Zbuntowane i zwyciężone/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbuntowane i zwyciężone |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stwierdziwszy, że Karlsen pozostał pod lasem, Stenersen i Reinert niezbyt się zaniepokoili, wiedząc, że śmiały i sprytny dziennikarz łatwo wybrnie nawet z wielkiego niebezpieczeństwa.
W sali oczekiwał karzeł. Było rzeczą widoczną, że darzy on sympatją i poważaniem przedewszystkiem starego chemika. Snadź, długa siwa broda uczonego, jego wysoka postać i błyszczące szkła na garbatym nosie budziły w karzełku poszanowanie, tak, że starał się przypodobać starcowi i dogodzić mu we wszystkiem.
I teraz, wziąwszy go za rękę i podnosząc ku niemu swą drobniutką, jakby przywaloną ogromem czoła, twarz, prowadził go w głąb pałacu, zapomniawszy o Stenersenie, który w niezdecydowaniu, targany znów trwogą i rozpaczą, zatrzymał się za grupą krzewów i poprzez przezroczystą ścianę patrzał na pola i lasy widniejące w dali.
W polach — gdzieniegdzie widać było ramisów. Po dalekiej drodze — jeden za drugim — pędziły znane już wozy. Fioletowe światło cicho płynęło zewsząd, i w jego miękkich, leniwych blaskach widniał las gdyby nieruchoma czarna ściana.
Pozostawszy w samotności, Stenersen rozpoczął chodzić po sali, i w coraz wzrastającem wzburzeniu próżno szukał punktu wyjścia do rozpoczęcia poszukiwań.
Ramisy niczego nie rozumiały i tylko Karlsen miał nadzieję, że się z niemi rozmówi. Pytać zaś o kobiety, które znikły z wyspy, Stenersen nie chciał, obawiając się, że to wzbudzi zaraz podejrzenie.
Kiedy tak, chodząc po sali, walczył z własnemi myślami, nagle zauważył, że jedna z błyszczących tabliczek, umocowanych przy drzwiach, odskoczyła i zawisła na drucie, a w głębi odkrytej przestrzeni błysnęły ogniki.
Stenersen przyłożył tabliczkę do ucha.
Usłyszał zaraz takiż głos miły, jaki już słyszał w aparacie karła.
— Dwaj z przywiezionych z powierzchni ziemi uciekli — mówił głos — ramisy dogoniły ich i zabiły.
— A gdzie ich trzymano? — zapytał, drżąc i chwiejąc się, marynarz.
— W starym domu, wśród spalonego lasu — brzmiała odpowiedź. — Rozkazałem pilnować wejścia i wyjścia, a jeńców umieścić na samym szczycie. Ich prędko zakują.
— Co chcecie zrobić z niemi? — pytał kapitan, zaciskając pięści i z trudem utrzymując tabliczkę przy uchu. — Byłem nieobecny i nie wiem...
— Postanowiliśmy wydobyć z nich energję intelektualną. Nasze ramisy już dawno nie zasilały swej człowieczej duszy, i coraz szybciej zwierzęceją. Stały się zuchwałemi, a nawet, jako zwierzęta, nie ulegają czasem sile woli. Można więc obawiać się podobnego buntu, jaki się zdarzył w trzeciej epoce naszego życia, kiedy-to byliśmy zmuszeni wytracić ich więcej niż w połowie i zrzucić im na głowy strop przepięknego podziemia „Świecącej Wody”...
Ogieńki pogasły i głos umilkł. Stenersen pobiegł szukać profesora.
Napróżno jednak obiegi cały pałac, napróżno krzyczał i nawoływał. Tylko zaciekawione twarze ramisów wyglądały z różnych zakątków, więc Stenersen, napisawszy na kawałku papieru „czekajcie na mnie tutaj. Zdaje się, że znalazłem”, zostawił notatkę na środku sali i zbiegł ze schodów.
Pospieszył przez pola ku lasowi, aby tam odszukać stary dom.
Kiedy znalazł się już w cieniu pod sklepieniem liści i puszystych miotełek wysokich drzew, zamyślił się i zastanowił, dokądże teraz iść, i w końcu postanowił iść na chybił-trafił. Zaczem ruszył w głąb lasu.
Wokoło — w gęstwinie — głośno szeleściały w wysokiej trawie jakieś uciekające istoty, i Stenersen był przekonany, że to były żmije, nie słyszał bowiem tupotu nóg ukrywających się przed nim zwierząt.
Ciszy królującej tu nikt nie przerywał, więc Stenersen wydobył rewolwer, gdy z głębiny lasu doszły doń głuche okrzyki i groźny wark zwierzęcy.
To, co ujrzał, zmusiło go do ostrożności i obronnego pogotowia. Na polanie wrzała walka, walka okrutna i straszna, nie na życie, a jeno na śmierć.
Rozrosły, potężny ramis objął łapami ciało innego dziwotworu. Dziwotwór ten obrośnięty był żółtym włosem, i posiadał długie ręce i wielką głowę.
Marynarz nie mógł przyjrzeć się dobrze tej istocie, gdyż poruszała się niezwykle szybko i głowę chowała ustawicznie na piersi ramisa, chcąc najwidoczniej chwycić go pod gardło.
Nagle ramis wyrwał się i wzniósł do ciosu łapę, gdy w tej chwili przeciwnik jego niespodzianie skoczył naprzód i obiema rękami wpił się w jego gardło.
Stenersen pobiegł na pomoc ramisowi, który już dusił się i bezsilnie kołysał w straszliwem objęciu wroga.
Zjawienie się człowieka przeraziło dziwotwóra, duszący ramisa; snadź nawet, chciał już uciekać lecz przezwyciężywszy strach wielkim wysiłkiem, przystanął i powoli zwrócił się do człowieka twarzą.
Marynarz zobaczył szeroką, muskularną twarz z podaną naprzód szczęką i wklęsłym dziwnie nosem. Pod niezgrabnem i wąskiem czołem paliły się rozumne, człowiecze oczy. Drżały mięsiste wargi odkrywając nieco potężne uzębienie. Na ryżej, starganej brodzie osiadły bryzgi piany.
Stenersen zrozumiał, że ma przed sobą pierwotnego człowieka, który oto bez zmian przeżył wieki i całe rasy ludzi. I marynarz opuścił rewolwer; oczy tych dwuch ludzi spotkały się, i ryży, włochaty człowiek jakgdyby wszystko zrozumiał.
Stenersen chciał już iść dalej, gdy oto w tejże chwili człowiek, gdyby z siłą podwójną, rzucił się na ramisa, w sekundzie jednej uniósł go w powietrze i z rozmachem strasznym rzucił o kamień.
A później ryży człowiek stał chwilę na swych krzywych nogach i bystro patrzał na Stenersena.
Wreszcie odwrócił się powoli, i ustawicznie się oglądając, poszedł w las.
Kapitan ruszył dalej, i wyraźnie słyszał i czuł, że ryży idzie za nim, a kiedy zapalił papierosa i płonącą zapałkę rzucił za siebie, usłyszał znagła głośny tupot szybko biegnących nóg.
Stenersen przedzierał się przez gęstwę lasu, — lecz chociaż droga była bardzo trudna, albowiem nie wiodła tędy żadna ścieżka, — nie czuł ani zmęczenia, ani głodu, ani pragnienia. To też przypadkowo tylko przypomniał sobie, że na ziemi jest teraz noc, a spojrzawszy na zegarek przekonał się, że strzałka ukazuje trzecią po północy.
Jeszcze dwie godziny maszerował Stenersen, aż wreszcie ujrzał pierwsze opalone drzewa. Liście z tych drzew dawno opadły i pozostały tylko poczerniałe, połamane pnie z odstającą, popękaną korą, i opalonemi gałęziami.
I jeszcze długo błądził marynarz po lesie, aż wreszcie wyszedł na wielką polanę, wśród której widniał napół rozwalony dom z wysoką, okrągłą basztą.
Kilku ramisów strzegło wejścia. Zobaczywszy Stenersena, natychmiast powstały, groźnie warcząc.
Nie mogąc podejść bliżej marynarz zaczął głośno krzyczeć po norwesku i po angielsku. Odpowiedzi jednak nie było bardzo długo, i tylko ramisy złowrogo warczały.
Wreszcie kapitan zdecydował, że trzeba szukać innego domu, w którym zamknięci są ludzie, gdy nagle usłyszał słaby okrzyk, głuszony odległością i grubemi ścianami. Było to słowo norweskie czy angielskie — Stenersen nie wiedział. Okrzyk był ludzki, lecz słaby i krótki.
Lecz teraz nikt już nie mógł zatrzymać Stenersena. Z rewolwerem w ręku rzucił się na ramisów. Te skupiły się razem, a podniósłszy się na całą wysokość, wyciągnęły ku niemu potężne swe łapy. Jedna taka łapa uchwyciła Stenersena i rzuciła nim w bok, lecz rychło marynarz pociągnął cyngiel — i potwór, ugodzony kulą między oczy, wił się na ziemi, powoli nieruchomiejąc.
Z wyciem i warczeniem rzuciły się na człowieka ramisy, lecz Stenersen, już pijany walką, walczył bez litości. Jeden za drugim grzmiały wystrzały i wciąż nowe i nowe cielska wiły się na ziemi, drapiąc kamienie i wyrywając trawę i mech.
Zdawało się więc, że zwycięstwo odniesie człowiek. Zostało już tylko dwuch ramisów, lecz skoro tych wziął na cel, odwróciły się z wyciem i pędem wpadłszy do domu, zatrzasnęły za sobą drzwi.
Teraz Stenersen nie wiedział, co robić. Szturmować do domu samemu, nie wiedząc, wielu tam znajdzie wrogów, nie wydawało się wskazanem. Postanowił więc powrócić do domu karła i naradzić się z Reinertem i prawdopodobnie z Karlsenem, jeśli ten już powrócił.
Przed odejściem jednak krzyknął jeszcze słów kilka, obiecując prędko powrócić i dając uwięzionym nadzieję ocalenia. Zaledwie jednak wszedł do lasu, usłyszał za sobą krzyki i zobaczył tłum ramisów, na których czele mknął na przytwierdzonych do nóg motorach, jakiś drugi karzeł.
Stenersen ruszył pędem, kryjąc się za drzewami, i przysiadując w gęstej trawie. Jednocześnie nabił na nowo rewolwer dwunastoma rozrywającemi się kulami. Dokonawszy tego, ukrył się w gęstym krzewie i tu się postanowił bronić.
Ramisy, niosąc teraz karła, biegły już przez las. Łapy ich uzbrojone były pałkami i kamieniami, oczy zionęły wściekłością, a z gardzieli wyrywał się ochrypły, dziki zew. Lecz nim dobiegły do krzewu, w którym się ukrył marynarz, z różnych stron, z poza drzew wypadli pierwotni ludzie i rzucili się do wściekłej walki.
Pracować jęły szybko grube, sękate pałki, uzbrojone ostremi kamieniami, zazgrzytały zęby, i rozległy się krzyki walczących pierś o pierś wrogów.
Jeden z ludzi, przebiegając, spuścił swoją pałkę na karła stojącego z boku. Żałośnie zwinęło się, jak przebity ptak, maleńkie, słabe ciało i zamarło niemal bez drgnienia.
Walka była zacięta, siły przeciwników równe. Już wielu zabitych i rannych leżało na trawie, i bój ogólny zwolna zamieniał się w poszczególne pojedynki, w których człowiek walczył z ramisem, bijąc, gryząc i drapiąc wroga.
Stenersen zdecydował, że pora działać i rozpoczął strzelać do ramisów. W pierwszej chwili wszystko zaczęło uciekać, lecz ludzie wnet zrozumieli, że nieznana im siła zabija tylko ramisów, więc zaczęli wyłapywać uciekających, Stenersen pobiegł za ludźmi. Bez litości teraz zabijał ramisów zato, że strzegły uwięzionych ludzi, a między niemi może także jego ukochaną, która dobrowolnie, a z poświęceniem, poszła na wygnanie.
Włochaci ludzie z bojowym, zwycięskim krzykiem biegli za nim, i dobijali ostatki oddziału strażniczego ramisów. Bitwa zawrzała na nowo, skoro na pomoc ginącym przybył nowy oddział pracujących na polach ramisów; lecz i ten oddział nie wstrzymał oszalałych ludzi dłużej, niż na kilka minut.
I wkrótce za Stenersenem biegło około pół setki rosłych, potężnych mężczyzn z długiemi pałkami w wielkich rękach, a oczy wszystkich kierowały się chciwie na stojący na wzgórzu pałac karła.
Straszliwe ciosy pałek odbiły od schodów i podłogi kawałki drogocennego kamienia, i czarna krew ramisów-niewolników kałużami zalała miękkie dywany i ściekała z terasy po szerokich stopniach.
Stenersen potężnym, rozkazującym głosem krzyknął:
— Stój! —
I wtedy dopiero usłyszał swój krzyk, opamiętał się, i spojrzawszy na niszczących wszystko na swej drodze ludzi, podniósł do góry obie ręce.
Ryżowłosi wojownicy opuścili swe pałki i zbili się w ciasną gromadę, jak poskromione zwierzęta.
Stenersen zaś, uczyniwszy szereg wyrazistych gestów, mających wyjaśnić rozkaz pozostania na miejscu, udał się na poszukiwanie towarzyszy.