Zemsta za zemstę/Tom szósty/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | szósty |
Część | trzecia |
Rozdział | V |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pani Baudu ani się ruszyła.
— Stefciu!.. — rzekła.
— Jestem mamo.
I starsza z sióstr przybiegła.
— Zajmij się gościem... — mówiła dalej matrona.
Leopold nie jadł obiadu.
Zażądał zimnego mięsa, butelkę wina i usiadł przy małym stoliku blizkim tego miejsca, gdzie siedział Ryszard Beralle i matka Bandu.
— To nie wszystko! — mówiła ta ostatnia, chwytając nic przerwanej rozmowy. — Nadaremnieś się spił jak nieboskie stworzenie, ty mnie zrozumiesz, albo będę mniemała, że ty stanowczo jesteś nieuczciwym człowiekiem, prawdziwym łotrem...
Ryszard poruszył się na krześle.
— Gosposiu — wybełkotał głosem prawie niezrozumiałym — dla czego łajesz biednego chłopaka, który w trzech czwartych należy do rodziny, gdyż jego brat na przyszły tydzień na prawdę będzie do niej należał?
— Daj pokój bratu, który nie należy do sprawy! — odpowiedziała zacna kobieta z niecierpliwością. Czyż byś ty się śmiał z nim porównywać? Jego mały palec wart więcej niż ty cały! On dotrzymał swojej obietnicy, on będzie moim zięciem w ciągu dwóch tygodni, tobie zaś powiadam, że w końcu musisz się uiścić... Byłam tak słaba żem ci pożyczyła tysiąc franków... Było to wielkie głupstwo, alem jeszcze miała ufność w twoim honorze i wyobrażałam sobie głupio, że gdy nadejdzie termin przez ciebie oznaczony, — urządzisz się tak, iż będziesz w stanie...
— Sądziłem... — wybełkotał Ryszard. Miałem nadzieję...
— Miałeś nadzieję, że mnie obałamucisz pięknem! słowami i kłamliwemi obietnicami, tak jak to czynisz oddawna.... — przerwała gwałtownie pani Baudu — ale już tego dosyć, a nawet za wiele! Od dziś za trzy dni muszę złożyć do rąk notaryusza posag Stefci i nie chcę ażeby Baudu spostrzegł się, żem wzięła te tysiąc franków, nie z posagu mojej córki, ale z kasy robotników, którzy mu powierzają swoje oszczędności!... Słyszysz ty mnie?... rozumiesz?...
— Tak... tak... — rzekł pijak, którego język coraz stawał się sztywniejszym; — słyszę... rozumiem... Ale cóż pani chcesz żebym zrobił?
— Co chcę żebyś zrobił?
— No!... tak...
— To nie teraz trzeba mnie o to pytać!... Trzeba było posłuchać rad którem ci dawała przed pół rokiem, gdyś mnie błagał abym ci przyszła z pomocą!... Możesz zarobić dwanaście franków dziennie... Oszczędzając, jużbyś mi był oddał pięćset franków, a widząc twoje dobre chęci, byłabym się jakoś urządziła aby załatać dziurę... Zamiast tego spijasz się, i całemi tygodniami nie pokazujesz się w warsztatach...
— Zawsze więc reprymendy... — pomruknął Ryszard Beralle.
— Dzisiaj nie idzie o reprymendy!... Ja ci powiadam: Potrzeba mi tysiąca franków które ci pożyczyłam... Na przyszły tydzień muszę złożyć posag u notaryuszą i tego samego dnia robotnicy zbierą się dla sprawdzenia swoich rachunków... Jeżeli złożę posag Stefci całkowicie, to mi zabraknie tysiąca franków w kasie robotników... to jasne jak dzień... Otóż, albo w oczach notaryusza, albo w obec robotników, będziemy uchodzili za złodziei, tak!...
— O! mamo Bandu...
— Nie ma mamy Bandu! To co ci powiadam, jest jasne!... Od dzisiejszego dnia zabraniam ci mysleć o Wirginii. Nie mam ochoty, aby znosiła nędzę z takim jak ty łajdakiem!
— Ale skądże pani chcesz, abym wziął tysiąc franków?
— To nie moja rzecz, to twoja. Tu idzie o honor rodziny Bandu, a ten jest święty!... Jeżeli jutro nie będę miała tysiąca franków, nic nie ukryję i powiem wszystko bratu.
— Pani tego nie zrobisz... — wybełkotał Ryszard z przestrachem, który chwilowo rozproszył jego opilstwo — pani tego nie zrobisz!
— Zrobię i to bez namysłu, mogę cię zapewnić. Twój brat zaręczył tutaj za ciebie... Odkryję mu rzecz całą...
— Zatem pani jesteś bez litości?
— Bez litości dla tego, kto nie ma ani uczciwości, ani odwagi, ani delikatności...
— Powiedzieć o tem bratu, to jest toż samo co go przeciw mnie podburzyć... To jest, poróżnić nas z sobą, to jest popchnąć mnie do czegoś rozpaczliwego...
— I cóżby było złego, gdybyś wskoczył do wody? Byłoby jednego próżniaka mniej, ot i wszystko!... Pamiętaj, że ci zabraniam, abyś nogą nie stąpił w tym domu, dopóki mi nie oddasz tysią franków.
Ryszard podskoczył.
— Wypędzasz mnie pani?.. — rzekł głosem syczącym.
— Najzupełniej... Chcę tego co mi się należy, i zamykam drzwi przed człowiekiem, który mnie wprowadził w błoto i w niém zostawił.
— Więc między nami wszystko zerwane?
— Wszystko! — powtórzyła mama Bandu, doprowadzona do najwyższego rozdrażnienia i gniewu. A jeżeli Wiktor nie będzie zadowolony, niech tylko powie... Wcale mi nie idzie o zięcia, którego brat jest człowiekiem nieuczciwym! No, wynoś się co prędzej!...
Od pewnego czasu Stefcia i Wirginia nadstawiały ucha ze wzruszeniem i przestrachem łatwym do zrozumienia.
Słysząc groźbę wyrzeczoną przez matkę, iż małżeństwo Stefci z podmajstrzym, może być zerwane, obie podskoczyły ku matce Bandu.
— Matko! — zawołała starsza z sióstr ze złożonemi rękami — uspokój się...
Wmięszanie się dziewcząt, zamiast wywrzeć — Oczekiwany skutek, dorzuciło oliwy do ognia.
— Ja mam się uspokoić! — powtórzyła kupcowa, opierając duże ręce na biodrach. I to ty mi to mówisz! Przecież wiesz o co idzie...
Wirginia płakała.
— Moja matko... — wyjąkała z kolei.
— Ja do ciebie nie mówię!... Milcz... Powinna byś się rumienić, ze wstydu.
Stefcia mówiła dalej:
— Jestem pewna, mamo, że pan Ryszard, dziś lepiej zrozumie twoje słowa, niż to czynił dotychczas. Nie będzie chciał, aby z jego winy czyjeś szczęście było zniweczone... Nie będzie chciał, aby jego brat przeklinał jego postępowanie... On jest uczciwy człowiek, nie wątp o tem i znajdzie sposób, przed opływem oznaczonego przez ciebie terminu, zasłonić swój honor zwracając ci pieniądze...
— Ryszardzie... Ryszardzie... — dodała Wirginia, błagająco — słuchaj mojej siostry, słuchaj mojej matki...
— No... no... dosyć tych jeremiad! — przerwała mama Bandu, trochę ułagodzona, popychając córki do komina: — niech tylko odda pieniądze, a ja potem zobaczę co zrobić...
Brat Wiktora siedział ponury..
Na chwilę rozproszone opilstwo wracało z większą siłą. Umysł jego opanował pewien rodzaj obłędu.
— Tak... — szeptał głuchym głosem. Tak, uiszczę się... odbierzesz pani swoje pieniądze. Trzy dni... A więc, nim trzy dni upłynie, oddam com winien...
I wyszedł chwiejąc się.
— Co się należy... — rzekł Leopold rzucając na stół sztukę pięciofrankową.
Mama Baudu wydała mu resztę.
Zabrał ją i spiesznie opuścił restauracyę.
Wyszedłszy na ulicę, powiódł w około wzrokiem.
Ryszard, stojąc nieruchomie o dwadzieścia kroków od restauracyi, gestykulował mówiąc sam do siebie.
— Nagadała mi głupstw co nie miara!... To jeszcze nic, ale jeżeli nie zapłacę, ona wszystko powie Wiktorowi... i wszystko będzie zerwane! Nieszczęście! Zkądże ona chce, abym wziął ten tysiąc franków? Szukam ich od miesiąca... Nie znalazłem nikogo, coby mi chciał pożyczyć. Czy to się tak pożycza tysiąc franków prostemu rzemieślnikowi?... Wiktor jest zaślepiony w Stefci... Jeżeli z mojej przyczyny jego małżeństwo się zerwie, to on mi gotów kości połamać... a przecież bym go nie okradł chociaż jestem bibuła, próżniak, do niczego... tego nie mówię!... A Wirginia!... Wirginia... ja jestem w niej zadurzony, choć tego po sobie nie pokazuję... trzebaby jej już nie widywać i rumienić się przed całym światem... A! dobrze, więc koniec z życiem! E, ono nie tak zabawne... Lepiej od razu skończyć. Trzy minuty i koniec! Dobranoc! No, to już postanowiłem... Pójdę się utopić...
I Ryszard skierował się ku mostowi Bercy tak szybko, jak mu pozwalał niepewny chód człowieka zupełnie pijanego.
Leopold szedł za nim.
Były więzień nie stracił ani słowa z monologu, któryśmy przytoczyli.
Ryszard doszedł do mostu Bercy i wszedł na niego.
Z tyłu o kilka kroków Leopold szedł za nim.
Na środku mostu Ryszard zatrzymał się, oparł się łokciami o poręcz i przechylił ku rzece.
Pod nim szumiała czarna woda, roztrącając się o filary.
Opanował go jakiś zawrót.
Zląkł się i instynktownie cofnął, ale prawie natychmiast okrutne postanowienie wzięło górę; znowu zapragnął umrzeć i zbliżywszy się do poręczy, chciał przez nią przeleźć, co w jego stanie opilstwa nie łatwo było uczynić.
Niemniej jednak już miał tego dokonać, gdy czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz surduta i odciągnęła w tył, gdy tymczasem głos jakiś szeptał mu do ucha:
— A no! przyjacielu, cóż to za szczególna myśl aby dać nurka, przychodzi ci do głowy? Zdaje mi się, że teraz nie jest pora zimnej kąpieli...
— Puść mnie... — rzekł pijak usiłując się wyrwać. Do milion djabłów, daj mi pokój!... Jeżeli mi się podoba zeskoczyć, to moja rzecz.