Zemsta za zemstę/Tom trzeci/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | trzeci |
Część | druga |
Rozdział | XI |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Opuściliśmy dworzec w Maison-Rouge w chwili, gdy człowiek w czapce z galonem ułożył Urszulę na poduszkach wynajętego przedziału i gdy pociąg wyruszał w drogę.
— Do Paryża przyjedziemy dopiero za półtrzeciej godziny... — rzekł nieznajomy do pani Sollier — jeżeli pani może spać to sądzę, że sen przyniósłby jej wielką ulgę... Urządzę pani posłanie i nic pani nie przeszkodzi wyciągnąć nogę...
— Tysiączne dzięki — odparła chora — bądź pan łaskaw tem się zająć.
— Pani umieści się tutaj... — mówił dalej mniemany służący, wskazując miejsce wprost drzwiczek. Jeżeli jaki urzędnik wejdzie dla kontrolowania biletów, nie będziesz pani miała subiekcyi...
— I owszem...
Nieznajomy wziął poduszki i ułożył je pomiędzy ławkami niby materac, nie zapominając, aby jedna z nich na pół wzniesiona, tworzyła oparcie głowy.
Poczem dopomógł pani Sollier położyć się na tem improwizowanem posłaniu.
Ramiona zatem Urszuli oparte o podniesioną poduszkę, cały punkt oparcia miały o drzwiczki wagonu.
— Jakże się pani czuje? — zapytał jej towarzysz podróży....
— Tak wygodnie jak w łóżku.
— Czy pani nie zimno?.
— Nie, jestem ciepło ubrana... Dzięki panu odbędę podróż bez najmniejszego zmęczenia... Czy śnieg ciągle pada?
— Tak pani, a nawet się powiększa. Pole jest zupełnie białe.
Urszula nie pytała więcej.
Nie wypuszczała ona z ręki małego skórzanego woreczka, zawieszonego na niklowanym łańcuszku.
— Nieznajomy doskonale widział fen woreczek, ale nie zdawał się przywiązywać do niego wagi.
Usiadł w drugim rogu przedziału i ocierając chustką parę osiadłą na szybie wyjrzał na dwór.
Lekko kołysana jednostajnem kołysaniem wagonu, pani Sollier zamknęła oczy i zaczęła myśleć o tem co ją interesowało i co interesowało Renatę.
Powoli, powoli myśli jej zaczęły się mięszać.
Mózg jej zaczęło opanowywać odrętwienie.
Wspomnienia jej zaczęły się mięszać; — przestała myśleć...
Zasnęła.
Silniejszy odgłos jej oddechu uderzył słuch nieznajomego.
Zwrócił na nią spojrzenie i wyszeptał:
— Brawo!... Sen jest moim wspólnikiem! Teraz chciałbym być jak najprędzej na wiadukcie Petit-Bry.
Pociąg zwolnił biegu i stanął zupełnie.
Wołano:
— Emérainville!...
— Jeszcze jedna stacya... — pomyślał człowiek wygalonowany.
Pociąg biegł znowu.
Na świecie zamieć szalała.
Lodowaty wicher pędził kłęby śniegu na szyny wagonu i gwizdał szparami drzwiczek.
Z Emérainville do Villiers-sur-Marne pociąg idzie jedenaście minut.
W miarę przybliżenia się do Villiers, twarz nieznajomego przybierała inny wyraz.
Jego wykrzywione rysy, jego błędne spojrzenie, objawiały gwałtowne wzruszenie.
Urszula zrobiła poruszenie.
Człowiek w galonach spojrzał na nią ze srogą miną.
— Oby szatan dopomógł, aby się nie obudziła! mówił sam do siebie. — Sen uprościłby bardzo moją robotę! Ani walki, ani krzyków... Rzecz poszłaby jak z płatka.
Alarm był fałszywy.
Pani Sołlier nie poruszyła się już więcej. Jej sen był cichy i spokojny.
Zatrzymano się w Viliers-sur-Marue, poczem po minucie postoju pociąg popędził; dalej.
Nieznajomy czekał przez kilka sekund, nachylił się nad chorą i słuchał jej spokojnego oddechu.
Duża chustka umieszczona na głowie Urszuli zakrywała jej twarz i chroniła od zimna panującego w przedziale pomimo ogrzewaczek umieszczonych stosownie do przepisów.
Zadowolony z tego co widział, towarzysz Urszuli wyprostował się i prześliznął aż do drzwiczek, o które taż była oparta.
Powoli, z nadzwyczajną zręcznością i nieskończonemi ostrożnościami, spuścił szybę i przesunął rękę przez otwór, zasłonięty, całkiem przez jego korpus; chroniąc od zimna i śniegu.
Wychylił się na zewnątrz.
Dotknął ręką ruchomej zakładki którą spuścił.
Poczem przytrzymując starannie drzwiczki wagonu, aby otworzyły się tylko w danej chwili, przekręcił rączkę klamki mosiężnej.
Ukończywszy tę robotę, cofnął się do wagonu i zamknął okno.
Urszula wydala głębokie westchnienie. Głowa jej zmieniła położenie.
I tyle.
Nie przebudziła się.
Nieznajomy spojrzał na nią z uśmiechem, lecz nie przestał trzymać za drzwiczki.
Śnieg padał ciągle, coraz i coraz gęstszy.
Pociąg biegł z odurzającą szybkością.
Zaledwie dojrzane kontury drzew pokrytych szronem uciekały niby cienie.
Ploty ciągnące się wzdłuż drogi wydawały się jak długie szare wstęgi.
Nagle podróżny zadrżał.
— Wjedziemy zaraz na wiadukt... — szepnął.
Zaledwie przez myśl jego przemknęło się to zdanie, gdy pierwsze wagony w istocie weszły na wiadukt Petit-Bry, który przechodzi przez Marnę na wysokości około czterdziestu metrów.
Pociąg gwizdnął, zapowiadając swoje przybycie na dworzec, od którego dzieliła go zaledwie minuta.
Nadeszła chwila oczekiwana.
Podróżny silnie popchnął drzwiczki, które się nagle otwarły.
Pani Urszula oparta o nie przechyliła się, a ciężar głowy i ramion pociągnął za sobą resztę ciała.
Nieszczęśliwa kobieta zaczepiwszy się na chwilę o stopień, potoczyła się po drodze.
Pociąg nieprzestawał gwizdać.
Blady i drżący nieznajomy zamknął drzwiczki, założył zakładkę na swoje miejsce, podniósł szybę i położył poduszki na swojem miejscu.
Potem upadł na jedną z nich, silnie oddychając i obcierając chustką spocone czoło.
— Koniec... — szepnął głuchym głosem — oto mi śliczna robota... Koledze nie musi być ciepło, ale będzie zadowolony.
Przyjechano do Nagent-sur-Marne.
Podróżny otworzył drzwiczki i wyszedłszy na peron, zamknął je starannie.
Na poły zmarzłym, z oczyma zasłoniętemi kapturami spuszczonymi na oczy, urzędnikom kolejowym pilno było odjechać.
Wychodząc, podróżny oddał bilet odbierającemu, który drżąc z zimna nie spojrzał na niego.
— Teraz na dworzec Joinville! — rzekł podróżny wybiegając spiesznie i biegnąc ku ulicy stanowiącej w Nogent-sur-Marne główną arteryę.
Poczem znikł w tumanach śniegu.
Urszula upadła na stopień, jakeśmy to wspomnieli, i zaczepiwszy się na ćwierć sekundy, odbiła się o plant drogi nie wydawszy ani krzyku.
Szybkość pociągu, przenikliwe zimno, osłupienie będące skutkiem tak straszliwego przebudzenia zupełnie ją sparaliżowały.
Gdy się potoczyła w śnieg z wybitą ręką w ramieniu, była już na pół umarłą, a krew płynęła obficie z rany, jaką otrzymała w głowę.
Pociąg przebiegł po wiadukcie.
Wtedy nastąpiło coś szczególnego.
Pagórek śnieżysty znajdujący się wzdłuż parapetu wiaduktu, nagle się poruszył, podniósł i przybrał ludzką postać.
Był to człowiek przemarznięty aż do szpiku, który skulony czekał tam od dziesięciu minut i który był tak śniegiem przykryty, że go krył całkowicie.
Człowiek ten otrząsnąwszy się kilkakrotnie, aby przywrócić zdrętwiałym członkom cyrkulacyę krwi, udał się drogą, po której przebiegł pociąg.
Przybywszy na środek wiaduktu, zatrzymał się i schylił na dół.
Znajdował się przy ciele, a raczej przy trupie Urszuli.
— No! — rzek — Jarrelonge dobrze się spisał... Otóż jesteśmy panami położenia. Teraz idzie tylko o odszukanie listu notaryusza, oraz listu pisanego przez nieboszczyka Roberta Valierand do tego zacnego urzędnika... Papiery te, z któremi zapewne nie chciała się rozstać, ona musi mieć przy sobie... Ale nie trzeba zawadzać na drodze... Pociąg nie będzie wcześniej przechodził jak za pięćdziesiąt minut. Mam więcej czasu niż mi potrzeba...
Pochwyciwszy ciało zdrętwiałe od zimna, podniósł je, poniósł wzdłuż parapetu i zaczął starannie przetrząsać kieszenie. — W jednej z nich znalazł klucze i portmonetkę.
W drugiej chustkę od nosa.
Nareszcie w trzeciej znajdował się pulares.
— Tutaj muszą być listy... — mówił dalej nędznik, chowając portfel i inne przedmioty. — Wszystko dobrze! Nie zapomniałom o niczem, śnieg za dziesięć minut zasypie ślady moich stóp i chwilowy odcisk trupa... Na stacyi nawet się nikt nie spyta o pusty przedział. Tajemnica zostanie nieprzeniknioną... — Policya w braku czego — lepszego będzie musiała wynaleźć nowego Jud’a... Do nas należy majątek wujaszka Roberta!...
Wychylił się przez poręcz.