechanika. Mam dyplom inżyniera-mechanika, i maszyny znam znakomicie. Oprócz mnie, wśród pańskich pasażerów jest jeszcze kilku inżynierów. Jeśli więc przyjmie pan moją propozycję, to pańska obsługa maszyn jest gotowa.
— Nie umiem pięknie mówić — powiedział, podając jej rękę, Stenersen — to nie mój zawód! Wdzięczny jednak pani jestem z całej duszy, i, oczywiście, z radością przyjmuję pani propozycję. Co zaś dotyczy wdzięczności mojej...
— Ach, o tem nie będziemy mówić — przerwała mu Marta — wszystko zrobiłybyśmy dla pana! i zawsze będziemy panu wdzięczne, szczególniej zaś ja...
Teraz zmieszał się Stenersen, i stojąc przed piękną dziewczyną, szukał słów odpowiednich, lecz napróżno. Zaś Marta urzędowym już głosem mówiła:
— Natychmiast zorganizuję służbę, i niezwłocznie ruszymy w drogę.
Szybko zeszła z kapitańskiego mostku, a w pół godziny później komendanta wezwał telefon oddziału maszyn.
Marta, znowu służbowym, gdyby przyzwyczajonym do posłuszeństwa głosem raportowała:
— Na „Oceanie” mamy cztery warty inżynierów w oddziale maszyn; od godziny l do 7 wieczorem znajduję się w oddziale maszyn ja, inżynier, Marta Kielland; warty następne pełnić będą po kolei moje towarzyszki, nazwiska których zostaną wpisane do dziennika wart. Czy pozwala pan, kapitanie, wyruszyć?
— Proszę natychmiast wyruszyć pełnym biegiem. Spóźniamy się...
W dwie godziny później „Ocean” zostawiając za sobą długą wstęgę czarnego dymu, z potęgą rozcinał fale Atlantyku, kierując się na wyspy Wniebowstąpienia.
Od tego dnia szło wszystko pomyślnie. Chore sufrażystki i mechanicy zwolna do sił powracali, i tylko jednemu z mechaników trzeba było przeciąć wrzód, skutek tropikalnej febry, którą na wyspach Kanaryjskich nazywają „kajtamja”.
Dobroduszny lekarz okrętowy, który przywykł leczyć wszystkich marynarzy chininą, a pasażerów sodą, walerjanowemi kroplami i cytryną, przeraził się zrozumiawszy, że zachodzi konieczność poważnej operacji.
Zastąpiła go jedna ze skazanych na wygnanie, Anna Hansen, chirurg, która do niedawna cieszyła się wszechświatową sławą.
Wśród takich warunków chociaż oznaczony termin przybycia na przylądek Dobrej Nadziei się zbliżał, Stenersen był zupełnie spokojny i wiedział, że „Ocean” w dzień naznaczony zarzuci kotwicę pod Kapstadtem.
Niechętnie jednak o tem myślał. W czasie podróży bowiem zaczął poważać te energiczne, spokojne kobiety, a uczucie zachwytu powstawało w nim, kiedy spoglądał na czarne i zgrubiałe, a przecież jeszcze piękne ręce panny Marty Kielland.
Pewnego razu, kiedy „Ocean”, minąwszy wyspę św. Heleny, znajdował się już na paraleli angielskiej kolonji Schepmansdorf, na zachodzie ziemi hotentotów, napieranych z północy i z południa przez niemców z Damary i Namakua, Stenersen podszedł do przechadzającej się po pokładzie dziewczyny i cicho zapytał:
— Czy mogę mieć nadzieję, że będę wiózł panią nazad do Norwegji?
— Proszę mi powiedzieć, panie Fryderyku — również cicho odpowiedziała dziewczyna — czyż pan opuściłby w takich warunkach swego ojca?
Komendant milczał długo, walcząc ze swemi myślami, machnął wreszcie ręką i rzekł:
— Poszedłbym za nim w takich warunkach wszędzie!
I zwróciwszy się na obcasach, odszedł szybko z nisko opuszczoną głową i zamknął się w swej kajucie.
A „Ocean”, spokojny i potężny, szybko posuwał się na południe i wiózł bezwolnych pasażerów ku nieuniknionej zatracie, a młodego komendanta ku mękom nieuchronnego cierpienia.



IV.
NA PRZYLĄDKU DOBREJ NADZIEI.

Kiedy na horyzoncie zachodniego brzegu Afryki zarysowały się sine zęby Niufeldskich gór „Ocean” szybciej zaczął posuwać się na południe a, zrównawszy się z przylądkiem Kestl przegonił hiszpański statek ładowny „Santa Cruz”. Na przodzie tego czarnego, brudnego okrętu była półopuszczona flaga, jak na tych wszystkich okrętach, które odwoziły katorżników do hiszpańskich kolonji w Afryce, „na galery”, a wzdłuż burty stały warty z nałożonemi na broń bagnetami.
— A u nas jakoś lepiej! — złośliwie zauważył starszy pomocnik kapitana, stary, zdenerwowany człowiek.
— Marynarzy zamienili na dozorców więziennych — wzgardliwie mruknął Stenersen, który właśnie zeszedł na pokład, aby wydać ostatnie rozkazy, gdyż „Ocean” już nazajutrz powinien był dopłynąć do przylądka Dobrej Nadziei.
Na okręcie wrzała praca. Czyszczono i myto pokład, i miedziane oraz bronzowe części, usuwano wszelki brud, i naciągano nowe, żółte pokrowce na zwinięte żagle, ciasno przytwierdzone do rej.
Tego dnia Stenersen widział pannę Martę kilka razy. Oczy ich spotykały się z cichą, przyjazną pieszczotą, ale i dziewczyna, i przyzwyczajony do skrywania swych uczuć marynarz, ani słowem nie dotknęli swych myśli i przeżyć. Zresztą... najważniejsze zostało już powiedzianem. Dziewczyna w krótkiem zapytaniu kapitana odgadła jego uczucie szczere i silne, jak cały charakter tego zahartowanego, mocnego człowieka. Stenersenowi zaś zdawało się, że w oczach panny Kielland widzi wzajemność, i rosła w nim pewność siebie, i zapalała się nadzieja, dająca mu szczęście. Rodziło się w nim pewne postanowienie. Noc mijała, a on chodził jeszcze w salonie, jakby w oczekiwaniu. Zdawało mu się, że Marta przyjść tu powinna, i że czas już powiedzieć jej to wszystko, o czem myśli od dawna, i dziś cały dzień, i dziś noc całą. Nie mylił się. Marta przyszła. Była tak samo ubrana, jak wtedy w dzień odjazdu, kiedy prosiła aby ją przyjął na pokład okrętu.
— Szukałam pana na mostku, kapitanie — powiedziała cicho — tam pana nie było. Powiedziano mi, że jest pan tutaj. Przyszłam panu podziękować za szlachetny, ludzki stosunek do tych, które jadą na śmierć. I ja, i wszystkie zapewne niedługo żyć będą, lecz jeśliby los nasz miał być inny, my wszystkie całe życie będziemy pamiętały o panu! —
Uścisnęła silnie jego rękę.
— Dziękuję! — wyszeptała.
— Wszystko to doprawdy drobnostki! — z rozdrażnieniem mówił Stenersen. — Tak postąpiłby przecież każdy uczciwy człowiek, i niema w tem żadnej szlachetności i żadnej nadzwyczajności! I nie warto nawet mówić o tem, a zresztą to jeszcze pytanie, kto tu komu powinien być wdzięczny, pani mnie, czy ja pani? Bez pomocy pań nie dopłynęlibyśmy na oznaczony dzień do przylądka Dobrej Nadziei, niech ją djabli wezmą, tę Nadzieję... Na miłość Boską, niech mi pani wybaczy, panno Marto! A jeśliby „Ocean” się spóźnił, towarzystwo musiałoby zapłacić znaczne sumy i jabym miał duże przykrości! Ale to wszystko głupstwo, drobnostki! Przecież ja nie o tem chcę z panią mówić! Ja panią pokochałem, panno Marto, pokochałem tak, jak tylko może pokochać kobietę mężczyzna, który poznał i zrozumiał jej duszę, i w ukochanej kobiecie ujrzał silnego, jak skała, człowieka. I nie mogę uwierzyć, że oto ta połączona eskadra kulturalnych narodów, która ma się zebrać tam, pod Kapstadtem, i panią odwiezie na południowe koło polarne, i zostawi panią tam, obłudnie zaopatrzywszy was wszystkiem, co potrzebne dla życia... ha! ha!... dla życia, które zostanie przerwane natychmiast, gdy nastanie pora cyklonu. Nie! Nie!! Na miłość Boską, niechże pani mnie wysłucha! Nikt nie może wystąpić przeciw moim planom: ani pani, ani matka pani, ani te nieszczęśliwe, które jadą na śmierć. My, ja i pani, powrócimy do Europy i tam obmyślimy sposób ocalenia zesłanych w kraj wiecznych lodów. Aby przeżyły tylko rok, tylko jeden rok, a na wiosnę odszukamy je i ocalimy! Przysięgam pani, że tego dokonamy, lecz niech pani wraca, niech pani nie zostaje tam, na tem straszliwem zesłaniu! —
Stenersen wzburzony i roznamiętniony zerwał czapkę z głowy, i stał przed nią drżący, nie spuszczając z niej gorejącego wielką prośbą wzroku!
Marta milczała długo. Twarz miała zachmurzoną i ściągnięte brwi, i myślała, widocznie, z trudem i cierpieniem. Kiedy wreszcie spojrzała na kapitana, oczy jej były zamglone i smutne.
— Z radością słuchałam pana — powiedziała cichym, serdecznym głosem — to moje szczęście, że pan mnie pokochał. Ale przecież muszę zostać z niemi. Będę pana oczekiwała... za rok... a przez ten czas zrobię wszystko, natężę wszystkie siły, by pokonać niebezpieczeństwa, grożące na tem zesłaniu. —
Do kajuty wszedł szybko naczelnik warty, młodszy oficer „Oceanu” i zaraportował:
— Panie kapitanie! Podpływa ku nam angielski okręt wojenny i sygnalizuje, abyśmy zwiększyli szybkość. —
— Proszę odpowiedzieć anglikom, że płyniemy pod norweską flagą, i że okrętem naszym dowodzi Stenersen, i tylko on wydaje rozkazy! —
Marta uśmiechnęła się.
— Doskonała odpowiedź! — szepnęła. — Wierzę, że za rok spotkamy się tam! —
I ręką wskazała południe.



V.
PODRÓŻ POŁĄCZONEJ ESKADRY.

I tak — pod przylądkiem Dobrej Nadziei — zebrała się międzynarodowa eskadra. Przeważały flagi angielskie, albowiem z Anglji wywieziono około 10,000 kobiet. W ciągu dnia przybyło jeszcze kilka okrętów, a na drugi dzień postoju nadpłynął z południa angielski pancernik „King Adalbert”, zostający pod komendą admirała Oskara Grengmouta, prawnuka słynnego podróżnika Jerzego Grengmouta, który przezimował na południowym biegunie, i zginął tam wśród nader tajemniczych okoliczności.
Schodził właśnie z góry ku swym towarzyszom, którzy go wyraźnie widzieli, i nagle zniknął poza bladym płomieniem, wybuchającym jakgdyby tuż z pod jego nóg. Potem dostrzegli podróżnicy czarne, rozciągnięte na śniegu ciało Grengmouta. Kiedy się zbliżyli, zobaczyli z przerażeniem, że to był już tylko trup bez nóg, bez części bioder i brzucha, — lecz ani części ciała, ani krwi nigdzie nie było.
Przyczyna śmierci pozostała niewyjaśnioną, i nikt nie próbował rozwikłać tej tajemnicy, chociaż w dzienniku Grengmouta znaleziono kilka, bardzo ciekawych notatek.
A więc, pomiędzy innemi, ten najodważniejszy z polarnych podróżników, pisze:
„...w nocy na 12 grudnia cała widzialna w stronę południa przestrzeń zaczęła wyłaniać z siebie zielono-niebieskie światło, pod wpływem którego śnieg i lód zaczął szybko tajać, a w powietrzu dało się słyszeć szemranie i plusk płynącej wody. Na dole, podemną, zaczynała się powódź, i ja jeszcze raz podziękowałem przyrodzie za dar ostrożności i przewidywania, dzięki czemu zbudowałem swój dom gumowy na szczycie Strobeusa”.
W innem miejscu podróżnik pisze:
„Dziś — na północ od Gratamos — ujrzałem poruszający się punkt. Punkt ten zwiększał się niezwykle szybko, i wkrótce zamienił się w coś, co przypominało nasz automobil. Przebiegł on w odległości 2-ch kilometrów odemnie, przyczem rzuciły mi się w oczy kłęby śniegu, podrywanego przez gaz wypadający z pędzącego wozu. Przez całą noc paliłem pochodnie, wypuszczałem sygnałowe rakiety i strzelałem, lecz automobil, który przemknął jak mara nie powrócił”.
Tak pisał chłodny, zawsze spokojny i nie poddający się wyobraźni, uczony, i zdawałoby się, że te urywki dziennika powinny były dać do myślenia, i pobudzić ciekawość podróżników, zwiedzających okolice południowe polarne. Jednak sam Grengmout wykazał, że niema w tych okolicach żadnej fauny i flory, z wyjątkiem kilku okazów, które zmarły uczony bardzo szczegółowo opisał.
Towarzystwa geograficzne uznały badania Antarktydy za ukończone, a zjawiska świetlne i tajenie śniegów przypisały przypadkowemu przerwaniu się lawy pod grubym pokładem lodów, podobnie, jak to miało miejsce jeszcze w XIX wieku, podczas wybuchu antarktycznego wulkanu Teroru na ziemi Wiktorji, co widział i opisał amerykański podróżnik Smilsen.
Co zaś dotyczy zjawienia się dziwnego samochodu, który nie zwrócił uwagi na sygnały Grengmouta, to międzynarodowy zjazd geografów zadowolnił się orzeczeniem, iż była to zapewne jakaś wyprawa, która poprostu nie zauważyła obecności Anglika.
„King Adalbert” natychmiast po powrocie zaczął sygnalizować. Zgromadzone okręty otrzymały rozkaz, aby w ciągu 16 godzin były gotowe do drogi.
Spowodowało to pośpiech i gorączkową pracę około załadowania i przygotowania statków, przyjęcia zapasów świeżego prowiantu, naprawy maszyn, i umocnienia przednich części okrętów na wypadek spotkania z polarnemi lodami.

Tegoż dnia wieczorem komendant „Oceanu” otrzymał rozkaz międzynarodowego trybunału sądowego, nakazujący mu płynąć za angielską eskadrą, na czele której płynąć miał „King Adalbert”, który właśnie powrócił z wyspy Harveya, przeznaczonej dla zesłanych.
O naznaczonej godzinie Stenersen rozkazał rozwinąć flagę i gotów był do podróży. Kiedy więc „King Adalbert” ruszył ku południowi, a za nim dziesięć angielskich towarowych okrętów, ruszył także czysty, zgrabny „Ocean”, jakgdyby jednak nie mający nic wspólnego z czarnemi, posępnemi olbrzymami, przerobionemi na surowe więzienia.

Po długiej i monotonnej podróży eskadra zarzuciła kotwice przy wyspie Enderbi, i tutaj po raz pierwszy uczuli wszyscy lodowaty oddech południowego bieguna.
Mroźny wiatr południowy podniósł ogromne fale, które z świstem złowrogim uderzały o żelazne boki okrętów i, zdawało się, były jakgdyby przednią strażą tajemniczej mocy, władającej nad temi bezgranicznemi, zimnemi przestrzeniami.
Kiedy zaś okręty spokojnie wytrzymywały nacisk wiatru i fal, pojawiły się niezliczone pułki pływających lodów. Wtedy cała eskadra ukryła się za północno-wschodniemi odnogami skalistego przylądka Parri, i, niezatrwożona, doczekała się dnia.
Od wyspy Enderbi do wyspy Harveya przeprawa wśród niezbyt silnego, płynącego niewielkiemi płaszczyznami lodu, była, może nietrudna, lecz wyczerpująca i powolna, a przeto Stenersen, który czuwał bezsennie przez trzy doby, nie mógł doczekać się końca, i drżąc od ostrego południowego wiatru, szeptał:
— Tak! Dopłyniesz tutaj drugi raz! A jakże!
Chwytała go rozpacz — był gotów płakać — a chwilami porywało go dzikie szaleństwo, że rzucał się bez przyczyny na ludzi, a nawet uderzył raz marynarza, czego nie uczynił jeszcze nigdy, w ciągu całej swej morskiej służby.
Wreszcie — w nocy — „King Adalbert” dał znak rakietą, i rozesłał rozkazy, pozwalające zarzucać kotwice. Lecz Stenersen nie poszedł spać. Chodził po swym kapitańskim mostku i patrzał, i widział, jak gdzieś tam, pomiędzy śniegami i lodami tajemniczego południa błyskały jakieś ognie, gasły i znów się zapalały, i rzucały na martwo-blade niebo słabe, migotliwe odblaski. I majaczyło się kapitanowi, że to żądne krwi duchy tej pustyni oczekują chciwie na swoje ofiary, i trwożnie brodzą, poszukując śladów. Wśród wycia wichru Stenersen jakby rozpoznawał groźne, złe głosy, jęki i skargi, to znów dziki, tryumfujący zew śmierci. A kiedy spojrzał na długi sznur świateł na okrętach, i pomyślał jasno, poco tu przybyto i co dziać się będzie na tej pustynnej wyspie, ogarnęło go uczucie wstydu i gniewu, i bezsilnie zakrył twarz rękoma.
— Uciec stąd, złamać rozkazy i popłynąć z powrotem... — rwały się w jego głowie trwożne, gorączkowe myśli, — a uświadamiając sobie zupełną ich bezsilność, tracił panowanie nad sobą i biegał po całym okręcie, jak dziki, oszalały zwierz.
Wreszcie — w bezmocnej rozpaczy — padł twarzą na poręcze mostku, i jego silne ciało jęło drżeć w napadzie męczącego, ciężkiego płaczu.
Nawet kiedy ktoś dotknął jego ramienia, Stenersen nie podniósł głowy i dopiero po chwili zapytał:
— Co takiego?
— To ja, Marta! — usłyszał cichy głos panny Kielland.
Dziewczyna stała przed nim z wzburzeniem na twarzy, i wyciągała doń swe przepiękne ręce.
— Do widzenia — szeptała — do widzenia. Ja wiem, że się zobaczymy.
Stenersen z krzykiem niemal przypadł do jej rąk, a ona objęła jego głowę i przycisnęła do piersi. I nie powiedziawszy ani słowa więcej, Marta szybko zeszła na pokład, na którym skazane przygotowywały się już do wysiadania.
Wczesnym świtem, skoro tylko zaróżowił się śnieg, motorowe łodzie zaczęły przewozić na pusty brzeg zapasy, skrzynie z instrumentami i koniecznemi przyrządami, skrzynie ze szkłem i żelazem, budulec i beczki z cementem i t. d, i t. d. Sąd generalny, rzekłbyś, pomyślał o wszystkiem, a państwa, biorące udział w wyroku nad sufrażystkami, zaopatrzyły zesłane we wszystko nieodzowne dla życia na pustynnej wyspie Harveya, gdzie tylko zrzadka zjawiają się pingwiny, polarne nury, i zatrzymują się na czas krótki drobne ptaki.
A później nadszedł czas wysadzania ludzi.
I też same łodzie odwoziły na brzeg zesłane kobiety.
Milczące i harde wobec nieuchronnej śmierci — wszystkie — stare i młode, dziewczyny i podlotki, prawie dzieci, — wszystkie spokojnie patrzyły w dal, gdzie nad ołowianemi, zimnemi falami widna była niewysoka ściana szarych, niegościnnych skał.
Lecz kobiety, odpływające, nie oglądały się na statki-więzienia, i tylko z czterech łodzi, płynących pod norweską flagą, pozdrawiano i żegnano ruchem rąk i chustek samotną, silną figurę, majaczącą na mostku kapitańskim „Oceanu”. To był Stenersen, który suchemi, gorejącemi oczyma patrzył na odpływających, a kiedy odpłynęła ostatnia łódź, wioząca Martę i jej matkę, i kiedy doszedł stamtąd głośny okrzyk:
— Do widzenia! — kiedy znowu załopotały wzdłuż łodzi białe chustki, komendant zdjął czapkę, podniósł ją wysoko nad głowę, i został tak nieruchomy, z odkrytą głową, prawie martwy. Jak długo to trwało, nie wiedział. Zimny wiatr rwał na nim płaszcz, rozrzucał mu włosy, śniegiem zasypał mu oczy i usta — nie czuł nic — nie wiedział. Podszedł doń starszy pomocnik i raportował:
— Panie kapitanie! Wszystko już skończone. Łodzie na miejscach. Nadszedł rozkaz komendanta eskadry.
Stenersen, jak automat, obojętnie spojrzał na swego pomocnika, zmarzniętą ręką przyjął papiery, i przeczytał:
— „Wszystkim wojennym i handlowym okrętom wszystkich państw zabrania się na przeciąg lat pięciu podchodzić do wyspy Harveya bliżej, jak na 100 mil angielskich, a wysadzanie ludzi na brzeg jest wogóle zakazane. Niniejszy rozkaz komendanta międzynarodowej eskadry mają komendanci okrętów ogłosić w portach i morskich dziennikach”. Podpisano: Admirał Oskar Grengmout, komendant pancernika „King Adalbert”.
Drugi rozkaz admirała pozwalał wszystkim okrętom rozpocząć podróż powrotną w kierunku, jaki oznaczy każdy komendant.
Stenersen zdecydował przeczekać noc, i wyruszyć o świcie. Wydał konieczne rozkazy, i polecił, aby go obudzono przed wyruszeniem.



VI.
KONIEC ŻAGLOWCA VAN-HAAGEN.

Kiedy „Ocean”, opisując wielki łuk odwracał się rufą do wyspy Harveya, Stenersen po raz ostatni oglądał niegościnny brzeg, posługując się silnemi szkłami.
Na brzegu, na wysokiej skale postawiono słup z wielką tablicą, z napisem w języku angielskim:
— Wyspa Harveya — miejsce zesłania sufrażystek wszystkich narodów świata. Stenersen rozkazał — na znak pożegnania — trzy razy opuścić flagę. Odpowiedziały mu tak samo pozostające jeszcze pod wyspą okręty, ale na to komendant „Oceanu” nie zwrócił uwagi.
On czekał na sygnał z brzegu.
I niewiadomo, czy mu się zdawało, czy też rzeczywiście tak było — nie wiedział tego i sam Stenersen — lecz pod słupem na brzegu zamajaczyła jakaś postać, i trzy razy dała znak w kierunku morza.

Stenersen tracił już panowanie nad sobą. Czuł, że chwyta go obłęd i że rozpacz żelaznemi kleszczami szarpie jego serce. Prawie nieprzytomny zbiegł na pokład i wydał rozkaz pomocnikowi:
To ja Marta!

— Pełny bieg! Kierunek przylądek Dobrej Nadziei!
Pobiegł później do siebie, zawołał chłopca:
— Pić! — rozkazał.
I Stenersen pił bez przerwy dwa dni i dwie noce.
Oficerowie nie ośmielali się wejść do kajuty i wreszcie zwrócili się z prośbą do doktora, by spróbował skłonić kapitana do umiarkowania i ułożył go spać.
Doktór zdecydował się na ten krok niełatwo, lecz znalazłszy się w kajucie, począł mówić tak, jakby nic niezwykłego nie zaszło:
— Panie kapitanie, niechże się pan spać położy. Nie można wciąż pić, a nie spać...
Komendant powoli powiódł po kajucie mrocznym, ociężałym wzrokiem, a potem wpatrzył się w doktora.
— Sumienie mówi! — powiedział zachrypłym głosem — Spać nie mogę!
— A cóż tu sumienie? — zaczął doktór — Niech pan się kładzie spać, skoro tak trzeba, i koniec!
Stenersen porwał się na nogi z taką lekkością, jakby wogóle nie pił, i jednym skokiem stanął tuż przy doktorze, kładąc mu rękę na ramieniu.
— A-a, to tak?! — wyszeptał, a głos jego świszczał — To tak?! No, dobrze! Słuchaj-że pan! Masz pan w szpitalu umierającego palacza! Jest okropnie poparzony, i pan wie, że on umrze. Tak?
— Rzeczywiście, jest już konającym — nic jeszcze nie rozumiejąc, odpowiedział doktór.
— No, więc słuchaj-że pan! — syczał komendant i silniej nacisnął ramię doktora — Ja, komendant waszego okrętu, rozkazuję panu, okrętowemu lekarzowi, natychmiast otruć morfiną bezcelowo męczącego się palacza, który już kona. Natychmiast!
— Etyka lekarska zabrania mi wypełniać takie rozkazy! — zakrzyknął doktór — Groziłby mi za to surowy wyrok sądu!
— A więc ty myślisz, marny doktorze — zagrzmiał Stenersen, kopnięciem obalając stół i odpychając od siebie doktora, — że wasza etyka lekarska jest czemś wyższem od mego sumienia?! Czarci! Wisielce! Psy!!!
Po tym wypadku komendant „Oceanu” zamknął się w swojej kajucie i nie pokazywał się na pokładzie.
Pomocnicy kapitana, mechanicy i doktór nie wiedzieli, co robić i z dnia na dzień odkładali próbę rozwiązania tej sprawy, i niewiadomo, jak długo trwałoby na okręcie bezkrólewie, gdyby, jak zwykle, nie pomógł przypadek.
Na paraleli Falklandzkich wysp zerwał się zupełnie nieoczekiwanie południowo-wschodni passat. Ocean natychmiast zczerniał i nim, posługując się barometrem, można było obliczyć pogodę — nadbiegł szalony szkwał[2], wzburzył wodę, i jął, płynącym bez pasażerów i towaru, okrętem, rzucać, jak lekką łodzią.
Podczas pierwszych uderzeń ciężkich fal w prawy bok „Oceanu”, Stenersen podniósł głowę, otworzył zapuchnięte oczy i jął nasłuchiwać.
Jego doświadczony słuch odróżniał szum piany na grzbietach fal i świst wichru. Spojrzał w okienko.
Morze było zupełnie czarne, i leciały po niem oślepiająco-białe pręgi wzburzonych pian. Zgoła szalone obłoki mknęły wysoko, to rozrywając się w zszarpane strzępy, to znów gromadząc w gęste, szare masy.
Komendant włożył czapkę, przeszedł się kilka razy po obszernej kajucie, prostując zdrętwiałe ręce i zgniecioną pierś, i wreszcie wyszedł na pokład.
— Umocnić żagle, przygotować liny! — zagrzmiał głos jego, znów pełny i władczy — Hej! Bocman, gwizdać na alarm!
Zjawienie się kapitana na mostku powitane zostało z radością, chociaż i ze zdumieniem, albowiem nikt nie miał nadziei, aby Stenersen — po napadzie takiego pijaństwa — mógł być już przytomnym. A tymczasem kapitan, zupełnie spokojny, rozpatrywał mapy i słuchał raportu naczelnika warty.
— Rzuciło nas na zachód, — powiedział, — i wiatr pędzi nas ku wyspom Buve. Sternicy, zmienić kierunek!
— Jest! — odkrzyknęli sternicy.
— Popłyniemy w kierunku wyspy Kergulen. Wiatr i fala znosić nas będą na zachód, i w ten sposób popłyniemy jednak na przylądek Dobrej Nadziei. Trzymamy się więc teraz tylko tego kierunku!
Stenersen był spokojny. Wytrzeźwiał natychmiast, jakgdyby świeży wiatr zerwał mu ciężar z głowy. Z uczuciem dziwnej radości patrzał na kipiącą wkoło niego pracę, słuchał świstków bocmanów, rozkazów oficerów i uśmiechał się, zauważywszy ciekawe spojrzenia, któremi obrzucali go marynarze.
— Do roboty! Do roboty! — radosnym głosem nawoływał — Sprawa będzie gorąca! Wiatr rośnie...
Słowa jego, niesione falą wiatru, grzmiały jakby nad całym okrętem, i marynarze wesoło szeptali:
— No, i komendant! Taki wytrzyma wszystko! Zdrowy człowiek! — i z szacunkiem spoglądali na silną postać kapitana, spokojnie i z pewnością siebie chodzącego po mostku.
A Stenersen uśmiechał się. Odczuwał jakąś bezprzyczynową, niezrozumiałą radość, która powoli opanowywała go najzupełniej i zacierała wszystkie ślady rozpaczy, tak bardzo go męczącej. Patrzał na ponure morze, uciekające na południe ku wyspie Harveya, tam, gdzie została, przypadkowo spotkana, a tak gorąco pokochana, dziewczyna.
Wisiały nad morzem ciężkie, czarne chmury. Zdawało się, że cisną i dławią wodę, i tą daleką, zimną ziemię, nad którą panuje cichy i bezrozumny i bezlitosny mróz.
I znowu boleśnie ścisnęło się serce marynarza, a nawet łzy napełniły oczy, lecz w duszy nie gasł, mimo to, nieoczekiwanie zbudzony ogień nadziei. Stenersen był po prostu przekonany, że musi zajść coś takiego, co zmieni na lepsze całe jego życie i spełni wszystkie nadzieje. Coby to mogło być — nie wiedział, ale wiedział, że będzie.
Ryła już godzina piętnasta, kiedy komendant, oddawszy ostatnie rozporządzenia, zeszedł do kajuty i polecił podać obiad.
I wszyscy swobodniej odetchnęli. Rozjaśniły się twarze oficerów i doktora, który nawet ośmielił się zauważyć — No, wreszcie jest jakoś po dawnemu. Przez te cztery dni panował stan oblężenia!
W czasie obiadu wiatr wzmógł się znacznie, i korpus „Oceanu” drżał pod naporem fal, z szaloną siłą idących bez przerwy. Zdawało się chwilami, że okręt pęka; drżał bowiem i trzeszczał, zsuwając się z potężnej fali na dno wodnej przepaści.
Pod koniec obiadu wbiegł do kajuty, owinięty w ciepły, nieprzemakalny płaszcz, marynarz i raportował:
— Naczelnik warty rozkazał donieść panu komendantowi, że na północnym zachodzie widać żaglowiec, który jest zagrożony. Na jego fokmaszcie[3] sygnał „pomocy”, a grot[4], widocznie, porwało morze. Jaka flaga rozpoznać nie można!
— Ruszaj na pokład — rozkazał Stenersen — i powiedz naczelnikowi, niech podchodzi do żaglowca, a jak będzie blisko, donieść!
— Jest! — odpowiedział, odwracając się, marynarz i szybko wyszedł z kajuty.
— N-tak... — mruknął starszy pomocnik kapitana — nie słodko-to w czasie takiego wichru błąkać się pod żaglami po tej pustyni...
— Pewnego razu — zaczął Stenersen — a było to niedługo po wyjściu mem ze szkoły, zaproponował mi pewien finlandczyk dostarczenie do Pernambuco ładunku fasadowego kamienia i sosnowego włókna dla fabryk papieru, i przywiezienie czerwonego i czarnego drzewa brazylijskiego. Płynąłem więc na żaglowcu, trzysta ton, i uderzył na mnie takiż południowo-wschodni passat, ale to tak, że już zwątpiłem, czy ujdziemy z życiem. Djabli wzięli oba kosze masztowe i kliwer[5], ale na szczęście, maszt wytrwał. Zniosło nas wtedy na południe od zwrotnika, prawie na paralelę portu Rotaro, na bezmała 600 kilometrów na południe od Pernambuco. Miasto to pamiętam znakomicie i od tego czasu zawsze żałuję tych, którzy pod żaglami płyną w tych okolicach.
Z góry dano znać przez telefon: Z lewej burty holenderski żaglowiec. On ginie. Nazywa się „Van-Haagen”. Co robić?
— Zatrzymać maszynę i czekać! — rozkazał Stenersen i powstał z swego miejsca.
— Panowie — powiedział — wykonać musimy niełatwą i odpowiedzialną pracę, i uratować tonących na żaglowcu. My, marynarze, wiemy, że jest to naszym świętym obowiązkiem. Proszę na miejsca, panowie!
I sam pierwszy szybko wyszedł z wygodnej kajuty.
Na morzu wrzało piekło.
Fale wpadały na siebie w szalonej walce, gdyby potężne żmije dźwigały się w górę i, splatając się z sobą swemi pianą okrytemi ciałami, spadały razem w przepaść. Grzmiąc i szumiąc waliły się w dół wysokie wodne góry, i całym potokiem słonych i chłodnych bryzgów i kłębami mgły napełniały powietrze, wzburzone świszczącym, dzikim wichrem, szalejącym z piekielną siłą nad bezgraniczną wodną pustynią. W huku fal bijących w żelazny korpus okrętu, i w wyciu wiatru słychać, zda się, było jakieś głosy złowrogie, to znów wrzask trąb, lub odgłos dalekich wystrzałów. Rzekłbyś, że te fale przyniosły z sobą echa dalekiego boju, i wrząc teraz i wzburzając morze, opowiadają złą opowieść o zniszczeniu i śmierci.
Stenersen jednak nie miał dziś czasu przysłuchać się przerażającej muzyce morza i burzy.
Żaglowiec, podniósłszy wysoko rufę i odsłoniwszy ster, nagle runął przodem w morze i z każdą chwilą coraz głębiej pogrążał się w falach.
— No, to i koniec! — krzyknął starszy mechanik. — Nic nie poradzimy!
— Tak — mruknął Stenersen — to koniec. Woda szybko bierze...
— Ho, już prawie zapada... Pełny bieg naprzód! — krzyknął przez telefon do oddziału maszyn. — Jeżeli spuszczą łódź, może ją chwycimy...
Podczas kiedy „Ocean”, walcząc z silną falą i wiatrem, wolno posuwał się naprzód, żaglowiec coraz głębiej zapadał; kiedy zniszczoną została część burty prawej, wtedy dopiero z rufy spuszczono szybko wielką, ośmiowiosłową łódź. Łódź długo uderzała o boki żaglowca, wreszcie jednak sternik bardzo zręcznym manewrem zdołał rzucić ją na szczyt potężnej fali, która właśnie przeszła przez cały pokład tonącego statku.
— Wspaniale! — z zachwytem wykrzyknął Stenersen i natychmiast świsnął na alarm.
— Przygotować — krzyczał w ucho marynarza — liny i koła! Miotać dobrze! Za każdy udany rzut po 25 koron dam! Szybko!
Pale niosły łódź z piętnastoma ludźmi i wynosiły ją to na sam szczyt, tak, że całą widać było doskonale, to porywały na dno szczelin i dolin wodnych po prostu olbrzymich.
„Ocean” zbliżał się do niej powoli, a morze walczyło z nim, jakgdyby wiedząc, że okręt odbierze falom ofiary.
Szturman, stojący na rufie, złożył dłonie około ust i krzyczał:
— Allo! Kord![6]
Ryży, olbrzymi jak niedźwiedź, marynarz Horłenko, wzniósł rękę, zamachnął i zakręcił zwojem ratowniczej liny. A potem, przechyliwszy się wtył, nagłym rzutem pochylił się naprzód — i wtedy, mimo świst wichru i szum fali, słychać było, jak szeleszcząc i ostro świszcząc, rozwija się i odlatuje silny sznur.

— Trzymaj ko-o-o-niec! — rozległy się nowe głosy, i jeszcze dwie liny poleciały wśród mgły, kłębiącej się nad morzem, gdzie na falach majaczyła łódź i rytmicznie wiosłujący ludzie, ze wszystkich sił dążący do okrętu.

Okrzyki ze statku wzburzyły ludzi w łodzi. Wszyscy tam byli gotowi i czekali na rzut zbawczej liny. Lecz dwie, nie doleciawszy, znikły w wodzie i marynarze z okrętu jęli je zwijać z powrotem. Tylko lina Horłenki dosięgła celu. Chwyciły ją niecierpliwe a zręczne ręce. Długo jednak jeszcze załoga „Oceanu” walczyła z morzem, aż wreszcie — pod wieczór — piętnastu nowych pasażerów znalazło się na pokładzie, witanych ogólną radością, gdyż wszyscy — od komendanta do najmarniejszego chłopca — uznali dzień ten za najradośniejszy w całej ostatniej podróży. Człowiekiem, który tak zręcznie sterował łodzią, był właściciel zatopionego żaglowca, holenderski inżynier górniczy Piotr van-Haagen. Po gorących podziękowaniach za ocalenie, człowiek ten, nie tracąc czasu, zapytał dokąd płynie „Ocean”, i co robi tu, na pustynnych wodach.
Dowiedziawszy się, że okręt płynie do Norwegji, lecz nie ma oznaczonego terminu przybycia, van-Haagen zaproponował Stenersenowi zakontraktowanie okrętu na miesiąc.
— Ja chcę koniecznie — mówił holenderczyk — dostać się na 63 stopień pomiędzy 52 a 53 paralelą południowej szerokości. Holenderscy szyperzy nasi donieśli, że w tych właśnie okolicach zjawiła się nowa, wulkaniczna wyspa. Nie będę też skrywał pzed panem, kapitanie, co mnie tak ciekawi na tym przypadkowo powstałym kawałku ziemi. Szyperzy przywieźli mi, do Amsterdamu, odłamki skał, znajdujących się na tej wysepce. Znalazłem w nich djamenty, i sądzę, że bogata żelazna lawa, która przeszła przez pokład węgla na dnie oceanu, rozpuściła go, a, oziębiwszy się, wydzieliła w postaci kryształów djamentowych. Nasza firma istnieje już lat 600, i lat 600 już szlifujemy drogocenne kamienie. Firma van-Haagenów szlifowała „Zorzę Wschodu” i inne bezcenne i rzadkie egzemplarze djamentów i barwnych innych kamieni. Zorganizowałem przeto wyprawę, lecz nie znalazłszy w Kapsztadzie wolnego okrętu, kupiłem żaglowiec, i ot, widzi pan, jaki los mnie spotkał.
Stenersen przyjął, bardzo zresztą korzystne dla jego towarzystwa, warunki inżyniera, i wkrótce potem „Ocean” skierował się w tę część Indyjskiego oceanu, gdzie znajdowała się nowa wyspa.



VII.
NA WYSPIE DJAMENTÓW.

Stenersen dużo wiedział o południowej części oceanu Indyjskiego, gdzie ze szczególną siłą występuje podwodna działalność wulkaniczna. Nie wątpił, że van-Haagen mówi o tej właśnie części oceanu, tem więcej, że i geograficzne położenie nieznanej wyspy zgadzało się z przypuszczeniem kapitana.
Niedługo myśląc, Stenersen skierował swój okręt na północ, i rankiem następnego dnia wyszedł już ze sfery południowo-wschodniego passatu, po którym zostało tylko słabe wzburzenie, które „Ocean” mógł lekceważyć.
Znalazłszy się na Tuasowem morzu (tak nazywają marynarze wulkaniczną część Indyjskiego oceanu) Stenersen krążył tu w ciągu dwuch dni, szukając śladów nowej wyspy. Nareszcie zauważono na południowym wschodzie wąskie pasmo ziemi.
„Ocean” ostrożnie podpływał do nieznanego brzegu, obawiając się podwodnych skał, i wysłał naprzód łódź dla dokonania pomiarów. Jednakże zgłębnik nigdzie nie sięgnął dna, a przeto „Ocean” podszedł powoli tuż do brzegu wyspy, która, jak olbrzymi słup, wstawała z dna morskiego.
Wyspa ciągnęła się trzy mile z północy na południe, a wszerz około dwuch mil, przyczem poziom jej wznosił się łagodnie od brzegów ku środkowi. To była najzupełniej pustynna masa bazaltów i szarych skał. Przybysze obeszli całą wyspę i nigdzie nie znaleźli śladów pobytu człowieka.
Cała powierzchnia wyspy była pokryta szarym piaskiem, składającym się z drobnych kryształków polnego szpatu, jaspisu, kwarcu, szkła kamiennego i ametystu. Van-Haagen, rozłożywszy na dłoni szczyptę tego piasku, przypatrywał mu się z miną znawcy, i od czasu do czasu z zadowoleniem kiwał głową. Wreszcie, zaczerpnąwszy, wody w przyniesiony przezornie kubek, wrzucił weń piasek, i badał dalej.
— Niech pan spojrzy! — radośnie krzyknął do Stenersena. — Niech pan patrzy! Oto... djamenty! — Stenersen zobaczył wśród ciemnych grudek i złomków różnobarwnych kryształów kilka błyszczących kamyków.
— Oto djamenty! — zawołał znów van-Haagen. — Jakaż to tajemnicza gra światła, jakiż niegasnący blask! Do roboty! Natychmiast do roboty! Ja zobowiązuję się kupić wszystko, co znajdziemy na tej wyspie!
W bagażu van-Haagena, który udało się unieść z żaglowca, były naboje dynamitowe i twarde świdry stalowe, służące do wiercenia w skałach długich otworów, w które zakładano dynamit, celem rozbicia skały. Gorączka holenderczyka, a także jego kusząca obietnica zakupienia od wszystkich znalezionych djamentów, sprawiły, że robota zawrzała natychmiast. Umocniono „Ocean” na wypadek wiatru, i niesłychanie szybko, wedle wskazówek van-Haagena, przygotowano wszystkie urządzenia, potrzebne do wydobywania i rozpoznawania djamentów. Sam van-Haagen z swoją załogą, składającą się z doświadczonych minierów z Johanesburga, rozpoczął w południowej części wyspy niebezpieczną pracę. Przez cały dzień słychać było ogłuszające wybuchy w wyżej położonej części wyspy. Kłęby dymu i pary, wysokie słupy kamiennego pyłu i drobnych odłamków leciały w górę, i cała wyspa drżała, że zdawało się, iż chwieje się już na swej podwodnej podstawie.
Ta ciężka praca trwała trzy dni, poczem dopiero przystąpiono do rozbijania odłamków, i do ich kruszenia, a następnie do przemywania piasku na stołach.
Wszyscy byli zajęci tą pracą — jeden tylko Stenersen nie przyjmował w niej udziału, uważał bowiem, że taka gorączkowa pogoń za bogactwem, nie licuje z godnością marynarza i komendanta okrętu. Włóczył się więc bez celu po wyspie, i zrzadka tylko podchodził do stołów, przy których ustawicznie wybuchały radosne wykrzyki.
I rzeczywiście, około listw, przeciągniętych wpoprzek stołów i zatrzymujących tylko ciężkie cząstki niesionego strugą bieżącej wody piasku, często zapalały się silnym blaskiem okrągłe i podługowate odłamki djamentowych kryształów.
Stenersen musiał zdobyć się na znaczną energję, aby utrzymać zwykłą dyscyplinę na okręcie, i dopilnować prawidłowej zmiany i pracy wart, bowiem wszyscy ludzie jego załogi rwali się do pracy na lądzie. Zdawało się, że ta setka ludzi postanowiła rozgrzebać całą wyspę, zamienić ją w pył i rozrzucić po bezgranicznej równinie oceanu.
Kiedy do końca umowy z van-Haagenem zostało już tylko dwa dni, holenderczyk podszedł do komendanta i powiedział:
— Pańscy pomocnicy i cała załoga powrócą z Antwerpji do domu jako ludzie bogaci, pan tylko jeden nie przyjął udziału w tem wzbogaceniu. Czy więc niedogadzałoby panu przedłużenie naszej umowy i pozostanie tutaj z „Oceanem” jeszcze przez dwa tygodnie? Chętnie podwoję kontraktową opłatę, a po przybyciu do Holandji wypłacę panu osobiście znaczną premję. —
— Proszę mi wybaczyć, ale na to zgodzić się nie mogę — odpowiedział Stenersen. — Po drodze tutaj porozumiewałem się za pomocą telegrafu bez drutu z moim zarządem, który teraz oczekuje mnie w ściśle umówionym terminie. Wobec tego, sam pan to rozumie, zmienić decyzji nie mogę. Co zaś dotyczy premji dla mnie, to otrzymam ją z pewnością od zarządu, z sumy, którą pan za „Ocean” wypłaci. A więc, za dwa dni podnosimy kotwicę. —

Van-Haagen nie spodziewał się innej odpowiedzi od takiego, jakim był Stenersen, marynarza, — więc nie zdziwił się, a tylko smętnie westchnął i odszedł do pracujących. Stenersen zaś, obszedłszy wszystkie zakątki swego okrętu, zszedł znowu na ląd i rozpoczął zwykłą wędrówkę wzdłuż brzegu, obserwując z uśmiechem niezgrabnie uciekające kraby, i wielkie morskie robaki, wypełzające na ostre kamienie przybrzeżne. Myśli zaś kapitana były daleko — tam, gdzie ołowiane, zimne fale, jadowicie sycząc, wpadały na pokryty lodem brzeg niskiej wyspy, — gdzie oczekiwały śmierci zesłane kobiety, kobiety swobodne i harde. Tam, wśród tych nagich skał i lodów, jest ta, którą nad wszystko ukochał, on, wiecznie błądzący po świecie, samotny, nieznający miłości człowiek. A miłość przyszła jakby tylko dla tego, aby obdarzyć go cierpieniem i zmusić do opłakiwania przez całe życie dziewczyny, którą sam odwiózł na przeklętą wyspę.

Nie zastanawiając się nad tem marynarz spostrzegł przecie, że jednak lęk jego o losy dziewczyny nie jest tak wielkim, jakim powinienby być zgodnie z rozważaniem chłodnego rozsądku. Nagle przypomniał sobie także, że zawsze, mimo wszystko, myśląc o pannie Kielland, myślał o niej tak, jakby się już niedługo mieli zobaczyć.
Uświadomiwszy to sobie, Stenersen niechętnie wzruszył ramionami, nie rozumiejąc, skąd się w nim biorą tego rodzaju wrażenia. Lecz oto znowu, znane już a niezrozumiałe uczucie nagłej, głębokiej radości wstało w jego sercu, zarumieniło mu twarz i wywołało uśmiech wesoły.
— Muszę zdobyć swoje szczęście! — zawołał prawie, opanowani nagłą nadzieją — Ocalę ją, kochaną i najdroższą... —
I w porywie tej radości wyciągnął ręce ku południowi, i oczyma duszy ujrzał piękną, pełną rozumu i wewnętrznej siły, twarz ukochanej dziewczyny. Widział ją na czele całej ludności tej smutnej wyspy. To ona szła pierwsza naprzód, to przed nią padały wszystkie przeszkody, wzniesione przez przyrodę, która nie zaznała władzy człowieka. Widział całe wsie maleńkich domków, nad któremi snuł się dym, widział kominy kuźni i warsztatów, i słyszał echa kipiącej działalności i rozumnego, pełnego ukochania pracy życia wygnańców.
Pewność ocalenia, wiara w siły rozumu i woli tych, których sąd generalny wygnał ze społeczeństwa, napełniły duszę Stenersena tak, że stawał się coraz spokojniejszym i obmyślał znowu plan swej działalności.
Był prawie zdecydowanym natychmiast po powrocie do ojczyzny, wszcząć starania o pieniądze na zakup własnego okrętu, aby z ładunkiem towarów ruszyć wzdłuż zachodniego brzegu Afryki do przylądka Dobrej Nadziei, i stąd już przedostać się do wyspy Harveya, aby spróbować, czy się nie uda wywieść ukochaną wraz z wszystkiemi, których tylko zechce ona zabrać, na jedną — z więcej na północ wysuniętych, a rzadziej odwiedzanych wysp, leżących na południu, a bliżej brzegów Afryki.
Oczywiście — nie łudził się nadzieją, że plan taki jest łatwym do przeprowadzenia. Zdawał sobie jasno sprawę, że zebrać kapitał na kupno drogiego, nowoczesnego okrętu — to praca trudna i skomplikowana, sądził jednak, że tylko takie postawienie sprawy jest najrozumniejszem i celowem.
W zamyśleniu — niespostrzeżenie dla samego siebie — doszedł Stenersen do przeciwległego brzegu wyspy, gdzie niedawno van-Haagen przeprowadzał swą niebezpieczną pracę. Wszystko tu było rozburzone i porozrywane. Głębokie jamy i rozpadliny świadczyły o niszczącej sile dynamitu. Ogromne płyty bazaltów i dziurkowanego trachitu, zerwane ze skał wyspy, leżały tu wszędzie, — wszystko zaś drobniejsze, piasek i niewielkie odłamki zostały już odwiezione i oddane do przemywania.
Chodząc pomiędzy temi płytami, które przypominały kamienie cyklopów, lub kamienie najstarszych budowli ludzkości, kapitan siadł na jednej z nich, i wydobywszy nóż, zaczął wydłubywać z ciemnej, pęcherzystej masy trachitu, tkwiący w niej kawałek szkła kamiennego.
To mu się jednak nie udało, albowiem od całej płyty odpadł wraz z tkwiącą w niej miką, wielki kawał, odsłaniając szczelinę z trzema ogromnemi, przezroczystemi kryształami.
Stenersenowi krew uderzyła do głowy.
— A jeśli — błyskawicą przemknęła myśl — a jeśli to także djamenty?
I Stenersen zaczął ostrożnie, kawałek za kawałkiem, drobinka za drobinką, oddzielać kryształy od obejmującego ich trachitu. Praca to była niełatwa, i marynarz złamał oba ostrza swego noża; kryształy jednak odpadły i Stenersen, ostrożnie ułożywszy je w kieszeni, szybkim krokiem ruszył do okrętu.
Znalazłszy się w swojej kajucie, włożył kryształy do szklanki z wodą — jakto wszystkim polecał celem rozpoznania djamentów holenderczyk, — i kryształy zapłonęły żywym blaskiem, którym nie odznaczają się żadne inne minerały.
Teraz nie wstrzymał kapitan głośnego okrzyku radości. Pobiegł znowu na brzeg odszukać van-Haagena.
— Słuchaj pan! — zawołał do holenderczyka. — Jak pan myśli? Czy w tych skałach są wielkie djamenty?
— Z pewnością — odpowiedział van-Haagen, ze zdumieniem patrząc na wzburzonego kapitana. — Teorja krystalizacji diamentów z lawy przewiduje możliwość powstawania choćby bardzo wielkich kryształów, i co do mnie, dojdę nawet do dna oceanu, ale znajdę tak wielkie djamenty, o jakich jeszcze ludzkość nie słyszała. —
— Myślę właśnie, że i ja znalazłem, przypadkowo zresztą, dosyć wielkie okazy djamentów, — niepewnym głosem powiedział Stenersen i pokazał holenderczykowi swą zdobycz.
Ten, skoro tylko spojrzał na nią, zamachał rękoma i zaczął krzyczeć:
— Takich djamentów nie posiada ani jedno państwo! Każdy z nich jest trzy razy większym od „Kulinana”. To skarb! —
A potem długo — z rąk do rąk — przechodziły te kryształy, i załamując słoneczne promienie, jaśniały gorącemi, różnobarwnemi błyskami.
Kiedy — w dwa dni później — „Ocean” szybko płynął wzdłuż wschodniego brzegu Afryki ku Czerwonemu morzu, kapitan okrętu mógł się już uważać za bardzo bogatego człowieka, i śmiało patrzeć w przyszłość, która obiecywała przecież wiele trudu i wiele dni walki.



VIII.
„KAPITAN STENERSEN”.

W pół roku po podróży „Oceanu” z zesłanemi, wyszedł z Hamburga w daleką podróż olbrzymi okręt handlowy, na którego rufie błyszczał biały napis „Kapitan Stenersen”. Sam Stenersen prowadził swój okręt.
Po odstawieniu van-Haagena do Holandji, po upływie trzech miesięcy kapitan otrzymał wiadomość, że grupa kapitalistów zakupuje jego djamenty.
Suma, którą otrzymał, równała się ogromnemu majątkowi, i pozwoliła mu zakupić wspaniały okręt najnowszego typu, naładować go najrozmaitszemi towarami, i zwerbować doświadczoną załogę z ludzi, znających wszystkie morza naszej ziemi.
Wyjście „Kapitana Stenersena” z hamburskiego portu było poprostu zdarzeniem. Tłumy ludzi napełniły nadbrzeżne bulwary, aby obserwować szybki bieg pięknego okrętu, zbudowanego przez najlepszych mistrzów budowy okrętów w Niemczech, a teraz będącego pod rozkazami Stenersena, — szczęśliwca, który przypadkowo stał się właścicielem ogromnego majątku, dorównującego kapitałom kilku światowych firm, które gromadziły swe bogactwa wiekami przedsiębiorczości i pracowitości.
Stenersen zaś, stojąc na szczycie wysokiego mostku kapitańskiego, spokojnym i pewnym wzrokiem patrzał na bogate miasto i cały las okrętowych kominów i masztów. Ciemno-zielona flaga z dwoma łamanemi linjami (znak dalekiej podróży) powiewała nad „Kapitanem Stenersenem”.
Na pokładzie okrętu, wiozącego pełny ładunek, oprócz załogi i oficerów, było także około 400 pasażerów, udających się do północno-zachodnich portów afrykańskich, i dwuch gości komendanta.
Jeden z nich był dawnym przyjacielem rodziny Stenersena. Był — to stary już człowiek, profesor Reinert, znany chemik i lekarz, który przyjął na siebie obowiązki okrętowego doktora.
Stenersen namówił go do tej podróży obiecującej nowe i niedoznane dotąd wrażenia, albowiem cenił Reinerta, jako człowieka zawsze spokojnie myślącego, a także szczerze mu oddanego, który w tej wyprawie na wyspę Harveya mógł oddać wielkie usługi.
Drugim był młody dziennikarz, człowiek śmiały, wesoły i beztroski, Jan Karol Karlsen. Nazwisko jego niedawno stało się znanem na całej ziemi, albowiem ten szalenie śmiały człowiek przewędrował sam jeden ogromną szczelinę, powstałą na terenie Północnego Uralu. Podróż ta zajęła młodemu dziennikarzowi około dwuch tygodni, w czasie których zszedł on na pięć wiorst w głąb ziemi, odkrywszy po drodze morze nafty, z niewyczerpanemi źródłami ropy i górskiego wosku.
Stenersen znał go już dość dawno, jeździli kiedyś razem do Brazylji, gdzie na łódce przedsięwzięli wyprawę w górę Amazonki, i przeżyli razem niebezpieczeństwa, czyhające na ludzi w dziewiczych lasach Brazylji.
Dowiedziawszy się o prawdziwym celu podróży „Kapitana Stenersena”, Karlsen przybiegł do komendanta i głośno, z zapałem wyrażając swój zachwyt, błagał go, aby mu wolno było także pojechać.
Dla marynarza taki towarzysz był poprostu skarbem. Wytrwały, niezwykle śmiały, sprytny i namiętnie wielbiący wszelkie niebezpieczeństwa i przygody, Karlsen mógł być bardzo pomocnym w różnych okolicznościach.
Stenersen jednak w czasie całej długiej podróży był ustawicznie wzburzony i niespokojny, a wzburzenie to rosło w miarę, jak okręt zbliżał się do południowego krańca Afryki. Spieszyć zaś nie było jeszcze powodu. Tam, nad południowym Lodowatym Oceanem, za kołem polarnem, srożyła się jeszcze zima, — a zwarte lodowe pola, milczące i pustynne, które zaczynały się na paraleli wysp Grahama, zamykały dostęp do nieszczęsnych wygnanek, pozostawionych pod władzą polarnej zimy. Czasami od pól tych i lodowych gór odrywały się ogromne słupy, i podchwycone prądem, majestatycznie płynęły na północ jak białe widma z siedliska śmierci, aby powoli topnieć u przylądka Horn, lub przy grupie wysp Buvê.
Przeczekując ten czas przymusowej bezczynności, „Kapitan Stenersen” zarzucał kotwicę w najrzadziej odwiedzanych, zachodnio-afrykańskich portach, i prowadził handel z tuziemcami, i rzuconemi tutaj przez los i politykę europejczykami. Tak więc odwiedzono wyspę Bisagossę, liberyjski port Monrowji, naprzeciw ujścia Nigru, gdzie Karlsen nabył cały kosz glinianych naczyń, napełnionych jadem żmij, pająków i tropikalnych roślin.
Odwiedzono także portugalskie porty wysp Do-Principe i św. Tomasza, sprzedano wiele materjałów sukiennych i emaljowanych naczyń włochom na Fernando-Po, zwiedzono brzeg niebezpiecznej z powodu błot niewysychających Loangi, gdzie częściej spotyka się żmije, niż przeżartych febrą ludzi, i wreszcie odwiedziwszy Benguelę i Mossamedes, gdzie sprzedano resztę towarów, postanowiono oczekiwać wiosny polarnej w angielskim miasteczku portowem Schepmansdorf, leżącem prawie już na zwrotniku Koziorożca.
Zatrzymawszy się w tym porcie i zameldowawszy się miejscowym władzom, Stenersen zdał komendę swemu starszemu pomocnikowi, a sam w towarzystwie profesora Keinerta i Karlsena, zabrawszy z sobą trzech marynarzy i przewodnika, postanowił przedsięwziąć wyprawę w góry Damarskie, oddzielające od Atlantyku bezpłodny kraj hotentotów.
W czasie, o którym mowa, hotentotów niemal już nie było. Przyczyną wymarcia tego, licznego niegdyś i wojowniczego, ludu, były choroby i ciężkie roboty w kopalniach węgla, leżących w północnej Namace i należących do niemieckiej firmy „Johann Kohl i Henryk Mauss”, która była wtedy jednem z najpotężniejszych światowych przedsiębiorstw węglowych. Kraj hotentotów, wyniszczony i wyczerpany, przestał już interesować kulturalnych przedsiębiorców, a przeto był teraz krajem najzupełniej niezorganizowanym, w którym nawet dawne drogi kołowe uległy zniszczeniu, zarosły krzakami, wysokiemi kolozastemi kaktusami i ostrą, wijącą się trawą.
Wszystkie zaś ziemie wymarłego ludu należały teraz do trzech rodów, wywodzących swój rodowód od dwuch rządzących niegdyś dynastyj wodzów, i od kasty kapłanów.
Stenersen chciał poznać okolice Damary, albowiem tu właśnie, w razie powodzenia, w tych pustynnych miejscowościach można było ukryć zesłane na wyspę Harveya kobiety.
Nabywszy konie i wziąwszy przewodnika — ochotnika z Goldessy, Stenersen z towarzyszami ruszył z Schepmansdorfu na wschód, aby natychmiast wejść w głąb gór Damarskich. Wędrówka po równinie, powoli lecz ustawicznie wznoszącej się, i przechodzącej stopniowo w kamieniste wzgórza, nie była zajmująca. Pomiędzy kaktusami i krzakami o twardych, jak skóra, liściach, żyły tylko żmije. To były przeważnie „tajty”, nieruchawe, leniwe żmije około 4-ch metrów długości, z czarnemi kolcami na szarej, łuszczącej się skórze. Czasami w zaroślach dawało się słyszeć głuche, warkliwe grzechotanie, i wtedy przewodnik ze strachu przysuwał się do europejczyków i szeptał:
— „Pimchaj”, grzmiąca żmija... zaraz wyjdzie. —
Lecz żmije nie wychodziły z zarośli i kryły się w nich, przestraszone krokami i rozmową kilku ludzi.
Do samego Otiimbigue podróżnicy nie napotkali ani jednego osiedla tak niegdyś licznych i wojowniczych hotentotów. Zato obraz zniszczenia był najzupełniejszy. Często posuwać się trzeba było przez ciasne przesmyki wśród gór, powierzchnia których była grudami ziemi, zmieszanej z węglowym pyłem. Gdzieniegdzie widne były wejścia do dawno opuszczonych szybów. W nich rosły już Kaktusy, zakładały swoje siecie czerwone pająki „Hain”, i gnieździły się wielkie zielone jaszczurki i małe, zwinne żmije. Cały kraj nosił ślady wysilonej, drapieżnej działalności człowieka, cały kraj był spustoszony i zniekształcony. Zaś obok zrujnowanych lub spalonych dawnych urządzeń widniały, gdyby znak odkupicielskiej ofiary, długie rzędy grobów. Nad niektóremi z nich ocalały jeszcze kamienne i żelazne pomniki i płyty. Na ocalonych gdzieniegdzie deseczkach można było przeczytać nazwiska ludzi, którzy tu zmarli przeszło sto lat temu. Były to nazwiska niemieckie, francuskie, włoskie, hiszpańskie i angielskie.
Stenersen pomyślał, że ci ludzie przyszli tutaj, do kraju biednych, ciemnych tuziemców, przynieśli z sobą śmierć i zniszczenie, i zniszczywszy ziemię niegdyś bogatą, zabrawszy wszystkie jej skarby, umarli, zabici śpiączką, złą febrą, jadem żmij lub zatrutych strzał tubylców, doprowadzonych do rozpaczy.
To złoto — jak zawsze — żądało ofiary.



IX.
PODWODNI ROZBÓJNICY.

Tak więc przekonawszy się, że kraj ten jest zupełną pustynią, której nie odwiedza żaden europejczyk (co było bardzo ważnem dla planów Stenersena), podróżnicy przeszedłszy raz jeszcze przez góry Damarskie, przez Gibson i ziemię Lindericka nie zaznawszy żadnych przygód, znaleźli się znowu na brzegu Atlantyku i w Angra-Pekena zastali już „Kapitana Stenersena”, który wypełniając rozkaz swego komendanta płynął znów na południe.
Doszedłszy do portu Nollosa, okręt robił tu ostatnie przygotowania, uzbrajając się na podróż polarną.
Po tygodniowym postoju w tym mało uczęszczanym porcie „Kapitan Stenersen” podniósł kotwicę i popłynął ku przylądkowi Dobrej Nadziei, skąd, przyjąwszy pełny ładunek węgla, skierował się ku wyspom Buvè starając się uniknąć spotkania z krążącym po tych wodach strażniczym pancernikiem angielskim „Lady Hamilton”.
To jednak nie udało się Stenersenowi, gdyż, w pobliżu 51 paraleli, zobaczył na horyzoncie dymy czterech kominów wojennego okrętu, a wkrótce potem aparat telegrafu bez drutu zaczął wystukiwać słowa sygnałów.
Pancernik „Lady Hamilton” zapytywał, kto jest kapitanem okrętu i dokąd zmierza. Dowiedziawszy się zaś, że statek płynie do wysp Buvè i do wyspy Enderbi, angielski komendant zadał pytanie, w jakim celu w te pustynne części oceanu podąża norweski okręt.
Stenersen, po namyśle, odpowiedział, że statek jest prywatną własnością i odbywa wyprawę naukową, chcąc wedle możności, jak najdalej zwiedzić Południowy Ocean Lodowaty.
— Zgodnie z międzynarodowym prawem morskim — telegrafował Stenersen — nikt nie może przeszkadzać mi w odbywaniu podróży, skoro nie płynę po wodach objętych działaniem wojennem jakiegoś państwa, a tego przecież nie czynię. Wobec powyższego komendant norweskiego okrętu „Kapitan Stenersen” zapytuje komendanta angielskiego pancernika „Lady Hamilton”, na podstawie jakiego prawa angielski komendant pozwala sobie na tego rodzaju pytania?
Telegraf zaczynał dawać sygnały odpowiedzi anglików, kiedy do budki, w której przy aparacie stał Stenersen, wpadł marynarz i zadyszany raportował:
— Naczelnik warty prosi pana komendanta o natychmiastowe przybycie na pokład. —
— Niebezpieczeństwo? — rzucił zapytanie Stenersen.
— Tak jest! Wezwano całą załogę na pokład! — odpowiedział marynarz.
Nie tracąc czasu na zapytania Stenersen szybko wszedł na mostek. Tu stał na warcie doświadczony szturman, który znał wiele mórz, a odbył długoletnią praktykę między Archangielskiem, a rosyjskiemi portami na morzu. Był to już stary człowiek, zawsze spokojny i opanowany, Stenersen więc, zauważywszy na twarzy jego niezwykłe wzburzenie, zdziwił się i zaniepokoił.
— Co się stało, panie Piotrze — zapytał i w tej chwili omal nie krzyknął ze zdziwienia, zobaczywszy, jak ludzie pośpiesznie ściągali pokrowce z czterech szybkostrzelnych armat i na małych taczkach podwozili ku nim pociski. — Co pan robi?! Chce pan z angielskim pancernikiem bitwę zaczynać?! —
— Toby mnie mniej przeraziło, niż to, co już wczoraj widziałem, lecz oczom własnym nie wierzyłem — odpowiedział, pochylając się do ucha komendanta, stary szturman — Nie wiem, co to jest, ale to... straszne... —
— Mówże przecież wyraźnie! — gorączkował się Stenersen — Mruczy coś, a nie kończy... —
— Oto szkła — powiedział Piotr — i patrz uważnie na południowy wschód! —
Stenersen usiadł na krześle, oparł się na poręczach mostku i powoli oglądał morze. Zbliżał się wieczór, i nad morzem błądziły już mamiące mroczne cienie. Lekkie wzburzenie pokryło ocean grubemi zmarszczkami, i na grzbietach niewysokich płaskich fal gdzieniegdzie kołysały się tające kry, zaniesione aż tu wiatrem i prądem, idącym z południa.
Nagle Stenersen zerwał się z miejsca, i omal lornety z rąk nie wypuścił, lecz zaraz się opanował i znowu zaczął szukać czegoś na południowym wschodzie pomiędzy monotonnemi falami i kawawałami topniejącego lodu.
To, co znowu zobaczył, głęboko go zastanowiło.
Jakieś dziwne czarne zwierzę, wielkości, najprawdopodobniej, przeciętnego wieloryba, z ogromną szybkością posuwało się w stronę angielskiego pancernika.
Zwierze to podnosiło za sobą ogromną wysoką falę, i od czasu do czasu wyrzucało cały obłok wodnych rozprysków i białej piany.
— Jakże silnie bije ogonem to zwierze! — wykrzyknął Stenersen.
— To... nie zwierze! — wyszeptał szturman — To okręt podwodny... Ja widziałem go zbliska... On przepłynął tuż koło nas! —
— Zmartwychwstały „Nautilus” pod flagą kapitana Nemo, czy co? — zaśmiał się Stenersen — Chyba ty, staruszku, rumu do herbaty za dużo nalałeś? —
Piotr z rozdrażnieniem wzruszył ramionami.
— Nie czas na żarty, kapitanie — powiedział suchym, urzędowym głosem. — Uprzedzam pana, że znajdujemy się w bezpośrednim sąsiedztwie z jakimś okrętem, zamiary którego są nam zupełnie nieznane. Co mamy teraz czynić, to pan ustanowi. —
— Dobrze, dobrze! — odpowiedział Stenersen — Przypatrzę ja się jeszcze temu okrętowi, czy też wielorybowi, jak mi się wydaje. —
Stenersen mówił to jeszcze wesołym głosem, lecz tajemna trwoga i niezrozumiały lęk przed tym nieznanym obywatelem morskiej pustyni ścisnęły już jego serce.
— Czyżby — myślał Stenersen — taki niezwykły przypadek, jak to spotkanie z jakimś prawie niesamowitym okrętem, miał zniszczyć wszystkie moje nadzieje i marzenia o ocaleniu ukochanej kobiety? To już byłoby okropne!
I z coraz większem wzburzeniem szukał między falami słupów rozprysków i piany, lecz oto nastał już wieczór, i w mrokach majaczyły tylko płynące z prądem lody, z cichym dźwiękiem rozpadające się w drobne odłamki.
Posiedziawszy jeszcze na mostku i przeczekawszy, do chwili, w której mrok pokrył zupełnie morze, Stenersen schodził na dół. Widział słabo błyszczące ognie angielskiego pancernika, i chciał już pójść do aparatu, by zakomunikować anglikom swoje spostrzeżenia, gdy znowu zatrzymał go trwożny krzyk szturmana. W krzyku tym był taki lęk, że Stenersen pędem rzucił się znów na mostek.
Przed nim — w odległości może trzech mil — jaśniał teraz angielski pancernik, gdyby białe widmo. Dwa oślepiająco jasne snopy białego światła zalewały go od wierzchołków masztów, aż do water-linji. Zdawało się, że okręt zastygł w promieniach tego światła, przenikającego wszędzie i przechodzącego nawet przez stalowe boki pancernika.
Lecz wkrótce wzdłuż burty wybuchły czerwone ogniki, i huk armat ciężką falą dotarł do norweskiego okrętu. Prawie równocześnie ognie pogasły; snopy światła zjawiały się teraz na różnych częściach pancernika, a kiedy ostatecznie pogasły, zaczął znowu pracować telegraf w budce „Kapitana Stenersena”, i z „Lady Hamilton” dano sygnał o niebezpieczeństwie i o pomoc.
— Pancernik tonie! Pomóżcie! — stukał aparat. Przerażenie owładnęło Stenersenem, że ledwie trzymał się na nogach, obezsiliła go nagła słabość. Wreszcie jednak opanował się, uchwycił tubkę telefonu i dał rozkaz:
— Najszybszy bieg! —
A zwróciwszy się do steru, Stenersen kiwnął głową w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą jasno świeciły ognie i rzucił tylko jedno słowo:
— Tam! —
— Jest! — odpowiedzieli sternicy, i okręt szybko zwrócił się na południowy wschód.
— Dać sygnał, że idziemy na pomoc! — krzyknął komendant do stojącego w dole wartownika — Zapalić reflektory! —
— Bez światła podejdziemy niezauważeni — powiedział starszy szturman, podchodząc do komendanta — a któż wie, czy te podwodne łodzie nie rzucą się i na nas? Lepiej bez światła... —
Stenersen nie chciał zaprzeczać, chociaż nie zgadzał się z Piotrem, nie wierząc, aby te podwodne łódki, jeśli to były rzeczywiście łodzie, a nie jakieś nieznane jeszcze potwory wód polarnych, — nie zrozumiały manewru. Jednakże, nie chcąc powiększać uczucia strachu wśród załogi, Stenersen rozkazał pogasić nawet boczne światła i sygnał na fok-maszcie[7].
Pełnym biegiem, drżąc od potężnej pracy maszyny, płynął „Kapitan Stenersen” na pomoc angielskiemu pancernikowi. W głębokim mroku nocy jaskrawo świecił rząd oświetlonych okienek lewej burty.
Już można było widzieć odbicie świateł pancernika w wodzie, kiedy nagle oślepiająca smuga światła przecięła ciemności, błyskawicą przesunęła się wzdłuż korpusu angielskiego okrętu, runęła potem w bok i, znieruchomiawszy, oświetliła okręt norweski.
— Zobaczyli nas — wyszeptał Piotr. — Może posłać kanonierów do armat? —
— Ludzie do prawoburtowych armat! — krzyknął Stenersen — Pogotowie! —
— Jest! — odpowiedział natychmiast bosman prawej burty — Ludzie do prawoburtowych armat! —
Reflektor, świecący jakgdyby z pod wody, nagle zgasł, lecz morze wokoło pancernika wyraźnie świeciło. Na tle tej świecącej wody okręt wyglądał jak czarne, nieforemne pudło. Trwało to jednak zaledwie przez mgnienie, i oto nagle powietrzem wstrząsnął wybuch ogłuszający. Słupy ognia, dymu i pary wzbiły się pod obłoki, zaświstały w powietrzu odłamki żelazne, i uderzyła w bok norweskiego okrętu wysoka, trwożna fala. Na oświetlonej powierzchni morza czerniały potworne odłamy pancernika, a wśród nich, rozcinając fale i niszcząc nędzne ostatki okrętu, poruszały się szybko nie znane jakieś dziwotwory. Wysokie potężne grzbiety, jak tarany, wciskały się w żelazo zniszczonych pancerzy i krajały je, gdyby nożami. Niekiedy na tych grzbietach zapalały się reflektory i oślepiały niemal patrzących nato ludzi.
Dwa albo trzy ludzkie głosy usłyszał Stenersen z morza. To krzyczeli tonący angielscy marynarze. Głosy ich jednak, pełne grozy i lęku, umilkły dziwnie szybko. Powierzchnia morza już była czysta. Lecz świeciła jeszcze, oświetlając słabo dwa dziwotwory. Stały one teraz tuż naprzeciw, blisko norweskiego okrętu. Grzbiety ich na dwa metry wystawały z wody, a jaskrawe oczy rzucały snopy oślepiających promieni wprost na płynący okręt. Jakaś grożąca ostrożność i pełne niespodzianek milczenie było w tych dwóch podwodnych potworach.
— Zatrzymać maszynę! — krzyknął komendant.
— Przełożyć ster na prawo i iść na dawny kierunek! — rozkazał sternikom.
— Jestl — odpowiedzieli i starannie a szybko wykonali rozkaz, z radością uciekając przed temi tajemniczemi istotami, tak niespodzianie zjawiającemi się z głębiny pustynnego, zimnego morza.
A kiedy już „Kapitan Stenersen” ostatecznie płynął w dawnym kierunku, i zwrócił się do nie znanych statków rufą, tajemnicze potwory, jak wilki, ruszyły za okrętem. Szły tak blisko, że widać było jak fale i kry lodowe rozbijały się o ich potężne grzbiety. Przy wyspie Enderbi Stenersen zarzucił kotwicę. Tu zostawionym był na brzegu zapas węgla, który zabrawszy „Kapitan Stenersen”, ruszył na południe, i już wieczorem znalazł się za południowem kołem polarnem.
Minąwszy wyspę, statek niemal natychmiast wpłynął w sferę gęstych pływających lodów, które jednak były tak połamane i rozbite, że okręt dość szybko sunął na południe, nie napotykając poważniejszych pszeszKód.
W trzecim dniu podróży (licząc od wyspy Enderbi) sfera lodów nagle się skończyła. Morze było czyste, i nigdzie nie zauważono żadnych śladów niedawnych strasznych towarzyszy, którzy albo powrócili na północ, albo też pogrążyli się w głąb oceanu.
Profesor nie interesował się iuż losem „podwodnych rozbójników”, jak ich nazwał.
— Nie zatopili nas tak, jak biedną „Lady” i zato dziękuję — mówił — a teraz nie tęsknię za niemi... —
Z termometrem w ręku nie odchodził już prawie dwa dni od burty, i ustawicznie badał temperaturę wody.
Wreszcie, wieczorem trzeciego dnia podróży, wszedł do kajuty, w której odpoczywali pijąc herbatę Stenersen i dziennikarz, i powiedział:
— Niema wątpliwości! Te niezrozumiałe ciepłe prądy z południa, które uważają za zawrót brazylijskiego prądu, dochodzącego aż tutej głębinami morza, teraz łatwo można zrozumieć. To poprostu samodzielny prąd ciepłej wody, idący z południa, z południowej sfery... —
— Co? — zakrzyknął Stenersen — ciepły prąd ze sfery największych mrozów, wiecznej śmierci i pustyni!? —
— Tak, — kiwnął głową profesor. — To dziwne i niezrozumiałe do tej chwili, ale to, niewątpliwie, tak! Im dalej na południe tem jest cieplejsza woda tego prądu. —
— Nie mam gotowej teorji o pochodzeniu polarnego ciepłego prądu — mówił dalej profesor — ale proszę wyobrazić sobie taki wypadek, że Teror i Erebus nagle się rozerwały i lawa z ich kraterów nieprzerwanym potokiem wpadła w morze. Czy nie zaczęły by tajać lody, i czy nie powstałoby regularne przesuwanie się ciepłych wód z południa na północ? —
— Jednakże — zauważył Stenersen — jakkolwiekbądź powinny były być zauważone jakieś nowe zjawiska, a czyż tak jest? —
— To jednak nie tak! — odpowiedział profesor — Przypomnę panu o takim-że prądzie, pochodzenie którego także zostało niewyjaśnionem, a także o dziwnych jaśnieniach nad horyzontem Antarktydy. Przecież jaśnienia te nie pojawiają się w perjodzie zórz polarnych i zresztą różnią się od nich najzupełniej. Nie chcę, oczywiście, twierdzić, że dzieją się tu, w polarnej sferze, rzeczy nadprzyrodzone, zdaje mi się jednak, że zbyt szybko uznano te przestrzenie za zbadane i nie zajmujące. —
Na tem zakończyła się rozmowa, albowiem przybyły marynarz zaraportował o zauważeniu na południe dalekiej jeszcze ziemi.
Zbliżano się więc do wyspy Harveya...



X.
NA WYSPIE HARVEYA.

Niepodobna opisać wzburzenia Stenersena. Chociaż do ledwie widocznej na horyzoncie ziemi było jeszcze niemniej czterech godzin biegu, Stenersen zastąpił naczelnika warty, i sam objął komendę nad okrętem.
Rozkazał zwiększyć szybkość, rozwinąć wszystkie sygnałowe flagi i witać wyspę wystrzałami z wszystkich armat.
Poprzez kłęby białego dymu, ścielącego się po powierzchni spokojnego morza, coraz wyraźniej widać było jakby przybliżającą się ziemię.
Zdawało się Stenersenowi, że widzi już na brzegu wysoki słup z napisem o wyspie zesłania, i czekał i marzył, że tak, jak wtedy w dzień odjazdu — i teraz ktoś przywita go sygnałem z brzegu.
Lecz ziemia była coraz bliżej, słup z czarną deską było już widać dobrze, a brzeg pozostawał wciąż zupełnie pustym. Nie można było zauważyć ani ludzi, ani nawet dymów, ani żadnych oznak życia w tej pustyni.
— Poginęły... wszystkie zginęły... — jęknął marynarz i długo z rozpaczą patrzał na martwy brzeg.
Wreszcie, nieco się uspokoiwszy, posłał marynarza po profesora.
— Tam wszyscy pomarli... — wyszeptał, wskazując ręką na ziemię.
Reinert milczał. Wreszcie wzruszył ramionami i powiedział:
— Trudno było przypuszczać inaczej... chociaż, kto wie: być może, że się scnroniły w głąb wyspy, aby uniknąć ataków ostrego, morskiego wichru. Nie rozpaczaj przecież natychmiast! Należy zwiedzić wyspę... —
Lecz w głosie starego przyjaciela nie słyszał dziś Stenersen zwykłej pewności i wiary; było widocznem, że profesor nie wierzy w możliwość ocalenia zesłanych. Okręt tymczasem zbliżał się do brzegu.
Komendant rozkazał dać jeszcze jedną salwę, ale i teraz wystrzały pozostały bez odpowiedzi i nikt nie zjawił się na brzegu.
Był już wieczór, kiedy okręt zarzucił kotwicę u wyspy Harveya, zatrzymawszy się naprzeciwko słupa, postawionego na rozkaz komendanta angielskiego pancernika. Stenersen chciał natychmiast zejść na brzeg, lecz profesor zatrzymał go.
— W takim razie proszę mi dać coś na sen, w przeciwnym razie w nocy rzucę się do morza — ponuro rzekł Stenersen.
— Czas do wschodu słońca spędzimy razem — odpowiedział uczony — zobaczymy, co tu się dzieje nocną porą i posłuchamy. Bywa to nieraz nader pouczającem. —
I, rzeczywiście, kiedy cała załoga udała się na spoczynek, a na mostku pozostał tylko dyżurny wartownik, dwie czarne, w ciepłych futrach, postacie powoli przechadzały się po pokładzie. To byli: komendant i stary chemik.
Obaj milczeli, i tylko zrzadka błyskały ogniki ich papierosów. Na niebie świeciły blade gwiazdy i lekko mrugały. Mróz tężał wśród nocy i trzeszczały pękające lody, i dźwięcznie uderzały o łańcuch kotwicy i żelazną ochronę zewnętrzną statku.
Była już północ, kiedy do przechadzających się po pokładzie przyjaciół podszedł Karlsen. I on był podniecony oczekiwaniem, i on drżał o los zesłanych, i żałował Stenersena, któremu przecież nic nie mógł poradzić.
Przez całą noc, pełną tajemniczych głosów i dźwięków, chodzili we trzech po pokładzie, męcząc się myślami złemi i ciężkiemi, jak te fale, co bez przerwy lizały boki okrętu.
Kiedy nareszcie błysnęły pierwsze promienie bladego słońca, łódź już była gotowa, naładowana łyżwami, namiotami, lekkiemi saniami, odzieżą, zapasami żywności i bronią. Druga łódź przewiozła aerosanie i zapas benzyny.
Oddawszy komendę nad okrętem Piotrowi, Stenersen wydał rozkaz, aby w razie, jeśli pierwsza wyprawa nie powróci w przeciągu dwuch tygodni, wysłano 10 ludzi załogi na poszukiwania.
Była godzina ósma, kiedy pięciu ludzi, przywiezionych z „Kapitana Stenersena”, pozostało na brzegu, pod słupem z angielskim napisem.
To byli: targany niecierpliwością i trwogą Stenersen, spokojny i zadumany profesor i zawsze pełny życia, żądny przygód Karlsen. Dwuch marynarzy, Jan Gude i Karol Simonsen przygotowywali sanie, układając na nich bagaż i przywiązywali go jak najmocniej.
Kiedy wszystko było gotowem, Stenersen podszedł do aerosani i poprosił, aby wszyscy zajęli miejsca. Profesor i dziennikarz usiedli w tyle poza Stenersenem, który zajął miejsce u steru, marynarze zaś usiedli na bagażu, złożonym na ładownych saniach, przymocowanych do aerosani mocnym łańcuchem.
Równa śnieżna powierzchnia pozwoliła na rozwinięcie znacznej szybkości, i aerosanie, hucząc, szybko posuwały się naprzód, zostawiając za sobą kłęby śniegu i drobnych igieł lodowych.
Po półgodzinnej jeździe Stenersen niespodziewanie zatrzymał maszynę i zeskoczył na twardy śnieg.
— Nie mogę dłużej! — zawołał — Przejechaliśmy już około dziesięciu kilometrów, i nigdzie, nigdzie nie zauważyłem nawet śladu pobytu ludzi, żadnych składów, żadnych urządzeń! Nic i nic! —
— Ślady zasypać mógł już dziesięć razy śnieg i pokryć lód, i w tem, mój przyjacielu, niema nic dziwnego — zauważył Reinert. — Daleko ważniejszą jest druga okoliczność... Można jednak przypuszczać, że te nieszczęśliwe udały się dalej w głąb, zabierając ze sobą wszystko to, co z takiem przewidywaniem przywiozła dla nich międzynarodowa eskadra. Naprzód! Naprzód! Jeszcze jest nadzieja! — Więc znowu nad śnieżną pustynią skłębiała się lodowa mgła, a wśród niej pędziły dalej w głąb wyspy aerosanie. Równina zaczęła wznosić się w górę, i motor pracował wolniej i głośniej.
Zbliżano się do gór, leżących na południowym zachodzie, a im wyraźniej było je widać, tem silniejszem stawało się wzburzenie Stenersena. Bo napróżno szukał oczyma jakichkolwiek oznak ludzkiej bytności, napróżno oczekiwał na powitalny okrzyk radosny. Dziewiczo-biała, błyszcząca w promieniach porannego słońca równina była milcząca, i, zdawało się, że nigdy noga człowieka nie deptała tego śniegu i żaden głos nie przerywał ciszy, powstałej wtedy, gdy z mroków chaosu wyłaniały się, gdyby mętne majaki, gdyby mgły, całe światy.
Palce marynarza wpijały się w skórę obszycia koła sterowego, a wzrok biegł tam, ku przybliżającym się górom, za któremi, być może, znalazły sobie schronienie zesłane, a między niemi ona, ukochana dziewczyna.
Droga stawała się stromą. Pasażerowie aerosani i marynarze, nałożywszy narty, ruszyli dalej pieszo, a Stenersen zaczął szybciej wjeżdżać na pochyłą górę.
Około południa podróżnicy byli już na szczycie łańcucha.
Niewysoki występ górski zakrywał teraz przed niemi widok.
Stenersen, zostawiwszy maszynę, pobiegł po nagich, szarych kamieniach, ślizgając się i potykając. Kiedy wreszcie znalazł się na szczycie, ujrzał w dole, u podnóża stromo schodzących na południe gór, dolinę, ze wszystkich stron zamkniętą górami.
Na dnie tej doliny widniało miasto.
Długie rzędy większych i mniejszych domów ciągnęły się na przestrzeni dwuch albo trzech kilometrów kwadratowych, zbudowane wzdłuż promieni wielkiego koła, z placem w jego centrum.
Niektóre z tych domów przypominały koszary, jakie budują zazwyczaj na dalekiej północy, gdzieś tam na Kamczatce, czy też na Alasce. Większość zaś budowli były to oddzielne domki, z których część do połowy zapadła w ziemię.
Stenersen długo patrzył na to dziwne miasto, rozłożone na dnie wielkiej kotliny, kiedyś, prawdopodobnie, będącej kraterem wulkanu, i czekał, ze drżeniem czekał na pojawienie się ludzi lub dymu nad dachami.
Wydostał wreszcie szkła i podniósł je do oczu.
I nagle patrzący na niego zdołu Reinert i Karlsen spostrzegli, że Stenersen jakby usiadł, zachwiał się gdyby od wielkiego ciosu, i nagle potoczył się wdół, nie wydawszy głosu.
Kiedy doń dobiegli — leżał już blady i nieruchomy, a z głębokiej rany na głowie sączyła się cienka struga krwi.
Minęła bardzo długa chwila, zanim zdołano przywrócić mu przytomność.
— Tam... tam... one spłonęły... — słabym głosem wyszeptał i znowu zamknął oczy.
Reinert uznał te słowa za objaw gorączki i zaczął uważnie badać chorego, a tymczasem marynarze ustawiali potrójny namiot z piecem, przygotowany specjalnie dla polarnej wyprawy.
Dziennikarz zaś, zawsze ciekawy i żądny wrażeń i niebezpieczeństw, udał się na zwiady, chcąc sprawdzić wypowiedziane przez marynarza słowa.
Profesor badał uważnie Stenersena, i wkrótce przekonał się, że marynarz nie rozbił się poważnie, a omdlał jedynie wskutek uderzenia głową o lód albo kamień. Kiedy chorego przeniesiono do namiotu, rozebrano i ułożono w pościeli, profesor surowo zakazał Stenersenowi poruszać się i rozmawiać i dał mu silny środek na sen, który wkrótce pogrążył marynarza w głębokim śnie i zapomnieniu. Zauważywszy to, profesor cicho wyszedł z namiotu, i starannie zamknąwszy wejście, rozkazał marynarzom ustawić drugi namiot dla pozostałych, albowiem choroba komendanta zmusi ich, zapewne, do przebywania w tem miejscu przez dwa, lub trzy dni. Korzystając z samotności, profesor zamknął się w kajucie aerosani i rozpoczął porządkować myśli swe i spostrzeżenia, zapisując najważniejsze w grubej książce notatkowej, z którą nie rozstawał się nigdy.
Tymczasem młody dziennikarz dostał się już na szczyt góry, wieńczący łańcuch, i zobaczył miasto, równemi linjami rozłożone na dnie podobnej do krateru kotliny.
Nie tracąc czasu na szczegółowe badanie, Karlsen zaczął szybko schodzić z dosyć stromych północnych zboczy górskiego grzbietu, — wkrótce dostał się na równinę, i teraz bardzo szybko mknął na nartach ku miastu.
Mróz był znaczny, lecz wiatr tu nie dochodził, i Karlsen posuwał się coraz prędzej. Pochyliwszy się zapamiętał się w tym biegu, mimo, że powietrze silnie biło w jego twarz, i paliło skórę lodowatym tchnieniem. I dopiero, kiedy już ujrzał czarne grudy pierwszych budowli, zwolnił nieco biegu. Odpocząwszy i swobodniej oddychając, zaczął się rozglądać.
Wokoło stały czarne, odymione, napół zrujnowane domy, i patrzały pustemi oknami na biały śnieg i na tego samotnego człowieka, beztrwożnie tu przybyłego.
Domy były spalone.
Stenersen mówił prawdę.
Jakiś straszliwy pożar szalał w tem drewnianem mieście, i wypełnił swoją groźną pracę.
— Co się stało? — raczej z ciekawością, niż z żalem pomyślał Karlsen — Jakże mogły te kobiety, pełne energji i męstwa, pozwolić na zniszczenie miasta? Tu musiały być, najprawdopodobniej, jakieś zewnętrzne a mocarne przyczyny... —
Myśląc nad tem, dziennikarz postanowił wejść do jednego z domów, mniej od innych zrujnowanego. Był to długi, jednopiętrowy budynek z rzędami małych, wąskich okien, obłożony po wierzchu drewnianego budulca wojłokiem i grubym kartonem. Spaliła się tylko prawa część jego, lewa zaś, przypadkowo snadź, ocalała.
Karlsen wszedł do obszernego przedpokoju, gdzie natychmiast ujrzał leżące ciało młodej kobiety. Skamieniała twarz z odkrytemi nieruchomemi oczyma zachowała wyraz ostatniego przerażenia i grozy, i groza ta udzieliła się dziennikarzowi.
— A jeśli to właśnie ukochana Stenersena? — zaszeptała głęboko w jego duszy trwożna, męcząca myśl — Nieszczęście! —
Dotknęł ręki leżącej. Ta ręka była twarda, jak kamień. Polarny mróz zamienił w lód, w skałę młode, pełne życia ciało.
Wszedłszy do pierwszego pokoju, Karlsen zobaczył cztery łóżka, na których spały snem wiecznym stare kobiety.
Widocznie tylko ta, leżąca w przedpokoju, obudziła się i chciała uciekać, lecz śmierć dościgła ją, zniekształciła twarz przerażeniem, i uczyniła ostatnią jej godzinę cięższą, niż koniec starych mieszkanek tego domu, zabitych nagle w czasie snu. Lęk wypędził Karlsena z tego domu trupów, tak, że swobodniej odetchnął dopiero na ulicy. Domy, spalone i porozwalane, okrążyły go ze wszystkich stron i zagadkowo patrzyły nań pustemi oknami, gdyby czerepy głębokiemi bezocznemi czeluściami. Uczucie strachu władczo zapanowało nad dziennikarzem, który przecież nie raz patrzył śmierci w oczy, nie raz się z nią bawił. Lecz teraz czuł przedziwnie, że tu gdzieś czyha nieznane niebezpieczeństwo, i cieszy się jego lękiem.
Chciał uciekać stąd na oślep, zamknąwszy oczy i zatkawszy uszy, ażeby nie usłyszeć, jak coś straszne rzuci się za nim w pogoń.
Jeżeliby nagle z poza rogu ukazał się legendarny dziwotwór, gdyby zjawa najpotworniejszej wyobraźni, Karlsen przywitałby go krzykiem radości. Jemu, żywemu, straszno było w tem morzu milczenia, w mieście umarłych, wśród ruin, gdzie, zdawało się, krążą blade mary pomarłych i zabitych.
Lecz dziennikarz zapanował nad sobą, i postanowił nawet obejrzeć wszystko wokoło, aby móc ułożyć plan działania, i opowiedzieć wszystko staremu chemikowi.
Poszedł więc dalej w głąb szerokiej ulicy, coraz przyspieszając kroku i uważnie oglądając się na wszystkie strony. Wkrótce, przebiegłszy kilka ulic, doszedł do wniosku, że całe miasto padło ofiarą niszczącej siły gwałtownych płomieni, które niezwykle szybko przeleciały nad miastem.
Na ulicach nie było ani jednego trupa, i tylko w jednem miejscu, oparłszy się o ścianę domu, stała, jak widzenie, staruszka z rozwiewającemi się na fali wiatru siwemi, długiemi włosami. Najwidoczniej katastrofa nastąpiła w nocy, w czasie snu, i ludność zginęła w domach.
Na końcu ulicy zaczynała się równina, na której śnieg głęboki pokrył już wszystkie ślady, jakie mogła zostawić ludność zniszczonego miasta. Mając po lewej stronie pierwsze budowle, stojące na skraju miasta, dziennikarz postanowił okrążyć całe miasto, ażeby zobaczyć, czy było całe objęte pożarem, czy też ogień oszczędził choć część jego. Przebył już około dwuch kilometrów, gdy zdala od budowli zauważył na skłonie wzgórza rząd równych pagórków, ciągnących się w odstępach wzdłuż pochyłości.
Ciekawość skłoniła go do obejrzenia tych dziwnych pagórków, budzących smutne przypuszczenia.
Pagórki te jednak pokryte były zamarzłym śniegiem, tak, że przekonać się, co znajduje się pod niemi, nie było rzeczą możliwą. Karlsen chciał już ruszyć z powrotem, gdy nagle zauważył błyszczącą w słońcu żółtą deskę, umieszczoną pomiędzy dwoma wzgórzami.
Podszedł i zadrżał.
Na wyheblowanej starannie desce wyryto napis:
„Tu pochowano ofiary listopadowej katastrofy w liczbie 3.000”
Teraz już Karlsen nie wątpił, że to jakieś straszliwe, żywiołowe katastrofy spadały na to przeklęte, zapomniane przez kulturalną ludzkość, miasto, i że pożar, które je zniszczył, dokończył i zamknął koło męki, gubiąc zesłane kobiety.
— O, przeklęci obłudnicy! — krzyknął Karlsen i pogroził komuś znienawidzonemu pięścią. —
Mordercy! Łotry! — I ruszył znów ku miastu.
Długo jeszcze błądził po martwych ulicach, zaglądał do większych domów, lecz wszędzie, prócz trupów młodych i starych kobiet, niczego nie zauważał. Nie było wątpliwości. Nieszczęsna ludność miasta wymarła.
Karlsen, nie oglądając się już, i czując za sobą pogoń szalonego, okrutnego lęku, wracał do obozu swoich towarzyszy.
Po dwuch godzinach, kiedy już słońce bryznęło krwią na śniegi i lody, i olbrzymią kulą powoli znikało w morzu, dziennikarz przy pomocy rzuconego mu sznura wdarł się na grzbiety starego krateru.
— Jakaż zgroza! Jakaż zgroza! — powtarzał, wskazując Reinertowi południe, gdzie stało milczące, tające śmierć nieznaną, spalone miasto.
— Nie czas na przerażenie! — brutalnie niemal odpowiedział stary chemik — Należy zapomnieć o wrażeniach, a działać szybko i zdecydowanie. —
— Co się tu stało? — pytał dziennikarz chwytając profesora za rękę — Co z Stenersenem? —
— On, Da szczęście, śpi jeszcze. — powiedział Reinert — A my zaraz musimy się naradzić, aby wiedzieć, co robić. W czasie pańskiej nieobecności zaszło coś ważnego. Jeden z marynarzy badając okolicę, znalazł w szczelinie skały notatkę. —
— Notatkę? — krzyknął Karlsen.
Reinert podał mu niewielki kawałek papieru z kilkoma, snadź pospiesznie, napisanemi słowami:
— Nie wiem... Czy nas znajdziecie... Giniemy tysiącami... Oni znów do nas idą... Oni... —
Tak pisał autor notatki po norwesku.
— Czy to pisała ona? — zauważył szeptem Karlsen.
Profesor wzruszył ramionami i milcząc skinął głową.
Dziennikarz zaczął opowiadać szczegółowo o tem, co widział w mieście trupów. W czasie jego opowiadania wszedł do namiotu cicho Stenersen.
Był blady, a w białej opasce na głowie wyglądał istotnie, jakby przybył z grobu. On wysłuchał opowiadania Karlsena, i słuchał do końca tej strasznej opowieści o spalonem mieście i wielkim obok cmentarzu.
— Czy nie zauważył pan śladów jakichkolwiek istot? — zapytał wreszcie profesor, chwytając się za głowę.
— Nie! — krzyknął po chwili — Ja oszaleję! Jakże tu mogą być istoty, skoro nawet polarne ptaki i ryby zjawiają się tutaj tylko w czasie krótkich, letnich miesięcy! Nie! To majaczenie... —
Wzburzenie profesora udzieliło się zaraz Stenersenowi.
Oczy jego zaświeciły trwożnym ogniem, i zadrżały pobladłe wargi.
— Dlaczego o to pytasz? Dlaczegoś tak wzburzony?! — rzucał pytania — Mówże! Ja zniosę wieść najgorszą, ale muszę wiedzieć wszystko, wszystko! —
Profesor spojrzał na Karlsena, a znalazłszy w jego oczach odpowiedź, wydobył notatkę i oddał ją marynarzowi.
Stenersen długo wpatrywał się w ten kawałek papieru z krzywemi, bezładnemi literami, zmarszczył brwi i z wytężeniem myślał.
— Ta notatka pisana dla mnie... — wyszeptał — Lecz któż są „oni”? Czyż to nie majaczenia? Czy nie majaki chorej wyobraźni? Dlaczegóż tak daleko od miasta znalazła się ta notatka? —
Lecz nikt na te pytania nie mógł dać odpowiedzi.
Już było zupełnie ciemno, kiedy milcząc wrócili wszyscy do namiotu, aby się ogrzać i odpocząć przed jutrzejszym dniem, albowiem postanowiono zejść w dolinę, obejrzeć miasto i znaleść przyczynę pożaru i zguby miasta.
Kiedy po kolacji zgaszono w namiocie ogień, nagle milczący dotąd Stenersen przeraźliwie krzyknął.
— Prędzej, prędzej ognia! — krzyczał.
I gdy zapłonęła pochodnia, Reinert i Karlsen ujrzeli twarz jego straszliwie wykrzywioną przez strach.
— Pamiętacie? Pamiętacie? — charczał Stenersen, drżąc i chwytając się za gardło — Dziennik Jerzego Grengmouta? Dziennik Grengmouta? On także widział kogoś... on ich przyzywał... i zginął niewyjaśnioną, zagadkową śmiercią... To straszne!
Milczeli wszyscy, przerażeni wspomnieniem o sprawie, dawno już zapomnianej.



XI.
POLARNY TWÓR.

Na drugi dzień rankiem trzej przyjaciele rozpoczęli podróż.
Obóz pozostał na dawnem miejscu, marynarze zaś otrzymali rozkaz przebywania w pobliżu, i — wrazie niebezpieczeństwa — sygnalizowania wystrzałami.
Przez miasto przeszli szybko, nigdzie się nie zatrzymując, czego szczególnie domagał się Reinert, niespokojny o Stenersena, rozpacz którego rosła z każdą godziną.
Męczony trwożnemi myślami, zrodzonemi przez krótką notatkę, pełną lęku i grozy, Stenersen nie mógł się zdobyć nawet na minutę spokoju. Chciał iść dalej i dalej i prędzej, a sam nie wiedział, czy to nadzieja czy rozpacz pędzą go ku niewiadomemu końcowi. Trzej ludzie, zakutani w futra, jak majaki czy zwierzęta, czujące za sobą pogoń, mknęli w milczeniu przez martwe miasto, zostawiając za sobą tylko wąski ślad nart.
Profesor jednak, podążając za swemi młodemi towarzyszami, z natężeniem rozważał, skąd należy rozpocząć poszukiwania pozostałych przy życiu kobiet.
— Miasto nie gra dla nas roli — rozważał profesor. — Nie było w niem tych, o których tak niejasno mówi notatka... „Oni” przyszli później... już po tem, gdy na cmentarzu za miastem wyrosło trzy tysiące grobów... Lecz któż „oni”? Ludzie? Zwierzęta? Majaki strasznej nocy polarnej? —
Odpowiedzi nie było. I to drażniło uczonego. Rozum jego, nawykły do stwarzania hipotez i naukowego ich rozbijania, nie mógł teraz znaleść ani jednego punktu, z którego możnaby wysnuć jakieś wnioski.
Kiedy minęli miasto, a przed sobą ujrzeli cmentarz, profesor zatrzymał spieszących przed nim towarzyszy, ażeby się naradzić co do dalszych kroków.
— Musimy się rozdzielić — powiedział. — Każdy z nas musi zbadać część równiny, rozciągającej się od miasta aż do przeciwległych skłonów krateru. Ja biorę na siebie leżący wprost przedemną odłam z cmentarzem. Wy zaś zbadajcie część wschodnią i zachodnią. Punkt zborny tam, ot na tym wierzchołku!
Mówiąc to, Reinert wskazał swą laską ostry ząb wierzchołka, wznoszącego się nad górami, okalającemi dolinę i miasto, lodowym, martwrym wieńcem.
Postąpiono zgodnie z radą profesora. Karlsen i Stenersen odbiegli bardzo szybko, profesor zaś zrównawszy się z pierwszym rzędem mogił cmentarza, natychmiast się zatrzymał. Walczyły w nim dwa uczucia: tradycyjne poszanowanie zmarłych z silną żądzą otwarcia mogiły, i zbadania przyczyny śmierci ofiar pierwszej katastrofy. Zaczął już nawet wyciągać z za pasa topór, lecz nagle się rozmyślił, topór na nowo zasunął, mrucząc:
— Przypuśćmy, że zrozumiem przyczynę śmierci, lecz... kto są „oni”? Przecież to ich trzeba odszukać! —
Mrucząc, i z przyzwyczajenia głośno rozważając, stary chemik powoli posuwał się w górę po pochyłem wzgórzu, skąd prawdopodobnie, można było widzieć znaczną część równiny. Marsz ten był trudny i starzec się zmęczył.
Dostawszy się na szczyt, Reinert, stwierdził, że zejście nie będzie łatwem i postanowił nieco odpocząć.
Usiadł na śniegu, i przez szkła zaczął oglądać równinę, rozciągającą się — bez żadnych nierówności — aż do kamienistych wzgórz na południu. Milczenie i ogromny spokój władczo tu królowały, i oczy męczyły się szybko, ślepione równym blaskiem monotonnej białości śniegu.
Jednakże, kiedy Reinert powstał, by zejść, wydało mu się nagle, że słyszy dziwne huczenie, szybko rosnące na sile, i wyraźnie dążące w jego stronę.
Niegdyś, w młodości, Reinert w charakterze lekarza był na wojnie, i to charakterystyczne huczenie przypominało mu zbliżanie się pocisku ciężkiego działa.
Profesor odrzucił futrzany kaptur, i nasłuchiwał.
To nie było przecież złudzenie! Miarowe, a silniejsze z każdą sekundą huczenie szybko się przybliżało. Nie minęły zresztą i dwie sekundy, gdy nagle coś niewidzialne, dziko huknąwszy i zagrzmiawszy, przeleciało w pobliżu, i osypało uczonego pyłem lodowym, i owionęło mroźnym wiatrem.
Reinert stał oszołomiony.
Nie było dlań wątpliwości, że to przeleciał, niewiadomo skąd, wystrzelony, pocisk.
Nachylił się wreszcie, ażeby podnieść laskę, która mu z ręki wypadła, i wtedy wszystko zrozumiał.
Huczący przedmiot nie leciał powietrzem, lecz sunął po śniegu, i jego wąski, długi i prosty jakby przeprowadzony wzdłuż linji, ślad ciągnął się po równinie, daleko, jak sięgnął wzrok.
Profesor postanowił donieść o tem towarzyszom, szybko ruszył w kierunku Stenersena, który był niezbyt daleko.
Biegnąc, dawał znaki laską i rękami, i wreszcie zwrócił na siebie uwagę marynarza, który zatrzymał się, spojrzał na profesora i natychmiast szybko zaczął się przybliżać ku niemu. Spotkawszy się czekali, aż z poza wzgórzy ukazał się Karlsen, i wtedy zaczęli krzyczeć, dawać mu znaki laskami i rękami. Dziennikarz w odpowiedzi podniósł obie ręce, i zgiąwszy się, jak zwykle, ku ziemi, ruszył ku nim, pędem. Lecz na połowie drogi zwolnił nagle biegu, zmienił kierunek, a zatrzymawszy się, z uwagą badał powierzchnię śniegu.
— Jedźmy do niego! — krzyknął stary uczony, i szybko ruszył w stronę dziennikarza, z całej siły odpychając się laskami od twardego, jak lód, zupełnie zmarzniętego śniegu.
Kiedy profesor z Stenersenem dotarli do Karlsena, ten nie spojrzał nawet na nich, tak był widocznie zdumiony zagadkowym śladem, ciągnącym się przez całą dolinę.
— Widzicie? — wyszeptał wreszcie, wskazując palcem na śnieg.
— Ja już widziałem... — powiedział Reinert, i opowiedział im o dziwnym pocisku.
— A więc pójdziemy śladem! — krzyknął Stenersen — Przecież nas dokądś poprowadzi! —
Nie rozchodząc się, i trzymając w kieszeniach swych futrzanych kurtek nabite, dalekonośne rewolwery, podróżnicy skierowali się ku południowi, idąc ciągle wzdłuż śladu, przeciągniętego równo jak strzała, z południa na północ.
Zdawało się, że to olbrzym jakiś nożem swym wyżłobił ten ślad przez całą dolinę.
Podróżnicy jednak nie mówili o tem, posuwali się naprzód w zupełnem milczeniu, każdy zajęty swemi myślami, choć każdy z niecierpliwością oczekiwał końca tego śladu.
Kiedy już znaleźli się u podnóża gór, spostrzegli, że ślad wije się tu zygzakami, które najwyraźniej omijają nierówności gruntu, i zepchnięte z góry lodowce i lawiny.
— Tak mógł posuwać się... człowiek! — powiedział Karlsen, i nagle zamachał rękoma i zaczął krzyczeć, starając się jednocześnie zmniejszyć szybkość swojego biegu.
Wreszcie zatrzymał się i powiedział, wskazując na grudę lodowych płyt:
— Tam! Widziałem, że tam się coś ruszało! — Z rewolwerami w rękach obeszli cicho wielką górę lodów, i zatrzymali się nagle, jak oczarowani.
To, co ujrzeli, wydało im się snem i majaczeniem. Przecierali więc oczy, spoglądali na siebie, i znów z niedowierzaniem i prawie zabobonnym strachem patrzyli na to dziwowisko.
Bo pomiędzy płytami lodu leżała żywa istota.
Była podobna do człowieka, i miała na sobie grubą, przypominającą sukno, tkaninę. Zdawało się podróżnikom, że widzą przed sobą potwornego starego karła z bajki. Ogromna głowa, pokryta rzadkiemi siwemi włosami, głowa bez oczu, z czołem, jakby zwisającem nad drobną, pomarszczoną twarzą, z trudem, zda się, trzymała się na cienkiej, przezroczystej szyi. Cienkie ręce były również przezroczyste, tak, że można było dokładnie rozróżniać kości.
Więc zdawało się, że to jakaś lodowa półroślina, półzwierze, stworzone przez kaprys natury, przybrało na się zewnętrzne formy człowieka.
Na jednej nodze, silnie przytwierdzona do obuwia, błyszczała metalowa skrzynka z rzędem obracających się kółek, na drugiej zaś pozostały tylko strzępy porwanych rzemieni. Ze skrzynki wydobywał się jeszcze dymek, i słychać było cichutkie wybuchy.
Zrozumieli tedy, że jeden z tych motorów wyrwał się z pod nogi niezwykłej istoty i umknął sam pozostawiając na śniegu ślad, który ich tutaj przyprowadził.
Bezoczna istota była żywa. Oddychała powoli, chwilami głęboko, jak ginąca ryba, rozszerzając bezzębne usta, i nawet usiłowała powstać.
Podróżnicy, nie rozumiejąc, spoglądali na ten dziwotwór, i nagle uczuli, że ta wstrętna, bezoczna głowa przecież na nich z wytężeniem patrzy. Wyczuwali sobą ciężki, kolący wzrok, lecz na tej straszliwej twarzy nie zauważyli jednak niczego, oprócz ciemnych plam tuż pod olbrzymiem czołem.
Dziwotwór poruszył nagle ręką i przyłożył ją do głowy, zwracając ją ku górom. Następnie machnął ręką w stronę południa, i znowu próbował wstać.
Zbliżył się doń profesor i pomógł mu podnieść się, lecz skoro tylko od niego odstąpił, karzeł zachwiał się i opadł bezsilnie na śnieg, a na jego pomarszczonej twarzy pojawił się wyraz niecierpliwości i bólu.
— Zaniesiemy go tam... — zaproponował cichym głosem Karlsen i wskazał ruchem głowy pobliskie góry.
— Zaraz — odpowiedział Reinert — Muszę jednak zanotować to wszystko w mej księdze. Jeżeli zginiemy, jak te nieszczęśliwe, niechże choć inni rozwiążą tajemnicę tej dziwnej istoty. —
Kiedy profesor skończył swe notatki, dziennikarz i Stenersen ostrożnie podnieśli karła, i ułożywszy go na jednym z wziętych z sobą pledów, ponieśli.
Karzeł milczał, lecz kiedy podróżni zatrzymywali się, niecierpliwie machał rękami i wskazywał na wschód południowy, gdzie łańcuch górski świecił wąskim a krętym korytarzem.
— On nas prowadzi! — szepnął Stenersen — On widzi! —
Coś królewskiego było w ruchach karła, i zmęczeni długim i szybkim marszem podróżnicy znowu szli naprzód w stronę korytarza.
W głębi korytarza stała okrągła, niewysoka baszta; na jej widok twarz karła ożywiła się, — zamachał znów rękami i poruszył ustami, jakgdyby chciał powiedzieć coś ważnego. Baszta również wydawała się majakiem. Na południowej jej stronie były drzwi, które jednak otworzyć mógł tylko karzeł, znający tajemnicę zamków.
Wewnątrz była winda z jasno oświeconą kabiną.
Bardzo grube szyby, pokryte dziwnym dla europejczyka rysunkiem z łamanych linij, tworzyły ściany tej kabiny.
Lamp tu nie było, lecz świeciły się wszystkie przedmioty i sączyły wokoło jasne, a łagodne światło. Miękkie meble, dziwne swą formą, nadające się raczej do leżenia, niż do siedzenia, pokryte były cienką jedwabistą materją błękitnego koloru; takiż dywan, miękki i gruby, pokrywał całą podłogę.
Karła złożono na kanapie, a on natychmiast skinieniem ręki poprosił, by weszli, i coś w rodzaju uśmiechu pojawiło się na jego twarzy.
Reinert zawachał się wtedy i z trwogą spojrzał na Stenersena.
Karlsen niepokoił się również i nie zdejmował oczu z twarzy kapitana, a kiedy ten stanowczym krokiem wszedł do kabiny, szczęśliwy uśmiech rozświetlił twarz dziennikarza; obejrzał się na Reinerta i wszedł również do kabiny.
Stary uczony zaś wydobył swą księgę, pisał coś długo, wreszcie zostawił ją na śniegu i spokojny już i opanowany wszedł za towarzyszami.
Kiedy drzwi za nim się zatrzasnęły, kabina zadrżała, i coraz zwiększając szybkość, sunęła gdzieś w głąb ziemi.
Profesor i Stenersen milczeli, Karlsen zaś podszedł do karła i starał się rozpocząć z nim rozmowę. Lecz dziwotwór kiwał tylko głową i bezdźwięcznie poruszał ustami.



XII.
W PODZIEMNEJ KRAINIE.

Gdy kabina zatrzymała się, karzeł, najwidoczniej tracący ostatek sił, ukazał głową na błyszczącą rękojeść, umieszczoną ponad kanapą.
Stojący najbliżej Stenersen obrócił rękojeść, i w tejże chwili usłyszano zgrzytanie żelaza i czyjeś ciężkie kroki po metalowym pomoście. Drzwi kabiny szybko się otworzyły, i z mroku błysnęły zielonemi ogniami wielkie, nieruchome oczy.
Podróżnicy odstąpili w przerażeniu chwytając za rewolwery, karzeł zaś wyciągnął rękę i zakreślił nią szeroki krąg. Oczy natychmiast pociemniały, i potwór, ciężko stąpając, wszedł za próg kabiny.
Stenersen i Reinert stali bez ruchu, i tylko Karlsen, opanowawszy się prędzej, niż towarzysze, z ciekawością przyglądał się potworowi.
— Cóż on mi przypomina? — myślał dziennikarz i starał się wskrzesić w pamięci dawno zapomniany obraz. I nagle wspomnił.
To było dawno. Towarzyszył wtedy bogatemu półwarjatowi w podróży naokoło świata w charakterze człowieka, władającego kilkoma językami.
Błądzili kiedyś na jednej z wysp Malajskich, i tam on to widział! Na mieliźnie leżał topielec — malajczyk, poszukiwacz pereł, a nad jego bronzowem ciałem podniósł się na grubych jak pnie drzewne, mackach, ogromny ośmionóg. Objął już człowieka i powoli ciągnął w głębinę. Zjawienie się ludzi doprowadziło go do szaleństwa. Ośmionóg jakby zamarł w natężeniu swych potwornych ramion, a w górze, nad niewielkim, mięsistym ciałem złym, fosforycznym ogniem zapłonęły oczy.
Taki też był, posłuszny rozkazom karła, potwór.
Zdawało się, że ciało jego, a szczególnie kończyny, splecione są z najsilniejszych powrozów; muskuły poruszały się zwolna, naprężając się i grubiejąc pod gładką skórą. Pierś potężnej szerokości i brzuch leżały na czterech mocnych podstawach, zakończonych długiemi i ruchliwemi palcami.
Na tej masie muskułów straszliwego zwierza zaledwie widoczna była prawie śmieszna głowa. Płaska, z jakby ściętym, ostro podanym wstecz czołem i prostym tyłem, przechodzącym w silną szyję, głowa ta nie była większą od pięści mężczyzny, i, gdyby nie błyskające często oczy, można było tej głowy nie zauważyć.
Potwór ciężko stąpając podszedł i podniósłszy się na tylne nogi, przedniemi ujął karła, podniósł go i wyniósł z kabiny.
Znowu w ciemności błysnęły zielone oczy, i nowy potwór, cięższy i groźniejszy, ostrożnie podniósł profesora i poniósł go w niewiadomy mrok.
Dwa inne podniosły Stenersena i Karlsena, i kołysząc się miarowo, szły wolno za pierwszemi.
W pierwszej chwili wszyscy trzej czuli się źle. Było przecież rzeczą jasną, że niewielki wysiłek tych potężnych rąk może połamać i zgnieść ciało i kości ludzi. Lecz potwory szły ostrożnie i ostrożnie niosły swój ciężar.
Uspokoiwszy się przeto, Karlsen pochylił się do maleńkiego ucha potwora i zaczął wymawiać różne słowa.
Zwierz mruczał cicho, lecz w tych głuchych i chrypiących dźwiękach można było rozróżnić kolejność rozlicznych zgłosek.
— Ha! To ja się może z temi zwierzątkami rozmówię! — wesoło zawołał Karlsen i dobrodusznie poklepał potwora po plecach.
Na końcu długiego i ciemnego tunelu znajdowały się potężne drzwi, a za niemi rozpoczynała się obszerna równina. Nie było widać jej krańców. Rozciągała się daleko, zlewając się z horyzontem, — i tylko gdzieniegdzie stały cienkie kolumny, gubiące się w górze pod sklepieniem, niewidocznem w falach płynącego zewsząd fioletowego światła.
Gdzieś blisko z szumem i pluskiem płynęła bystra rzeka; kiedy podróżnicy zbliżyli się do jej brzegu, owiał ich nagły żar. Woda była gorąca, a nawet chwilami kipiała.
— Oto i wyjaśnienie prądu z południa na północ! — zawołał zdumiony profesor.
Nieco dalej rzeka wpadała do szerokiego kanału i znikała pod ziemią. Na brzegach tej dziwnej rzeki po jednej i po drugiej stronie, rosły wspaniałe lasy.
Profesor pragnął, oczywiście, podejść bliżej i przypatrzeć się rosnącym tu, pod południowem morzem polarnem okazom roślin i drzew, lecz w tejże chwili bezszelestnie podjechał długi błyszczący wóz, z oknami z grubego, masywnego szkła.
Potwory otworzyły drzwi i wniosły do wnętrza karła. Za nim, posłuszni jego gestom, weszli i usadowili się na wygodnych siedzeniach Reinert, Stenersen i ostatecznie rozweselony, w doskonałym humorze dziennikarz.
— I tutaj istnieją nawet taksometry! — zażartował zaraz.
Wóz szybko pomknął naprzód. W oknach migały lasy, oświecone miłem, fioletowem światłem, z głębokiemi cieniami, leżącemi pod rozłożystemi szczytami drzew i pomiędzy ich grubemi pniami.
— Zdaje mi się, że są to Sigilary z ich miotłami na szczytach, i przypominające nasze zwykłe plauny pradawne kalamity. Jeżeli tak, to sądzę, że w tych lasach przechowały się jeszcze olbrzymy zwierzęcego świata.
Szybki bieg wozu niepozwalał jednak na szczegółowe badanie okolicy.
Kiedy zaś ruch ustał, karzeł, z trudem się poruszając, podszedł do każdego z podróżników i podał im maleńkie tabliczki z przeprowadzonemu od nich drucikami do takiej-że tabliczki, przymocowanej na głowie karła. I natychmiast wszyscy trzej usłyszeli cichy, miły głos potwornego dziwotworu, — nie, — nie usłyszeli, lecz odczuli dźwięki tego głosu.
On mówił:
— Uratowaliście mi życie! Na ziemi bowiem zamarzłbym, gdyż motor wyrwał mi się z pod nogi, i padając rozbiłem się dotkliwie. Teraz jesteście moimi gośćmi, i ja rad będę, jeśli czuć się będziecie tu dobrze.
Przyjaciele, których ogarnęło zdumienie, nie zdążyli jeszcze ochłonąć, kiedy drzwi wozu otwarły się, i oto zobaczyli, że znajdują się u podnóża wspaniałych schodów. Szerokie stopnie tych schodów ułożone były z grubych płyt księżycowego kamienia a obramione po bokach lekkiemi sztachetkami z akwamariny, z misternie rzeźbionemi słupkami.
Karzeł szedł naprzód, podtrzymywany przez profesora, rozglądającego się ciekawie na wszystkie strony.
Na górnej terasie oczekiwały na nich takież potwory, jak i te, które niosły ich na brzegu gorącej rzeki.
One upadły przed karłem zupełnie się spłaszczywszy, a on stał nad niemi drżący, poruszając słabemi rękoma i chciwie mlaskając wargami.
W ogromnej sali, do której karzeł wprowadził swoich gości, królowało również fioletowe światło, lecz, przechodząc poprzez ściany zbudowane z płyt różnych minerałów, zmieniało swe odcienia i sprawiało, że ten przepiękny pałac stawał się coraz fantastyczniejszym.
Niewidziane nigdzie rośliny, podobne do palm kentji i latanji, lecz z czerwonemi liściami i pękami złocistych kwiatów, rozprzestrzeniających odurzającą woń, tworzyły w kątach malownicze grupy; kolumny z berilu, żółtych topazów i ametystów, z kapitelami ze złotych żmij i jaszczurów, wijących się z poza olbrzymich pereł, podtrzymywały lekki z górskiego kryształu strop, niewielkiemi krawędziowemi półkolami wznoszący się gdzieś wzwyż, i niknący z oczu. Gzemsy sali były zrobione z belek miki, i łączone pierścieniami z turkusu.
Rozstawione wszędzie, pyszniły się dziwaczne kanapy i krzesła, i barwiły się miękkie poduszki porozrzucane na grubych, puszystych dywanach.
Przy pomocy swoich, tabliczek karzeł prosił gości, by czuli się jak u siebie, w domu, i zapowiedziawszy szybki powrót, zwolna się oddalił.
Przyjaciele rozpoczęli naradę. Postanowiono wszystkiemi możliwemi sposobami przekonać się, czy nie znajdują się tu uwięzione kobiety, i obserwować pilnie tajemniczych obywateli polarnych podziemi i ich dziwne życie.
— Jednakże — zauważył Karlsen — jestem bardzo głodny...
I kiwnąwszy na potwora, stojącego przy drzwiach ukazał ręką na usta.
Straszliwy twór nisko się pokłonił, lecz twarz jego skrzywiła się przerażeniem, a oczy znagła błysły nienawiścią.
Potwór szybko skierował się ku drzwiom, lecz wtedy właśnie ukazał się karzeł. Szedł teraz krokiem pewnym i szybkim, i wydawało się rzeczą niemożliwą, że to jego marniutkie ciało utrzymuje na sobie ogromną i ciężką głowę.
— Czy nie pragniecie wzmocnić się? — zapytał, połączywszy się z tabliczkami swoich gości.
— Nawet bardzo — odpowiedział za wszystkich Karlsen.
— Proszę tedy iść za mną.
W wielkiej okrągłej sali poprosił, aby usiedli w głębokich krzesłach i pomógł im nałożyć na twarze szklane maski, połączone rurkami ze ścianą.
— Otwórzcie krany — powiedział karzeł, — i naciśnijcie pedały u krzeseł.
Profesor Reinert, który zapisywał swoje wrażenia, mówił tak:
— Uczułem, że z zewnątrz wstępuje we mnie nowa a potężna siła. Głód i pragnienie znikły. Przestałem odczuwać zmęczenie. Byłem po prostu odnowiony!
Bo w miarę tego, jak przyjaciele wdychali w siebie powietrze, przychodzące rurkami masek, oczy ich zaczynały błyszczeć, a krew szybciej krążyć.
— Cóż to takiego? — zapytał Stenersen.
— Przyjęliście dozę żywej energji — wyjaśnił karzeł — i wskrzesiliście utraconą część sił, czyli odnowiliście organizm, nie zmuszając go do usilnej pracy około wytworzenia wszystkich tych sił, które przy takim sposobie odżywiania są poprostu nieśmiertelne i służą li-tylko do przechowywania potrzebnej energji. —
— Lecz skądże bierzecie tą żywą energję? — zapytał uczony.
— Od ramisów — odpowiedział karzeł — Od tych istot, które nam służą, pracują dla nas i żywią nas. Ot, zobaczcie! —
Z temi słowami karzeł otworzył okno w ścianie, a kiedy Reinert wyjrzał przez nie, zobaczył zaraz kilka znanych już potworów, oplecionych siecią najcieńszych drucików, których końce wchodziły do rurek masek.
Ramisy leżały na białych stołach, blade, wycieńczone. Potężne ich ramiona osłabły, a oczy zakryte były ciężkiemi powiekami. Oddychały zaledwie widocznie.
— One przyjdą do siebie! — uspokoił profesora karzeł. — Dadzą im zaraz ich ulubione potrawy, i one wkrótce będą mogły znowu nas karmić.
Poczem karzeł oprowadzał gości po pałacu i pokazywał im swoje dobra.
Pałac był rzeczywiście wspaniały, wzniesiony wyłącznie z najcenniejszych minerałów; bajeczna ich barwa i blask nabierały cudownych odcieni od sączącego się bez przerwy i jakby zewsząd światła.
Pośrodku pałacu znajdował się obszerny basen z lapis-lazuli, ozdobiony na bokach złotemi grupami walczących z sobą przedpotopowych zwierząt.
— Czy potwory te żyją jeszcze w tutejszych wodach i lasach? — zapytał uczony, pochylając się nad gospodarzem i przykładając do głowy służące do rozmowy tabliczki.
— Nie — natychmiast odpowiedział karzeł. — Wyniszczyliśmy je już dawno. Są jeszcze ptaki i różne robaki. Zobaczycie to wszystko dalej.
Jedna z części wspaniałego pałacu była obszernym ogrodem. Tutaj — to, wśród rozkosznej roślinności, wśród całego morza kwiatów i wysokich traw, przebywały ptaki. Ptaki te były mniejsze od kolibrów. Pstre kamuszki, barwne iskierki przelatywały pomiędzy liściami i kwiatami, uganiając się za muszkami, które, gdyby świecące obłoki, gromadziły się nad krzewami, lub na kształt, wybuchających punkcików mknęły we wszystkich kierunkach. Karzeł niepostrzeżenie opuścił swych gości, którzy teraz wyszli za obręb pałacu.
...Rozpościerały się równemi kwadratami pola, zasiane pszenicą. Kłosy jej były kilkakroć większe od najpiękniejszych okazów zbóż, a kiedy Stenersen spróbował zliczyć ziarna, to mu się to nie udało. Doliczywszy bowiem do 300, rzucił kłos na ziemię i pełnym niecierpliwości głosem zawołał:
— No, dosyć! Cóż więc będziemy robić? Chodzić i chodzić?! A kiedyż działać?
— Poczekaj! — odpowiedział chemik. — Trzeba jednak wszystko zobaczyć, zrozumieć, jakie jest tu życie, ażeby móc zacząć działać...
Zbliżali się do lasu. Profesor cieszył się, że zaspokoi swoją ciekawość, i że zbada florę polarnych podziemi. Lecz to mu się nie udało.
Już na skraju lasu podszedł do nich ogromny ramis, i, powstawszy jak niedźwiedź, przedniemi łapami wskazał im powrotną drogę.
— Cóż, przyjacielu? — zapytał Karlsen i wyciągnął do potwora rękę.
Ramis ostrożnie ujął tę rękę, potrzymał ją, i obróciwszy dziennikarza twarzą ku pałacowi karła, lekko pchnął go w tą stronę.
— Nie wolno? — pytał dziennikarz, ruchliwą twarzą i całą postacią wyobrażając pytanie.
— Ohe-e! — warknął ramis i zezując na las, błysnął oczyma.
— On kogoś nienawidzi! — zakrzyknął Karlsen.
— A mnie się zdaje, że się kogoś boi... — poprawił towarzysza Stenersen.
— Myślę to samo... — wyszeptał w zamyśleniu stary profesor.
— Spróbuję ja jednak pogadać z nim — zaśmiał się dziennikarz, i wyjąwszy z kieszeni kawał czekolady, część jej włożył w usta, a drugą podał ramisowi.
Ten kręcił ją chwilę w łapach, powąchał, a wreszcie ostrożnie włożył w usta, i głośno rozgryzł potężnemi szczękami. Na jego tępej twarzy pokazał się uśmiech zadowolenia. Podszedł do dziennikarza, objął go i przycisnąwszy do piersi, łagodnie warczał.
Dziennikarz dał mu jeszcze kawał czekolady i mówił:
— Jedz, miły, jedz na zdrowie!
Profesor i Stenersen śmieli się wesoło, a na twarzy ramisa błądził również głupi uśmieszek.
Kiedy wreszcie ruszyli nazad ku pałacowi, ramis opadł znów na swe potężne cztery łapy i polazł wolno ścieżką, wijącą się wśród pól.
Karlsen przystanął, spojrzał za nim i niepostrzeżenie oddaliwszy się od towarzyszy, dał nurka w gęstą pszenicę i tam się schował. Dopiero kiedy profesor i Stenersen zniknęli w oddali, wyskoczył na ścieżkę i pędem doganiał ramisa.
— Hej, ty! Pst... pst — krzyczał i gwizdał biegnąc wytrwale.
Ramis niezgrabnie odwrócił się, a na twarzy jego zjawiła się niepewność.
Karlsen dał mu kawałek cukru, i położywszy mu rękę na plecy, postąpił kilka kroków naprzód.
Ramis niepewny jeszcze ruszył za nim, lecz wkrótce, oswoiwszy się, z radością nawet popatrywał na Karlsena, niezgrabnie krocząc obok niego i prowadząc go znaną drogą.
— Jeśli mnie zaprowadzi w jakąś pułapkę i spróbuje rzucić się na mnie — rozważał dziennikarz — wtedy spróbuję i ja obezwładnić tę masę mięsa i kości kulą z mego nowego rewolweru. A myślą, że ta miła istota nie wytrzyma jednak uderzenia rozrywającej się kuli, wzmocnionej dostateczną ilością dynamitu!
I wesoły już kroczył spokojnie obok ramisa, rozkoszując się powietrzem nowej przygody, która obiecywała wiele niespodzianek.



XIII.
PRZYPADKOWE ODKRYCIE.

Stwierdziwszy, że Karlsen pozostał pod lasem, Stenersen i Reinert niezbyt się zaniepokoili, wiedząc, że śmiały i sprytny dziennikarz łatwo wybrnie nawet z wielkiego niebezpieczeństwa.
W sali oczekiwał karzeł. Było rzeczą widoczną, że darzy on sympatją i poważaniem przedewszystkiem starego chemika. Snadź, długa siwa broda uczonego, jego wysoka postać i błyszczące szkła na garbatym nosie budziły w karzełku poszanowanie, tak, że starał się przypodobać starcowi i dogodzić mu we wszystkiem.
I teraz, wziąwszy go za rękę i podnosząc ku niemu swą drobniutką, jakby przywaloną ogromem czoła, twarz, prowadził go w głąb pałacu, zapomniawszy o Stenersenie, który w niezdecydowaniu, targany znów trwogą i rozpaczą, zatrzymał się za grupą krzewów i poprzez przezroczystą ścianę patrzał na pola i lasy widniejące w dali.
W polach — gdzieniegdzie widać było ramisów. Po dalekiej drodze — jeden za drugim — pędziły znane już wozy. Fioletowe światło cicho płynęło zewsząd, i w jego miękkich, leniwych blaskach widniał las gdyby nieruchoma czarna ściana.
Pozostawszy w samotności, Stenersen rozpoczął chodzić po sali, i w coraz wzrastającem wzburzeniu próżno szukał punktu wyjścia do rozpoczęcia poszukiwań.
Ramisy niczego nie rozumiały i tylko Karlsen miał nadzieję, że się z niemi rozmówi. Pytać zaś o kobiety, które znikły z wyspy, Stenersen nie chciał, obawiając się, że to wzbudzi zaraz podejrzenie.
Kiedy tak, chodząc po sali, walczył z własnemi myślami, nagle zauważył, że jedna z błyszczących tabliczek, umocowanych przy drzwiach, odskoczyła i zawisła na drucie, a w głębi odkrytej przestrzeni błysnęły ogniki.
Stenersen przyłożył tabliczkę do ucha.
Usłyszał zaraz takiż głos miły, jaki już słyszał w aparacie karła.
— Dwaj z przywiezionych z powierzchni ziemi uciekli — mówił głos — ramisy dogoniły ich i zabiły.
— A gdzie ich trzymano? — zapytał, drżąc i chwiejąc się, marynarz.
— W starym domu, wśród spalonego lasu — brzmiała odpowiedź. — Rozkazałem pilnować wejścia i wyjścia, a jeńców umieścić na samym szczycie. Ich prędko zakują.
— Co chcecie zrobić z niemi? — pytał kapitan, zaciskając pięści i z trudem utrzymując tabliczkę przy uchu. — Byłem nieobecny i nie wiem...
— Postanowiliśmy wydobyć z nich energję intelektualną. Nasze ramisy już dawno nie zasilały swej człowieczej duszy, i coraz szybciej zwierzęceją. Stały się zuchwałemi, a nawet, jako zwierzęta, nie ulegają czasem sile woli. Można więc obawiać się podobnego buntu, jaki się zdarzył w trzeciej epoce naszego życia, kiedy-to byliśmy zmuszeni wytracić ich więcej niż w połowie i zrzucić im na głowy strop przepięknego podziemia „Świecącej Wody”...
Ogieńki pogasły i głos umilkł. Stenersen pobiegł szukać profesora.
Napróżno jednak obiegi cały pałac, napróżno krzyczał i nawoływał. Tylko zaciekawione twarze ramisów wyglądały z różnych zakątków, więc Stenersen, napisawszy na kawałku papieru „czekajcie na mnie tutaj. Zdaje się, że znalazłem”, zostawił notatkę na środku sali i zbiegł ze schodów.
Pospieszył przez pola ku lasowi, aby tam odszukać stary dom.
Kiedy znalazł się już w cieniu pod sklepieniem liści i puszystych miotełek wysokich drzew, zamyślił się i zastanowił, dokądże teraz iść, i w końcu postanowił iść na chybił-trafił. Zaczem ruszył w głąb lasu.
Wokoło — w gęstwinie — głośno szeleściały w wysokiej trawie jakieś uciekające istoty, i Stenersen był przekonany, że to były żmije, nie słyszał bowiem tupotu nóg ukrywających się przed nim zwierząt.
Ciszy królującej tu nikt nie przerywał, więc Stenersen wydobył rewolwer, gdy z głębiny lasu doszły doń głuche okrzyki i groźny wark zwierzęcy.

Kryjąc się w cieniu drzew i starając się stąpać jak najciszej, marynarz doszedł do niewielkiej polany, jasno oświeconej fioletowym światłem.
To, co ujrzał, zmusiło go do ostrożności i obronnego pogotowia. Na polanie wrzała walka, walka okrutna i straszna, nie na życie, a jeno na śmierć.

Rozrosły, potężny ramis objął łapami ciało innego dziwotworu. Dziwotwór ten obrośnięty był żółtym włosem, i posiadał długie ręce i wielką głowę.
Marynarz nie mógł przyjrzeć się dobrze tej istocie, gdyż poruszała się niezwykle szybko i głowę chowała ustawicznie na piersi ramisa, chcąc najwidoczniej chwycić go pod gardło.
Nagle ramis wyrwał się i wzniósł do ciosu łapę, gdy w tej chwili przeciwnik jego niespodzianie skoczył naprzód i obiema rękami wpił się w jego gardło.
Stenersen pobiegł na pomoc ramisowi, który już dusił się i bezsilnie kołysał w straszliwem objęciu wroga.
Zjawienie się człowieka przeraziło dziwotwóra, duszący ramisa; snadź nawet, chciał już uciekać lecz przezwyciężywszy strach wielkim wysiłkiem, przystanął i powoli zwrócił się do człowieka twarzą.
Marynarz zobaczył szeroką, muskularną twarz z podaną naprzód szczęką i wklęsłym dziwnie nosem. Pod niezgrabnem i wąskiem czołem paliły się rozumne, człowiecze oczy. Drżały mięsiste wargi odkrywając nieco potężne uzębienie. Na ryżej, starganej brodzie osiadły bryzgi piany.
Stenersen zrozumiał, że ma przed sobą pierwotnego człowieka, który oto bez zmian przeżył wieki i całe rasy ludzi. I marynarz opuścił rewolwer; oczy tych dwuch ludzi spotkały się, i ryży, włochaty człowiek jakgdyby wszystko zrozumiał.
Stenersen chciał już iść dalej, gdy oto w tejże chwili człowiek, gdyby z siłą podwójną, rzucił się na ramisa, w sekundzie jednej uniósł go w powietrze i z rozmachem strasznym rzucił o kamień.
A później ryży człowiek stał chwilę na swych krzywych nogach i bystro patrzał na Stenersena.
Wreszcie odwrócił się powoli, i ustawicznie się oglądając, poszedł w las.
Kapitan ruszył dalej, i wyraźnie słyszał i czuł, że ryży idzie za nim, a kiedy zapalił papierosa i płonącą zapałkę rzucił za siebie, usłyszał znagła głośny tupot szybko biegnących nóg.
Stenersen przedzierał się przez gęstwę lasu, — lecz chociaż droga była bardzo trudna, albowiem nie wiodła tędy żadna ścieżka, — nie czuł ani zmęczenia, ani głodu, ani pragnienia. To też przypadkowo tylko przypomniał sobie, że na ziemi jest teraz noc, a spojrzawszy na zegarek przekonał się, że strzałka ukazuje trzecią po północy.
Jeszcze dwie godziny maszerował Stenersen, aż wreszcie ujrzał pierwsze opalone drzewa. Liście z tych drzew dawno opadły i pozostały tylko poczerniałe, połamane pnie z odstającą, popękaną korą, i opalonemi gałęziami.
I jeszcze długo błądził marynarz po lesie, aż wreszcie wyszedł na wielką polanę, wśród której widniał napół rozwalony dom z wysoką, okrągłą basztą.
Kilku ramisów strzegło wejścia. Zobaczywszy Stenersena, natychmiast powstały, groźnie warcząc.
Nie mogąc podejść bliżej marynarz zaczął głośno krzyczeć po norwesku i po angielsku. Odpowiedzi jednak nie było bardzo długo, i tylko ramisy złowrogo warczały.
Wreszcie kapitan zdecydował, że trzeba szukać innego domu, w którym zamknięci są ludzie, gdy nagle usłyszał słaby okrzyk, głuszony odległością i grubemi ścianami. Było to słowo norweskie czy angielskie — Stenersen nie wiedział. Okrzyk był ludzki, lecz słaby i krótki.
Lecz teraz nikt już nie mógł zatrzymać Stenersena. Z rewolwerem w ręku rzucił się na ramisów. Te skupiły się razem, a podniósłszy się na całą wysokość, wyciągnęły ku niemu potężne swe łapy. Jedna taka łapa uchwyciła Stenersena i rzuciła nim w bok, lecz rychło marynarz pociągnął cyngiel — i potwór, ugodzony kulą między oczy, wił się na ziemi, powoli nieruchomiejąc.
Z wyciem i warczeniem rzuciły się na człowieka ramisy, lecz Stenersen, już pijany walką, walczył bez litości. Jeden za drugim grzmiały wystrzały i wciąż nowe i nowe cielska wiły się na ziemi, drapiąc kamienie i wyrywając trawę i mech.
Zdawało się więc, że zwycięstwo odniesie człowiek. Zostało już tylko dwuch ramisów, lecz skoro tych wziął na cel, odwróciły się z wyciem i pędem wpadłszy do domu, zatrzasnęły za sobą drzwi.
Teraz Stenersen nie wiedział, co robić. Szturmować do domu samemu, nie wiedząc, wielu tam znajdzie wrogów, nie wydawało się wskazanem. Postanowił więc powrócić do domu karła i naradzić się z Reinertem i prawdopodobnie z Karlsenem, jeśli ten już powrócił.
Przed odejściem jednak krzyknął jeszcze słów kilka, obiecując prędko powrócić i dając uwięzionym nadzieję ocalenia. Zaledwie jednak wszedł do lasu, usłyszał za sobą krzyki i zobaczył tłum ramisów, na których czele mknął na przytwierdzonych do nóg motorach, jakiś drugi karzeł.
Stenersen ruszył pędem, kryjąc się za drzewami, i przysiadując w gęstej trawie. Jednocześnie nabił na nowo rewolwer dwunastoma rozrywającemi się kulami. Dokonawszy tego, ukrył się w gęstym krzewie i tu się postanowił bronić.
Ramisy, niosąc teraz karła, biegły już przez las. Łapy ich uzbrojone były pałkami i kamieniami, oczy zionęły wściekłością, a z gardzieli wyrywał się ochrypły, dziki zew. Lecz nim dobiegły do krzewu, w którym się ukrył marynarz, z różnych stron, z poza drzew wypadli pierwotni ludzie i rzucili się do wściekłej walki.
Pracować jęły szybko grube, sękate pałki, uzbrojone ostremi kamieniami, zazgrzytały zęby, i rozległy się krzyki walczących pierś o pierś wrogów.
Jeden z ludzi, przebiegając, spuścił swoją pałkę na karła stojącego z boku. Żałośnie zwinęło się, jak przebity ptak, maleńkie, słabe ciało i zamarło niemal bez drgnienia.
Walka była zacięta, siły przeciwników równe. Już wielu zabitych i rannych leżało na trawie, i bój ogólny zwolna zamieniał się w poszczególne pojedynki, w których człowiek walczył z ramisem, bijąc, gryząc i drapiąc wroga.
Stenersen zdecydował, że pora działać i rozpoczął strzelać do ramisów. W pierwszej chwili wszystko zaczęło uciekać, lecz ludzie wnet zrozumieli, że nieznana im siła zabija tylko ramisów, więc zaczęli wyłapywać uciekających, Stenersen pobiegł za ludźmi. Bez litości teraz zabijał ramisów zato, że strzegły uwięzionych ludzi, a między niemi może także jego ukochaną, która dobrowolnie, a z poświęceniem, poszła na wygnanie.
Włochaci ludzie z bojowym, zwycięskim krzykiem biegli za nim, i dobijali ostatki oddziału strażniczego ramisów. Bitwa zawrzała na nowo, skoro na pomoc ginącym przybył nowy oddział pracujących na polach ramisów; lecz i ten oddział nie wstrzymał oszalałych ludzi dłużej, niż na kilka minut.
I wkrótce za Stenersenem biegło około pół setki rosłych, potężnych mężczyzn z długiemi pałkami w wielkich rękach, a oczy wszystkich kierowały się chciwie na stojący na wzgórzu pałac karła.
Straszliwe ciosy pałek odbiły od schodów i podłogi kawałki drogocennego kamienia, i czarna krew ramisów-niewolników kałużami zalała miękkie dywany i ściekała z terasy po szerokich stopniach.
Stenersen potężnym, rozkazującym głosem krzyknął:
— Stój! —
I wtedy dopiero usłyszał swój krzyk, opamiętał się, i spojrzawszy na niszczących wszystko na swej drodze ludzi, podniósł do góry obie ręce.
Ryżowłosi wojownicy opuścili swe pałki i zbili się w ciasną gromadę, jak poskromione zwierzęta.
Stenersen zaś, uczyniwszy szereg wyrazistych gestów, mających wyjaśnić rozkaz pozostania na miejscu, udał się na poszukiwanie towarzyszy.



XIV.
ISTOTY Z DALEKIEJ GWIAZDY.

Podczas kiedy kapitan przeżywał tak silne wrażenia i niespodzianie znalazł sprzymierzeńców w postaci pierwotnych ludzi, stary profesor był przedmiotem usilnych i uprzejmych starań karła z olbrzymią głową myśliciela i ciałem marnego stworzenia.
Karzeł wprowadził uczonego do komnaty, wyłożonej grubą i miękką materją, ażeby żaden dźwięk nie mógł tu przeniknąć, — a zastawionej rozlicznemi, dziwnemi przyrządami, których uczony nigdy nie widział.
Połączyli się aparatem, odczytującym myśli, i rozpoczęli rozmowę:
— Wiem — powiedział karzeł — że pana niepokoi pytanie, kogo pan właściwie ma przed sobą? Ja znam historję ludzkości. Bywali u nas ludzie różnych epok...
— A gdzież oni teraz? — spiesznie zapytał profesor.
— Zamienili się w energję, złączyli się z jej ogólnym oceanem... — bez pauzy odpowiedział karzeł.
Profesor smutnie opuścił głowę, i pomyślał, że śmierć, jakkolwiek ja nazwać, przecież pozostaje śmiercią, lecz karzeł uśmiechnął się uprzejmie i zauważył:
— To tylko ludzie uważają śmierć za koniec osobistych wrażeń i mylą się... Po śmierci życie każdej żywej istoty trwa dalej...
A pomilczawszy chwilę, mówił dalej:
— Zadowolę pańską ciekawość i opowiem panu, skąd jesteśmy my, kamparci!
— Kamparci... kamparci? — zapytał profesor — Jakaś znajoma nazwa...
— W średnich wiekach nazywaliście tak na ziemi ostatnią północną gwiazdę „Południowego Krzyża”. Lecz proszę nałożyć na głowę tą siatkę i patrzeć.
Przed oczyma uczonego rozciągała się bezbrzeżna, międzyplanetarna pustka. Czuło się nawet jej milczenie, obojętność i martwy spokój. Lecz z tej pustki występował ciemno-czerwony dysk, rozbryzgujący na wszystkie strony potoki szybko lecących cząsteczek. One, jak armatnie pociski, przecinały przestrzeń i padały, rozpłamieniając i rozpalając się, na drugi dysk.
— To promienie energji, — wyszeptał zdumiony chemik.
— Tak — odpowiedział karzeł. — Lecz w swym niewygasającym prądzie unoszą one pochwycone cząsteczki istoty. I oto pewnego razu promienie te pochwyciły zarodki żyjących na Kamparcie istot i rzuciły je tu wtedy jeszcze, kiedy ziemia była gorąca. Potem ziemia ostygła, i do kraju naszego przybyli ludzie, pędząc nas dalej i dalej, i ucząc walczyć ze sobą. Wielu nas zginęło, aż wreszcie ojcowie nasi z Kamparty dali nam znać, zapalając i gasząc ognie na południowej powierzchni swej ziemi, ucząc nas, jak trzeba żyć i jak zostać nieśmiertelnemi. Wtedy-to zwyciężyliśmy ludzi, zapędziliśmy ich w podziemia, zmusili do pracy dla nas, wreszcie schroniliśmy się przed chłodem w tych przepięknych krainach, i obecnie giniemy tylko w razie katastrofy.
— A wieluż zostało kampartów? — zapytał uczony.
— Mało! Zostało nas tylko czterech. Lecz zato istnienie nasze jest rozkoszą. Widzimy obrazy nieporównanej piękności, dostępne nam przy świetle ciemnych promieni, lub przy promieniowaniu naelektryzowanych ciał. Zgodne, nie naruszane niczem, ruchy najdrobniejszych składowych części istoty, ruchy z miljonami harmonijnych drgań na sekundę, oto nasza muzyka. Cały świat to wielki ocean cudownych widowisk i czarownych dźwięków, przepięknych i majestatycznie groźnych, i tylko zrzadka przerywanych przez ostry, nieoczekiwany szum i grom. To walą się poszczególne światy, lub też odrazu, wraz z śmiercią wielu żywych istot, szumnie wpada w ocean sił potok oswobodzonej energji... Marni są głusi ludzie! Nie dano wam słyszeć cudnych motywów tego hymnu wielkiej przyrody... My nie wzmagamy słuchu naszego i wzroku elektryzowanemi metalami, rozgrzewanemi minerałami i powolnie rozkładaną materją....Myśmy osiągnęli najzupełniejszy rozkwit całej nerwowej sieci... I tylko jedna myśl ciśnie nasze serca i zatruwa nam nasz spokój bogów...
Profesor z ciekawością spojrzał na mówiącego.
Ten kończył.
— Marzeniem naszem powrócić na naszą daleką ziemię...
Karzeł westchnął i umilkł.
— Widziałem — powiedział uczony — wasze łodzie podwodne na morzu. To niemal dowód, że możecie wszystko...
— Na ziemi możemy wszystko, lecz poza nią nie. Ziemia przeżywa swój ostatni okres, ona umiera. Zaszło coś takiego, co na jedno mgnienie naruszyło związek pomiędzy cząsteczkami, składającemi podstawę pewnej materji, a siłami, Które je jednoczą. Wy nazywacie to radem, my territem, albowiem zalega centrum ziemi. Ten ruch rozkładowy udzielił się pokrewnym territowi materjom, a od nich, jak tlenie, poszedł i idzie wciąż dalej i dalej. Za ziemią ciągnie się teraz długi ogon cząsteczek materji i promieni uciekającej energji, i ten potok sił i materji odpycha na południowy wschód wszystkie nasze statki i naszych zuchwalców. Oni nie dostali się na Kampartę i w pociskach swoich, pozbawieni żywej energji, dawno już osłabli i wyginęli... Ot, dlaczego sądzono nam pozostawać tutaj...
— Na wyspie — powiedział profesor — było miasto, które spłonęło, a ludność jego przepadła. Coście z niem zrobili?
I profesor, ująwszy dłoń kamparta, opowiedział mu historję miasta i okropności zniszczenia.
Karzeł ze zdziwieniem wzruszył ramionami.
— Rozumiem — powiedział po długiem milczeniu. — Nasi niewolnicy wydobyli dla ogrzewania podziemi i rzeki ogromną płytę territu. Część jej zużytkowaliśmy, a drugą wywieźliśmy na powierzchnię ziemi... Prawdopodobnie, promienie territu, rozłożywszy powietrze i lód, najpierw zabiły ludzi, a następnie spaliły miasto... Zresztą, niedawno przywieziono tu kilku ludzi... Widocznie, nie wszyscy tam zginęli... Ludzie są nam potrzebni dla intelektualnego żywienia ramisów i atrów... Ludzi tych spotkały przypadkowo ramisy wysłane na powierzchnię dla odnalezienie kamparta....
— Gdzież ci ludzie?! Gdzie ci mieszkańcy miasta? Żywi? Zabici? — rzucał spieszne pytania Reinert, nie wypuszczając przezroczystych rąk karła.
Ten znowu wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie! Oni wszyscy żywi! Lecz próbowali uciekać i napadli na strzegących ich ramisów, a przeto pomieszczono ich w starym domu jednego dawno zmarłego kamparta, w zachodnim lesie...
Jakieś krzyki, dźwięk i ogłuszający trzask, echa ciężkich kroków dotarły aż tu, i kampart boleśnie zmarszczył czoło.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, i Stenersen, z rozwianemi włosami i wzburzoną twarzą, wbiegł krzycząc.
— Prędzej! Prędzej! Zdaje się, że znalazłem jeńców...
— Oni w starym domu, w spalonym lesie... — powiedział Reinert.
Z triumfującym krzykiem radości i szczęścia, zapominając, że, być może, ukochanej dziewczyny niema wśród jeńców, kapitan wybiegł z komnaty, zbiegł po schodach do ogrodu i poprzez pola, gnany nadzieją i żądzą spotkania, mknął, jak zwidzenie, a za nim, wyjąc i potrząsając pałkami, pędziła gromada ryżowłosych, pijanych krwią i bitwą olbrzymów.
Ta gromada ludzi, gnanych różnemi uczuciami, w półmroku lasu podobną była do korowodu złych duchów, i napełniła gęstwinę dzikiemi, nieludzkiemi krzykami, wyciem i ryczeniem.
A tymczasem karzeł i stary profesor przeszli do sali, i zobaczyli ślady zniszczenia i mordu.
Kampart przystanął i na twarzy jego pojawiło się skrzywienie bólu. Przyłożył potem obie ręce do piersi i dał znak profesorowi, aby się z nim połączył przyrządem do rozmowy.
— My — powiedział — jesteśmy organizacją tak subtelną, że zupełnie nieznaczne zmiany ciepłoty lub chemiczne mózgu, zachodzące przy pojawieniu się myśli czy też zewnętrznego wrażenia, zastępują nam dźwięk głosu... A czuję, że tu atmosfera cała przesycona jest wzburzeniem i żądzą krwi. Boli mnie te... Ciężko...
Podszedłszy do kanapy padł na nią bezsilnie i ciężko dyszał, chwytając się słabemi rękoma za piersi i gardło.
Uspokoiwszy się, podszedł do aparatu, wiszącego na ścianie, i nagle odskoczył od niego, i w przerażeniu rozglądał się wokoło.
— Co się stało? — zapytał profesor myślą, podchodząc do kamparta.
— Chciałem rozkazać ramisom, aby zabrały zabitych, i wysłać za szaleńcami pogoń... lecz aparat niedziała! Ktoś zepsuł baterję terno-akumulatorów w roboczych podziemiach...
Na twarzy kamparta i w jego ruchach była zupełna rozpacz. Padł znów bezsilnie na kanapę. Profesor milcząc chodził po sali, wyszedł na chwilę na terasę, lecz zobaczywszy i tu kałuże krwi i trupy zabitych ramisów, wrócił do sali.
Dziwnym wydawał się obraz krwawego, okrutnego mordu w tym bajecznym pałacu z jego cichym, drżącym światłem, i przełamującemi jego promienie drogocennemi kamieniami ścian, stropu kolumn.
Aby uspokoić karła, stary chemik zaczął opowiadać mu o zwycięstwach człowieczej wiedzy, a kiedy kampart słuchał go uważnie, nibyto między innemi zapytał:
— Lecz nacóż wam, ludziom podziemi, potrzebne podwodne łódki?
Kampart odpowiedział spokojnie: — Posyłamy je z wielkiego Słonego Jeziora gorących podziemi na ocean. Nasze łódki podwodne zdobywają jeńców dla intelektualnego żywienia ramisów i atrów, potomków dawnych ludzi. Te morskie wyprawy zdarzają się zresztą rzadko, raz na 25 lat. Wtedy jednak nieuchronnie giną wasze okręty. Zapewne pan pamięta, że prawie u zwrotnika Koziorożca zginął wielki francuski okręt kupiecki „Henri”. Po tej katastrofie 20 ludzi załogi mieszkało z nami... lecz oni umarli, więc musieliśmy...
— Widziałem, jak zginęła „Lady Hamilton” — smutnie pomyślał chemik.
— Tak, szkoda, wielka szkoda — pokiwał głową karzeł — to było bezcelowe okrucieństwo, albowiem wtedy właśnie wzięliśmy na powierzchni wielu jeńców...
Nagle karzeł zacichł, i powstawszy, długo nasłuchiwał.
— Ktoś biegnie, do nas — powiedział. — Boję się!
Rzeczywiście, po schodach szybko ktoś wchodził.
Profesor, namacawszy w kieszeni rewolwer, zwrócił się twarzą ku drzwiom, zdecydowany bronić kamparta. Lecz do sali, ledwie trzymając się na nogach, wszedł i niemal padł na podłogę Stenersen, i oparł się plecami o ścianę.
— Wyprowadzili ją znowu i gdzieś ukryli — krzyknął nagle z wściekłością, i porwawszy się z miejsca, ruszył ku kampartowi, podniósłszy pięść zaciśniętą. — Przeklęty twór, marny padalec! — Lecz Reinert wstrzymał pięść jego, która mogła zmiażdżyć głowę maleńkiego, bezbronnego karła.
— Zostaw! — powiedział starzec surowym głosem. — On nie zawinił... Opowiedz, co się stało i uspokój się!
Kapitan szybko chodził po sali, ciężko dysząc i opowiadał:
— Byłem znów w starym domu i przetrząsnąłem go z temi dzikusami od góry do dołu! Nie zostało tam nic! Połamano wszystkie drzwi, byłem w wszystkich pokojach, i nie znalazłem nikogo. — Marynarz zakrył twarz rękami, a ciężki płacz przerywał mu słowa:
— Dzikusy znalazły ślady całej gromady ludzi i głęboki ślad ostrych kół samochodu. Ślad ten prowadził na drogę i tam gubił wśród innych śladów. Co mam robić? Co mam robić?
Powiedz!
I chwyciwszy starego przyjaciela za ręką Stenersen patrzył na niego pełnemi łez oczyma i czekał na odpowiedź.
— Przedewszystkiem musimy odszukać Karlsena — powiedział wreszcie chemik. — Weźmiemy ze sobą karła i rozpoczniemy poszukiwania we czterech. Idź i szukaj go!
Lecz nie zdążył marynarz dojść do terasy, kiedy oto sączący się zewsząd blask zaczął mrocznieć, a buchnąwszy silniejszą strugą, nagle zgasł.
Głęboki mrok ogarnął wszystko. Bezkształtną, ciemną masą zawisł, zda się, nad wszystkiem i przygniótł wszystko swoim ciężarem.
— Nieszczęście! — krzyknął przez aparat Reinerta karzeł. — Rozłączono nas z głównemi elektrycznemi maszynami... Jeżeli ktoś z nas, kampartów, widzących przy promieniach ciepła, znajdzie się w podziemiu maszyn, ten zginie. Atry nienawidzą nas... Oni pokonani, lecz nie zjednani, jak ramisy...
— Cóż więc robić? — zapytał chemik.
A nie otrzymując odpowiedzi, wyciągnął rękę w stronę kamparta, lecz karła już nie było.
Niezauważony w mroku, stąpając bez szelestu, wyszedł z sali.
Przyjaciele, przerażeni tem co się stało, nie wiedząc, co czynić, stali w milczeniu.



XV.
W PODZIEMIACH NIEWOLNIKÓW.

Wesoły, pełen radości życia dziennikarz, zaprzyjaźniwszy się z ramisem, postanowił nie rozłączać się z nim i wedle możności szczegółowo poznać życie podziemi, pozostawiwszy karłów Reinertowi i Stenersenowi.
Dziennikarz nie przypuszczał, oczywiście, że kapitan będzie zmuszony, na czele gromady pierwotnych ludzi, wziąć udział w krwawej bitwie, — więc spokojnie szedł obok ramisa, częstując go cukrem i czekoladą, i gładząc po plecach. Szli w stronę niewielkiego jeziora, leżącego na zachodzie.
Na wysokim, kamiennym brzegu tego jeziora była wielka pieczara, a z niej głęboki tunel schodził do niżej położonych podziemi.
Obszerna kabina zawiozła Karlsena i jego towarzysza, a także kilku innych ramisów, które tu oczekiwały, do niewielkiego podziemia, jasno oświetlonego. Pracowały tu w kilku miejscach potwory, z których jedne czyściły samochody, napełniały ich rezerwoary jakąś gęstą, tłustawą cieczą, naprawiały części maszyn lub też sporządzały nowe.
Warczały tutaj różne warsztaty, zgrzytały piły i huczały młoty.
Po drugiej zaś stronie podziemia, poza potężnemi kratami z grubych, żelaznych pałek, pracowały najpotężniejsze potwory. Szedł stamtąd gdyby głuchy jęk i krzyk, to znowu ciężki oddech, a czasem dziwny szept lub złowrogi świst. To były maszyny. Błyszczące olbrzymy z szybko poruszającemi się częściami swego stalowego ciała przedstawiały sobą wielopiętrowe urządzenia ze skomplikowanemi systemami kół, z grubemi, przypominającemi pnie prastarych drzew walcami, z potężnemi łącznikami i pasami, i z prędko poruszającemi się tam i nazad kolankowemi drągami.
Z pod ziemi ciągnęły się ku tym maszynom grube przewodniki, i takież czarne żmije splątanych drutów szły zewsząd ku stropowi.
Z poza kraty spoglądały na przybysza zdumione twarze ramisów.
Towarzysz Karlsena dał jakiś znak, i wtedy otwarła się krata, a dziennikarz, oczywiście, wśliznął się zręcznie za wchodzącym ramisem. Z ciekawością zaczął oglądać maszyny, gdyż nie widząc parowego kotła, nie mógł odgadnąć, gdzie się znajduje źródło ruchu tych niezwykłych olbrzymów.
Ramisy, obsługujące maszyny, zrozumiały jego zdumienie, i podszedłszy, ukazały mu okno, znajdujące się pod maszyną.
Karlsen zobaczył dwa potężne słupy, występujące z ziemi. Wygląd metalu obu tych słupów był mu zupełnie nieznany. Pomiędzy końcami tych słupów trwała bez przerwy gęsta warstwa iskier. W warstwie tej obracało się koło, które na swych potężnych zębach unosiło trzeszczące i wybuchające ogniki, podając je dalej innym częściom gigantycznego mechanizmu.
Na ścianie wisiał plan maszyny, i chociaż Karlsen nie był inżynierem, jednakże szybko pojął, skąd czerpią tu tak wielką ilość elektryczności. Słupy szły w głąb ziemi. I tam, na głębokości wielu kilometrów, — tam, gdzie już zaczynała się sfera płynnej, gorącej materji, na końcach dwuch spojonych różnorodnych metali, pod działaniem 8.000° żaru, rodziły się niewyczerpane zapasy elektrycznej energji. Poruszając przepotężną dynamo-maszyną, elektryczność skupiała się w akumulatorach, znajdujących się w ogromnej sali, położonej w północnej części podziemia maszyn. Tutaj także znajdowały się szybko pracujące i cicho pogwizdujące, rozmaite drobniejsze maszyny, czyste i błyszczące, przyjemne dla oka.
Ramis, zaprzyjaźniony z Karlsenem, pozostał przy maszynach, a dziennikarz ruszył sam dalej, coraz nowe oglądając maszyny, które też wreszcie zupełnie mu się znudziły.
— Jak na wystawie, w oddziale maszyn — mruczał. — Wspaniale i groźnie, ale niezrozumiale!
To też ucieszył się bardzo, zobaczywszy nową budkę nowej windy.
Razem z kilkoma ramisami dostał się do następnego podziemia. Tu — w oddzielnych pieczarach — mieściły się najrozmaitsze warsztaty.
Karlsen zobaczył krzywonogie, zgarbione istoty — posiadające jeszcze mniejsze, niż ramisy, głowy, i złe, bezustannie płonące oczy, — które zwolna przesuwały się wszędzie, gnąc się pod ciężarem noszy. A nosiły one zwoje różnych tkanin, żelazne i miedziane płyty, kłęby nieskładne drutu, naczynia, napełnione cieczą — i wszystko to składały w windzie, spuszczanej z pierwszego podziemia.
Karlsen, zuchwały i spokojny, szedł ciągle dalej. Dostał się wreszcie i do następnego podziemia, i tu otoczył go półmrok. W niskich, podziemnych pieczarach jadły i spały krzywonogie, złowrogie istoty. Suchy, drażniący kaszel i ciche jęki płynęły ze wszystkich stron. Ciężkie, parne i duszne powietrze przygniatało, i odbierało bystrość wzroku i myśli.
Karlsen z trudem się opanował, gdyż pociemniało mu w oczach i prawie już tracił przytomność — i z przerażeniem spostrzegł, że szeroka droga stromo schodzi wciąż dalej jeszcze i wciąż jeszcze niżej.
— Jeżeli zacząłem, to i trzeba skończyć! — pomyślał jednakże i śmiało poszedł naprzód. Przeszedł, prawdopodobnie, około kilometra i znalazł się w wielkiem okrągłem podziemiu z całą siecią żelaznych belek, pomiędzy któremi, głucho postukując, uwijały się ciężko obładowane podziemne istoty.
Z wąskich nor, wykutych w ścianach podziemia, wypełzali, jak robaki, ludzie i ciągnęli za sobą kawały odrąbanej od ziemskiej kory materji.
Opóźniających się czy nieposłusznych okrutnie biły żelaznemi prętami stróżujące ramisy, które nierzadko też rzucały o ziemię i deptały swemi potężnemi łapami te żałosne krzywonogie istoty.
Później dopiero dowiedział się dziennikarz, że temi krzywonogiemi istotami były atry, ostatni niewolnicy, przez całe życie ciężko pracujący w mrocznych i cuchnących pieczarach i galerjach najniższych podziemi. Tam się rodzili i żyli, tam rozmnażali i umierali wśród niesłychanych trudów, tracąc coraz szybciej cechy rozumnej istoty, dopóki kamparci nie uznali za potrzebne zasilić ich intelektualnym pokarmem.
Karlsen dotarł do niskich przejść, przebitych w grubych i rozpalonych warstwach ziemi. W każdem przejściu siedziało kilku atrów. Oni wydobywali, rozbijali i układali kamienie, oblewając się potem i krwią, wśród świstu żelaznych prętów ramisów.
Gdyby ogromne robaki, toczyli podziemni mieszkańcy ziemską korę, budowali kamienne groty i długie, kręte korytarze dla kogoś potężnego i złego, który za trud i mękę płacił nieustanną męczarnią i grozą.
Głuchy wark ramisów, jęki i krzyki bitych, huk wybuchów, rozrywających skały, dźwięk i trzask żelaza, hałas walących się odłamów skał — wszystko to tworzyło gdyby wodospad głosowych fal, pędzących poprzez mroczne i gorące powietrze.
Karlsen uciekł wreszcie, i nie zatrzymał się, aż w pierwszem podziemiu. Po drodze jednak napotkał ramisa, na którego zwrócił baczną uwagę. Nagłe podejrzenie bowiem zrodziło się w mózgu Karlsena.
Ramis niósł kajdany, które opatrzone były pierścieniami dla rąk i nóg. Zobaczywszy to, dziennikarz podszedł natychmiast, i usiłował dowiedzieć się, dla kogo są te kajdany.
Ramis jednak wydawał tylko głuche, niezłożone dźwięki i trudno było od niego dowiedzieć się czegokolwiek. Zdecydował więc Karlsen udać się za ramisem, i zobaczyć, dokąd poniesie okowy.
Potwór, wyszedłszy z kabiny, skierował się ku automobilom. Ułożywszy na siedzeniu kajdany, miał już ruszyć, lecz wtedy dziennikarz zatrzymał go, kładąc mu rękę na plecach, i wskazując na wnętrze wozu.
Ramis ze zdumieniem oglądał nieznajomego, i wreszcie brutalnie odtrącił jego rękę. Teraz dziennikarz nie wiedział, co robić. Nie mógł opuścić tego ramisa! Przeczucie mówiło mu wyraźnie, że kajdany nie mogą być przeznaczone dla ramisów, które przecie z niewielkim wysiłkiem rozerwać mogą te grube łańcuchy!
I wtedy przypomniał sobie Karlsen pierwszy gest karła, kiedy to z mroku za drzewami kabiny błysnęły oczy ramisów.
Wyciągnął więc rękę i uczynił nią kilka rozległych ruchów w powietrzu. Ramis natychmiast pochylił się do samej ziemi, i posłusznie wszedłszy za dziennikarzem do wnętrza wozu, puścił w ruch maszynę. Okrążyli szybko pomieszczenia maszyn i wjechali w słabo oświetlony tunel, w którym rozwinęli tak znaczną szybkość, że aż powietrze świszczało wkoło i chwilami wstrzymywało oddech.
Z tunelu wyjechali na dolinę, i miejsca te Karlsen rozpoznał odrazu. Niedaleko stąd powinno znajdować się ujście rzeki, rozgrzewającej powietrze podziemi. Nieco zniszczoną już drogą automobil dostał się do lasu, i zatrzymał się na polanie, po środku której stał napoły rozwalony dom.
Ramis, wziąwszy na plecy snop kajdan, ruszył w stronę domu. Karlsen poszedł za nim. U wejścia leżał trup ramisa, z przebitą kulami głową. Kiedy znaleźli się już we wnętrzu, i ramis zawył głucho i krótko — nikt mu nie odpowiedział. Wtedy krzyknął także człowiek, i natychmiast w górze rozległy się radosne, podniecone głosy. Karlsen bystro pobiegł na górę, i w wielkim pokoju z oknami, opatrzonemi grubemi kratami, zobaczył rzucających się ku niemu ludzi — dziesięć kobiet i dwuch mężczyzn.
Jedna z tych kobiet natychmiast go zapytała:
— Czy pan z Norwegji?
Ojczysty język wzniecił w dziennikarzu burzę szalonej radości. Krzycząc nieskładnie opowiadał, biegał od jednej do drugiej kobiety, rzucał co chwilę nazwisko Stenersena, i cieszył się, jak dzieciak.
— A gdzie jest Stenersen? — pytała młoda, blada dziewczyna, ta sama, która zadała mu pierwsze pytanie.
Dziennikarz wtedy nagle zrozumiał:
— Pani jest panną Kielland? Tak? Panną Martą Kielland? Tak?
— Tak.
— Hej! To się ucieszy Stenersen! — krzyczał już zgoła nieprzytomnie Karlsen — Wychodźcie!
Prędzej wychodźcie!
Wyprowadził ich na polanę i usadził w automobilu. Następnie kazał jechać, i zdumiony ramis był jednak posłuszny. Kiedy się znaleźli na głównej drodze, Karlsen znakami pokazał potworowi, że jechać chce w dół rzeki, a kiedy znaleźli się u wejścia do tunelu, polecił zatrzymać się, wysiąść i puściwszy ramisa przodem, powiódł jeńców do windy. Tam usadziwszy wszystkich w kabinie, zalecił, aby spokojnie czekali, i wziąwszy ze sobą niezmiennie posłusznego ramisa, wrócił z nim do automobilu.
Trzeba było koniecznie odnaleść Stenersena i Reinerta, i dziennikarz postanowił udać się najpierw do pałacu karła.
Na wszelki wypadek uczynił znowu przed oczyma przerażonego ramisa kilka wspaniałych gestów i groźnie tupnął nogą.
Automobil szybko mknął po głównej drodze, lecz kiedy wjechali między pola, Karlsen usłyszał nagle dochodzący z różnych punktów doliny głośny trzask, przypominający wystrzały. Od strony zaś jeziora dobiegło trwożne wycie ramisów, i całe ich gromady ukazały się wśród pól i Karlsen zauważył, że były uzbrojone ciężkiemi żelaznemi pałkami. Zrozumiał tedy, że ów trzask był zapewne sygnałem trwogi i że ramisy biegną komuś na pomoc.
Natychmiastowa decyzja zmieniła plany dziennikarza.
Walka z potworami musiałaby zakończyć się nieuniknioną klęską ludzi w tym momencie, w którym wystrzelonoby ostatni pocisk. Trzeba było więc tej walki uniknąć i Karlsenowi wydało się, że znalazł ku temu sposób.
Kazał jechać w stronę jeziora i zatrzymać się u wejścia do podziemi. Znalazłszy się tam, rozpoczął baczne oglądanie urządzeń. Jakoż dość blisko wylotu tunelu windowego zobaczył potężny słup, z szczytu którego przeprowadzone były do sklepienia, przytwierdzone gdzieś wysoko grube linje przewodów i drutów.
Tego właśnie poszukiwał dziennikarz. Podbiegł do kolumny, rychło odszukał w niej drzwi, otworzył je bez trudu i rozpoczął oddzielanie przewodników od metalowej tablicy złączonej z podziemnemi kablami.
W chwili, w której ukończył swą pracę, rozległ się za nim jęk okropnego lęku. Karlsen obejrzał się, lecz niczego już nie mógł zobaczyć. Zapanowała wkoło najzupełniejsza, nieprzenikniona noc.
Dziennikarz miał na szczęście kieszonkową latarkę, przy pomocy której odszukał ramisa, którego zdołał uspokoić i namówić do dalszej jazdy. Pojechali teraz do pałacu gościnnego karła.
Gdy się zatrzymali u podnóża schodów, dziennikarz wyskoczył z wozu i gwizdnął przeraźliwie.




XVI.
UCIECZKA.

Stenersen i Reinert usłyszawszy świst towarzysza wybiegli na terasę.
— Prędzej! Prędzej! — krzyczał Karlsen i skierował w ich stronę światło swej latarki. Nie tracąc czasu na pytania, szybko zbiegli ze schodów i usiedli w automobilu. Dziennikarz usiadł na swem dawnem miejscu, obok ramisa, i był zdecydowany wpakować mu kulę w łeb w razie próby ucieczki lub nieposłuszeństwa. Lecz biedny potwór, przerażony jego wspaniałemi gestami, był ciągle pokorny i puścił maszynę najszybszym biegiem.
A z pod kół samochodu zrywały się co chwila jęki i wycie ramisów, nie widzących w mroku pędzącego wozu, który skakał po ich ciałach, drżał, kołysał się na miękkich resorach, i pędził dalej gdyby okrutny, żądny krwi majak.
Kiedy mknęli już w dół rzeki, Karlsen przechylił się do Stenersena i krzyknął:
— Ona żyje!
W mroku nikt nie zauważył, że marynarz pobladł i zadrżał, że całą siłą woli wstrzymywał krzyk i płacz, łże prawie nieprzytomny wychylał się z auto mobilu, jakgdyby chciał przyspieszyć jego bieg ku radości szalonej i szczęściu.
Wreszcie dojechali. Wraz z ramisem pędem przebyli tunel i wpadli do kabiny.

Przy świetle kieszonkowej latarki znajomili się ludzie i cieszyli się swojem szczęściem. Półprzytomny ze szczęścia Stenersen mówił swej dziewczynie jakieś ciche i proste, dyszące żarem i miłością słowa, a czas płynął szybko i niepostrzeżenie.
Pierwszy opanował się Reinert:
— Dlaczego stoimy? Dlaczego nie jedziemy na ziemię!? — krzyknął w nagłej trwodze.
— A gdzież energja? — zaśmiał się wesoło Karlsen. — Przecież mówiłem już wam o rozłączeniu górnych podziemi z podziemiami maszyn.
— Więc... znajdą nas — z przerażeniem wyszeptał uczony i ze zdumieniem patrzał w wesołą twarz Karlsena.
— Nie znajdą nas, nie! Przecież szybko poprawią przewody i oświetlą znów swoje podziemia.
— Wtedy właśnie nas znajdą! — niepokoił się Reinert.
— Ależ nie! Wtedy właśnie, skoro tylko energja biec zacznie i w górnem podziemiu, wtedy właśnie pojedziemy na ziemię! — i wskazał ruchem głowy ramisa, który w kącie kabiny oglądał i nastawiał rozliczne, błyszczące rączki, tabliczki i guziki. Jakoż wkrótce już kabina drgnęła i ruszyła z miejsca, a fioletowe światło odnowa zajaśniało wszędzie.

Na powierzchni ziemi oczekiwał ich oddział marynarzy z „Kapitana Stenersena” pod dowództwem jednego z oficerów.
Gude i Simonsen, nie doczekawszy się powrotu komendanta, śladem nart dotarli do baszty i znalazłszy notatnik profesora, natychmiast powrócili na brzeg i wezwali pomocy.
Z okrętu dostawiono nawet armatę i wzięto ją ze sobą na wszelki wypadek, a wszyscy marynarze byli uzbrojeni.
To też wyjście podróżników z baszty powitane zostało radosnym krzykiem załogi. Karlsen, uczyniwszy znowu swoje magiczne gesty przed oczyma ramisa, dał mu wielki kawał czekolady i rozkazał wracać.
Ubrawszy ocalonych w zapasowe futra, które zostawiono w obozie na szczycie, udano się na okręt, po raz ostatni obrzuciwszy spojrzeniem przeklętą dolinę, w której grób znalazły niemal wszystkie zesłane na wyspę Harveya kobiety, i w której pod grubym pokrowcem śniegu i lodu spała snem wiecznym, zabita przez surową zimę polarną, matka panny Marty Kielland.
„Kapitan Stenersen”, obawiając się pogoni podwodnych łódek kampartów, popłynął nie ku wyspie Enderbi, lecz na północny wschód ku ziemi Deliksanta, i dopiero minąwszy ten górzysty brzeg, zmienił kierunek podróży.

Minęły cztery lata. I oto w gazetach wszystkich państw pojawiło się ogłoszenie, donoszące, że skończył się termin zesłania sufrażystek i że międzynarodowa eskadra udaje się znowu na wyspę Harveya.
Lecz ta zjednoczona eskadra, zostająca pod dowództwem angielskiego admirała, błądziła w ciągu dni kilku na południe od wyspy Enderbi, i nie znalazłszy nigdzie ziemi, powróciła pod przylądek Dobrej Nadziei.
Wyspa Harveya znikła.
Zapadła się w odmęt polarnego oceanu razem z przybyłemi na ziemię z innego świata kampartami, z pokonanemi przez nich ramisami i zamęczanemi atrami, którzy rozbijali ziemię, skowaną przez odwieczne lody.
Na miejscu stałego lądu zgromadził mróz lodowe pola i góry, a na nich, jak dawniej, królowała śmierć — i gdyby blady majak unosiła się nad martwo milczącą pustynią, kryjącą w przepastnych swych grobach ciała tych, które, odrzuciwszy precz marzenia o sprawiedliwości, z męką poszły wypełniać zbrodnie, — a bez trwogi cierpiały i ginęły.

KONIEC.






  1. Hej, komendancie! Co się stało?!
  2. szkwał — gwałtowny, krótkotrwały wiatr.
  3. fok-maszt — przedni, pierwszy od dziobu.
  4. grot-maszt — wielki maszt środkowy.
  5. kliwer — żagiel trójkątny na przodzie żaglowca.
  6. Okrzyk, używany przy rzucaniu linki ratowniczej.
  7. fok-maszt przedni, pierwszy od dziobu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.