<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zielony Promień
Rozdział XIV. Życie na wyspie Jona
Pochodzenie Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Stanisław Miłkowski
Tytuł orygin. Le Rayon vert
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.
Życie na wyspie Jona.

Tymczasem wyspa Jona, która niegdyś nosiła nazwę wyspy fal, ukazała przedewszystkiem swoje szczyty ze starożytnem opactwem i powoli zarysowywała się we mgle morza, okręt bowiem coraz bardziej się przybliżał do niej.
Około południa okręt Pioneer wszedł do rodzaju przystani zaledwie, doprowadzonej do stanu takiego, że okręta mogły w niej zarzucać kotwicę. Wysiedli tedy pasażerowie, jedni aby po chwilowym tu pobyciu powrócić znowu do Oban, drudzy, a wiadomo jacy oni byli, aby jakiś czas przemieszkiwać na wyspie Jona.
Wyspa właściwie mówiąc, nie posiadała zgoła żadnego portu. Wielka alea nad brzegiem otoczonym wysokim murem broniła od przystępu fal. Tutaj to właśnie w czasie lata zatrzymywały się jachty i szalupy przybywające z podróżnemi szukającemi przyjemności.
Miss Campbell i jej towarzysze pozostawili resztę pasażerów, którzy wedle programu mieli tu zabawić dwie lub trzy godziny, i udała się w głąb wyspy celem odszukania odpowiedniego mieszkania.
Nie podobna wymagać na wyspie tych wygód, jakie znaleść można we wszystkich miastach kąpielowych połączonych królestw.
Rzeczywiście Jona obejmowała przestrzeń trzy tysiące mil długości a tysiąc szerokości i liczyła zaledwie pięciuset mieszkańców. Książe Argyle, do którego należała, pobierał z niej rocznego dochodu kilkaset liwrów zaledwie. Nie było tu ani miast, ani miasteczek w całem znaczeniu tego wyrazu, ani nawet odpowiednich wsi.
Kilka domów rozrzuconych tu i owdzie, może nawet malowniczych ale zbudowanych w pierwiastkowym stylu, prawie wszystkie bez okien, oświeconych jedynie przez drzwi, bez kominów, z dziurami w dachu, z murami urobionemi z trzciny i gliny, z dachami uwitemi z trzciny i gałęzi, które spajały łodygi szuwaru.
Któżby przypuścił że Jona była kolebką religii Druidów, w pierwszych czasach historyi skandynawskiej, któżby wyobraził sobie że po nich, w szóstym wieku św. Kolumban chcąc ugruntować wiarę chrześcijańską, zbudował tu pierwszy klasztor, w którym zamieszkiwali zakonnicy z Cluny aż do czasów reformacyi.
Gdzie obecnie szukać owych olbrzymich budynków, jakiemi były seminaryum biskupów i wielkie opactwo połączonych królestw? Gdzie odnaleść pomiędzy ruinami, owej biblioteki, bogatego archiwum przeszłości, zawierającej manuskrypta dotyczące historyi rzymskiej i gdzie możnaby wyczytać wiadomości odnoszące się do orzeczonej epoki.
Teraz nic tu nie ma oprócz ruin, gdy powszechnie wiadomo, że krzewiła się tutaj cywilizacya, która przekształciła zupełnie północ Europy.
Z dawnej wyspy św. Kolumba pozostała jedynie wyspa Jona, z kilkoma wieśniakami, którzy w pocie czoła z ziemi zupełnie piasczystej wydobywali korzysć drobną, siali bowiem jęczmień, sadzili kartofle i żyto, zajmując się przytem połowem ryb na wodach małych hebrydów.
— Miss Campbell, rzekł Aristobulus Ursiclos tonem pogardliwym, na pierwszy rzut oka, czy uważasz pani że tu lepiej jak było w Oban?
— Daleko lepiej, odpowiedziała miss Campbell, myśląc zapewne o tem, że był on więcej jednym mieszkańcem na wyspie wcale dla niej nie przydatnym.
Bracia Melvill zamiast hotelu wybrali rodzaj oberży, dość znośnej, w której zatrzymywali się turyści, którzy przybywali jedynie dla zwiedzenia ruin z czasów druidów i chrześcijan. Należało zatem tego samego dnia usadowić się w zajeździe pod Bronią Dunkana, gdy tymczasem Aristobulus Ursiclos i Olivier Sinclair, pomieścili się każdy z osobna w chatach rybaków.
Takie jednak szczęśliwe usposobienie miała miss Campbell, że w swoim małym pokoiku, przy wąskiem okienku czuła się daleko szczęśliwszą, niż na tarasie wysokiego zamku Helensbourgh, bardziej niż w hotelu Caledonia, który niedawno opuściła. Tutaj był szeroko otwierający się widok na morze, żadna zgoła wyspa nie zarysowywała się na horyzoncie i gdyby można było dostrzedz, widziałaby o trzy tysiące mil z tąd pierwsze fale wód oceanu Atlantyckiego. Rzeczywiście tutaj słońce miało zupełnie swobodne pole i zachodziło z całą swobodą.
Życie wspólne zorganizowano tu bardzo łatwo i pospiesznie. Obiad jedzono wspólnie w wielkiej izbie zajazdu. Stosownie do dawnego obyczaju pani Bess i Partridge siadali razem z państwem do stołu. Być może że Aristobulus Ursiclos znajdował to dość dziwnem, ale natomiast podobało się to Olivierowi Sinclair. Już nawet odczuwał pewien szacunek dla tej pary wiernych sług.
Czyli jednem słowem, cała rodzina prowadziła życie wedle obrządków i zwyczajów prawdziwie szkockich. Po przechadzce odbytej w głąb wyspy, po rozmowie o rozmaitych dawnych zwyczajach przeszłości, do której Aristobulus Ursiclos nie zaniedbał domięszać swych wyobrażeń nowomodnych, łączono się razem o godzinie przeznaczonej na obiad a o ósmej wieczorem zbierano się na kolacyę.
Poczem miss Campbell przypatrywała się zachodowi słońca, nawet wówczas, gdy niebo zasłonięte było chmurami. Któż wie! Mogła się znaleść jaka dziura, jakiś otwór w atmosferze chmurnej wieczoru, jakaś szczelina, jakaś drobna rysa, przez które przeciśnie się promień zachodzącego słońca.
A jakież to odbywały się uczty!
Prawdziwy kaledończyk nie mógłby nic zarzucić tym zupom na sposób Edbuka z romansu Antykwaryusza, ani potrawom przyrządzanym podług Ferguse Mac Gregor, jednem słowem, były to potrawy sporządzane starożytnym, odwiecznym obyczajem szkockim. Pani Bess i Partridge tym sposobem przenosili się w dawne wieki i żyli wspomnieniami starożytności przynajmniej przez kilka godzin. Brat Sam i Sib stosowali się zupełnie do dań, jakie niegdyś były ulubione w ich rodzinie.
Oto w jaki sposób odbywały się uczty i w jaki to mianowicie kłopot wprowadziłyby nie jednego nazwy dawniejszych potraw.
— Racz pan sprobować nieco tych: Cakes (ciasta z owsianej mąki) daleko smaczniejszych jak ciasta w Glasgowie.
— A może cokolwiek tych sowens (potrawy z jęczmienia na kwaśno) któremi jeszcze raczą się dzisiaj mieszkańcy Highlandu.
— Jeszcze tych haggis (rodzaj kiełbasek) o których nasz znakomity Burns wspomina w swoich poezyach, jest to wyborna potrawa, prawdziwy szkocki pudding.
Tak więc wybornie jedzono na wyspie dzięki służbie kuchennej, będącej na okręcie, która przyrządzała dania i pito też niemniej doskonale.
Trzeba było wówczas widzieć wujów, jak z ogromnym kielichem w ręku przepijali zdrowia winem, w którym znajdował się rodzaj wódki usquebaugh, albo piwo, jeden z najwyborniejszych trunków znanych pod nazwa „kummok”. Wódka ciągniona z jęczmienia fermentowała nawet w żołądku pijącego. A skoro nareszcie zabrakło piwa, przestawano na zwyczajnym mum (także piwo) dystyllowanego z pszenicy, takim samym napojem był dzin. Rzeczywiście nie żałowali oni ani sherry ani porto jakie obejmowały piwnice Helensbourgh a i Glasgowa.
Jakkolwiek skarzył się Aristobulus Ursiclos, nie będąc przyzwyczajonym do tego rodzaju potraw, to przecież nie zwracano na niego wcale uwagi.
Miss Campbell wiodła na tej wyspie życie bardzo przyjemne i wcale nie nudziła się.
Jona, nie była zbyt rozległą wyspą, ale kto lubi spacerować, czy potrzebuje koniecznie do tego wielkiej przestrzeni? Czy obszar królewskiego parku nie może zastąpić domowy, skromny ogródek? Spacerowano tedy. Olivier Sinclair towarzyszył zawsze, przysiadając się tu i ówdzie dla rzucania szkiców na płótno.
Miss Campbell przypatrywała się ciekawie pracy malarza i czas mijał niespostrzeżenie. Życie tu płynęło trochę samotnie i dziko, ale miało ono niezaprzeczone powaby.
Miss Campbell uszczęśliwiona że może przypatrywać się zbierającym się gronkom turystów i kuracyuszów, jakby znajdowała się dotąd jeszcze w parku Helensbourgha, okrywszy się rodzajem obszernego płaszcza rokelay, w którym tak do twarzy każdej młodej szkotce, odbywała nieustanne wycieczki.
Olivier Sinclaire w tych wycieczkach miał sposobność uwielbiania jej czarownej postaci, jej ruchów, jej osoby obdarzonej niewątpliwie bardzo pięknemi przymiotami.
Czasami znowu, gdy już wieczór na daremnem wyczekiwaniu, miss Campbell i Olivier Sinclair, zwiedzali jaką tajemniczą grotę wyspy, oświetloną promieniami księżyca. Wówczas to bracia Melvill uniesieni zachwytem, deklamowali wiersze ulubionych swych poetów, albo też znakomite ustępy starożytnego barda, nieszczęśliwego syna Fingala:
„Gwiazdo, towarzyszko nocy, której głowa ubrylantowana wydobywa się z chmur, które znaczą ślady twoje majestatyczne na lazurze firmamentu, cóż widzisz na tej całej przestrzeni?
„Zamilkły gwałtowne podmuchy wiatru, szalejącego we dnie; fale ułagodzone spoczęły u stóp skały; wieczorne muszki odbiegły daleko i szybko na swych skrzydłach, napełniając swem brzęczeniem ciszę nieba.
„Gwiazdo płonąca tysiącami świateł, czego upatrujesz w przestrzeni? Ale teraz widzę cię już zniżającą się z uśmiechem na brzeżkach horyzontu. Żegnam cię, żegnam gwiazdo milczenia![1]
Brat Sam i Sib milkli nareszcie i wszyscy powracali napowrót do małego pokoiku oberży.
Widzieli oni, ponieważ byli sprytni i przewidujący, że Aristobulus Ursiclos, o tyle tracił u miss. Campbell o ile zyskiwał z każdą chwilą Olivier Sinclair. Oboje młodzi ludzie unikali nawet spotkania się z Aristobulusem.
Lecz mimo to starali się bracia zbliżyć do siebie nieprzyjaciół, i rzeezywiście doznali przyjemności, że obaj rywale już nie unikali jeden drugiego, ale przcci wnio w wielu razach spotykając się, prowadzili dość długie rozmowy.
Bracia tak zręcznie manewrowali, że nareszcie w d. 30 sierpnia ułożona została wspólna wycieczka do ruin kościoła. Postanowiono zwiedzić cmentarz znajdujący się na południowej stronie zrujnowanego z dawnych czasów opactwa.
Wycieczka ta trwająca najwyżej dwie godziny, nie była jeszcze dokonana przez nowo przybyłych gości.
Było to ubliżenie tradycyi, i pamięci tych mnichów, którzy niegdyś zamieszkiwali brzegi Skandynawii, jak niemniej zapomnienie dziejów i brak szacunku dla pamięci znakomitej rodziny królewskiej Fergusa II której pokolenie dotrwało aż do Macbetha.






  1. Strofy tej cudownej poetycznej pieśni króla bardów prześlicznie oddał nasz niezapomnianej pamięci Ignacy Krasicki, biskup Warmiński w swych dziełach, zamieściwszy cały przekład pod tytułem: Pieśni Ossyana.
    Tłumaczeniem takowych zajmowali się i inni autorzy, jakimi był Lord Byron i francuski poeta Alfred de Musset, poczyna on je w tych wyrazach:
    „Pâle étoile du soir, mesaagère lointaine,
    „Dont le front sort brillant des voiles du couchant...
    „Que regardes-tu dans la plaine?





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Miłkowski.