Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XIII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zostawiliśmy Małgorzatę Berthier, wdowę Bertin, jadącą na dworzec drogi Wschodniéj, na pociąg, który ją miał zawieźć do Romilly.
O godzinie wskazanéj pociąg się zaczyniał.
Małgorzata wysiadła.
Posługacz wziął jéj lekki bagaż na ramię i zaprowadził ją do Hotelu Marynarki, jednego z najporządniejszych w tém ładném mieście zbudowaném w kształcie amfiteatru nad brzegami Sekwany, nader w tém miejscu malowniczéj i zasianej zieleniejącemi wysepkami.
Posiliwszy się nieco w swoim pokoju, zapytała o drogę do merostwa.
Przedewszystkiem pragnęła się dowiedziéć, czy Robert Valierand żył jeszcze i czy się znajdował w téj okolicy, gdyż w takim razie, zdawało jéj się, będzie go mogła zmusić do oddania jéj córki.
W merostwie kazała sobie wskazać wydział adresowy, i poszła tam bez straty czasu a wyjmując z pugilaresu papier stemplowy, który rozwinęła, rzekła do urzędnika:
— Przed dziewiętnastu laty w urzędzie tutejszym zostało zapisane dziecko imieniem Renata, jako córka Roberta Vallerand i Małgorzaty Berthier. — Oto jest wypis metryki urodzenia. — Nie pytamgdzie się to dziecko znajduje, gdyż zapewne pan o tém nie wiesz, ale może panu wiadomo co się dzieje z jéj ojcem?...
— Z panem Robertem Vallerand? — rzekł urzędnik.
— Tak... — Czy on umarł?
— Nie, pani.
Małgorzata zadrżała z radości.
— Czy ciągle przebywa w Ameryce?
— Pan Robert Vallerand powrócił do Francyi od pięciu lat i jest deputowanym okręgu Romilly.
— Deputowanym z Romilly!... — zawołała wdowa z wzrastającém wzruszeniem. — I mieszka tutaj??
— Nie, pani, lecz w zamku Viry-sur-Seine, pomiędzy Romilly i Conflans...
— Niedaleko ztąd?...
— O jakie pięć kilometrów...
— Czy on się tam teraz znajduje?...
— Tak jest, pani... — Stan jego zdrowia, nie pozwolił mu udać się na posiedzenia izby... — Obecnie znajduje się w Viry, bardzo chory.
— Bardzo chory... — powtórzyła Małgorzata.
— Lekarze, jak się zdaje, bardzo się niepokoją.
— A nie jest panu wiadomém, czy pan Robert Vallerand nie ma przy sobie jakiéj panienki.... swojéj córki, któréj metrykę przed chwilą panu pokazywałam?
I zadając to pytanie, Małgorzata drżała na całém ciele.
Jeżeli odpowiedź będzie twierdząca, to nic w świecie nie przeszkodzi jéj, przed wieczorem jeszcze, uścisnąć córkę w swoich objęciach.
— Nie, pani... — odparł urzędnik. — Oprócz służby, w zamku jest tylko jedna kobieta, dama do towarzystwa już nie młoda...
— Czyś pan tego pewny?
— Jaknajpewniejszy... — Nie dawno byłem z polecepia pana mera u naszego deputowanego...
— Zatém... zatém... — wyrzekła wdowa nagle zaniepokój ona — cóż się z tém dzieckiem stało?
— Tego nie wiem, łaskawa pani, ale jeżeli to panią interesuje, pan Vallerand zapewne będzie mógł ją o tém objaśnić.
— Dziękuję panu... — Udam się do niego z tém zapytaniem...
Urzędnik — daleko grzeczniejszy, niż zwykle bywają panowie jego koledzy, — wstał i odprowadził panią Bertin do drzwi biura.
Małgorzata dręczona gorączkowém wzruszeniem, uczuła jakiś zawrót i schodząc ze schodów zaledwie, się mogła utrzymać na nogach.
— Mój Boże, jakże słusznie wierzyłam w Twoją sprawiedliwość i dobroć! — myślała. — Przeszkody znikają mi z drogi... — Zamiast szukać Roberta w Ameryce, znajduję go tutaj!... Zamiast długiéj podróży, prosta przejażdżka! Ale, — dodała wdowa ze drżeniem, — dla czego on sam mieszka? — Czy moja córka umarła, lub czy ją oddalił od siebie, rzucając w nędzy i opuszczeniu? — To byłoby nikczemném!... Dowiem się tego, i jeżeli ten człowiek jest złym ojcem, ja będę dobrą matką.
Pani Bertin poszła napowrót do hotelu, dokąd wróciła w kilka minut.
— Czy można tu dostać powozu? — zapytała gospodarza.
— Bardzo łatwo... byleby tylko pani nie była zbyt wybredną... — Romilly to nie Paryż.
— Na byle czém poprzestanę...
— Czy pani daleko chce jechać? — Dokąd?
— Do zamku Viry sur-Seine...
— Do naszego deputowanego pana Roberta Vallerand?
— Tak jest panie...
— Cała droga dziesięć kilometrów... Nie ma potrzeby brać ciężkiéj parokonnéj landary... — Ja pójdę sam do wynajmującego powozy i zamówię dla pani kabrjolet...
— Bądź pan łaskaw się pośpieszyć, bardzo proszę....
Oberżysta wyszedł.
Po upływie półgodziny — która się wydawała dla Małgorzaty wiekiem, — powrócił z kabrjoletem, dzwoniącym żelaztwem i powożonym przez woźnicę w bluzie.
— Niech pani siada, — rzekł — chociaż ekwipaż na oko niepozorny, ale człowiek pewny i koń dobry.
Pani Bertin zajęła miejsce obok woźnicy, który zwierzę ściągnął biczem.
Kabryolet potoczył się i puścił bulwarem.
— Czy zamek Viry leży nad brzegiem rzeki? — zapytała Małgorzata.
— Nie zupełnie, proszę pani... — odpowiedział powożący.
Wdowa o więcej nie pytała.
— Leży on na pochyłości wzgórza... — dodał ów człowiek. — O cztery kilometry stąd weźmiemy się naprawo, drogą, która nas zawiezie prosto do pana Vallerand... — Kiepsko z nim, z naszym deputowanym... Pomimo wielkiego majątku nie długo on już pociągnie...
Wdowa nie badała o więcéj.
Spojrzała na zegarek, który wskazywał trzy kwadranse na czwartą.
Czas był zimny; — niebo szare jak w Holandyi. Należało się spodziewać silnej zamieci.
Czuć było, że noc nadchodziła.
Pani Bertin pogrążyła się w głębokie milczenie. Myślała ona o spotkaniu się, jakie miało nastąpić z Robertem, niegdyś tak szalenie kochanym, dziś zestarzałym przedwcześnie i stojącym nad grobem...
Po upływie dziewiętnastu lat, i po zaszłych wypadkach, jaka też miała nastąpić dziwna a może straszliwa scena, z powodu jéj odwiedzin i objawienia żądania?...
Małgorzata przewidywała walkę, zacięty opór Roberta, oskarżenia, wyrzuty, ale powzięła silne postanowienie niepowracania do Paryża, bez dopięcia swego celu, bez dowiedzenia się, co się stało z jéj córką.
Przed koniem biegnącym Ciężkim truchtem ciągnęła się pusta droga.
Po lewéj stronie znajdowała się rzeka.
Po prawéj malownicze wzgórki, odarte z zieloności przez pierwsze mrozy jesieni.
Gromady kruków przelatywały po milczącym widnokręgu...
Na drodze, o pięćset kroków przed kabrjoletem, widziéć się dawał jakiś punkt ruchomy.
Tym punktem był pieszy wędrowiec, idący dobrym krokiem i trzymający się środka drogi.
Powóz go szybko doganiał; — miał go doścignąć, a potém wyminąć.
Słysząc za sobą tentent podkutych kopyt i skrzypienie źle nasmarowanych osi, podróżny wziął się na lewo i obrócił.
Z ubioru można go było wziąść za szypra.
Gdy kabrjolet był od niego o trzy lub cztery kroki, zawołał na woźnicę...
— Czy tędy dobrze do Viry? — zapytał.
— O sto kroków ztąd trzeba się wziąść na prawo... i iść ciągle prosto aż do zamku; ja tam także jadę... — odpowiedział zapytany.
Wyminął przechodnia, w którym nasi czytelnicy już odgadli Leopolda Lantier, idącego w dalszą drogę w zamyśleniu.
— Jedzie do zamku — rzekł sobie w myśli — i wiezie tam kobietę, któréj twarzy nie dojrzałem pod zasłoną... może jakiego niewczesnego gościa, który mi nie pozwoli swobodnie rozmówić się z wujaszkiem Robertem... Niech djabłi porwą tę kobietę... Kto to może być? — Zresztą, zobaczymy.
Kabrjolet znikł na zakręcie drogi.
Wkrótce i Lantier zapuścił się w zagłębioną drogę, prowadzącą pośród cierni i głogów odartych z liści, lecz pokrytych czerwonemi jagodami, manną, którą opatrzność stworzyła dla małych ptaszków.
Zostawmy Małgorzatę Bertin i zbiegłego więźnia udających się tą samą drogą, prowadzącą do jednego celu; Wyprzedźmy ich do Viry-sur-Seine i cofnijmy się o kilka godzin w tył.
Budowla pretensyonalnie zwana zamkiem, była gmachem nieodznaczającym się i nie mającym żadnego charakteru pod względem architektury, budynkiem obszernym, czworograniastym, dwupiętrowym, otoczonym wielkim ogrodem, albo raczéj niewielkim bardzo gęstym parkiem, doskonale narysowanym i otoczonym murem.
Dzień i noc otwarta dla wszystkich krata, dawała łatwy do parku przystęp.
Położenie téj nieruchomości było godném uwagi.
Zbudowany na wierzchołku wzgórza, dom panował nad znaczną przestrzenią okolicy.
Z jego okien, — na południe — widać było Sekwanę płynącą śród zieleniejących latem brzegów.
Na północ ciągnęła się ogromna płaszczyzna, zakończona ciemną linią.
Linią tą był brzeg lasu rozległego na wiele tysięcy hektarów.
Taras o ośmiu schodach, niezbędny z powodu wyniesienia parteru przytykał do głównego wejścia.
Markiza podtrzymywana przez cztery. piląatry osłaniała ten taras.
Przestąpmy próg, mińmy przedsionek wykładany dębiną i wejdźmy do obszernego salonu| umeblowanego przyzwoicie, lecz bez bytku.
Wybiła druga po południu.
Przy kominku, z czerwonego marmuru, na którym się palił ogień z buczyny, leżał na szezlongu człowiek, wyglądający na starca, jakkolwiek w istocie miał dopiéro lat czterdzieści cztery.