<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zielony Promień
Rozdział VIII. Chmura na horyzoncie
Pochodzenie Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Stanisław Miłkowski
Tytuł orygin. Le Rayon vert
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
Chmura na horyzoncie.

Wyjaśnienie i tłumaczenie się było zatem konieczne; a ponieważ w tem objaśnieniu pan Aristobulus Ursiclos nie potrzebował przyjmować żadnego udziału, przeto miss Campbell pożegnała go chłodnem ukłonem i zwróciła się ku hotelowi Caledonia.
Aristobulus Ursiclos niemniej chłodnem skinieniem głowy odpowiedział na pożegnanie. Najwyraźniej rozgniewany tem, że jego osobistość porównana została wraz z promieniem zielonem, skierował się ku piaskom przystani, ciągle rozmawiając ze sobą wyrazami nadzwyczaj wyszukanemi.
Bracia Sam i Sib nie czuli się jakoś dość odważni w obec wypadku, którego skutków wkrótce zapewne doświadczą. Jakoż wszedłszy nareszcie do salonu z miną pokorną, jak to mówią i z uszami po sobie, czekali aż się miss Campbell odezwać do nich raczy.
Wyjaśnienie było krótkie, ale energiczne. Przyjechano do Oban w tym celu aby mieć przed swemi oczami horyzont morski, a tymczasem nic zgoła nie można było widzieć, więc i mówić o tem nie warto.
Dwaj bracia na usprawiedliwienie przytoczyli tylko to, że postępowali w dobrej wierze. Nie znali zupełnie tej miejscowości Oban, któż mógł przypuścić, że morze, prawdziwe morze, nie znajduje się tutaj, ponieważ nagromadziła się taka masa kąpielników. Być może że jest tutaj jedyny punkt, a to z powodu rozrzucenia na wszystkie strony wysp hebrydzkich, w którym linia poziomu morskiego nie łączy się z horyzontem.
— Bardzo dobrze, odpowiedziała miss Campbell, tonem któremu chciała nadać powagę i surowość, potrzeba wynaleść inny punkt, nie w Oban, gdziekolwiek bądź, a nawet chociażby to miało narazić na ofiarę spotkania się z panem Aristobulusem Ursiclos!
Bracia Melvill instynktownie opuścili głowy, i nie odpowiedzieli wcale.
— Proszę przygotować się do podróży, rzekła miss Campbell, ponieważ dziś jeszcze wyjeżdżamy.
— Wyjeżdżajmy, odezwali się bracia nie mogąc inaczej wyjść z kłopotliwego położenia, jak tylko zgadzając się na wszystko z pokorą.
I wnet też rozległo się donośne wołanie:
— Bet!
— Beth!
— Bess!
— Betsey!
— Betty!
Pani Bess przybyła w towarzystwie Partridge. Oboje natychmiast zostali uprzedzeni o wyjeździe, a wiedząc że ich młoda pani we wszystkiem miała słuszność, nie pytali się zgoła o przyczynę tak nagłej podróży, o powód tak nieoczekiwanego odjazdu.
Projektowano zapominając zupełnie o panu Mac-Fyne, właścicielu hotelu Caledonia.
Było to dowodem, że nie znali wcale co to są owi sławni przemysłowcy, nawet w tak gościnnem kraju jak Szkocya, i nie przypuszczali żeby taki pan Mac-Fyne łatwo się nie zgodził na puszczenie od siebie tak znakomitej rodziny, składającej się z trzech państwa i dwojga domowników, żeby ich starał zatrzymać się jak najdłużej.
Jak więc tylko postanowienie to rozeszło się po hotelu, pan Mac-Fyne oświadczył najwyraźniej że całą tę sprawę załatwi z ogólnem zadowoleniem a nawet i ze szczegółowem każdej osoby, bo nie podobna aby ci państwo odjechali i żeby nie miał środka zatrzymania wszystkich. Otóż cóż się tedy dalej stało?
Czego żądała miss Campbell i co ma się rozumieć chcieli wykonać panowie Sam i Sib Melvill? Widzieć morze i szeroko wzniesiony nad nim horyzont! Nic łatwiejszego, ponieważ nie można go inaczej widzieć jak przy zachodzie słońca. Nie można go widzieć z brzegów Oban? Dobrze. A czy nie było lepiej na wyspie Kerrera? Nie. Na wielkiej wyspie Mull zaledwie południowo-zachodnia część Atlantyku jest widzialna. Zchodząc jednak nieco w bok, mamy wyspę Seil, której port dotyka północnej strony brzegów Szkocyi. Tutaj nic zgoła nie zaćmiewa widoku.
Udać się zaś tam można prawie spacerem, jest zaledwie 4 lub 5 mil wcale nie więcej, a skoro czas pogodny, wygodny powóz i dwa dobre konie mogą za półtory godziny przewieść miss Campbell i jej orszak.
Na poparcie swego twierdzenia wymowny właściciel hotelu okazał to wszystko na mapie, zawieszonej w przedsieniu hotelu. Miss Campbell mogła tedy wierzyć temu że Mac-Fyne wcale nie chciał jej obałamucać. Rzeczywiście na przestronnej wyspie Seil rozwijał się znacznej wielkości wycinek, obejmujący prawie ⅓ horyzontu na którem słońce posuwało się w ciągu kilku tygodni poprzedzających i towarzyszących porównaniu dnia z nocą.
Sprawa zatem załatwiła się na wielką radość właściciela Mac-Fyne i uciechą obu braci Melvill. Miss Campbell udzieliła im przebaczenie nie czyniąc najmniejszej aluzyi do obecności Aristobulusa Ursiclos.
— Lecz, rzekł brat Sam, jest to szczególne, że istotnie w Oban brak horyzontu morza.
— Natura jest dziwna i kapryśna, odparł brat Sib.
Aristobulus Ursiclos był niezawodnie bardzo kontent, dowiadując się że miss Campbell nie pojedzie szukać gdzieindziej dla siebie punktu obserwacyjnego, ale tak był zajęty rozwiązaniem ważnego zadania, że nie miał czasu okazać swego zadowolenia.
Fantastyczna młoda dziewczyna była mu przypuszczalnie bardzo wdzięczna za to zachowanie się bo jakkolwiek pozostała dla niego zupełnie obojętna przyjęła go inaczej zupełnie niż poprzednio. Tymczasem stan powietrza nieco się odmienił. Jeżeli zatem powietrze zawsze zostanie równie pięknem to kilka chmur, które zmniejszały upał południa, zaciemnią horyzont przy wchodzie i zachodzie słońca. W takim razie należy zachować cierpliwość i nie potrzeba nadaremnie szukać punktu obserwacyjnego na wyspie Seil. Nadaremny trud, trzeba czekać.
Przez ciąg tych dni miss Campbell pozostawiwszy wujów w towarzystwie upatrzonego dla niej przyszłego męża, chodziła wraz z panią Bess, a czasami sama jedna błąkała się po piaskach przystani, unikała wszelkich zgromadzeń i nie zbliżała się wcale do grona osób przybyłych na kuracyę. Wszędzie było pełno tych gości, całe rodziny bezczynnie spędzały dni w przystani, młode dziewczęta i chłopcy tarzali się w wilgotnym piasku z prawdziwie angielską zimną krwią; panowie, poważnie i flegmatycznie, ubrani w kostyumy kąpielowe, często bardzo proste i pospolite, przychodzili tu i oddawali się zwykłym zajęciom które stanowiło zanurzanie się przez sześć minut w wodzie słonej morza; inni znowu goście tak mężczyźni jak kobiety z całą majestatycznością zasiadali na ławkach wyścielanych i wybitych czerwoną materyą, przerzucali niedbale kartki książek, gazet lub albumów; niektórzy przechodni turyści z lunetą na pasku, w kapeluszu podobnym do kaska na głowie, w długich kamaszach z parasolami pod pachą, spacerowali korzystając z pogody, przybyli bowiem wczoraj a dziś odjeżdżają; nareszcie między tym tłumem znajdowali się i przemysłowcy, których przemysł był koczujący i przenośny, należeli do nich tak zwani elektornicy sprzedający prądy elektryczne po dwa pensy tym, którzy znajdowali dziwne upodobanie w wybrykach fantazyi własnych; dalej artyści z piano mechanizmem, na kołach, wygrywający rozmaite melodye przekształcone z piosnek francuskich; fotografowie na wolnem powietrzu dający dowody swego talentu w robieniu na poczekaniu fotografii rozmaitych grup; kramarze w czarnych surdutach, w kapeluszach ustrojonych w kwiaty, popychający przed sobą małe wózki na których rozłożone były rozmaite najpiękniejsze jakie tylko są w świecie owoce; nakoniec minstrelle z twarzą wykrzywioną i przekształconą malaturą z szuwaksu, przedstawiając rozmaite sceny dość zręcznie trawestowane, wyspiewując kuplety samorodne, pośród grona dzieci, które jak to zwykle się dzieje, akompaniowały im chórem.
Dla miss Campbell to życie miast nadbrzeżnych nie było tajemnicą, ani też nie stanowiło najmniejszego powabu. Wolała uniknąć tych grup, obcych dla siebie, napływających z czterech części świata.
Często też wujowie, strwożeni jej nieobecnością, zmuszeni byli ją odszukiwać i znajdywali zwykle na dalekim brzegu piasczystego portu.
Tu, miss Campbell siadywała jak rozmarzona Minna z Korsarza z łokciem wspartym na skale, z głową opuszczoną na jednej ręce a drugą przebierającą w ziołach rosnących między złomami kamieni.
Jej błędne spojrzenie skierowane było ku Stack, którego szczyt skalisty wysuwał się na nieboskłonie, ujawniając ciemne wgłębienia, w których, jak mówią szkoci, przypływające fale morskie prowadziły głośną rozmowę.
W dali widać było szeregi kormoranów stojących w postawach nieporuszonych, ścigała je okiem, gdy nagle jakiś wypadek przerażał stado i majestatyczne stworzenia unosiły się w powietrzu na ogromnych swych skrzydłach.
O czem myślało młode dziewczę? Aristobulus Ursiclos byłby odpowiedział zarozumiale, że to o nim, nawet wujowie to samoby potwierdzili, a jednak wszyscy zawiedliby się w tem najhaniebniej.
W swych wspomnieniach miss Campbell przywiodła sobie na pamięć sceny z Corryvrekan. Widziała szalupę zagrożoną niebezpieczeństwem zatonięcia, ewolucye Glengarry, wirującą pośród rozszalałego żywiołu. W głębi swego serca odczuwała jeszcze ból, jaki ją przejął, gdy widziała jak nieroztropni żeglarze zniknęli pośród spienionych fal. Potem, przypomniała sobie chwilę jak zarzucono ratunkowa linę, jak elegancki młodzieniec pokazał się na pokładzie, spokojny, uśmiechający się, mniej niż ona wzruszony i pozdrawiający zebranych na statku pasażerów.
Dla głowy romansowej, był to już prawie romans, ale zdawało się, że rozgrywał się dopiero jego pierwszy rozdział. Książka tylko co rozpoczęta, nagle zamknęła się w oczach miss Campbell. W jakiem miejscu ma ją znowu otworzyć, gdy bohater jak jaki Wodan z epopei gaelickiej dotąd się nie pokazał?
Czyliż należało go szukać w tej gromadzie gości zaludniających Oban? Być może. Czy się z nią spotkał kiedy? Dotąd prawdopodobnie nie. Dla czego na pokładzie Glengarry obudził jej uwagę? Dla czego miałby pojawiać się? Przecież nie domyślał się, że jej winien swoje wybawienie? A przecież to ona pierwsza dostrzegła niebezpieczeństwo grożące szalupie, ona pierwsza uprosiła kapitana, aby pospieszył na ratunek. I w istocie, tego wieczoru poniosła ofiarę, bo nie mogła widzieć zielonego promienia, czego się najbardziej obawiała.
W ciągu trzech dni pobytu rodziny Melvill w Oban, niebo doprowadzało do rozpaczy astronomów z Edymburga i Greenwich. Było jakby podwatowane mgłą wyziewami dziwnej natury, jaką nieodznaczają się nigdy chmury. Lunety i teleskopy najsilniejsze, nawet reflektor z Cambridge-Parsontownu, nie były zdolne przeniknąć ich. Jedynie tylko promienie słoneczne posiadały tę siłę, przy zachodzie wszakże, linia horyzontu morza przedstawiała cudne barwy. Nie podobna przecież było aby zielony promień przebłysnął dla oczów widza.
Miss Campbell, w swych marzeniach, uniesiona wzburzona imaginacyą, nieco fantastyczna, połączyła wypadki odmętu Corryvrekan z zielonym promieniem. Co jest pewnem że ani jedne ani drugi nie powtórzyły się. Pierwsze okrywała tajemniczość, drugi wyziewy wodne.
Bracia Melvill, doradzając jej cierpliwość, wybrali się bardzo niewłaściwie. Miss Campbell nie wahała się uczynić ich odpowiedzialnymi za zamięszania w atmosferze. Oni też z pewnym oburzeniem badali barometr przywieziony z Helensbourgh, którego wskazówka wcale nie posuwała się. Byliby zaofiarowali własną tabakierkę, byle niebo pozbyło się chmur.
Co zaś do uczonego Ursiclos, pewnego dnia z powodu zachmurzonego nieba śmiał wypowiedzieć zdanie, iż to było bardzo naturalnem. O mało nawet w obecności miss Campbell nie rozpoczął lekcyi fizyki. Mówił o chmurach w ogólności, o ich ruchu mającym związek z obniżeniem się temperatury, o obłokach przeradzających się w wydęcia, o ich naukowym podziele na nimbus, stratus, cumulus, cyrrus! Nie potrzeba dodawać, że to był świeży jego nabytek naukowy.
Tak się zapalił, że bracia Melvill nie wiedzieli jak się zachować w obec tej rozprawy.
Ale miss Campbell rezolutnie przerwała tę chwalbę samego siebie, odwróciła się w przeciwną stronę żeby nie słyszeć, potem nagle spojrzała na szczyty zamku Dunolly i poczęła oglądać końce swych trzewików, co było oznaką jawną pogardy zupełnej dla mówiącego.
Aristobulus Ursiclos, który nie słuchał i nie widział tylko siebie, który mówił zawsze tylko dla siebie, nie zwrócił uwagi na tak wyraźną oznakę niechęci.
Tak minął 3, 4, 5, i 6 sierpnia. Podczas tego na wielką pociechę braci Melvill, wskazówka barometru poruszyła się cokolwiek w stronę „odmiana”.
Dzień zapowiadał się pod szczęśliwą wróżbą. O godzinie 10 rano, słońce jaśniało w całym blasku, a niebo było czyste, bez chmury.
Miss Campbell nie chciała opuścić tak przyjaznej pory. Powóz zawsze stał na rozkazy gości w hotelu Caledonii. Należało korzystać.
Otóż o godzinie 5 wieczorem miss Campbell i bracia Melvill zajęli miejsce w powozie kierowanym przez forysia wprawnego do jazdy 4 końmi. Partridge siadł z tyłu i czwórka popędziła galopem po drodze z Oban do Clachan.
Aristobulus Ursiclos na nieszczęście zajęty będąc jakimś ważnym pamiętnikiem naukowym nie przyjął udziału w wyprawie.
Wycieczka była urocza. Powóz toczył się wzdłuż brzegów po drodze oddzielającej wyspę Kerrera od Szkocyi. Wyspa ta z natury wulkaniczna, była nadzwyczaj malownicza, ale nie podobała się miss Campbell, gdyż zasłaniała horyzont morza. Ponieważ zaś było tylko cztery i pół mili do przebycia, chętnie przyglądała się jej profilowi i ruinom zamku zdobiącego jej szczyty od południa.
— Była to niegdyś siedziba Mag-Duglasów z Lorn, odezwał się brat Sam.
— A dla naszej rodziny, dodał Sib, zamek ten ma znaczenie historyczne, ponieważ go zburzyli Campbelle, spalili i wycieli w pień mieszkańców.
Partridge w zapale przyklasnął czynowi swych panów.
Kiedy minęli wyspę Kerrera, powóz wjechał na wąska drożynę, prowadzącą do wioseczki Clachan. Tu wąski przesmyk łączy wyspę Seil ze stałym lądem. W pół godziny później, nasi podróżnicy pozostawiwszy powóz w wąwozie, oddalili się na pagórek i zasiedli na szczycie nie wielkiej skały.
Tym razem nic nie zasłaniało widoku naszym turystom zwróconym ku zachodowi, ani wyspa Easdale, ani Inisch znajdujący się blisko wyspy Seil. Pomiędzy wyspą Ardanalisch a wyspą Mull jedną z największych pomiędzy wyspami Hebrydów, na północo zachodzie i wyspy Colonsay na wschodzie, wyłaniała się wielka przestrzeń morza, nad która wysuwała się wielka tarcza słońca.
Miss Campbell, ciągle pogrążona w myślach, siedziała cokolwiek na przodzie. Kilka ptaków drapieżnych a między niemi orły i sokoły zamiłowane w samotności, siedziały na pewnym rodzaju doliny wydrążonej w parowach skał.
Astronomicznie, słońce, w tej części roku i pod ta szerokością powinno było zachodzić o godzinie 7 i 54 minut, tuż w kierunku szczytów wyspy Ardanalisch.
Lecz, po upływie dwóch tygodni nie podobna było widzieć je zachodzące po za linią morza, ponieważ masy wyspy Colonsay zakrywały je przed wzrokiem.
Tego wieczoru zatem pora do obserwacyi była wyborna.
W tej chwili właśnie słońce skierowało promienie ku lustrzanej powierzchni morza.
Z trudnością można było przypatrwyać się jego tarczy zalanej jaskrawo-czerwonawem światłem.
Mimo to ani miss Campbell ani wujowie Melvill nie zmrużyli oczów ani na chwilę.
Kiedy jednak gwiazda owa świetlna zniżyła coraz bardziej swoją tarczę, miss Campbell wydała przeraźliwy okrzyk.
Pojawił się maluchny obłoczek, jakby lekkie muśnięcie, lekka plamka, długi jak pasek ognisty. Przedzielił on tarczę słoneczną na dwie połowy i zdawał się posuwać aż do poziomu morza.
Zdawało się że wietrzyk swym podmuchem rozgoni chmurę, ale podmuch nie nastąpił a obłoczek pozostał na miejscu.
A kiedy nareszcie tarcza słoneczna zmniejszyła się do rąbka kolistego, obłoczek zastąpił jego miejsce.
W tem lekkiem przycieniu promień zielony całkowicie zniknął i nie dobiegł źrenicy widzów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Miłkowski.