<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zielony Promień
Rozdział XIII. Wspaniałość morza
Pochodzenie Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Stanisław Miłkowski
Tytuł orygin. Le Rayon vert
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
Wspaniałość morza.

Któż uległ rozpaczy, dowiedziawszy się o postanowieniu gości? Właściciel hotelu Caledonia. Zacny gospodarz gdyby mógł, niezawodnie wyrzuciłby w powietrze wszystkie morza i wszystkie znajdujące się na niem wyspy. Pocieszał się jedynie tylko przekonaniem, że dał gościnność rodzinie cierpiącej na monomanię.
O godzinie ósmej rano, bracia Melvill, miss Campbell i pani Bess oraz Partridge popłynęli na okręcie Pioneer, tak głosiło oświadczenie, którzy mieli zamiar zwiedzić wyspę Mull, Jona, a następnie i Staffa, i dopiero wieczorem powrócić do Oban.
Olivier Sinclair uprzedził swoich towarzyszy i czekał na nich na ławeczce kapitana, przebiegając od koła do koła statku.
Aristobulus Ursiclos wcale nie był zawiadomiony o tej wycieczce. W każdym przecież razie bracia Melvill uważali za stosowne dać mu znać o nagłym tym odjeździe. Sama grzeczność tego wymagała, a bracia odznaczali się wyszukaną grzecznością.
Aristobulus Ursiclos przyjął wiadomość bardzo chłodno, podziękował, ale nie wspomniał nawet jakie ma nadal plany.
Bracia Melvill odeszli zatem w tem przekonaniu, że jakkolwiek przyjaciel ich trzyma się teraz nieco na uboczu, to przecież humor się poprawi, gdy którego pięknego jesiennego wieczoru miss Campbell ujrzy upragnione przez siebie zjawisko.
Już wszyscy pasażerowie zgromadzili się na statku i po trzeciem gwizdnięciu, Pioneer, powoli wyruszył z przystani kierując się ku Kerrera.
Na pokładzie znajdowało się sporo takich pasażerów, którzy prawie codziennie robili dwunastogodzinne wycieczki do tej uroczej miejscowości około wyspy Mull, lecz miss Campbell i jej towarzysze musieli ich opuścić na pierwszej stacyi, na pierwszem przystanku.
Tym sposobem spóźnili się nieco z przybyciem do wyspy Jona. Pogoda była prześliczna, morze spokojne jak jezioro. Podróż zatem wydała się nadzwyczaj przyjemną. Gdyby jeszcze wieczór stał się ową chwilą tak upragnioną pojawienia się zjawiska, nicby nie brakło do uzupełnienia ogólnej radości. Czekaliby najspokojniej znalazłszy się na wyspie, bo też rzeczywiście przedstawiała ona zupełnie swobodne i otwarte pole do czynienia badań na meteorologicznem zjawisku.
Nakoniec zbliżono się do celu podróży.
Szybki Pioneer, wypłynąwszy z Kerrera, ominął środkowe wyspy, i puścił się w poprzek tak zwanej cieśniny Lorn, pozostawiając po lewej ręce Colonsay i jego starożytne opactwo, założone w XIV wieku przez właściciela wyspy i następnie zbliżył się ku południowej stronie Mull której dolne wyżyny nachylały się cokolwiek ku stronie południowo-zachodniej.
Za chwilę pokazało się Ben More, na wysokości 3500 stóp nad poziomem znajdujących się tam wzgórzy, których lasy tworzyły naturalną osłonę od wichrów i nawałnic morskich. Na szczycie znajdowało się obfite pastwisko.
Malownicza zatem wyspa Jona pozostała ku północo-zachodowi prawie dotykająca granic południowych wyspy Mull. Morze Atlantyckie rozlewało się tutaj w całym swojem majestacie.
— Czy lubisz pan ocean, panie Sinclair, zapytała miss Campbell swego młodego towarzysza, który siedząc obok niej, wpatrywał się w olbrzymie płaty wody.
— Czy lubię, odpowiedział tenże. O tak, nie jestem przywykły bowiem do życia jednostajnego. Przeciwnie w mojem rozumieniu, morze jest ruchem nieustannym, ulega bowiem nieustannej zmianie. Możnaby nawet porównać je do fizyognomii ludzkiej, na której skutkiem różnolitych pobudek, coraz nowe malują się wrażenia.
— Rzeczywiście, powierzchnia jego zmienia się prawie za najmniejszem podmuchem wiatru.
— Patrz miss Campbell naprzykład w tej chwili, zawołał Olivier Sinclair. Jest teraz bezwarunkowo spokojne. Czyliż nie jest to oblicze człowieka zadowolonego ze siebie? Nie ma ani jednej zmarszczki na sobie, jest młodzieńcze, piękne! Jest to prawdziwe zwierciadło, w którem się przegląda sam Bóg!
— Zwierciadło, jakie nieraz brudzi wicher nawałnicy, dodała miss Campbell.
— To właśnie stanowi rozmaitość widoków morza. Skoro tylko nastąpi choćby najmniejszy wietrzyk, powierzchnia jego zmienia się, możnaby powiedzieć, że to oblicze starzeje się, pokrywa zmarszczkami i siwizną piany fal, jakkolwiek przeżyło wieki, w jednej chwili prawie przybiera oblicze starca lub też lśni fosforesencyą i koronkami zbierającej się na nim piany.
— Czy sądzisz pan, że żaden z malarzy żyjących dotychczas na świecie nie był w stanie oddać pędzlem prawdziwego widoku morza?
— Wcale o tem nie myślę. Morze właściwie nie ma żadnej właściwej barwy. Jest to nieustanne odbicie rozpiętego nad niem stropu nieba. Czy jest zatem niebieskie? Niepodobna je przedstawić jako płytę lazuru. Być może jego kolorem właściwem jest kolor zielony. I to byłoby nieprawdziwem. Morze mieści w sobie kalejdoskop kolorów. O miss Campbell, im dłużej w niego się wpatruję, tem szczytniejszem go sądzę. Ocean, jak powiada Darwin, pokrywa swą mokrą szatą dno, tak rozległe jak wszystkie zebrane razem nasze pustynie na stałym lądzie. Pokrywa ono jednem słowem ⅘ części kuli ziemskiej. Cóż znaczą w obec tych obszarów państwa by najrozleglejsze? Ocean, to nieskończoność, nieskończoność której widzieć nie podobna, ale jaką się przeczuwa idąc za słowami poety, nieskończoność jaka tylko odbić się może w wodzie.
— Lubię słuchać pana, gdy mówisz z zapałem artysty, panie Sinclair, odpowiedziała miss Campbell, podzielam go zupełnie. Tak jest, lubię ocean, tak jak go pan lubisz.
— A czy pani nie trwoży grożące zawsze na nim niebezpieczeństwo.
— Nie, doprawdy, nie mam najmniejszej obawy. Alboż można obawiać się tego, co się uwielbia?
— Byłabyś pani zatem niezmiernie dzielną podróżniczką.
— Prawdopodobnie, panie Sinclair. Ze wszystkich jednak podróży, o jakich zdarzyło mi się słyszeć, przekładam podróż mającą na celu odkrycie dalekich, nieznanych krajów. Z jakąż rozkoszą czytałam opisy i brałam oniemal udział w wycieczkach podróżników. Jakże często myślą przenosiłam się w te chwile niebezpieczeństwa.
— O tak, zapewne, w historyi ludzkości najpiękniejszą kartą są zdobycze i odkrycia. Jakżeż to rozkoszna musiała być taka podróż np Kolumba po Atlantyku, Magellona po oceanie spokojnym, na morzach zaś północnych Parry, Franklina, Urvilla i tylu innych. Nie mogę bez pewnego wzruszenia patrzeć na odjazd czy to zwykłego parowca, czy statku wojennego lub eskadry. Zdaje mi się, że stworzony zostałem na marynarza i prawie codziennie żałuję, żem się od dzieciństwa nie poświęcił temu zawodowi.
— Ale pan jednak odbywałeś wycieczki morskie?
— O tyle, o ile tylko nadarzyła się ku temu sposobność. Zwiedziłem morze południowe poczynając od Gibraltaru, aż do portów azyatyckich Lewantu; część oceanu Atlantyckiego aż do północnej Ameryki, dalej morza północnej Europy i znam prawie wszystkie większe lub mniejsze obszary wód znajdujące się w Anglii i w Szkocyi.
— I wydały się one panu wspaniałemi?
— Niewątpliwie miss Campbell, nie podobna nawet porównać takowych z naszemi przestrzeniami Hebrydzkiego archipelagu. Jest to prawdziwy archipelag, z niebem daleko jaśniejszem niż niebo wschodu, z poezyą daleko piękniejszą niż wszystkie ich wody. Archipelag grecki stał się przytuliskiem wszystkich bogów i bogiń greckich. Zgadzam się na to. Ale pani to dobrze rozumiesz, że owe bożki i bożkowie byli niezmiernie podobni do zwykłych mieszczanów, bardzo pospolitych, obdarzonych zaledwie życiem materyalnem, urządzającym swe interesa i sprawy w sposób bardzo ludzki. Wedle mego zdania Olimp przedstawia się mniej więcej jak bogaty salon, w którym zbierają się bożki i boginie, podobne zupełnie do ludzi, ponieważ ulegają ich wadom i ułomnościom. Tak nie jest na archipelagu Hebrydzkim.
Jest to miejsce pobytu istot niezwykłych, nieziemskich. Bożkowie skandynawscy są istoty nadnaturalne, eteryczne, trudne do określenia piórem lub pędzlem. Taki np. Odin, Ossyan, Fingal, są to wszystko twory powietrzne zaczerpane z odwiecznej tradycyi Sag. Jakież to cudowne istoty pojawiające się w mgłach mórz północnych, pod biegunami, pośród nieprzebytych lodów i śniegów! Oto Olimp prawdziwy boski nie taki jak Olimp grecki. Ten nie obejmuje w sobie nic ziemskiego i jeżeli rzeczywiście naznaczyć należy miejsce pobytu dla tych istot niezwykłych, to najodpowiedniejszym dla nich jest nasz archipelag hebrydzki.
— Tak, miss Campbell, to tu właśnie przebywam dla uwielbienia tego co jest istotnie boskiem i jako prawowite dziecię starożytnej Kaledonii[1] nigdy nie rozstanę się z naszem archipelagiem, nie zmienię nigdy pobytu, nie opuszczę naszych wysp, nie porzucę tych stron, które w porównaniu z greckiemi wodami zdają się być od początku siedliskiem istotnego bóstwa!
— O rzeczywiście jest nam tu bardzo dobrze, nam mieszkańcom Highlandu, odpowiedziała miss Campbell niezmiernie zachwycona wyrazami młodego entuzyasty. Ach panie Sinclair, jestem jak pan, nadzwyczaj roznamiętniona dla naszego archipelagu. Jest on pyszny, lubię go, kocham do szaleństwa.
— Bo rzeczywiście wspaniałości jego nic dorównać nie jest zdolne. On to właśnie sąsiaduje z wodami amerykańskiego oceanu, po jego wodach przepływają wichry i huragany, on to jak bohater niepożyty wiekami, powstrzymując swemi piersiami pierwsze fale, pierwsze szturmy przychodzące ku Europie. Lecz cóż może być dzielniejszego nad archipelag hebrydzki, jak mówi Livingstone, co się może porównać z tym człowiekiem, który nie lękał się lwów a bał się oceanu; z temi wysepkami rozsypanemi na podstawie granitowej, z uśmiechem przyjmujących szalejące nawałnice morza.
— Morze... Połączenie chemiczne hydrogenimu z kwasorodem, z dwoma i pół procentami chloranum sodium. Nic piękniejszego rzeczywiście, jak wybuch chloranu sody.
Miss Campbell i Olivier odwrócili się, słysząc te wyrazy, wymówione naumyślnie jakby w odpowiedź na ich uznania.
Był to Aristobulus Ursiclos stojący na ławeczce kapitana.
Przypadkowo zdecydował się on oddalić z Oban, wiedząc że Olivier będzie im towarzyszył aż do wyspy Jona. Przesiedział cały czas w kajucie i dopiero teraz pojawił się na pokładzie.
Wybuch chloranu sody. Jakiż to cios zadany Olivierowi Sinclair i miss Campbell.






  1. Dawna nazwa Szkocyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Miłkowski.