Zemsta za zemstę/Tom pierwszy/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | pierwszy |
Część | pierwsza |
Rozdział | XII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Nieszczęśliwy!... — zawołała Paulina. — Bez grosza i w tém ubraniu, które zaraz ściągnie na ciebie uwagę, cóż poczniesz? — Niebawem zostaniesz znowu schwytany.
— Będę odbywał drogę nocą... — odpowiedział Lantier.
Dziewczę wydobyło z portmonetki luidora i podało mu go.
— Weź pan to — rzekła. — To ci zawsze będzie niejaką pomocą.
— I ja dokładam swoją ofiarę, do ofiary mojéj przyjaciółki... — rzekła nieśmiało Renata, kładąc z kolei luidora w dłoń zbiega, który nie ustawał w zapewnieniach wdzięczności, przerwanych prze Paulinę.
— Nie ma ani chwili do stracenia... — rzekła. — Pódjź pan i stąpaj cicho. Musimy zejść dwa piętra...
— Idę z panią — odpowiedział Leopold; — ale zanim oddalę, aby was pewno już nigdy nie zobaczyć, pozwólcie mi się dowiedziéć o waszych nazwiskach, abym do ostatniego tchnienia mógł błogosławić aniołów, moje oswobodzicielki.
— Ja się nazywam Paulina Lambert.
— A ty, pani?
— Renata... — szepnęła blondynka.
— Renata?
— Nie mam innego nazwiska...
— Paulina... Renata... Całe życie będę o tém pamiętał... — Ja nazywam się Paweł Pelissier i jestem gotów życie za was poświęcić...
— Pójdź pan!... pójdź prędko!... — powtórzyła brunetka z silném wzruszeniem.
Lantier rzucił ostatnie spojrzenie na drżącą Renatę i udał się za Pauliną, która go poprzedzała z zapaloną świecą w ręku.
Zeszli dwa piętra i dostali się do przedsionka na dole.
Drzwi jego wychodziły na ogród i były zamknięte tylko na zasuwę.
Paulina je otworzyła.
— Idź pan... — rzekła. — Mur ogrodowy leży na przeciwko... Niech cię Bóg ma w swojej opiece!...
— I ciebie pani także; niech cię wynagrodzi!...
Zbieg wyszedł.
Paulina zaniknęła drzwi i wróciła do swego pokoju.
Dostawszy się do ogrodu, Lantier wydał westchnienie ulgi.
— Nakoniec, — szepnął — jestem wolny! — Dobrzem zrobił udając patetyczność... — Małe dały się wybornie złapać na moją młodą, umierającą żonę, i dzieci utrzymywane przez miłosierdzie publiczne... Zarobiłem na tém dwie ładne sztuki złota.. — To czyni sto franków w mojéj kieszeni... — Jest-to więcéj niż potrzeba, aby się dostać do mego wujaszka Valleranda.
Tak rozmyślając, Leopold szedł przez ogród i zbliżał się do muru obwodowego, wychodzącego na ulicę przedzielającą pensyę od więzienia.
Naprzeciw niego znajdowała się brama wjezdna zamknięta na dwa spusty.
Z obudwu stron, dwa żelazne pręty wmurowane w kamienie tworzyły obłąk.
— Dziecko by to przeskoczyło!... — rzekł zbieg do siebie.
Wspiął się na jeden pręt i dostał na daszek bramy.
W trzy sekundy późniéj był na ulicy.
— Teraz najpotrzebniejsza jest ostrożność — pomyślał. — Miéć minę uciekającego, byłoby ostatnią niezręcznością. — Idzie o to, aby iść spiesznym krokiem, jak człowiek, któremu pilno i chłodno... Mój uniform z więzienia centralnego nie może mnie zdradzić w nocy, gdybym kogo napotkał, a przededniem postaram się o inne ubranie. Mam ja swój pomysł.
Wiemy, że Lantier był rodem z Troyes.
Zatém znał doskonale miasto, chociaż je opuścił przed dziewiętnastu laty.
Krętemi uliczkami doszedł on nad brzeg rzeki oblewającéj stare miasto.
Przy brzegu stało na kotwicach mnóstwo ogromnych, krytych statków, zwanych galarami.
Wiele z nich miało z tyłu kajuty, będące mieszkaniem szyprów, gdy ci znajdują się zdała od jakiego miasta.
— Doskonale pamiętam zwyczaje żeglarskie, — pomyślał? Leopold, — i sądzę, że te nie uległy zmianie. — Statki naładowane i gotowe do odjazdu muszą być zamieszkane.. — Te, które czekają na ładunek są próżne... — Szyprowie chodzą wieczerzać i nocować w oberży, ale swoje rzeczy zostawiają w kajutach... Zadawszy sobie trochę trudu, znajdę w nich co mi potrzeba, aby się dostać do Romilly i ustroję się przyzwoicie... Lepiéj byłoby aby się można obyć bez włamania, ale nie mam środków do wyboru... Trzeba wszystko stawiać na kartę... Wujaszek Vallerand da mi papierków Garata na wyprawę do Ameryki... Dobrowolnie czy z musu da mi ich, a wtedy pokażę żandarmom figę.
W dali słyszéć się dały uderzenia dzwonu zegarowego.
Lantier zatrzymał się i nadstawił ucha.
Narachował cztery.
— Już czwarta... — szepnął. — Za dwie godzin zacznie świtać... Śpieszmy się.
I zszedłszy na brzeg skierował się ku statkom.
Przed sobą miał galar największy, którego szerokie boki wznosiły się do znacznej wysokości po nad wezbraną wodę.
— Pusty statek... — rzekł zbieg do siebie. — Kajutą znajduje się z tylu. — Drzwi do kajut bywają silne, wiem o tém, ale jest małe okienko, którego się nie obawiają, lecz które mi się przyda.
Deska tworząca, ruchomy;, mostek prowadziła z wybrzeża na galar.
Leopold wszedł na tę deskę zachowując największą ostrożność, aby przytłumić odgłos swoich kroków, prześliznął się wzdłuż pokładu, dostał się na tył statku, i zatrzymał przy kajucie.
Wązkie schodki wiodły na dół, gdzie się drzwi znajdowały.
Księżyc, znajdujący się teraz bardzo nizko na widnokręgu, rzucał blade promienie.
— Przedewszystkiém przekonajmy się czy tam jest kto... — pomyślał Leopold.
Zapukał zlekka do drzwi, i nie otrzymując żadnéj odpowiedzi zapukał powtórnie, lecz tym razem silniéj.
Jednakowe milczenie.
— Dziura jest pusta!... — rzekł przez zęby — Naprzód, dajmy zarobić szklarzowi!...
Wydobywszy z kieszeni chustkę, zmoczył ją w kałuży wody pozostawionéj na galarze przez ostatnie deszcze, poczém obwinął sobie około pięści, to zrobiwszy podniósł rękę i uderzył ostrożnie w szybę okienka. — Szyba prysła w kawałki.
Lantier czekał przez kilka sekund.
Przekonawszy się, że brzęk szkła nie obudził nikogo, przesunął rękę przez otwór, poszukał zaszczepki, odczepił ją, popchnął okno, które się otworzyło i użył go zamiast drzwi dla dostania się do wnętrza kajuty.
Ciemno w niéj było jak w grobie. Musiał szukać omackiem, gdyż zapalić światło byłoby nietylko nieroztropnością, ale nawet szaleństwem.
Ręce zbiega, które posuwały się po ścianie, wkrótce napotkały ubranie wiszące na gwoździach.
Obmacał je, zastępując zmysł wzroku, zmysłem dotykania.
— Spodnie! — szepnął, — i to z tęgiego sukna! — Wyborne na teraźniejsze zimno!... — Kamizelka... kurtka... kapelusz pilśniowy... Niczego nie brak! — O! o! a to co?... Palto! — Do miljona miljonów, on się dobrze ubierał, ten żeglarz słodkiéj wody! — A to mi się udało żem trafił na jego statek!...
Lantier szybko zmienił ubranie.
— Wszystko na mnie leży jak rękawiczka!... — mówił daléj. — Słowo honoru możnaby myśléć, że to robione na moją miarę! — Ot! i ubrałem się na drogę!
Wydostał drobne przedmioty znajdujące się w kieszeniach ubrania więziennego, zwinął razem te kompromitujące gałgany i wyrzucił za okno.
Poczém z niezwykła zręcznością, wyszedł z kajuty tak samo jak do niéj wszedł, to jest przez okno, podjął rzeczy, które upadły na pomost statku i rzucił je w rzekę.
— A teraz w drogę! — rzekł, — wszystko idzie dobrze!
I wyszedł na drogę Wiodącą do Romilly.
Gdy się dzień zrobił, wydobył z kieszeni małe okrągłe lusterko i otworzył je mówiąc do siebie:
— Czy też bardzo jestem zmieniony?
Przyjrzawszy się sobie, uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Nawet dozorcy z więzienia centralnego nie poznaliby mnie w tém przebraniu! — pomyślał.
— Przyśpieszył kroku i udał się boczną drogą do znanéj mu wioski, w któréj się nie miał czego obawiać policyi departamentu.
Idąc śpiesznym krokiem, układał sobie plany.
W wiosce gdzie miał zamiar wypocząć, będzie uchodził za szypra, właściciela statku poszukującego ładunku zboża do Paryża.
Na czczo od wczoraj i przepędziwszy noc bez senną, czuł się ogromnie zmęczonym.
Wszedł do oberży i kazał sobie podać śniadanie.
Z taką znajomością rzeczy rozmawiał o żegludze i handlu zbożowym1, że go wzięto za tego, za kogo chciał uchodzić.
Posiliwszy się, kazał sobie dać pokój, rzucił się na łóżko, przespał się parę godzin, potém odgrywając daléj swoją rolę, wyszedł udając się do któregoś ze znaczniejszych właścicieli ziemskich i pamiętał podać takie ceny za przewóz zboża, aby te nie mogły być przyjęte.
Naturalnie nie zawarł żadnego układu, powrócił do oberży na obiad i z nadejściem nocy puścił się w drogę do Romilly.
by się mógł ukazać w zamku Viry-sur-Seine, będącego, według słów urzędnika sądowego z Troyes, mieszkaniem deputowanego Roberta Vallarand.