Zemsta za zemstę/Tom drugi/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom drugi
Część pierwsza
Rozdział XXX
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXX.

W chwili, gdy zegar z Verneuil-Chaumes wska*zywał dziesięć minut na dziesiątą, Jarrelonge kończył zaprzęgać klacz Paskala Lantier do powozu, stojącego w wozowni domu przy ulicy Tocanier.
Po ukończeniu tej roboty uwolniony więzień zarzucił na klacz derę, ubrał się w długi surdut z kołnierzem futrzanym, włożył kapelusz z kokardą, rękawiczki i udał się do pokoju sypialnego do Leopolda.
Ten zupełnie przeinaczył swoją osobę.
Miał on szpakowatą perukę, takież faworyty i okulary oprawne w złoto.
Ubranie jego składało się z czarnego garnitury zapiętego pod szyję, z kokardą oficera legii honorowej.
Biały krawat doskonale zawiązany, nadawał łotrowi minę znakomitego urzędnika lub wysokiego dygnitarza.
Musimy przyznać, ze w tym surowym i prawie urzędowym stroju, krewnemu Paskala nie brakowało ani swobody ani dystynkcyi.
Obszerny surdut zwierzchni, którego dziurka ozdobiona była także wstążeczką orderową, leżał na krześle obok wysokiego, zupełnie nowego kapelusza.
Jarrelonge był olśniony tem ubraniem.
— A niechże cię! — zawołał, oglądając swego wspólnika od stóp do głów. — A to mi ubranie i order! — Wyglądasz jak prokurator generalny, komisarz centralny albo naczelny lekarz.,. — Pan doktór weźmie pacyentkę w kuracyę!...
— Pacyentka, którą ja wezmę w kuracyę, zostanie tak wyleczona, że więcej cierpieć nie będzie! — odpowiedział Lantier z przerażającym cynizmem.
Jarrelonge jakkolwiek wytrawny bandyta i wskutek tego bardzo zatwardziały, nie mógł powstrzymać się od drżenia.
— Masz sposób mówienia o rzeczach, który sprawia dziwny skutek... — rzekł zcicha. Kiedyż jedziemy?...
— Nic pilnego... — odpowiedział zbiegły więzień; — aby zajechać na dworzec kolei Wschodniej, mając dobrego konia, potrzeba trzydzieści pięć minut, a tam nie ma potrzeby stać długo... W chwili nadejścia pociągu, na stacyi bywa mnóstwo agentów policyjnych, ą ja się nie lubię pokazywać tym ptaszkom...
— Ani ja... oni tak jak sowy widzą w nocy.
— Mamy dosyć przed sobą czasu, skorzystajmy z niego aby się porozumieć...
— Tak, umówmy się jak mamy działać...
— Czy klacz zaprzężona?
— Zaprzężona i przykryłem ją derą... — Widzisz, ja dla zwierząt mam bardzo czułe serce — a koń to tak jak człowiek, dosyć aby się zaziębił, a destanie plurezyi...
— Skoro tylko mała wsiądzie do powozu, trszba będzie pomyśleć jak jechać... — Trzeba się udać najciemniejszemi i najpustszemi ulicami.
— Ja się podejmuję tego, ale co się tyczy marszruty, to trzeba wiedzieć, dokąd za wieziemy pakunek...
— Zaraz o tem pomówimy... — Ty znasz dobrze Paryż i przyległe okolice?...
— Tak dobrze jak nieboszczyk papa... stangret z powołania i wcale nie głupi...
— Zatem będziesz mi odpowiadał na zapytania:
— Jak prawdziwy Przewodnik... Cóż chcesz wiedzieć?...
— Czy Bercy jest bardzo ludne?
— W dzień czy wieczorem?
— Wieczorem.
— Zupełnie nie; to prawdziwa pustynia... szczególniej od czasu wywłaszczenia... — W dzień to tam jest ruch nieustanny, ale jak tylko noc zapadnie, ani pies się nie pokaże.
— Czy most Bercy jest mocno oświetlony?
— Nie, szczególniej od strony wybrzeża Bercy...
— Czy poręcze wysokie?
— Dosyć... nie podjąłbym się ich przełazić, chcąc się rzucić w lipcu w Sekwanę.
— Czy i przez ¿wybrzeże de la Rapée przechodzi pociąg?
— Po północy ani jeden...
— Niema stacyi dorożek?
— Jest, na końcu wybrzeża, ale dorożek nigdy nie ma. O dziesiątej nadzorca zamyka budę i zmyka.
— No to tam trzeba jechać...
— Na most Bercy?...
— Tak. Jarrelonge zastanowił się przez chwilę.
— W takim razie tak trzeba jechać — rzekł. — Wyjechawszy ze stacyi, trzeba się wziąść ulicami des Recollets, Saint-Maur, des Boulets, Picpus, aż do dawnych bulwarów zewnętrznych, któremi dojedziemy prosto do mostu...
— Bardzo dobrze...
— Czy trzeba przez most przejeżdżać?
— Tylko przez trzy czwarte części... — Zatrzymasz się tak, aby Sekwana płynęła pod nami.
— Rozumiem... — To tam się dokona robota?
— Tam... Robotę ja biorę na siebie.
— A potem?
— Potem ściągniesz klacz biczem i galopem prosto do domu.
— Rozumiem, mój stary, a potem szklaneczka gorącego wina z cynamonem i cytryną, aby przyjść do siebie... — Czy masz wszystko co potrzeba do operacyi?...
— Przygotowania nie są skomplikowane — odparł Leopold wydobywając chustkę z kieszeni. Jeżeli mała zechce krzyczeć, zawiążę jej tem gębę a zamilknie.
— Knebel, co, jak w sztuce z Ambegu... — szepnął Jarrelonge... — Bibi się czuje nie dobrze... Bibi to ja...
Leopold mówił dalej:
— Ona waży tyle co kurczę, ta dziewczyna.... zaniosą ją do poręczy... a potem...
Zatrzymał się.
— Brr... — rzekł uwolniony więzień. — A Sekwana po której kra płynie...
— Będzie jeden kawałek więcej...
Przez chwilę panowało milczenie.
Jarrelonge przerwał je, mówiąc:
— Powiedz no, żeby tak na kuraż, kieliszek starki?...
— Pochwalam twoją myśl.
Jarrelonge otworzył szafę w murze, wyjął butelkę, otworzył ją, nalał do połowy dwie spore szklanki i podał jedną Leopoldowi.
Bandyci trącili się i wypili.
Chociaż postanowienie, jakie Leopold powziął, zrobione było z rozwagę, jednakże wydawał się pomięszanym, zdenerwowanym. W źrenicach jego błyskał chwilami złowrogi ogień.
— Dwanaście minut po dziesiątej... — rzekł Jarrelonge spoglądając na zegar.
— No to wyjeżdżaj!... ja otworzę bramę.
Jarrelonge wziął za uzdę klacz zaprzężoną i wyprowadził ją za obręb dziedzińca.
Leopold zamknął za nim wrzeciądze bramy — wszedł do domu, włożył palto, obwinął się białym — szalem, nacisnął kapelusz i wciągnął ciepłe rękawiczki.
— Nie wiadomo co się może wydarzyć... — rzekł otwierając zamek stolika — przedsięweźmy ostrożności.
I wsunął do kieszeni nieduży nóż kataloński i miniaturowy rewolwer.
Poczem połączył się z Jarrelong’em, który siedząc na koźle; i trzymając w jednem ręku lejce a w drugiem bicz, czekał z poważną godnością stangreta z zamożnego domu.
— Pamiętasz wszystko? — zapytał Leopold wsiadając do powozu.
Ja mein herr...
— No, to w drogę.
Powóz potoczył się z początku powoli, a potem trochę prędzej.
Jarrelonge mając dosyć czasu aby dojechać do stacyi, nie śpieszył się.
Energię klaczy oszczędzał na powrót.
Pomimo tej względnej powolności, oświetlona tarcza zegara wychodząca na bulwar strasburski, wskazywała dziesięć minut do dwunastej, gdy powóz znajdował się naprzeciw kościoła św. Wawrzyńca.
Fałszywy stangret, oględny w skutek nauk Leopolda, nie wjechał na plac stacyjny, lecz zatrzymał się na rogu ulicy Metz, naprzeciw stacyi dorożek, przed bramą jednego domu...
Zbieg z Troyes wysiadł.
— Dobrze — rzekł — czekaj tu na mnie...
Ja, mein herr... odpowiedział powtórnie Jarrelongę z silnym akcentem niemieckim.
Leopold nacisnął kapelusz na oczy, zapalił cygaro i skierował się ku sali pasażerskiej, lecz nie przestąpił jej progu i przechadzając się w tę i ową stronę naprzeciw przystanku omnibusów kolejowych, czekał rozgorączkowany, z pomięszanym umysłem.
Wybiła jedenasta.
Lantier usłyszał gwizdanie, zapowiadające nadejście pociągu.
Zbliżył się do drzwi wchodowych i serce mu zaczęło bić gwałtownie.
Gromada osób przybyłych tak jak on na spotkanie podróżnych, cisnęła się u drzwi jeszcze zamkniętych.
Nagle półcień zamienił się w żywą jasność.
Powiększono gaz i drganie idącego pociągu wstrząsnęło żelaznemi oknami budynku stacyjnego.
Leopold stał za kratą zabezpieczającą zakurzone okno i przenikliwym wzrokiem badał kolejno ukazujących się pasażerów, którzy wychodzili z peronu.
Przez kilka sekund dręczył go niesłychany niepokój.
Otwarto drzwi.
Tłum się poruszył i zawrzał.
Jedni się całowali serdecznie po dziesięć razy, — drudzy ściskali się za ręce, zadając sobie liczne i pomięszane zapytania.
Gorączkowe oczekiwanie Leopolda, przedłużyło się do kilku minut. — Były więzień został sam przy drzwiach wchodowych.
— Niema jej! — szepnął z czołem zroszoném zimnym potem. — Niema! — Czyżby nie wyjechała? — Mamże uledz rozbiciu, gdym sądził, że jestem u portu? — Czyż wszystko bezpowrotnie stracone.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.