Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Zemsta za zemstę
Podtytuł Romans współczesny
Tom pierwszy
Część pierwsza
Rozdział XIV
Wydawca Arnold Fenichl
Data wyd. 1883
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz T. Marenicz
Tytuł orygin. La fille de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIV.

Ten młody starzec miał włosy i brodę prawie białą.
Jego zwiędła twarz nosiła ślady długich cierpień a zapadłe oczy błyszczały gorączkowym ogniem.
Znajdowało się przy nim dwie osoby, kobieta już w pewnym wieku, któréj, twarz wyrażała głęboki smutek, i człowiek poważnéj postaci, zupełnie łysy, z czerwoną wstążeczką w dziurce od surduta.
Kobieta wsparta była obu dwom a rękami na poręczy szezlonga.
Mężczyzna stał oparty o kominek.
Chorym był Robert Vallerand, a osoby przy nim obecne były, jego zwykły lekarz, doktor Tallandier i poufna, gospodyni jego domu, Urszula Sollier.
— Kochany doktorze, — mówił Robert Vallerand słabym głosem, melancholicznie się uśmiechając, — napróżno usiłujesz wlać we mnie nadzieję, któréj mićé nie możesz... — Jakkolwiek nie jestem, taki jak pan lekarzem, badałem ja wiele swoją chorobę i nie karmię się żadném złudzeniem... — choroba sercowa robi niespodzianie szybkie postępy, na które twoja nauka nic nie pomoże... — Koniec się zbliża.
Pan Tallandier pochylił głowę w milczeniu.
Po licach pani Urszuli spłynęły dwie łzy ukradkiem.
Deputowany mówił daléj, wyciągając do doktora rękę.
— Milczysz kochany przyjacielu... Nie śmiesz mi zaprzeczyć... — Twoja postawa jest najwymowniejszą odpowiedzią.
— I jakąż panu dać mogę inną? — zawołał doktor. — W obec twojéj najzupełniejszéj niewiary, muszę milczeć...
— Nie wierzę, gdyż znam swój, stan dobrze... — Czyniłeś wszystko na próżno, i co można było uczynić dla mego ocalenia... — Znasz moje życie... Wiesz jakie mnie spotkały zawody... jakie mnie truły zgryzoty... — W młodości, dotkliwa boleść zasiała we mnie zarody zabijającéj mnie choroby... — Nieustanna, ciągła praca w Ameryce dla zdobycia majątku, pogorszyła mój stan... Obdarzony od lat czterech? przez współziomków mandatem, którym, się szczycę, nie oszczędzałem się... Wyglądam na starca siedmdziesięcioletniego... — Moje ciało jest zużyte, siły się wyczerpują, trzeba kończyć... — Śmierć mnie nie przeraża.. Po tylu cierpieniach i pracy, będzie ona spoczynkiem... — Zdaje mi się, że umieram jako człowiek uczciwy, a to jest rzecz główna... — Trochę wcześniéj, trochę późniéj, to dla mnie wszystko jedno.... — Jestem gotów... — Tylko kochany doktorze, mam cię prosić o ostatnią przysługę...
— Jaką?
— Przyrzecz, że mi dasz jaknajszczerszą odpowiedź.
— Cóż chcesz wiedziéć?
— Jak długo jeszcze żyć mogę...
— Ależ...
— O! żadnego ale! — przerwał Robert Vallerand. — Bądź brutalnym, nielitościwym!... — Ja chcę wiedzieć prawdę, muszę ją wiedziéć, gdyż od tego zależeć będą bardzo ważne sprawy... — Ja nie pojmuję twego wahania!... — Czyż twoja odpowiedź skróci mi życie, zakłóci spokój, snu mnie pozbawi? — Wiesz że tak nie jest... — Będę czekał cierpliwie i spokojnie, z wzniesioném czołem, z uśmiechem na ustach, na oznaczony przez ciebie dzień i godzinę... — Powiedź więc! Jak długo jeszcze żyć mogę?...
— Chcesz wiedzieć?
— Tak.
— A więc — rzekł doktor głucho — możesz żyć trzy miesiące, jeżeli nie ulegniesz jakiemu gwałtownemu wzruszeniu.
— A w przeciwnym razie?
— Katastrofa nastąpi natychmiast.
— Dziękuję ci za otwartość, kochany Tallandier, jestem uprzedzony a to mi przynosi ulgę...
Łkanie było odpowiedzią na te słowa i pani Urszula ukryła twarz w dłonie.
— Moja dobra Urszulo — rzekł Robert Vallerand, wykręcając głowę do biednéj kobiety, — błagam cię, nie płacz... — Na co się łzy przydadzą? — Czekaj spokojnie na chwilę rozstania... Pozostanie ci po mnie do spełnienia zadanie... — Gdy chwila nadejdzie ja ci nie powiem: żegnaj! ale do widzenia! Tam, ujrzymy się znowu!...
Głos Roberta stał się silniejszym; — był on spokojny — można było widziéć, że patrzał na swój koniec bez fanfaronady, lecz z zupełnym spokojem.
Pani Urszula przytłumiła łkanie i otarła oczy.
Chory mówił daléj, zwracając mowę do doktóra.
— Wszak o dalszéj ztąd podróży nie wolno mi myśléć.
— Ja bym nie radził zmiany miejsca, w jakichkolwiek bądź warunkach...
— Zatém złożę mandat deputowanego, a żal mi tego... Tyle było do zrobienia!... Wreszcie niech moje miejsce zajmie godniejszy odemnie a to mnie pocieszy... — Czy mogę przyjmować odwiedziny?
— Bezwątpienia... — Znużenia zabraniam, lecz rozrywkę zalecam...
— Czyś przepisał receptę...
— Oto jest, na tym stole...
— Urszula pojedzie jutro do Romilly po lekarstwo.
— To zapóźno... Obciąłbym żebyś co godzinę brał łyżkę przepisanego ci lekarstwa i to jaknajprędzej...
— Ja jadę do Romilly, zabiorę z sobą twego służącego Klaudyusza a on je przywiezie...
— Jak chcesz, kochany doktorze...
— Gdybyś w skutek jakiej nieprzewidzianéj okoliczności poczuł zwiększające się bicie serca, zażyjesz natychmiast to lekarstwo...
— Dobrze.
Pan Taliandier wziął za kapelusz.
— Do jutra, mój przyjacielu — rzekł ściskając przyjaźnie chorego za rękę — zabieram Klaudyusza.
— Do jutra — powtórzył Robert.
Urszula odprowadziła lekarza aż do drzwi salonu i powróciła do swego pana....
— Panie Robercie... drogi pani Robercie... — wyjąkała klękając obok szezląga z oczyma zalanemi łzami.
— Urszulo, — rzekł deputowany prawie z niecierpliwością, — jeszcze raz cię proszę, bez tych płaczów i słabości!... — Musisz się zgodzie z tém, co jest nieuniknioném! Dzięki doktorowi, wiem, wiele mi pozostaje czasu do rozporządzenia... — Skorzystam z niego, aby w zupełności uregulować swoje interesa... Wstań, moja dobra Urszulo, mamy z sobą do pomówienia.
Pani Sollier usłuchała i wzięła krzesło.
— Czy się pan nie obawiasz znużenia? — zapytała.
— Nie... — będę mówił cicho.
— O Renacie, czy tak?
— Tak jest, o Renacie — odpowiedział Robert ze smutkiem. — Mój obecny stan nie pozwala mi dotrzymać wykonanéj przysięgi... — Przysiągłem czekać aż Renata będzie miała lat dwadzieścia, z odkryciem jéj nazwiska, nazwiska jéj matki, i uwiadomić ją, że jest moją córką... — Ale ją już żyć nie będę gdy Renata dojdzie do lat dwudziestu... — Ona się teraz powinna o wszystkiém dowiedzieć.
— Biedna pieszczotka, — szepnęła pani Urszula — nie jéj to wina, że jest córką złéj matki.
— Zapewne że nie! To też od chwili powrotu z Ameryki, wycierpiałem wiele, nie mogąc uznać się publicznie za jéj ojca... Ale uznać ją za swoje dziecko, dałoby powód do wywołania zapytań, a obawiałbym się skalać jéj czystą duszę, wyjawieniem tego, czém była jéj matka. Czas nie pozwala mi czekać... Renata osądzi mnie, gdy się o wszystkiém dowie... Jutro, Urszulo, do niej pojedziesz...
— Do niéj! — powtórzyła — aby ją przywieźć?
— Tak jest.
— Tutaj?
— Tak. — Zaspokoisz ile się należy... zapłacisz za ten i za przyszły kwartał...
— Więc Renata nie wróci już do pani Lhermitte?
— Nie... — odparł Robert z wylaniem czułości.
którego nie mógł powściągnąć. — Chcę umrzeć przy córce...
I oczy jego zwilżyły się łzami.
— O! tylko bez wzruszeń... bez wzruszeń... błagam pana!... — zawołała Urszula, — którą łzy dusiły. — Przypomnij pan sobie słowa doktora... od tego życie twoje, zawisło...
— Bądź spokojna — rzekł — chwila szczęścia nie pogorszy mego stanu... — Będę spokojny... O czém to mówiliśmy?
— Że jutro pojadę do Troyes, po Renatę.
— Tak... — Zabawisz tam kilka godzin, dla kupienia tego, co jéj potrzeba do ubrania. Moja córka zrzuci suknie pensyonarki... będzie więc wszystkiego potrzebo wała... — Jestem bogaty... nie szczędź więc... możesz wydać ile ci się podoba...
— Klejnotów nie kupować?
— Nie, ani jednego... — Pragnę aby Renata za mego życia nosiła tylko mały medalion, któryś jéj wręczyła w dniu pierwszéj kommunii... — Pochodzi on od jéj matki, któréj go dałem, jako zakład miłości i odebrałem razem z córką...
— Zresztą Renata ma bardzo proste upodobania — rzekła pani Urszula.
— Drogi aniołek, — jakże ją będę uwielbiał? — szepnął chory.
Po chwili milczenia mówił daléj:
— Doktor zapewnił mi trzy miesiące życia, ale, być może, że śmierć uprzedzi jego przewidywania... Na ten wypadek powiem ci kochana Urszulo, co masz przedsięwziąść...
— Dla czegóż myśléć o tych smutnych rzeczach?
— Bo to jest moim najpilniejszym obowiązkiem... Zatém, przypuściwszy że nie będę mógł ujrzéć córki przed śmiercią...
— Ależ to jest niepodobieństwem! — przerwała Urszula. — To jest niepodobieństwem, bo jutro przywiozę tu Renatę....
— Któż może odpowiadać za jutro? — rzekł Robert melancholicznie, — przysięgnij... że w razie gdybym przed jutrem zakończył życie, przysięgnij, że nie powiesz Renacie, kto była jéj matka...
— Przysięgam...
— Renata dowie się, kto był jéj ojcem, ale nie chcę aby się z innych ust, nie zaś z moich, dowiedziała o nikczemności i zdradzie Małgorzaty Berthier!... Nadewszystko pragnę, aby po mojéj śmierci nie dowiedziała się nigdy o istnieniu swojéj matki!
— Przysięgam, iż się nie dowie, jeżeli jéj kto inny o tém nie uwiadomi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: T. Marenicz.