Zemsta za zemstę/Tom trzeci/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zemsta za zemstę |
Podtytuł | Romans współczesny |
Tom | trzeci |
Część | druga |
Rozdział | XII |
Wydawca | Arnold Fenichl |
Data wyd. | 1883 |
Druk | Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | T. Marenicz |
Tytuł orygin. | La fille de Marguerite |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pod filarami wiaduktu Marna toczyła posępne fale unosząc krę uderzającą o siebie ze zło wieszczym hukiem.
— Jak tamta!... — szepnął, nieznajomy.
I podnosząc nieszczęsną Urszulę, która była tylko zemdloną, najprzód ją położył na poręczy, a potem popchnął naprzód.
Ciało wykręciło się dwa razy i z szybkością strzały przebiegło czterdzieści metrów dzielących od rzeki, która je pochłonęła.
Leopold Lantier, którego czytelnicy zapewne poznali, natychmiast opuścił to miejsce.
Dobiegł do końca wiaduktu, spuścił się po nasypie pokrytym śniegiem i otoczonym, płotem z tarniny, przebył ten płot i znalazł się na drodze wiodącej z jednej strony do wybrzeża Marny, a z drugiej do dworca Nogent i skierował się ku wybrzeżowi.
W chwili gdy do niego dochodził, zatrzymał się i nadstawił ucha.
Zegar dzwonnicy w Petit-Bry zaczął uderzać godzinę.
Złoczyńca rachował uderzenia.
— Jedenasta! — rzekł puszczając się w dalszą drogę. — Pociąg przechodzi przez Joinville o jedenastej minut trzydzieści sześć... Jarrelonge powinien na mnie czekać na stacyi... Przyjdę na czas...
Puściwszy się dobrym krokiem drogą do holowania statków, prowadzącą do mostu w Joinville, stracił tylko pół godziny dla dostania się na stacyę kolei.
Przestąpił przez próg sali pasażerskiej. Jarrelonge już się w niej znajdował, siedząc w ciemnym kącie i widząc wchodzącego Lantiera, wstał.
Ten szybko przyłożył palec do ust.
Podrzędny bandyta zrozumiał i napowrót usiadł na ławie.
Leopold zajął miejsce zdała od niego.
Otworzono okienko kasy.
Lantier natychmiast do niego przystąpił.
— Druga klasa do Reuilly — rzekł.
Podano mu bilet.
Za nim przystąpił Jarrelonge.
— Dokąd? — zapytał urzędnik.
— Reuilly... druga klasa...
— Proszę...
Drzwi od sali pasażerskiej otwarto na oścież.
Jakiś głos zawołał:
— Panowie podróżni do Paryża... proszę wsiadać!
— Przechodząc około Jarrelonge’a Leopold rzekł zcicha do niego.
— Nie siadaj ze mną... — Znajdziemy się tam....
I wyszedł na peron.
Pociąg właśnie zatrzymywał się na stacyi.
Złoczyńcy wsiedli do oddzielnych przedziałów.
W Reuilly wysiedli, wyszli z gmachu nie mówiąc do siebie ani słowa i idąc o dwadzieścia kroków od siebie, udali się ku bulwarowi.
Tam dopiero zbliżyli się do siebie.
— A więc?... — zapytał ciekawie Jarrelonge.
— Śliczna robota... — odpowiedział Leopold. — Ale zamknij gębę... — pomówimy w domu przy wieczerzy.
W kilka minut, siedzieli przy stole w pawilonie przy ulicy Tocanier, naprzeciw siebie, przy dobrym ogniu zawczasu przygotowanym.
Jarrelonge zrzucił obszerne ubranie zwierzchnie, kryjące jego liberyę służącego z dobrego domu.
— Obrewidowałeś dobrze tę zacną damę? — zapytał.
— Z wielkiem staraniem, wierz mi, proszę.
— Cóżeś znalazł?
— Oto to...
I Leopold wydobył z kieszeni różne przedmioty zrabowane na pani Sollier.
— Najprzód klucze... — rzekł.
— Te nie są od jej waliz — zauważył Jarrelonge — ja mam tamte z kwitem na bagaż...
— Odłóżmy je na bok... Chustka do nosa...
— Wypruwszy znak, będzie jej można używać... Nigdy nie trzeba nic napróżno tracić...
— Portmonetka...
— Czy pełna?
Lantier otworzył ją i wysypał jej zawartośc na stół.
— Złyto! — zawołał Jarrelonge, którego wzrok błysnął chciwością, ujrzawszy około trzydziestu luidorów. — Nie źle...
— Podzielimy się po bratersku, ale mnie teraz nie to zajmuje.
— A więc co?
— Mój list...
— Ten który tam zaniosłem?
— Tak jest... musi on być w portfelu z drugim.
— Z jakim drugim? — zapytał ciekawie uwolniony więzień.
— Do kroćset! z tym którego mi potrzeba!... — Z osią na której się obracają wszystkie moje kombinacye?... — Gdyby pani Urszula nie miała tego listu nie leżałaby teraz na dnie Marny...
Mówiąc to Leopold Lantier otwierał pulares.
— A, no, słuchaj mój stary — szepnął Jarrelonge z badawczem spojrzeniem, — przecież mi kiedyś powiesz, kto jest tą osobą dla której pracujemy...
Leopold zamierzał przeglądać przedziały pularesu.
Przerwał sobie, spojrzał mówiącemu w oczy i odparł:
— Czy byś ty przypadkiem zapomniał o naszej umowie?
— Nie... nie... ja mam dobrą pamięć... ślepe podlanie się... posłuszeństwo bierne... przyrzekłem... zaprzysiągłem... Ale, pomiędzy przyjaciółmi, pomiędzy dobrymi kolegami... można sobie czasem zrobić jakieś zwierzenie... opowiedzieć jakieś sekreciki...
— Sekreta jakich żądasz odemnie, nie są mojemi... zatem zatrzymam je przy sobie... Zapamiętaj to dobrze, mój poczciwcze!...
Jasny i stanowczy ton Leopolda oznajmiał o niewzruszonem postanowieniu.
Jarrelonge nie nalegał; ale nalewając sobie pełną szklankę wina, uczynił znak niezadowolenia.
Leopold nie zajmował się nim więcej i przeglądał pulares z niecierpliwością, która w końcu stała się gorączkową.
— Nic! nic! — rzekł opryskliwie, uderzając silnie w stół pięścią.
— Nie ma listów? — powtórzył Jarrelonge instynktownie, podzielając niepokój i zawód swego wspólnika.
— Nie!... Przecież widzisz, że portfel jest pusty i nie może ukrywać żadnej skrytki.
— Tak jest, widzę...
— Otóż, ponieważ w nim nie ma listów, więc gdzie one są?
— Przejrzałeś woreczek?
Na twarzy Leopolda zajaśniał wyraz osłupienia. Wytrzeszczył oczy.
— Jaki woreczek? — zapytał.
— Do kroćset! mały woreczek z czarnej skóry, którego dama nie opuszczała jak swego cienia i nosiła zawieszony na lewem ręku na łańcuszku niklowanym.
— Do pioruna! — zawołał Leopold z wybuchem wściekłości. — Ja się zajmowałem tylko kieszeniami?... Tego woreczka; który jak powiadasz nosiła na ręku, nie widziałem!... Jestem pewny żem go nie widział!...
— A jednak nie mógł się usunąć... — uczynił uwagę Lantier.
— Dla czego?
— Bo go silnie zabezpieczał łańcuch okręcony u ręki Urszuli.
Uwolniony więzień mówił dalej, pokazując miniaturowy kluczyk, należący do pęku innych leżących na stole.
— Ten kluczyk musi go otwierać...
— A ja go z trupem wrzuciłem do Marny! — rzekł Leopold stłumionym głosem. — To już prawdziwe nieszczęście!...
Jarrelonge drżał.
— Zatem wszystko stracone? — wyjąkał.
— Boję się o to... Moje kombinacye djabli wzięli!... Co robić?...
— Do djaska! ja nie wierny bo mówiąc między mami, niepodobna dawać nurka w wodę, aby wyciągnąć woreczek.
Leopold go nie słuchał.
Myślał.
Nagle rozjaśniła się jego twarz zachmurzona.
— Doprawdy, głupi jestem, że tak prędko tracę głowę! — rzekł głośno. — Nic nie dowodzi, aby te listy nie były w walizie tej kobiety...
— W istocie, to prawda! — zawołał Jarrelonge odzyskując wesołość, — muszą być w walizie, a my mamy kwit na nią... Jutro rano pójdę go odebrać, tak jak odebrałem bagaż panienki...
— Właśnie. Tym sposobem będę prędko wiedział czego się trzymać...
Ukończywszy posiłek i podzieliwszy się pieniędzmi znalezionemi w woreczku pan i Sollier, złoczyńcy udali się na spoczynek i zmęczeni wkrótce zasnęli snem głębokim.
Nazajutrz bardzo rano Leopold wyskoczył z łóżka i obudził Jarrelonge’a marzącego we śnie o przyszłym majątku.
W kilku dniach uwolniony więzień, odłożył na stronę blizko dwa tysiące franków, a jego i skarb nie mógł nie wzrosnąć do poważnych rozmiarów, jeżeli, jak mówił cynicznie, interesa tak będą szły pomyślnie przez jeden rok tylko.
Mając piękny sen przerwany nie w porę, przetarł oczy i zapytał kwaśno:
— Któraż tam godzina?
— Siódma... Ubieraj się i pędź na stacyę...
Jarrelonge wkrótce wstał wybrał się w drogę.
— Tłomok jest ciężki — rzekł do Leopolda — trzeba będzie wziąść dorożkę...
— Byłaby to niezręczność trudna do uwierzenia... W danym razie mógłby ktoś odszukać ślad tej dorożki i dowiedzieć się dokąd zawiozła kufer...
— Cóż więc zrobić?
— Zaprzęgnij klacz do powozu, a nie będziemy się mieli czego obawiać...
— Przepyszna myśl!...
Jarrelonge wziął się natychmiast do jej wykonania.
Zaprzągł i pojechał.
W godzinę później powrócił z bagażem Urszuli.