Zbuntowane i zwyciężone/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zbuntowane i zwyciężone |
Podtytuł | Powieść fantastyczna |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Inwalidów Wojennych i Byłych Wojskowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Tłocznia Tow. „Straży Kresowej“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy kabina zatrzymała się, karzeł, najwidoczniej tracący ostatek sił, ukazał głową na błyszczącą rękojeść, umieszczoną ponad kanapą.
Stojący najbliżej Stenersen obrócił rękojeść, i w tejże chwili usłyszano zgrzytanie żelaza i czyjeś ciężkie kroki po metalowym pomoście. Drzwi kabiny szybko się otworzyły, i z mroku błysnęły zielonemi ogniami wielkie, nieruchome oczy.
Podróżnicy odstąpili w przerażeniu chwytając za rewolwery, karzeł zaś wyciągnął rękę i zakreślił nią szeroki krąg. Oczy natychmiast pociemniały, i potwór, ciężko stąpając, wszedł za próg kabiny.
Stenersen i Reinert stali bez ruchu, i tylko Karlsen, opanowawszy się prędzej, niż towarzysze, z ciekawością przyglądał się potworowi.
— Cóż on mi przypomina? — myślał dziennikarz i starał się wskrzesić w pamięci dawno zapomniany obraz. I nagle wspomnił.
To było dawno. Towarzyszył wtedy bogatemu półwarjatowi w podróży naokoło świata w charakterze człowieka, władającego kilkoma językami.
Błądzili kiedyś na jednej z wysp Malajskich, i tam on to widział! Na mieliźnie leżał topielec — malajczyk, poszukiwacz pereł, a nad jego bronzowem ciałem podniósł się na grubych jak pnie drzewne, mackach, ogromny ośmionóg. Objął już człowieka i powoli ciągnął w głębinę. Zjawienie się ludzi doprowadziło go do szaleństwa. Ośmionóg jakby zamarł w natężeniu swych potwornych ramion, a w górze, nad niewielkim, mięsistym ciałem złym, fosforycznym ogniem zapłonęły oczy.
Taki też był, posłuszny rozkazom karła, potwór.
Zdawało się, że ciało jego, a szczególnie kończyny, splecione są z najsilniejszych powrozów; muskuły poruszały się zwolna, naprężając się i grubiejąc pod gładką skórą. Pierś potężnej szerokości i brzuch leżały na czterech mocnych podstawach, zakończonych długiemi i ruchliwemi palcami.
Na tej masie muskułów straszliwego zwierza zaledwie widoczna była prawie śmieszna głowa. Płaska, z jakby ściętym, ostro podanym wstecz czołem i prostym tyłem, przechodzącym w silną szyję, głowa ta nie była większą od pięści mężczyzny, i, gdyby nie błyskające często oczy, można było tej głowy nie zauważyć.
Potwór ciężko stąpając podszedł i podniósłszy się na tylne nogi, przedniemi ujął karła, podniósł go i wyniósł z kabiny.
Znowu w ciemności błysnęły zielone oczy, i nowy potwór, cięższy i groźniejszy, ostrożnie podniósł profesora i poniósł go w niewiadomy mrok.
Dwa inne podniosły Stenersena i Karlsena, i kołysząc się miarowo, szły wolno za pierwszemi.
W pierwszej chwili wszyscy trzej czuli się źle. Było przecież rzeczą jasną, że niewielki wysiłek tych potężnych rąk może połamać i zgnieść ciało i kości ludzi. Lecz potwory szły ostrożnie i ostrożnie niosły swój ciężar.
Uspokoiwszy się przeto, Karlsen pochylił się do maleńkiego ucha potwora i zaczął wymawiać różne słowa.
Zwierz mruczał cicho, lecz w tych głuchych i chrypiących dźwiękach można było rozróżnić kolejność rozlicznych zgłosek.
— Ha! To ja się może z temi zwierzątkami rozmówię! — wesoło zawołał Karlsen i dobrodusznie poklepał potwora po plecach.
Na końcu długiego i ciemnego tunelu znajdowały się potężne drzwi, a za niemi rozpoczynała się obszerna równina. Nie było widać jej krańców. Rozciągała się daleko, zlewając się z horyzontem, — i tylko gdzieniegdzie stały cienkie kolumny, gubiące się w górze pod sklepieniem, niewidocznem w falach płynącego zewsząd fioletowego światła.
Gdzieś blisko z szumem i pluskiem płynęła bystra rzeka; kiedy podróżnicy zbliżyli się do jej brzegu, owiał ich nagły żar. Woda była gorąca, a nawet chwilami kipiała.
— Oto i wyjaśnienie prądu z południa na północ! — zawołał zdumiony profesor.
Nieco dalej rzeka wpadała do szerokiego kanału i znikała pod ziemią. Na brzegach tej dziwnej rzeki po jednej i po drugiej stronie, rosły wspaniałe lasy.
Profesor pragnął, oczywiście, podejść bliżej i przypatrzeć się rosnącym tu, pod południowem morzem polarnem okazom roślin i drzew, lecz w tejże chwili bezszelestnie podjechał długi błyszczący wóz, z oknami z grubego, masywnego szkła.
Potwory otworzyły drzwi i wniosły do wnętrza karła. Za nim, posłuszni jego gestom, weszli i usadowili się na wygodnych siedzeniach Reinert, Stenersen i ostatecznie rozweselony, w doskonałym humorze dziennikarz.
— I tutaj istnieją nawet taksometry! — zażartował zaraz.
Wóz szybko pomknął naprzód. W oknach migały lasy, oświecone miłem, fioletowem światłem, z głębokiemi cieniami, leżącemi pod rozłożystemi szczytami drzew i pomiędzy ich grubemi pniami.
— Zdaje mi się, że są to Sigilary z ich miotłami na szczytach, i przypominające nasze zwykłe plauny pradawne kalamity. Jeżeli tak, to sądzę, że w tych lasach przechowały się jeszcze olbrzymy zwierzęcego świata.
Szybki bieg wozu niepozwalał jednak na szczegółowe badanie okolicy.
Kiedy zaś ruch ustał, karzeł, z trudem się poruszając, podszedł do każdego z podróżników i podał im maleńkie tabliczki z przeprowadzonemu od nich drucikami do takiej-że tabliczki, przymocowanej na głowie karła. I natychmiast wszyscy trzej usłyszeli cichy, miły głos potwornego dziwotworu, — nie, — nie usłyszeli, lecz odczuli dźwięki tego głosu.
On mówił:
— Uratowaliście mi życie! Na ziemi bowiem zamarzłbym, gdyż motor wyrwał mi się z pod nogi, i padając rozbiłem się dotkliwie. Teraz jesteście moimi gośćmi, i ja rad będę, jeśli czuć się będziecie tu dobrze.
Przyjaciele, których ogarnęło zdumienie, nie zdążyli jeszcze ochłonąć, kiedy drzwi wozu otwarły się, i oto zobaczyli, że znajdują się u podnóża wspaniałych schodów. Szerokie stopnie tych schodów ułożone były z grubych płyt księżycowego kamienia a obramione po bokach lekkiemi sztachetkami z akwamariny, z misternie rzeźbionemi słupkami.
Karzeł szedł naprzód, podtrzymywany przez profesora, rozglądającego się ciekawie na wszystkie strony.
Na górnej terasie oczekiwały na nich takież potwory, jak i te, które niosły ich na brzegu gorącej rzeki.
One upadły przed karłem zupełnie się spłaszczywszy, a on stał nad niemi drżący, poruszając słabemi rękoma i chciwie mlaskając wargami.
W ogromnej sali, do której karzeł wprowadził swoich gości, królowało również fioletowe światło, lecz, przechodząc poprzez ściany zbudowane z płyt różnych minerałów, zmieniało swe odcienia i sprawiało, że ten przepiękny pałac stawał się coraz fantastyczniejszym.
Niewidziane nigdzie rośliny, podobne do palm kentji i latanji, lecz z czerwonemi liściami i pękami złocistych kwiatów, rozprzestrzeniających odurzającą woń, tworzyły w kątach malownicze grupy; kolumny z berilu, żółtych topazów i ametystów, z kapitelami ze złotych żmij i jaszczurów, wijących się z poza olbrzymich pereł, podtrzymywały lekki z górskiego kryształu strop, niewielkiemi krawędziowemi półkolami wznoszący się gdzieś wzwyż, i niknący z oczu. Gzemsy sali były zrobione z belek miki, i łączone pierścieniami z turkusu.
Rozstawione wszędzie, pyszniły się dziwaczne kanapy i krzesła, i barwiły się miękkie poduszki porozrzucane na grubych, puszystych dywanach.
Przy pomocy swoich, tabliczek karzeł prosił gości, by czuli się jak u siebie, w domu, i zapowiedziawszy szybki powrót, zwolna się oddalił.
Przyjaciele rozpoczęli naradę. Postanowiono wszystkiemi możliwemi sposobami przekonać się, czy nie znajdują się tu uwięzione kobiety, i obserwować pilnie tajemniczych obywateli polarnych podziemi i ich dziwne życie.
— Jednakże — zauważył Karlsen — jestem bardzo głodny...
I kiwnąwszy na potwora, stojącego przy drzwiach ukazał ręką na usta.
Straszliwy twór nisko się pokłonił, lecz twarz jego skrzywiła się przerażeniem, a oczy znagła błysły nienawiścią.
Potwór szybko skierował się ku drzwiom, lecz wtedy właśnie ukazał się karzeł. Szedł teraz krokiem pewnym i szybkim, i wydawało się rzeczą niemożliwą, że to jego marniutkie ciało utrzymuje na sobie ogromną i ciężką głowę.
— Czy nie pragniecie wzmocnić się? — zapytał, połączywszy się z tabliczkami swoich gości.
— Nawet bardzo — odpowiedział za wszystkich Karlsen.
— Proszę tedy iść za mną.
W wielkiej okrągłej sali poprosił, aby usiedli w głębokich krzesłach i pomógł im nałożyć na twarze szklane maski, połączone rurkami ze ścianą.
— Otwórzcie krany — powiedział karzeł, — i naciśnijcie pedały u krzeseł.
Profesor Reinert, który zapisywał swoje wrażenia, mówił tak:
— Uczułem, że z zewnątrz wstępuje we mnie nowa a potężna siła. Głód i pragnienie znikły. Przestałem odczuwać zmęczenie. Byłem po prostu odnowiony!
Bo w miarę tego, jak przyjaciele wdychali w siebie powietrze, przychodzące rurkami masek, oczy ich zaczynały błyszczeć, a krew szybciej krążyć.
— Cóż to takiego? — zapytał Stenersen.
— Przyjęliście dozę żywej energji — wyjaśnił karzeł — i wskrzesiliście utraconą część sił, czyli odnowiliście organizm, nie zmuszając go do usilnej pracy około wytworzenia wszystkich tych sił, które przy takim sposobie odżywiania są poprostu nieśmiertelne i służą li-tylko do przechowywania potrzebnej energji. —
— Lecz skądże bierzecie tą żywą energję? — zapytał uczony.
— Od ramisów — odpowiedział karzeł — Od tych istot, które nam służą, pracują dla nas i żywią nas. Ot, zobaczcie! —
Z temi słowami karzeł otworzył okno w ścianie, a kiedy Reinert wyjrzał przez nie, zobaczył zaraz kilka znanych już potworów, oplecionych siecią najcieńszych drucików, których końce wchodziły do rurek masek.
Ramisy leżały na białych stołach, blade, wycieńczone. Potężne ich ramiona osłabły, a oczy zakryte były ciężkiemi powiekami. Oddychały zaledwie widocznie.
— One przyjdą do siebie! — uspokoił profesora karzeł. — Dadzą im zaraz ich ulubione potrawy, i one wkrótce będą mogły znowu nas karmić.
Poczem karzeł oprowadzał gości po pałacu i pokazywał im swoje dobra.
Pałac był rzeczywiście wspaniały, wzniesiony wyłącznie z najcenniejszych minerałów; bajeczna ich barwa i blask nabierały cudownych odcieni od sączącego się bez przerwy i jakby zewsząd światła.
Pośrodku pałacu znajdował się obszerny basen z lapis-lazuli, ozdobiony na bokach złotemi grupami walczących z sobą przedpotopowych zwierząt.
— Czy potwory te żyją jeszcze w tutejszych wodach i lasach? — zapytał uczony, pochylając się nad gospodarzem i przykładając do głowy służące do rozmowy tabliczki.
— Nie — natychmiast odpowiedział karzeł. — Wyniszczyliśmy je już dawno. Są jeszcze ptaki i różne robaki. Zobaczycie to wszystko dalej.
Jedna z części wspaniałego pałacu była obszernym ogrodem. Tutaj — to, wśród rozkosznej roślinności, wśród całego morza kwiatów i wysokich traw, przebywały ptaki. Ptaki te były mniejsze od kolibrów. Pstre kamuszki, barwne iskierki przelatywały pomiędzy liściami i kwiatami, uganiając się za muszkami, które, gdyby świecące obłoki, gromadziły się nad krzewami, lub na kształt, wybuchających punkcików mknęły we wszystkich kierunkach. Karzeł niepostrzeżenie opuścił swych gości, którzy teraz wyszli za obręb pałacu.
...Rozpościerały się równemi kwadratami pola, zasiane pszenicą. Kłosy jej były kilkakroć większe od najpiękniejszych okazów zbóż, a kiedy Stenersen spróbował zliczyć ziarna, to mu się to nie udało. Doliczywszy bowiem do 300, rzucił kłos na ziemię i pełnym niecierpliwości głosem zawołał:
— No, dosyć! Cóż więc będziemy robić? Chodzić i chodzić?! A kiedyż działać?
— Poczekaj! — odpowiedział chemik. — Trzeba jednak wszystko zobaczyć, zrozumieć, jakie jest tu życie, ażeby móc zacząć działać...
Zbliżali się do lasu. Profesor cieszył się, że zaspokoi swoją ciekawość, i że zbada florę polarnych podziemi. Lecz to mu się nie udało.
Już na skraju lasu podszedł do nich ogromny ramis, i, powstawszy jak niedźwiedź, przedniemi łapami wskazał im powrotną drogę.
— Cóż, przyjacielu? — zapytał Karlsen i wyciągnął do potwora rękę.
Ramis ostrożnie ujął tę rękę, potrzymał ją, i obróciwszy dziennikarza twarzą ku pałacowi karła, lekko pchnął go w tą stronę.
— Nie wolno? — pytał dziennikarz, ruchliwą twarzą i całą postacią wyobrażając pytanie.
— Ohe-e! — warknął ramis i zezując na las, błysnął oczyma.
— On kogoś nienawidzi! — zakrzyknął Karlsen.
— A mnie się zdaje, że się kogoś boi... — poprawił towarzysza Stenersen.
— Myślę to samo... — wyszeptał w zamyśleniu stary profesor.
— Spróbuję ja jednak pogadać z nim — zaśmiał się dziennikarz, i wyjąwszy z kieszeni kawał czekolady, część jej włożył w usta, a drugą podał ramisowi.
Ten kręcił ją chwilę w łapach, powąchał, a wreszcie ostrożnie włożył w usta, i głośno rozgryzł potężnemi szczękami. Na jego tępej twarzy pokazał się uśmiech zadowolenia. Podszedł do dziennikarza, objął go i przycisnąwszy do piersi, łagodnie warczał.
Dziennikarz dał mu jeszcze kawał czekolady i mówił:
— Jedz, miły, jedz na zdrowie!
Profesor i Stenersen śmieli się wesoło, a na twarzy ramisa błądził również głupi uśmieszek.
Kiedy wreszcie ruszyli nazad ku pałacowi, ramis opadł znów na swe potężne cztery łapy i polazł wolno ścieżką, wijącą się wśród pól.
Karlsen przystanął, spojrzał za nim i niepostrzeżenie oddaliwszy się od towarzyszy, dał nurka w gęstą pszenicę i tam się schował. Dopiero kiedy profesor i Stenersen zniknęli w oddali, wyskoczył na ścieżkę i pędem doganiał ramisa.
— Hej, ty! Pst... pst — krzyczał i gwizdał biegnąc wytrwale.
Ramis niezgrabnie odwrócił się, a na twarzy jego zjawiła się niepewność.
Karlsen dał mu kawałek cukru, i położywszy mu rękę na plecy, postąpił kilka kroków naprzód.
Ramis niepewny jeszcze ruszył za nim, lecz wkrótce, oswoiwszy się, z radością nawet popatrywał na Karlsena, niezgrabnie krocząc obok niego i prowadząc go znaną drogą.
— Jeśli mnie zaprowadzi w jakąś pułapkę i spróbuje rzucić się na mnie — rozważał dziennikarz — wtedy spróbuję i ja obezwładnić tę masę mięsa i kości kulą z mego nowego rewolweru. A myślą, że ta miła istota nie wytrzyma jednak uderzenia rozrywającej się kuli, wzmocnionej dostateczną ilością dynamitu!
I wesoły już kroczył spokojnie obok ramisa, rozkoszując się powietrzem nowej przygody, która obiecywała wiele niespodzianek.