Zemsta za zemstę/Tom szósty/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | szósty |
Część | trzecia |
Rozdział | VI |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ręka jego nie puściła zdobyczy i przykuła brata Wiktora Beralle do miejsca.
Jednocześnie mówił głosem pewnym:
— No, bez głupstw, mój Ryszardku!.. W twoim wieku nikt się nie topi dla głupiego biletu na tysiąc franków.
Młodzieniec usłyszawszy te słowa, zaprzestał wszelkiego oporu.
Umysł jego opanowało zupełne odurzenie.
— Pan mnie znasz... — wyjąkał.
— Do licha! Jesteś Ryszard Beralle, kochanek małej Wirginii Baudu, ładnej dziewczyny, świeżej jak pączek róży, której siostra Stefcia w ciągu dwóch tygodni ma zostać żoną twego brata.
— Ponieważ pan to wiesz, to ci zapewne wiadomo za co mnie mama Bandu wyrzuciła za drzwi.
— Z pewnością, ale nim trzy dni upłynie, otworzy ci swoje drzwi i objęcia... Ja to biorę na siebie...
— Pan bierzesz na siebie?...
— Tak jest.
— Więc chcesz mi pożyczyć tysiąc franków?
— Być może...
Ryszard zadrżał.
— Czy to nie żarty? — zapytał.
— Wcale nie... To zupełnie na seryo... Od ciebie zależy dostać owe tysiąc franków...
— Cóż w tym celu trzeba zrobić? Powiedz pan... mów... jestem gotów na wszystko... na wszystko, czy pan rozumiesz?
— Weź mnie pod rękę i chodźmy.
Ryszard wlepił błędny wzrok w człowieka, który tak do niego przemawiał, poczem, nagle chwytając za rękę, zawołał:
— Chodźmy... Poszedłbym z tobą, gdybyś był nawet djabłem...
Były — więzień poprowadził go z sobą.
Poszli obadwa ku wybrzeżu Bercy.
Po chwili pijak zwolnił kroku i wybełkotał:
— Pytałem pana co trzeba zrobić, ażeby dostać tysiąc franków, a pan mi nie odpiedziałeś...
— Zaraz ci powiem...
Na wybrzeżu Bercy Leopold zatrzymał się przed handlem winnym.
— Wejdźmy... — rzekł otwierając drzwi i popychając Ryszarda przed sobą; poczem zwracając się do gospodarza:
— Czy u pana są gabinety?
— Tak jest, panie, w głębi... z piecem... będzie panom bardzo wygodnie... Co panowie rozkażą?
— Wazkę wina gorącego.
— Brawo! — szepnął Ryszard. Gorące wino to moja słabość...
Obadwa weszli do szczelnie zamykającego się gabinetu, doskonale oddzielonego od pierwszej sali w której siedziało kilku gości palących i grających w karty..
Ryszard coraz więcej rozmarzony zmianą temperatury, upadł na krzesło.
Chłopiec podał gorące wino, z którego wydobywał się drażniący zapach cytryn i korzeni.
Leopold napełnił szklanki.
— Pijmy... — zawołał.
Pijak od jednego razu wypił łyk spory, klasnął językiem i niejako zgalwanizowany przez prawie kipiący napój, rzekł wzmocnionym głosem:
— Ty mnie znasz, to rzecz widoczna, ponieważ wiesz jak się nazywam i tam dalej... Ale ja ci się nadaremnie przyglądam, ja cię nie znam... Nigdym cię nie widział...
— To nic nie znaczy... — odparł zbieg z Troyes, nie masz potrzeby mnie znać, — bylebym ci tylko przyszedł z pomocą... Zaraz pogadamy, tylko wypijmy. Zmarzłem, potrzebuję rozgrzać sobie żołądek... Twoje zdrowie!...
— I twoje!...
Szklanki zostały wypróżnione, powtórnie napełnione i Leopold mówił dalej:
— Tak... teraz lepiej... Obecnie idzie o to, abyśmy się porozumieli... Położenie jest bardzo proste... Ty potrzebujesz tysiąca franków...
— O! tak... — rzekł Ryszard, wiodąc ręką po rozpalonem czole.
Były więzień mówił dalej:
— Te tysiąc franków, matka Baudu, chcąc ci wyświadczyć przysługę, wzięła z kasy robotników, której depozytaryuszem jest jej mąż...
— I musi zwrócić tam zkąd je wzięła... — szepnął Ryszard znowu bełkocąc.
— W przeciwnym razie, jej mąż oskarżonyby został o nadużycie...
— Tak...
— Chybaby wzięła te pieniądze z posagu swojej córki Stefci, coby ją zmusiło do powiedzenia papie Baudu i twemu bratu żeś pożyczył, i pomimo najświetniejszych obietnic nie oddał.
— Tak jest... — powtórzył Ryszard.
— Wiesz, mój stary, żeś ty biedną kobietę postawił w haniebnem położeniu.
— Ach! wiem o tém dobrze... To też chciałem się utopić i to byłoby już zrobione gdybyś mi nie był przeszkodził... Pijmy...
— Właśnie, właśnie... Twoje zdrowie!
— I twoje!... I wiesz, jeżeli mi nie pomożesz, to ja wyszedłszy ztąd, skoczę do wody...
— Bądźże trochę cierpliwym! — rzekł Leopold ze śmiechem. Czy tysiąc franków, które ci może pożyczę, przywróci cię do łaski mamy Baudu?
— Prócz tego winianem jej za stół około trzech set franków... Summa, tysiąc trzysta franków...
— Więc gdybyś zapłacił tysiąc trzysta franków, tobyś znowu został oficyalnym narzeczonym Wirginii?
— Tak, ale do ślubu trzebaby djabelnie długo czekać...
— Dla czego?
— Bo rodzice wymagają, abym zebrał pięć tysięcy franków, które razem z odziedziczonémi pięcioma tysiącami, których nie mogę podnieść, uczynią dziesięć tysięcy... a ja nigdy... nigdy nie będę w możności tyle zebrać... Ja siebie znam dobrze... Daj pić!...
Leopold napełnił szklankę podawaną mu przez Ryszardą i rzekł:
— A więc, mój stary, jeżeliby kto, po zapłaceniu twojego długu tysiąca trzystu franków, dostarczył ci ładny posążek z pięciu tysięcy, któryby ci pozwolił ożenić się jednocześnie z twoim bratem, cobyś ty na to powiedział?
— Powiedziałbym, że to jest niepodobieństwo.
— Nie takie może, jak ci się wydaje... A dowodem tego jest, że ci na seryo ofiaruję summę sześć tysięcy trzysta franków...
— Nie znając mnie?
— Wszak dobrze wiesz, że cię znam... Przypuszczaj sobie, jeżeli chcesz. że jestem szalony, ale moja propozycya jest poważna... Odciebie zależy wziąść ładne banknociki...
— Pod jakiemi Warunkami?
Zamiast odpowiedzieć, Leopold zastukał w stół i ukazał podać nową wazkę gorącego wina, które zostało natychmiast przyniesione.
Ryszard od początku rozmowy pił ciągle.
Gorąco bijące od pieca tak samo uderzało mu do głowy jak i trunek; język mu kołowaciał; w myślach jego zupełny nieład panował.
Leopold śledził wzrokiem to wzrastające opilstwo.
Trzeba go będzie utrzymywać w tym stanie przez trzy dni... — myślał nalewając szklanki, jak tylko chłopiec wyszedł.
Brat Wiktora wypił i wybełkotał.
— Warunki... warunki...
— Kochasz Wirginię Baudu? — rzekł nagle zbieg z Troyes.
Oczy pijaka zabłysły.
— Tak... — odpowiedział — kocham ją...
— Czyś ty zazdrosny?
Ryszard spojrzał na mówiącego ogłupiałym wzrokiem i wyrzekł przez zaciśnięte zęby:
— Dla czego mnie o to pytasz?
— Przebóg!... tak sobie... ażeby wiedzieć...
— Wytłómacz się, do milion djabłów! Pod tym względem nie ma żartów... to boli!...
— Cobyś ty zrobił, gdybyś się dowiedział, że jakiś facet umizga się do Wirginii i jej się podoba?
— Zabiłbym tego faceta... choćbym go miął udusić własnemi rękami...
— Bardzo dobrze... ja widzę że ty wiesz co to jest zazdrość...
— O! tak...
— Więc się porozumiemy...
— Mówże!
I Ryszard znowu się napił.
Leopold mówił dalej:
— Ja także kocham... Kocham młode dziewczę, a raczej ubóstwiam ją... Szaleję dla niej... Przysięgła że mnie kocha, ale to kłamstwo... Nie chce iść za mnie dla tego żem bogaty...
— Więc cię oszukiwała?
— Oszukuje mnie.
— Więc ją puszczaj, a łotra który włazi w drogę, uduś...
— Nie...
— Czemu?
— Bo niczego nie jestem pewny... Mam tylko domysły... podejrzenia...
— A chcesz pewności?
— Tak... Wiem że człowiek który ją bałamuci, pisał do niej... pisuje codziennie... Dowody jej zdrady ja znajdę w listach tego człowieka...
— I trzeba ci tych listów?
— Bądź co bądź, ja ich potrzebuję...
— I aby je dostać liczysz na mnie?
— Tak, a prócz tego aby się zemścić jeżeli zostałem oszukany...
— Zgoda...
— Wiedziałem dobrze, że z ciebie dobry chłopak, że mnie zrozumiesz i że prędko się zgodzimy,.. dla tego też bez wahania zwróciłem się do ciebie...