<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Leśmian
Tytuł Zielona Godzina
Pochodzenie Sad rozstajny
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Ska
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tomik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ZIELONA GODZINA


I


Rozechwiały się szumne gałęzi wahadła
Snem trącone! Wybiła Zielona Godzina!
Wynijdź, lesie, z swej głębi, ty — nasz i nie nasz!

Czyjaż dusza w twe gąszcze znowu się zapadła?
Czyjaż twarz się strumieniom twoim przypomina?
Jeszcze moja przed chwilą — już niczyja twarz ...

Dziwno mi, że ją widzą wód prądy i drzewa,
Tę samą — a już inną, i szepczą: »To — ona!
Zbłąkaną po za nami — Bóg przywrócił nam!...«

Mamże dziś po jej rysach poznać las, co śpiewa?
Wszak mówiłem: gdy przyjdzie Godzina Zielona. —
Oddam lasom — co leśne, choćbym zginął sam!...



II


I przyszła!... Czują mrowisk ruchliwe pagóry,
Że to ja po nich stąpam, rwąc pajęczyn gazę,
Skrzącą się, jak sam poblask — znikąd i bez tła...

Cisza, dławiąc się w kwiatach, brzmi echem w lazury,
Jakby właśnie, do kwiatów mająca urazę,
Niewidzialna dziewczyna, głośno płacząc, szła!

Duchu mój, wrażę ciebie, niby dziób bociani,
W mokradła, żab oddechem nabrzmiałe i wzdęte,
Byś poznał woń pod ziemią zaczajonych wód!

W tobie — znojny szmer wężów, śmierć zdybanej łani,
Nagła czerwień wiewiórek i zbóż złoto święte,
I skwary macierzanek i paproci chłód.

Jakże las, wespół z tobą zieleniąc się, dyszy!
Wzdłuż polany przed chwilą wędrowny cień kruka
Przemknął, ledwo ukosem tykając mych brwi.


Zdaje mi się, że teraz — w tym znoju, w tej ciszy,
Kiedy dzięcioł do dębu pierwszego zapuka, —
Czyjejś chaty dalekiej rozewrą się drzwi!...



III


Kochajcie mnie, kochajcie, wy — gęstwy zieleni,
Wypełzłe z nor podziemnych na jasność przestworu,
Zrodzonego w tym samym, co me serce, dniu!

I wy, senne gromady powikłanych cieni,
Z głębi słońca na zawsze wygnane w zmierzch boru,
I ty — stary, uparty, niewzruszony pniu!

I ty, skrętna jemioło, coś zwykła na dębie
Wieszać gniazda czepliwe — dla ciszy, nim jeszcze
Snem się złotym opierzy, by ulecieć w świat!

I ty — wązki strumieniu, co w srebrnym obrębie
Taisz niebo — dla szczura wodnego, gdy w dreszcze
Fal twych wpada, nadbrzeżny potrącając kwiat!

Kochajcie mnie, kochajcie! Bo mnie wicher mroźny
Gnał ku wam - z gwiazd bezleśnych aż na tamtą stronę
Życia, gdzie w zieloności wypoczywa skroń!


Kochajcie mnie, kochajcie, bom miłością groźny!
Nie znam granic, ni kresów! Pożądam i płonę!
Płonący wołam światu: Razem ze mną płoń!



IV


Dziewczyno, nim się w mojej odbijesz źrenicy,
Musisz przebrnąć splątane zieloności zwoje,
Co oddawna mych oczu zaprószyły głąb.

Leśno tam i cieniście, jak w owej krynicy,
Gdzie drzew wierzchy tkwią na dnie.
Nie patrz w oczy moje,
Bo twą postać przesłoni pierwszy z brzegu dąb!...

Długo one — te oczy — zbłąkane wśród jarów —
Zbierały kwiaty żywe i śmiertelne zioła,
Zważając na motyli dookolny tan.

Dzisiaj głąb ich — to leśny a widzący parów...
I nie wiem, czy śmierć kiedyś udźwignąć podoła
Ducha — jagód purpurą przeciążony dzban!

Nieraz one — te oczy — wpatrzone gwiaździście
W słońce, światłem rozprysłe po dębowych sękach,
Czuły, jak w nich dojrzewa i paproć i wrzos...


Więc im dano na miłość poglądać przez liście,
Nikłym cieniem na moich pełgające rękach,
Co za chwilę, dziewczyno, rozplotą twój włos.

Że też temi oczyma, gdzie las ma schronisko,
Zdołałem postrzedz ciebie — w twej chacie za rzeką,
Gdy się wokół i dalej rozpłomienił czas!

Lecz, choćbyś do mej piersi przywarła się blizko,
Zawsze będę cię widział cudownie daleką —
Przez ukryty w mych oczach, nieznany ci las!



V


Czylim światów tajemnych zjawionem przedmurzem,
Na które drzewa cień swój kładą nieprzytomnie?
Ciało moje — na brzegu, reszta — w mroku den.

Jam jest miejsce spotkania łez ze złotym kurzem
Słońca, ptakom widnego!... Oto bór śni o mnie
Sen, liśćmi zaprószony, gałęzisty sen!

Śni, że idę, nie wiedząc ni dokąd, ni za czem, —
Ku bezcelom, zapadłym w nieprzebytą ciszę,
Gdzie wszystko jest — bez nazwy, bez granic, bez tchu.

Na rękach niosę strumień, potrząsany płaczem,
I uśmiechem go koję i do snu kołyszę,
By go złożyć pod skałą — na trawie — na mchu.

Brzozy, nagle od ziemi oderwane łona,
Idą za mną, by drogę śpiewaniem mi skrócić
I — marzeń dźwigaczowi — leśnych przydać sił...


Wiedzą, że blady strumień na ręku mem kona,
Że go trzeba zdać kwiatom i ziemi przywrócić,
Że go trzeba pogrzebać, by dzwonił i żył.

I grzebiemy go wspólnie — i żyje i dzwoni,
Za kres boru wybiega, w nieskończoność polną,
By się sycić odbiciem najzieleńszych niw.

A brzozy z trwogą na mnie patrzą z swej ustroni,
Bo wiedzą, że mnie w ziemi pogrzebać nie wolno,
Żem inny, niepodobny, — odmieniec i dziw!



VI


W parowie, pod leszczyny rozchełstanym cieniem
Spadły z nieba bezwolnie wraz z poranną rosą —
Drzemie Bóg, w macierzankach poległy na wznak.

Dno parowu rozkwita pod jego brzemieniem.
Biegnę tam, mokre trawy czesząc stopą bosą,
Schylam się nad drzemiącym i mówię doń tak:

— »Zbudź się, ty — ptaku senny!
Ty — ćmo wielkanocna,
Co zmartwychwstajesz pilnie, by lecieć w ślepotę
Świateł gwiezdnych,
gdzie w mroku spala się twój czar!

Zbudź się! Słońce już wstało!
Niech twa dłoń wszechmocna
Zrywa kwiaty te same, com we włosy złote
Mej dziewczynie zaplatał, jak twój z nieba dar!


Zbudź się! Pierwszego szczygła zapytaj o drogę
Do chaty, gdzie po nocach przez okienic szpary
Śmiech mój i me nadzieje patrzą w wonny świat!

Pójdziem razem! Ramieniem własnem cię wspomogę!
Pokażę ci sny nasze i nasze moczary —
I słońce w oczach ptaków, zapatrzonych w sad!...«

Tak doń mówię — i dłonią, wyciągniętą mężnie
Nad nim, jak nad zwaloną od uderzeń bramą,
Trafiam na jego ku mnie wyciągniętą dłoń!

I zgaduję — oczyma wodząc widnokrężnie —
Że on do mnie z parowu modlił się tak samo,
Jak i ja — nad parowem — modliłem się doń!...



VII


Dzwoń, Zielona Godzino! Płomień się goręcej
Dniu, szelestem gałęzi zwabiony z mgieł dali!
Poznaj się, duszo moja, po zapachu traw!

Tyś jest kwiatem i drzewem, mniej nieco a więcej...
Przez las biegnie sen wioseł o słońcu na fali, —
Teraz mi całą ziemię przebyć w bród i wpław!

Skwar widmem złotych siekier uderzył w drzew tłumy!
Trzebaż im ponadawać raz jeszcze imiona,
By je poznać w zamęcie upalnego snu?

Zamieniły się wzajem na cienie i szumy,
Wysnuwając wbrew sobie z rozkwitłego łona
Dziwy, wichrem wmawiane jeziornemu dnu!

Paproć rzuca cień lilji, co w nikłym kielichu
Dźwiga wspomnienie łodzią rozszemranej wody
Wespół z cieniem motyla, co tę wodę pił.


Wierzba ściele na trawie — mgłom znany ze słychu
Cień dziewczyny, idącej kędyś przez ogrody,
Wyśpiewane z fujarki przez kogoś, co śnił.

Wpobok dębu — w ukośnem majaczy skróceniu
Cień rozwartej na słońce, niewiadomej chaty,
Która kiedyś powstanie, burząc jego pień...

A od mojej postaci, widnej mi w marzeniu,
Znienacka u stóp legły — upada na kwiaty
Cień Boga — ponadmierny, niespokojny cień!



VIII


Wynijdź, lesie, z swej głębi! Wynijdź z legowiska
Zaczajonych rozkwitów, zieloną drzemotą
Wpartych w ziemię, po ciemku zapatrzoną w znój!

Wynijdź nagle z nor wszystkich, z jarów bez nazwiska,
Z kniej, zapadłych w moczary, —
z trzcin wrosłych tęsknotą
W wód zwierciadła, by zdwoić sen nad wodą swój!

Wynijdź z woniejącego na wiatr pogmatwania
Macierzanek z pokrzywą, zaszytą w cień rowu,
Gdzie pełno czarnoziemnych, zwilgotniałych cisz!

I z gniazd ptasich, skąd radość słońcu się odsłania,
Beznamysłem świegotu, dająca moc słowu,
Zbiegłemu z ust niczyich — w zmierzch zielonych nisz!

Wynijdź! Wałem zieleni spadnij na mą duszę,
Przynagloną do śmierci spełnieniem zachwytu,
Wyszłego na spotkanie tobie — w dal i w czas!


Zjaw się — szumny i wielki w słońca zawierusze,
Pełen jeszcze na oczach zgrozy i błękitu,
Z sercem, w piersi ciążącem, jak rozgrzany głaz!

Uchyl nagle przede mną zielonej przyłbicy,
Ukaż twarzy nieznanej boskość i zaklętość,
Co wiecznie z poza krzewów niepokoją mnie!

Niech odbiję się cały w twej sępiej źrenicy,
Niech zobaczę tych odbić czar i niepojętość,
Niech się dowiem, czem byłem dla ciebie w twym śnie?



IX


Zdźwignął las ze swych parnych pod ziemią barłogów
Duszę, wbitą sękami w żywiczne zamęty
Snów o słońcu,
wpatrzonem w szprychy smolnych kół...

Szumiąc mrowiem wylęgłych
z gniazd wiewiórczych bogów,
Szedł ku mnie —
zgrzany wiosną, wielki, uśmiechnięty,
Wzdychający nadmiarem swych jezior i pszczół.

Po długiem niewidzeniu — nowych zgróz i mocy
Nabraliśmy, by zejść się w dzień zmowny i jasny,
Pełni zmężnień słonecznych i podziemnych zmian!

Skroś tysiąc nieprzespanych w rozłące północy
Odbity w jego oku — widzę kształt mój własny,
Zieleniący się ptakom, jak daleki łan.


Wiedząc, że wonne burze na oślep się zemszczą
Za to nasze niebiosom widne z chmur spotkanie,
Trwaliśmy — dwie tęsknoty, z nor wypełzłe dwóch!

Jam czekał, aż się moje sny ku niemu zziemszczą,
Aby w cieniu paproci zrosić swe otchłanie,
A on czekał, aż w nim się rozlegnie mój duch!

I długo my patrzyli w siebie — niezwiedzeni,
Wonią głębin rozkwitłych pojąc się nawzajem,
Zieleniąc się naprzemian tajnią swoich szat.

Aż, dojrzawszy z kolei gromadę swych cieni,
Gdy nas pierwszy lęk nagłym rozdzielił ruczajem,
Cofnęliśmy się — każde w swą ciemność, w swój świat.



X


Teraz ja wiem, że wokół — poza mną i — dalej
Tłumy spojrzeń miłosnych z za krzewów i kwiatów
Czyhają na zbliżenie mych piersi do zórz!

Teraz ja wiem, co znaczy u wylotu alej
Cień, upadły z przesianych przez liście zaświatów
Słońcu — nawspak,
a ziemi i mym stopom — wzdłuż!

Wszystko widzi się! Wszystko pełni się po brzegi
Czarem odbić wzajemnych! Spojrzyj przez igliwie
W niebiosy, a w jezioro —
po przez płotów chróst!...

Bóg się zmieszał w mych oczach
z brzaskiem słońc, na śniegi
Wbiegłych złotem —
i z szmerem jaszczurek w pokrzywie,
I z wonią bzu i z słodką krwią dziewczęcych ust!


Dzwoń, Zielona Godzino! Miłością bezwstydny
Płomień się, wonny świecie, pozbyty żałoby
Po mnie, com długo krył się przed tobą w mój żal!

Idę oto na słońce, wiedząc, żem wskroś widny
Drzewom, w drodze spotkanym, i ptakom, co dzioby
Zanurzają w me usta, odbite wśród fal.

Żem się przyśnił i zwidział tym kwiatom i ziołom,
Żem się pokładł na życiu, jak żóraw na łące, —
Po nad siebie rozkwitam, po nad siebie trwam!

O, ruczaje skąd niebo przygląda się siołom!
O, gąszcze dziwów leśnych! O, kwiaty, widzące
Mój na ziemi zjaw nagły, — sen i chwała wam!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bolesław Leśmian.