<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Zbuntowane i zwyciężone
Podtytuł Powieść fantastyczna
Wydawca Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych
Data wyd. 1925
Druk Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
W PODZIEMIACH NIEWOLNIKÓW.

Wesoły, pełen radości życia dziennikarz, zaprzyjaźniwszy się z ramisem, postanowił nie rozłączać się z nim i wedle możności szczegółowo poznać życie podziemi, pozostawiwszy karłów Reinertowi i Stenersenowi.
Dziennikarz nie przypuszczał, oczywiście, że kapitan będzie zmuszony, na czele gromady pierwotnych ludzi, wziąć udział w krwawej bitwie, — więc spokojnie szedł obok ramisa, częstując go cukrem i czekoladą, i gładząc po plecach. Szli w stronę niewielkiego jeziora, leżącego na zachodzie.
Na wysokim, kamiennym brzegu tego jeziora była wielka pieczara, a z niej głęboki tunel schodził do niżej położonych podziemi.
Obszerna kabina zawiozła Karlsena i jego towarzysza, a także kilku innych ramisów, które tu oczekiwały, do niewielkiego podziemia, jasno oświetlonego. Pracowały tu w kilku miejscach potwory, z których jedne czyściły samochody, napełniały ich rezerwoary jakąś gęstą, tłustawą cieczą, naprawiały części maszyn lub też sporządzały nowe.
Warczały tutaj różne warsztaty, zgrzytały piły i huczały młoty.
Po drugiej zaś stronie podziemia, poza potężnemi kratami z grubych, żelaznych pałek, pracowały najpotężniejsze potwory. Szedł stamtąd gdyby głuchy jęk i krzyk, to znowu ciężki oddech, a czasem dziwny szept lub złowrogi świst. To były maszyny. Błyszczące olbrzymy z szybko poruszającemi się częściami swego stalowego ciała przedstawiały sobą wielopiętrowe urządzenia ze skomplikowanemi systemami kół, z grubemi, przypominającemi pnie prastarych drzew walcami, z potężnemi łącznikami i pasami, i z prędko poruszającemi się tam i nazad kolankowemi drągami.
Z pod ziemi ciągnęły się ku tym maszynom grube przewodniki, i takież czarne żmije splątanych drutów szły zewsząd ku stropowi.
Z poza kraty spoglądały na przybysza zdumione twarze ramisów.
Towarzysz Karlsena dał jakiś znak, i wtedy otwarła się krata, a dziennikarz, oczywiście, wśliznął się zręcznie za wchodzącym ramisem. Z ciekawością zaczął oglądać maszyny, gdyż nie widząc parowego kotła, nie mógł odgadnąć, gdzie się znajduje źródło ruchu tych niezwykłych olbrzymów.
Ramisy, obsługujące maszyny, zrozumiały jego zdumienie, i podszedłszy, ukazały mu okno, znajdujące się pod maszyną.
Karlsen zobaczył dwa potężne słupy, występujące z ziemi. Wygląd metalu obu tych słupów był mu zupełnie nieznany. Pomiędzy końcami tych słupów trwała bez przerwy gęsta warstwa iskier. W warstwie tej obracało się koło, które na swych potężnych zębach unosiło trzeszczące i wybuchające ogniki, podając je dalej innym częściom gigantycznego mechanizmu.
Na ścianie wisiał plan maszyny, i chociaż Karlsen nie był inżynierem, jednakże szybko pojął, skąd czerpią tu tak wielką ilość elektryczności. Słupy szły w głąb ziemi. I tam, na głębokości wielu kilometrów, — tam, gdzie już zaczynała się sfera płynnej, gorącej materji, na końcach dwuch spojonych różnorodnych metali, pod działaniem 8.000° żaru, rodziły się niewyczerpane zapasy elektrycznej energji. Poruszając przepotężną dynamo-maszyną, elektryczność skupiała się w akumulatorach, znajdujących się w ogromnej sali, położonej w północnej części podziemia maszyn. Tutaj także znajdowały się szybko pracujące i cicho pogwizdujące, rozmaite drobniejsze maszyny, czyste i błyszczące, przyjemne dla oka.
Ramis, zaprzyjaźniony z Karlsenem, pozostał przy maszynach, a dziennikarz ruszył sam dalej, coraz nowe oglądając maszyny, które też wreszcie zupełnie mu się znudziły.
— Jak na wystawie, w oddziale maszyn — mruczał. — Wspaniale i groźnie, ale niezrozumiale!
To też ucieszył się bardzo, zobaczywszy nową budkę nowej windy.
Razem z kilkoma ramisami dostał się do następnego podziemia. Tu — w oddzielnych pieczarach — mieściły się najrozmaitsze warsztaty.
Karlsen zobaczył krzywonogie, zgarbione istoty — posiadające jeszcze mniejsze, niż ramisy, głowy, i złe, bezustannie płonące oczy, — które zwolna przesuwały się wszędzie, gnąc się pod ciężarem noszy. A nosiły one zwoje różnych tkanin, żelazne i miedziane płyty, kłęby nieskładne drutu, naczynia, napełnione cieczą — i wszystko to składały w windzie, spuszczanej z pierwszego podziemia.
Karlsen, zuchwały i spokojny, szedł ciągle dalej. Dostał się wreszcie i do następnego podziemia, i tu otoczył go półmrok. W niskich, podziemnych pieczarach jadły i spały krzywonogie, złowrogie istoty. Suchy, drażniący kaszel i ciche jęki płynęły ze wszystkich stron. Ciężkie, parne i duszne powietrze przygniatało, i odbierało bystrość wzroku i myśli.
Karlsen z trudem się opanował, gdyż pociemniało mu w oczach i prawie już tracił przytomność — i z przerażeniem spostrzegł, że szeroka droga stromo schodzi wciąż dalej jeszcze i wciąż jeszcze niżej.
— Jeżeli zacząłem, to i trzeba skończyć! — pomyślał jednakże i śmiało poszedł naprzód. Przeszedł, prawdopodobnie, około kilometra i znalazł się w wielkiem okrągłem podziemiu z całą siecią żelaznych belek, pomiędzy któremi, głucho postukując, uwijały się ciężko obładowane podziemne istoty.
Z wąskich nor, wykutych w ścianach podziemia, wypełzali, jak robaki, ludzie i ciągnęli za sobą kawały odrąbanej od ziemskiej kory materji.
Opóźniających się czy nieposłusznych okrutnie biły żelaznemi prętami stróżujące ramisy, które nierzadko też rzucały o ziemię i deptały swemi potężnemi łapami te żałosne krzywonogie istoty.
Później dopiero dowiedział się dziennikarz, że temi krzywonogiemi istotami były atry, ostatni niewolnicy, przez całe życie ciężko pracujący w mrocznych i cuchnących pieczarach i galerjach najniższych podziemi. Tam się rodzili i żyli, tam rozmnażali i umierali wśród niesłychanych trudów, tracąc coraz szybciej cechy rozumnej istoty, dopóki kamparci nie uznali za potrzebne zasilić ich intelektualnym pokarmem.
Karlsen dotarł do niskich przejść, przebitych w grubych i rozpalonych warstwach ziemi. W każdem przejściu siedziało kilku atrów. Oni wydobywali, rozbijali i układali kamienie, oblewając się potem i krwią, wśród świstu żelaznych prętów ramisów.
Gdyby ogromne robaki, toczyli podziemni mieszkańcy ziemską korę, budowali kamienne groty i długie, kręte korytarze dla kogoś potężnego i złego, który za trud i mękę płacił nieustanną męczarnią i grozą.
Głuchy wark ramisów, jęki i krzyki bitych, huk wybuchów, rozrywających skały, dźwięk i trzask żelaza, hałas walących się odłamów skał — wszystko to tworzyło gdyby wodospad głosowych fal, pędzących poprzez mroczne i gorące powietrze.
Karlsen uciekł wreszcie, i nie zatrzymał się, aż w pierwszem podziemiu. Po drodze jednak napotkał ramisa, na którego zwrócił baczną uwagę. Nagłe podejrzenie bowiem zrodziło się w mózgu Karlsena.
Ramis niósł kajdany, które opatrzone były pierścieniami dla rąk i nóg. Zobaczywszy to, dziennikarz podszedł natychmiast, i usiłował dowiedzieć się, dla kogo są te kajdany.
Ramis jednak wydawał tylko głuche, niezłożone dźwięki i trudno było od niego dowiedzieć się czegokolwiek. Zdecydował więc Karlsen udać się za ramisem, i zobaczyć, dokąd poniesie okowy.
Potwór, wyszedłszy z kabiny, skierował się ku automobilom. Ułożywszy na siedzeniu kajdany, miał już ruszyć, lecz wtedy dziennikarz zatrzymał go, kładąc mu rękę na plecach, i wskazując na wnętrze wozu.
Ramis ze zdumieniem oglądał nieznajomego, i wreszcie brutalnie odtrącił jego rękę. Teraz dziennikarz nie wiedział, co robić. Nie mógł opuścić tego ramisa! Przeczucie mówiło mu wyraźnie, że kajdany nie mogą być przeznaczone dla ramisów, które przecie z niewielkim wysiłkiem rozerwać mogą te grube łańcuchy!
I wtedy przypomniał sobie Karlsen pierwszy gest karła, kiedy to z mroku za drzewami kabiny błysnęły oczy ramisów.
Wyciągnął więc rękę i uczynił nią kilka rozległych ruchów w powietrzu. Ramis natychmiast pochylił się do samej ziemi, i posłusznie wszedłszy za dziennikarzem do wnętrza wozu, puścił w ruch maszynę. Okrążyli szybko pomieszczenia maszyn i wjechali w słabo oświetlony tunel, w którym rozwinęli tak znaczną szybkość, że aż powietrze świszczało wkoło i chwilami wstrzymywało oddech.
Z tunelu wyjechali na dolinę, i miejsca te Karlsen rozpoznał odrazu. Niedaleko stąd powinno znajdować się ujście rzeki, rozgrzewającej powietrze podziemi. Nieco zniszczoną już drogą automobil dostał się do lasu, i zatrzymał się na polanie, po środku której stał napoły rozwalony dom.
Ramis, wziąwszy na plecy snop kajdan, ruszył w stronę domu. Karlsen poszedł za nim. U wejścia leżał trup ramisa, z przebitą kulami głową. Kiedy znaleźli się już we wnętrzu, i ramis zawył głucho i krótko — nikt mu nie odpowiedział. Wtedy krzyknął także człowiek, i natychmiast w górze rozległy się radosne, podniecone głosy. Karlsen bystro pobiegł na górę, i w wielkim pokoju z oknami, opatrzonemi grubemi kratami, zobaczył rzucających się ku niemu ludzi — dziesięć kobiet i dwuch mężczyzn.
Jedna z tych kobiet natychmiast go zapytała:
— Czy pan z Norwegji?
Ojczysty język wzniecił w dziennikarzu burzę szalonej radości. Krzycząc nieskładnie opowiadał, biegał od jednej do drugiej kobiety, rzucał co chwilę nazwisko Stenersena, i cieszył się, jak dzieciak.
— A gdzie jest Stenersen? — pytała młoda, blada dziewczyna, ta sama, która zadała mu pierwsze pytanie.
Dziennikarz wtedy nagle zrozumiał:
— Pani jest panną Kielland? Tak? Panną Martą Kielland? Tak?
— Tak.
— Hej! To się ucieszy Stenersen! — krzyczał już zgoła nieprzytomnie Karlsen — Wychodźcie!
Prędzej wychodźcie!
Wyprowadził ich na polanę i usadził w automobilu. Następnie kazał jechać, i zdumiony ramis był jednak posłuszny. Kiedy się znaleźli na głównej drodze, Karlsen znakami pokazał potworowi, że jechać chce w dół rzeki, a kiedy znaleźli się u wejścia do tunelu, polecił zatrzymać się, wysiąść i puściwszy ramisa przodem, powiódł jeńców do windy. Tam usadziwszy wszystkich w kabinie, zalecił, aby spokojnie czekali, i wziąwszy ze sobą niezmiennie posłusznego ramisa, wrócił z nim do automobilu.
Trzeba było koniecznie odnaleść Stenersena i Reinerta, i dziennikarz postanowił udać się najpierw do pałacu karła.
Na wszelki wypadek uczynił znowu przed oczyma przerażonego ramisa kilka wspaniałych gestów i groźnie tupnął nogą.
Automobil szybko mknął po głównej drodze, lecz kiedy wjechali między pola, Karlsen usłyszał nagle dochodzący z różnych punktów doliny głośny trzask, przypominający wystrzały. Od strony zaś jeziora dobiegło trwożne wycie ramisów, i całe ich gromady ukazały się wśród pól i Karlsen zauważył, że były uzbrojone ciężkiemi żelaznemi pałkami. Zrozumiał tedy, że ów trzask był zapewne sygnałem trwogi i że ramisy biegną komuś na pomoc.
Natychmiastowa decyzja zmieniła plany dziennikarza.
Walka z potworami musiałaby zakończyć się nieuniknioną klęską ludzi w tym momencie, w którym wystrzelonoby ostatni pocisk. Trzeba było więc tej walki uniknąć i Karlsenowi wydało się, że znalazł ku temu sposób.
Kazał jechać w stronę jeziora i zatrzymać się u wejścia do podziemi. Znalazłszy się tam, rozpoczął baczne oglądanie urządzeń. Jakoż dość blisko wylotu tunelu windowego zobaczył potężny słup, z szczytu którego przeprowadzone były do sklepienia, przytwierdzone gdzieś wysoko grube linje przewodów i drutów.
Tego właśnie poszukiwał dziennikarz. Podbiegł do kolumny, rychło odszukał w niej drzwi, otworzył je bez trudu i rozpoczął oddzielanie przewodników od metalowej tablicy złączonej z podziemnemi kablami.
W chwili, w której ukończył swą pracę, rozległ się za nim jęk okropnego lęku. Karlsen obejrzał się, lecz niczego już nie mógł zobaczyć. Zapanowała wkoło najzupełniejsza, nieprzenikniona noc.
Dziennikarz miał na szczęście kieszonkową latarkę, przy pomocy której odszukał ramisa, którego zdołał uspokoić i namówić do dalszej jazdy. Pojechali teraz do pałacu gościnnego karła.
Gdy się zatrzymali u podnóża schodów, dziennikarz wyskoczył z wozu i gwizdnął przeraźliwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.