<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
ISTOTY Z DALEKIEJ GWIAZDY.

Podczas kiedy kapitan przeżywał tak silne wrażenia i niespodzianie znalazł sprzymierzeńców w postaci pierwotnych ludzi, stary profesor był przedmiotem usilnych i uprzejmych starań karła z olbrzymią głową myśliciela i ciałem marnego stworzenia.
Karzeł wprowadził uczonego do komnaty, wyłożonej grubą i miękką materją, ażeby żaden dźwięk nie mógł tu przeniknąć, — a zastawionej rozlicznemi, dziwnemi przyrządami, których uczony nigdy nie widział.
Połączyli się aparatem, odczytującym myśli, i rozpoczęli rozmowę:
— Wiem — powiedział karzeł — że pana niepokoi pytanie, kogo pan właściwie ma przed sobą? Ja znam historję ludzkości. Bywali u nas ludzie różnych epok...
— A gdzież oni teraz? — spiesznie zapytał profesor.
— Zamienili się w energję, złączyli się z jej ogólnym oceanem... — bez pauzy odpowiedział karzeł.
Profesor smutnie opuścił głowę, i pomyślał, że śmierć, jakkolwiek ja nazwać, przecież pozostaje śmiercią, lecz karzeł uśmiechnął się uprzejmie i zauważył:
— To tylko ludzie uważają śmierć za koniec osobistych wrażeń i mylą się... Po śmierci życie każdej żywej istoty trwa dalej...
A pomilczawszy chwilę, mówił dalej:
— Zadowolę pańską ciekawość i opowiem panu, skąd jesteśmy my, kamparci!
— Kamparci... kamparci? — zapytał profesor — Jakaś znajoma nazwa...
— W średnich wiekach nazywaliście tak na ziemi ostatnią północną gwiazdę „Południowego Krzyża”. Lecz proszę nałożyć na głowę tą siatkę i patrzeć.
Przed oczyma uczonego rozciągała się bezbrzeżna, międzyplanetarna pustka. Czuło się nawet jej milczenie, obojętność i martwy spokój. Lecz z tej pustki występował ciemno-czerwony dysk, rozbryzgujący na wszystkie strony potoki szybko lecących cząsteczek. One, jak armatnie pociski, przecinały przestrzeń i padały, rozpłamieniając i rozpalając się, na drugi dysk.
— To promienie energji, — wyszeptał zdumiony chemik.
— Tak — odpowiedział karzeł. — Lecz w swym niewygasającym prądzie unoszą one pochwycone cząsteczki istoty. I oto pewnego razu promienie te pochwyciły zarodki żyjących na Kamparcie istot i rzuciły je tu wtedy jeszcze, kiedy ziemia była gorąca. Potem ziemia ostygła, i do kraju naszego przybyli ludzie, pędząc nas dalej i dalej, i ucząc walczyć ze sobą. Wielu nas zginęło, aż wreszcie ojcowie nasi z Kamparty dali nam znać, zapalając i gasząc ognie na południowej powierzchni swej ziemi, ucząc nas, jak trzeba żyć i jak zostać nieśmiertelnemi. Wtedy-to zwyciężyliśmy ludzi, zapędziliśmy ich w podziemia, zmusili do pracy dla nas, wreszcie schroniliśmy się przed chłodem w tych przepięknych krainach, i obecnie giniemy tylko w razie katastrofy.
— A wieluż zostało kampartów? — zapytał uczony.
— Mało! Zostało nas tylko czterech. Lecz zato istnienie nasze jest rozkoszą. Widzimy obrazy nieporównanej piękności, dostępne nam przy świetle ciemnych promieni, lub przy promieniowaniu naelektryzowanych ciał. Zgodne, nie naruszane niczem, ruchy najdrobniejszych składowych części istoty, ruchy z miljonami harmonijnych drgań na sekundę, oto nasza muzyka. Cały świat to wielki ocean cudownych widowisk i czarownych dźwięków, przepięknych i majestatycznie groźnych, i tylko zrzadka przerywanych przez ostry, nieoczekiwany szum i grom. To walą się poszczególne światy, lub też odrazu, wraz z śmiercią wielu żywych istot, szumnie wpada w ocean sił potok oswobodzonej energji... Marni są głusi ludzie! Nie dano wam słyszeć cudnych motywów tego hymnu wielkiej przyrody... My nie wzmagamy słuchu naszego i wzroku elektryzowanemi metalami, rozgrzewanemi minerałami i powolnie rozkładaną materją....Myśmy osiągnęli najzupełniejszy rozkwit całej nerwowej sieci... I tylko jedna myśl ciśnie nasze serca i zatruwa nam nasz spokój bogów...
Profesor z ciekawością spojrzał na mówiącego.
Ten kończył.
— Marzeniem naszem powrócić na naszą daleką ziemię...
Karzeł westchnął i umilkł.
— Widziałem — powiedział uczony — wasze łodzie podwodne na morzu. To niemal dowód, że możecie wszystko...
— Na ziemi możemy wszystko, lecz poza nią nie. Ziemia przeżywa swój ostatni okres, ona umiera. Zaszło coś takiego, co na jedno mgnienie naruszyło związek pomiędzy cząsteczkami, składającemi podstawę pewnej materji, a siłami, Które je jednoczą. Wy nazywacie to radem, my territem, albowiem zalega centrum ziemi. Ten ruch rozkładowy udzielił się pokrewnym territowi materjom, a od nich, jak tlenie, poszedł i idzie wciąż dalej i dalej. Za ziemią ciągnie się teraz długi ogon cząsteczek materji i promieni uciekającej energji, i ten potok sił i materji odpycha na południowy wschód wszystkie nasze statki i naszych zuchwalców. Oni nie dostali się na Kampartę i w pociskach swoich, pozbawieni żywej energji, dawno już osłabli i wyginęli... Ot, dlaczego sądzono nam pozostawać tutaj...
— Na wyspie — powiedział profesor — było miasto, które spłonęło, a ludność jego przepadła. Coście z niem zrobili?
I profesor, ująwszy dłoń kamparta, opowiedział mu historję miasta i okropności zniszczenia.
Karzeł ze zdziwieniem wzruszył ramionami.
— Rozumiem — powiedział po długiem milczeniu. — Nasi niewolnicy wydobyli dla ogrzewania podziemi i rzeki ogromną płytę territu. Część jej zużytkowaliśmy, a drugą wywieźliśmy na powierzchnię ziemi... Prawdopodobnie, promienie territu, rozłożywszy powietrze i lód, najpierw zabiły ludzi, a następnie spaliły miasto... Zresztą, niedawno przywieziono tu kilku ludzi... Widocznie, nie wszyscy tam zginęli... Ludzie są nam potrzebni dla intelektualnego żywienia ramisów i atrów... Ludzi tych spotkały przypadkowo ramisy wysłane na powierzchnię dla odnalezienie kamparta....
— Gdzież ci ludzie?! Gdzie ci mieszkańcy miasta? Żywi? Zabici? — rzucał spieszne pytania Reinert, nie wypuszczając przezroczystych rąk karła.
Ten znowu wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Nie! Oni wszyscy żywi! Lecz próbowali uciekać i napadli na strzegących ich ramisów, a przeto pomieszczono ich w starym domu jednego dawno zmarłego kamparta, w zachodnim lesie...
Jakieś krzyki, dźwięk i ogłuszający trzask, echa ciężkich kroków dotarły aż tu, i kampart boleśnie zmarszczył czoło.
Drzwi otworzyły się gwałtownie, i Stenersen, z rozwianemi włosami i wzburzoną twarzą, wbiegł krzycząc.
— Prędzej! Prędzej! Zdaje się, że znalazłem jeńców...
— Oni w starym domu, w spalonym lesie... — powiedział Reinert.
Z triumfującym krzykiem radości i szczęścia, zapominając, że, być może, ukochanej dziewczyny niema wśród jeńców, kapitan wybiegł z komnaty, zbiegł po schodach do ogrodu i poprzez pola, gnany nadzieją i żądzą spotkania, mknął, jak zwidzenie, a za nim, wyjąc i potrząsając pałkami, pędziła gromada ryżowłosych, pijanych krwią i bitwą olbrzymów.
Ta gromada ludzi, gnanych różnemi uczuciami, w półmroku lasu podobną była do korowodu złych duchów, i napełniła gęstwinę dzikiemi, nieludzkiemi krzykami, wyciem i ryczeniem.
A tymczasem karzeł i stary profesor przeszli do sali, i zobaczyli ślady zniszczenia i mordu.
Kampart przystanął i na twarzy jego pojawiło się skrzywienie bólu. Przyłożył potem obie ręce do piersi i dał znak profesorowi, aby się z nim połączył przyrządem do rozmowy.
— My — powiedział — jesteśmy organizacją tak subtelną, że zupełnie nieznaczne zmiany ciepłoty lub chemiczne mózgu, zachodzące przy pojawieniu się myśli czy też zewnętrznego wrażenia, zastępują nam dźwięk głosu... A czuję, że tu atmosfera cała przesycona jest wzburzeniem i żądzą krwi. Boli mnie te... Ciężko...
Podszedłszy do kanapy padł na nią bezsilnie i ciężko dyszał, chwytając się słabemi rękoma za piersi i gardło.
Uspokoiwszy się, podszedł do aparatu, wiszącego na ścianie, i nagle odskoczył od niego, i w przerażeniu rozglądał się wokoło.
— Co się stało? — zapytał profesor myślą, podchodząc do kamparta.
— Chciałem rozkazać ramisom, aby zabrały zabitych, i wysłać za szaleńcami pogoń... lecz aparat niedziała! Ktoś zepsuł baterję terno-akumulatorów w roboczych podziemiach...
Na twarzy kamparta i w jego ruchach była zupełna rozpacz. Padł znów bezsilnie na kanapę. Profesor milcząc chodził po sali, wyszedł na chwilę na terasę, lecz zobaczywszy i tu kałuże krwi i trupy zabitych ramisów, wrócił do sali.
Dziwnym wydawał się obraz krwawego, okrutnego mordu w tym bajecznym pałacu z jego cichym, drżącym światłem, i przełamującemi jego promienie drogocennemi kamieniami ścian, stropu kolumn.
Aby uspokoić karła, stary chemik zaczął opowiadać mu o zwycięstwach człowieczej wiedzy, a kiedy kampart słuchał go uważnie, nibyto między innemi zapytał:
— Lecz nacóż wam, ludziom podziemi, potrzebne podwodne łódki?
Kampart odpowiedział spokojnie: — Posyłamy je z wielkiego Słonego Jeziora gorących podziemi na ocean. Nasze łódki podwodne zdobywają jeńców dla intelektualnego żywienia ramisów i atrów, potomków dawnych ludzi. Te morskie wyprawy zdarzają się zresztą rzadko, raz na 25 lat. Wtedy jednak nieuchronnie giną wasze okręty. Zapewne pan pamięta, że prawie u zwrotnika Koziorożca zginął wielki francuski okręt kupiecki „Henri”. Po tej katastrofie 20 ludzi załogi mieszkało z nami... lecz oni umarli, więc musieliśmy...
— Widziałem, jak zginęła „Lady Hamilton” — smutnie pomyślał chemik.
— Tak, szkoda, wielka szkoda — pokiwał głową karzeł — to było bezcelowe okrucieństwo, albowiem wtedy właśnie wzięliśmy na powierzchni wielu jeńców...
Nagle karzeł zacichł, i powstawszy, długo nasłuchiwał.
— Ktoś biegnie, do nas — powiedział. — Boję się!
Rzeczywiście, po schodach szybko ktoś wchodził.
Profesor, namacawszy w kieszeni rewolwer, zwrócił się twarzą ku drzwiom, zdecydowany bronić kamparta. Lecz do sali, ledwie trzymając się na nogach, wszedł i niemal padł na podłogę Stenersen, i oparł się plecami o ścianę.
— Wyprowadzili ją znowu i gdzieś ukryli — krzyknął nagle z wściekłością, i porwawszy się z miejsca, ruszył ku kampartowi, podniósłszy pięść zaciśniętą. — Przeklęty twór, marny padalec! — Lecz Reinert wstrzymał pięść jego, która mogła zmiażdżyć głowę maleńkiego, bezbronnego karła.
— Zostaw! — powiedział starzec surowym głosem. — On nie zawinił... Opowiedz, co się stało i uspokój się!
Kapitan szybko chodził po sali, ciężko dysząc i opowiadał:
— Byłem znów w starym domu i przetrząsnąłem go z temi dzikusami od góry do dołu! Nie zostało tam nic! Połamano wszystkie drzwi, byłem w wszystkich pokojach, i nie znalazłem nikogo. — Marynarz zakrył twarz rękami, a ciężki płacz przerywał mu słowa:
— Dzikusy znalazły ślady całej gromady ludzi i głęboki ślad ostrych kół samochodu. Ślad ten prowadził na drogę i tam gubił wśród innych śladów. Co mam robić? Co mam robić?
Powiedz!
I chwyciwszy starego przyjaciela za ręką Stenersen patrzył na niego pełnemi łez oczyma i czekał na odpowiedź.
— Przedewszystkiem musimy odszukać Karlsena — powiedział wreszcie chemik. — Weźmiemy ze sobą karła i rozpoczniemy poszukiwania we czterech. Idź i szukaj go!
Lecz nie zdążył marynarz dojść do terasy, kiedy oto sączący się zewsząd blask zaczął mrocznieć, a buchnąwszy silniejszą strugą, nagle zgasł.
Głęboki mrok ogarnął wszystko. Bezkształtną, ciemną masą zawisł, zda się, nad wszystkiem i przygniótł wszystko swoim ciężarem.
— Nieszczęście! — krzyknął przez aparat Reinerta karzeł. — Rozłączono nas z głównemi elektrycznemi maszynami... Jeżeli ktoś z nas, kampartów, widzących przy promieniach ciepła, znajdzie się w podziemiu maszyn, ten zginie. Atry nienawidzą nas... Oni pokonani, lecz nie zjednani, jak ramisy...
— Cóż więc robić? — zapytał chemik.
A nie otrzymując odpowiedzi, wyciągnął rękę w stronę kamparta, lecz karła już nie było.
Niezauważony w mroku, stąpając bez szelestu, wyszedł z sali.
Przyjaciele, przerażeni tem co się stało, nie wiedząc, co czynić, stali w milczeniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.