Zemsta za zemstę/Tom drugi/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XII
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII.

— Wyborna myśl! — rzekł mniemany Valta. — Nic naturalniejszego i mniej podejrzanego.
— Czy w hotelu, gdzie mieszkasz jest wolny pokój? — zapytał Lantier.
— I nie jeden, nawet jeden przytykający do zajmowanego przezemnie...
— Wezmę go... — Zamieszkawszy w twojém sąsiedztwie z łatwością będę się mógł z tobą widywać.
— A zatém, idź do hotelu, zamów pokój i siadaj do stołu, bo nadchodzi pora obiadowa...
Ja się przejdę do kawiarni a potém przyjdę tam i będziemy udawali, że się spotykamy przypadkiem...
— Wybornie! — Pod którym numerem mieszkasz?
— Pod 23, na drugiém piętrze... — wolny jest numer dwudziesty czwarty.
— A kobiety na którém piętrze?
— Na pierwszem.....
— Czy one nie schodzą do wspólnego stołu?
— A to naiwne pytanie, skoro gospodynię cierpienie przykuwa do łóżka! — Jadają w swoim pokoju. — Jednak młoda panieńka czasami przychodzi sama...
— A! a!
— Dzisiaj naprzykład chodziła do apteki po maść dla swojéj towarzyszki... — To się może przydać...
Wspólnicy się rozeszli.
Paskal udał się do Hotelu Kolejowego a Leopold zapuścił się w skąpo oświetlone uliczki miasteczka.
Przedsiębiorca jak to było ułożńem, kazał sobie dać numer dwudziesty czwarty i rzuciwszy nań okiem udał się do sali jadalnéj w któréj już było zgromadzonych kilkanaście osób...
Kończono rosół, gdy Leopold Lantier wszedł da sali jadalnéj.
Ujrzawszy go Paskal wyciągnął doń rękę i zawołał.
— Jakto, mój drogi, tyś tutaj? A to szczęśliwe spotkanie! — Sądziłem, że podróżujesz po południowych stronach...
I dwaj wspólnicy, których reszta osób, wzięła za starych kolegów, usiedli obok siebie.
Zbytęczném byłoby dodawać, że przez cały czas trwania obiadu, zamieniali między sobą tylko nic nieznaczące wyrazy...
Po obiedzie zaczęli grać w bilard, potem około w pół do jedenastéj, wzięli lichtarze i udali się do swoich pokojów, gdzie był rozpalony suty ogień.
— O jedenastéj już wszyscy śpią, — będziesz mógł przyjść... — rzekł Leopold na schodach.
Paskal odpowiedział twierdzącem skinieniem głowy i wszedł do siebie.
Zbieg z Troyes pamiętał niezupełnie zamknąć drzwi, zapalił cygaro, poprawił ogień i czekał.
Oczekiwanie jego nie było długiém.
O umówionéj godzinie przedsiębiorca nadszedł, zamknął drzwi i usiadł w rogu kominka z bardzo ponurą miną.
— Bez próżnych słów! — zaczął Leopold; — zmierzaj prosto do celu! — Co słychać? — Czegoś się dowiedział w Romilly, gdyż to ztamtąd wyniosłeś tę przestraszoną minę?...
— Ztamtąd... — odparł Paskal. — Powiedziałeś że dawna kochanka Roberta Vallerand, matka jego córki, jeszcze żyła...
— Tak jest... — Widziałem ją... Słyszałem jak rozmawiała z twoim wujem i upominała się o dziecko.
— Czy wiesz kto jest ta kobieta?
— Nie wiem jak się nazywa, ale wiem, że ją przywieziono bardzo chorą z zamku Viry-sur-Seine do Hotelu Marynarki...
— Sądzisz, że ona jest umierająca... — Otóż obecnie, zupełnie ona przychodzi do siebie, gotuje się do wyjechania z Romilly i do rozpoczęcia poszukiwań za córką...
— Miljon!... — pomruknął Leopold. — Zkądżeś się o tém dowiedział?
— Wiem to z jéj własnych ust...
— Widziałeś ją... mówiłeś z nią?...
— Tak jest... — zwierzyła mi się z tajemnicy swojéj młodości... — Liczy, że jej dopomogę w poszukiwaniach...
— Zwierzyła ci się z tajemnicy? Liczy na ciebie?... — powtórzył Leopold osłupiały. — Więc ją znasz?
— Czy ja ją znam! — To siostra mojéj żony...
— Siostra twojéj żony, Małgorzata Bertin z domu Berthier! — zawołał fałszywy Valta nie zastanowiwszy się nad tym wy krzykiem.
Z kolei Paskal osłupiał.
— Zkąd wiesz, że siostrą mojéj żony z domu Berthier? — zapytał patrząc uważnie na swego wspólnika.
Ten ostatni ugryzł się w język.
Strzelił on bąka i doskonale to zrozumiał ale był zdolnym do wydobycia się z niejednego fałszywego położenia i nie chcąc pozwolić aby podejrzenia Lantiera miały czas powstać i wzrosnąć, odpowiedział swobodnym tonem.
— Studjowałęm ja uważnie twoją familię, twoje stosunki i interesa, i znam je na palcach... — Masz już dowód tęgo... — Ale nie wiedziałem, że dawna kochanka nieboszczyka deputowanego z Romilly jest siostrą twojéj żony... — Zresztą mało nas to obchodzi i zastanowiwszy się dobrze, nie widzę nic strasznego....
Paskal podskoczył do góry.
— To cię nie przestrasza? — wyjąkał.
— Na honor, — nie! — To w niczém nie zmienia naszego interesu... Kochana pani będzie szukała córki i nie znajdzie jéj... ot i wszystko...
— Ona wie, że gospodyni Roberta Vallerand ma poruczone czuwanie nad dziewczyną po którą miała jechać...
— Nie znajdzie ona ani jednéj ani drugiéj. — Skoro tylko kobiéty zostaną sprzątnięte, udasz się z listem, jako jedyny spadkobierca, do notaryusza paryzkiego. Ten wręczy ci papiery, ty zniszczysz testament i koniec...
— Ty układasz rzecz według swego widzenia, nieszczęściem ona się tak nie odbędzie...
— Dla czego?
— Bo siostra mojéj żony ma zamiar sama udać się do notaryusza i badać go co do swojéj córki...
— A! do djabła, do djabła! — rzekł Leopold z twarzą wyrażającą niepokój — jakim sposobem jéj przyszło do głowy.
— Ona wie, że Robert Vallerand pisał list do notaryusza... Przez chwilę miała ten list w swém ręku... — Widzi w tém ślad za którym iść trzeba...
— Zatrzemy go.
— A jak? — Pomyśl przecie, że ja nie mogę skorzystać z tego listu nie będąc oskarżonym o usunięcie gospodyni i spadkobierczyni! — zagadka nie do rozwiązania! Jesteśmy w matni...
Leopold bardzo zakłopotany i pochyliwszy głowę rozmyślał.
— Nic nie odpowiadasz... — mówił daléj Paskal po chwili. — To dla tego, że widzisz mam słuszność! — dla tego, ze rozumiesz do jakiego stopnia Małgorzata żyjąca i poszukująca swojéj córki jest nieprzełamaną przeszkodą...
Fałszywy Valta podniósł głowę.
W oczach jego błyszczał dziwny blask a na ustach igrał brzydki uśmiech.
— A więc! — odparł — przeszkody są na to aby je przełamywać! Czy ty przypadkiem sobie wyobrażasz, że ja tylko jeden sposób mam w zapasie?... — To co mi powiadasz zmienia moje plany. — Ani ty, ani ja, żaden z nas nie pójdzie do notaryusza z listem... — Wiedz o tém i nie obawiaj się niczego.
— Nie rozumiem...
— Zrozumiesz później...
— Ale...
— Proszę cię, przestań... — przerwał Leopold. — Licz na miljony, które ci obiecałem i z których i ja coś obliżę..... — Powinna ci wystarczać ta perspektywa..... Powtarzam, że matka nie stoi mi na przeszkodzie...
— Jeżeli jednak ona wprzód nim my zjawi się na ulicy Piramid...
— Więc?
— Niezawodnie wszystko przepadnie!...
— Dla czego?
— No, zastanówmy się spokojnie i nie zabijajmy sobie klina w głowę... Przypuśćmy, że siostra twojéj żony uda się do notaryusza upominając się o córkę... Jakiem to uczyni prawem? Na jakiéj zasadzie?
— Zapewne istnieje metryka dowodząca, że jest matką...
— Nic nie wiem o tém, lecz to nie wiele szkodzi... — Przypuść, że notaryusz jest powiernikiem tajemnicy — gdyż, — to tę tajemnicę Robert Vallerand ukrywał od ośmnastu lat! — Czyż myślisz, że on zdradzi tę tajemnicę na proste żądanie nieznajomej?
— Nigdy! — Czy on nawet wie, że nieprawa córka żyje? Bardzko tém wątpię... a jeżeli tak, to czy wie gdzie ona się znajduje? — Nie sądzę... Zdaje mi się, że w tym razie jego rola będzie bardzo mała... — Ma on powierzone papiery, które ma wręczyć za okazaniem listu nieboszczyka Valleranda... — Chętnie bym się założył, że on nawet nie wie co się zawiera w pakiecie... — Zatém, ponieważ twoja krewna nie jest w stanie okazać listuj nic jéj nie odpowie, gdyż taki jest obowiązek jego urzędu... — Zresztą przybędziemy wTprzód nim ona...
— Ale gdyby ona nas uprzedziła?...
— Nie mniéj jednak będziemy działać bez obawy...
— Krok Małgorzaty mógłby obudzić w nim nieufność i nasunąć ambarasujące zapytania...
— Pomyślimy o tém jak będzie pora... — Najpilniejszą rzeczą jest sprzątnąć obie kobiety i dostać list.
— Powtarzam raz jeszcze, mniej nadzieję...
— Tylko się pośpiesz... — szepnął Paskal głuchym głosem. — Jeżeli dziedzictwo, które mi obiecujesz każę na siebie czekać, to przybędzie zapóźno....Leopold rzucił na swego krewnego przenikliwém okiem, w ciągnął spory kłąb dymu wypuścił go nozdrzami i zapytał:
— Więc to tak pilne? — Czy tam w Paryżu co kuleje?...
— Wszystko grozi upadkiem... — Jestem bliski ruiny i hańby.....
— Hańby! głupie wyrażenie! — Ruina, to rzecz ważniejsza... — Prawda, że jedna łączy się z drugą. — Objaśnij mnie jaka znów w twoich interesach zachodzi kombinacya...
— Czy mogę w tobie położyć nieograniczone zaufanie. — Do kroćset! — odparł Leopold ze śmiechem, zdaje mi się że wobec naszéj współki bardzo — byś był niezręcznym gdybyś mi odmawiał zaufania.
— Tak, to prawda... — rzekł przedsiębiorca, — oddałem ci się nieznanemu ze związanemi rękami i nogami...
— Oceniłeś mnie ód pierwszego wejrzenia, co dobrze świadczy o twojéj przenikliwości i będziesz sobie mógł za to powinszować. — Zatém nie rób zemną ceremonii i mów jasno wszystko!... Co ci tam wsiadło na nos i zkąd ta grobowa mina?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.