Zielony promień (Verne, tł. Szyller)/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zielony promień |
Podtytuł | Opis Archipelagu Hebrydzkiego |
Wydawca | L. Szyller i Syn |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leopold Szyller |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa wystrzały.
W ciągu następujących dni Arystobulus Ursiklos nie pokazywał się.
Miss Campbell nie dała dopytywać się wujom Melvilom gdzie się poddał uczony Arystobulus Ursiklos. I po co mieli go szukać? Co pocieszającego mieli do powiedzenia uczonemu? A czyż mogli teraz żywić nadzieję, że małżeństwo przyjdzie do skutku wobec faktu, że dwoje tych ludzi dzieliła cała przepaść — ta przepaść która istnieje pomiędzy chłodną prozą sprowadzającą wszystko na grunt realny — a podniosłą poezyą.
Pomimo to wszystko, posłany za jakiemiś sprawunkami Patrydż, dowiedział się po drodze, ze „młody stary uczony“, jak go nazywał, wcale nie zamyślał opuścić wyspy i jakby nic nie zaszło, mieszkał dalej w chacie rybackiej. W każdym razie niewątpliwem było, że przez te dni nikt nie widział Arystobulusa Ursiklosa i jeżeli nie siedział w swojej izbie nad jakiem zagadnieniem naukowem, to chodził nad brzeg morza i swój zły humor wylewał na czarne kaczki i czajki, strzelając do nich bez miłosierdzia.
Ale oto, razu pewnego zdarzył się Arystobulowi Ursiklosowi nieprzyjemny wypadek, który mógł się dla niego skończyć nader smutno, gdyby jego współzawodnik nie pospieszył mu z pomocą.
Było to 2 września po południu, Ursiklos udał się na zbadanie skały na brzegu południowym Jony. Skała zawieszona nad morzem ściągnęła na siebie jego uwagę postanowił przeto wdrapać się na jej wierzchołek. Jakkolwiek przedsięwzięcie było dosyć ryzykowne, bo skała była gładka i nogi po niej ślizgały się, przecież Arystobulus Ursiklos nie chciał się go wyrzec. Przez czas niejaki można go było widzieć na małej płaszczyźnie wierzchołka skały. Ale okazało się, że zejście trudniejsze było niż wejście na nią. Gdy dogodnego spadku upatrywał napróżno, postanowił poprostu stoczyć się po stoku skały na ziemię. Lecz w tej właśnie chwili pośliznął się, upadł, i już teraz mimowolnie zaczął staczać się ze skały; nieborak byłby się srodze potłukł, gdyby się nie był zawadził o sterczący ze skały pieniek: to zatrzymało go w upadku i on zawisł na pieńku. Położenie w jakiem się znalazł uczony Arystobulus było jednocześnie i niebezpieczne i śmieszne: ani zsunąć się nie mógł ze skały ani wejść na nią, a musiał bezradnie wisieć w powietrzu. W tem położeniu pozostawał przez całą godzinę i nie wiadomo na czemby się to skończyło, gdyby traf w miejsce wypadku nie był sprowadził Oliviera Sinclaira. Usłyszawszy wołanie, malarz zatrzymał się i, spostrzegłszy uczonego, zawieszonego w powietrzu zrazu roześmiał się, lecz wnet jak należy się spodziewać, z niebezpieczeństwem własnego życia rzucił się na ratunek. Nie było to rzeczą łatwą. Olivier musiał się wdrapać na skałę a potem razem z oswobodzonym Ursiklosem ostrożnie spuszczać się na dół.
Gdy już byli w bezpiecznem miejscu Arystobul Ursiklos przemówił
— Panie Sinclair, źle obliczyłem kąt pochyłości stoku skały i to było przyczyną że się poślizgnąłem i zawisłem w powietrzu....Pan mnie wybawiłeś.
— Przyjm pan serdeczne podziękowanie za to.
— Niema za co, panie Ursiklosie: nie wątpię, że pan, będąc na mojem miejscu zrobiłbyś to samo, gdyby się mnie coś podobnego wydarzyło.
— Niezawodnie!
— Dla tego przestańmy o tem mówić.
Przy tych słowach młodzi ludzie rozstali się. A co się dzieje z „Zielonym promieniem?“ zapytacie. Trzeba przyznać że on dotąd uprosić się nie dał. A tymczasem czasu tracić nie było można: jesień lada dzień mogła wstąpić w swoje prawa i zakryć niebo swojemi towarzyszkami — gęstemi mgłami. Każdego wieczora wychodzili nad brzeg morza i zachwycali się zachodem słońca, które w ostatniej chwili kryło się za obłoki; kiedy zaś się skryło wszyscy rozczarowani wstawali ze swoich miejsc, jak widzowie obecni na widowisku z figurami, w którem ostatni akt nie udał się z powodu winy maszynisty.
— Do jutra — decydowała miss Campbell.
— Do jutra — wtórzyli jej wujowie. My mamy przeczucie że „Zielony promień“ ukaże się nakoniec — tymczasem codzień kończyło się na niczem. Lecz oto dnia 5 września pogoda od samego rana zapowiadała się świetna. Przy pierwszych promieniach porannego słońca mgła rozpłynęła się, a barometr który już wczoraj zaczął był się podnosić, stanął nareszcie na „pogoda stała“. Możecie sobie wystawić jak uderzały im serca w miarę powolnego posuwania się słońca.
— Nakoniec zobaczymy go przecie, — przemówił Sam gdy całe towarzystwo, za wyjątkiem młodego uczonego, zajęło swoje miejsce na nadmorskiej skale, w oczekiwaniu na zachód słońca
— O zobaczymy go! Przekonany o tem jestem — dodał Seb.
— Ciszej wujaszkowie, nic nie mówcie! wołała Helena. Wszyscy umilkli i wstrzymali oddech, jakby w obawie, że ich oddychanie może sprowadzić obłoki, któreby zasłoniły słońce przed ich oczyma.
Lecz obłoków nie było i dzienna pochodnia spokojnie opuszczała się za kres horyzontu i już tylko mały rąbek z niej pozostawał; jeszcze chwila — a cudowny promień ukaże się i oświeci wszystkich swojem rajskiem światłem...
Raptem rozległy się w powietrzu dwa ogłuszające wystrzały a razem z dymem prochowym podniosło się nad skały ogromne stado ptaków. Stado to poleciało właśnie w stronę gdzie słońce zachodziło i ta chmura ptaków przesłoniła zupełnie przed oczami patrzących i słońce i ostatni jego promień.
W tej samej chwili na szczycie jednej z nadbrzeżnych skał ukazał się nieunikniony Arystobulus Ursiklos; stał on trzymając w ręku strzelbę i śledząc za lotem ptaków.
— Nie, tego już zanadto! — zawołali w jeden głos Sam i Seb.
— Powinienem go był zostawić wiszącego na skale, — mruknął Olivier Sinclair.
Miss Campbell nic nie rzekła, tylko gniewnie błysnęła oczami i ścisnęła usta.
Przyszedłszy do domu po nowej nieudałej próbie, miss Campbell odezwała się do swoich wujów tonem niedopuszczającym zaprzeczenia:
— Moi wujowie, pan Arystobulus Ursiklos ma zamiar mieszkać na Jonie, więc zostawimy ją całą do jego rozporządzenia.
Na te stanowcze słowa bracia Melwille nie znaleźli odpowiedzi. Oprócz tego oni sami byli niezadowoleni z młodego uczonego i zaczynali się odwracać od niego.
Kiedy wszyscy zaczęli się żegnać na dobranoc miss Campbell powtórzyła raz jeszcze:
— Jutro wyjedziemy, ja nie zostanę tu dłużej ani jednego dnia.
— Dobrze, dobrze kochana Helenko — rzekł Sam — lecz dokąd mamy jechać?
— Ach Boże, czy wuj sądzi że ze świtem nie będziemy mogli opuścić Jony? Czy nie znajdzie się na brzegach Szkocyi jaki samotny kącik, gdziebyśmy mogli oddać się naszym spostrzeżeniom bez przeszkody?
Bracia Melwille może nie zaraz znaleźli by odpowiedź na to zapytanie — lecz na szczęście wybawił ich z kłopotu Olivier Sinclair.
— Miss Campbell, odezwał się — wszystko da się ułożyć ku ogólnemu zadowoleniu, a to takim sposobem: Blisko ztąd znajduje się wyspa, czyli raczej półwysep, w zupełności przydatny do naszego celu. Nikt na tej wyspie nie będzie nam przeszkadzał w naszych obserwacyach.
— Któraż to wyspa?
— To wyspa Staffa, leżąca o dwie mile od Jony.
— Ale czy można mieszkać na tej wyspie? zapytała miss Campbell.
— Można, a nawet zupełnie wygodnie. Widziałem w porcie kilka małych jachtów, zawsze gotowych do wypłynięcia na morze. Możemy nająć jeden z nich, nabrać z sobą żywności na jakie dwa tygodnie (bo na Staffie nic dostać nie można) i pojechać tam jutro o świcie.
— Panie Sinclair, — rzekła na to miss Campbell, — jeżeli jutro z rana opuścimy tę wyspę, to będę panu szczerze obowiązana.
— Jutro jeszcze przed południem, jeżeli wiatr będzie pomyślny, wylądujemy na brzegi Staffy, — odpowiedział Olivier.
W kilka minut potem rozlegały się po gospodzie nawoływania: Bett! Bess! Betsi! Betti! a gdy pani Elżbieta się ukazała, powiedzieli jej krótko: Jutro odjeżdżamy.
Tymczasem Olivier Sinclair, nietracąc czasu udał się do portu dla rozmówienia się z kapitanem jednego ze znajdujących się tam jachtów.
John Olduck, kapitan „Kloryndy“ był dzielnym marynarzem. Umowa między nim a Olivierem Sinclair nie zajęła jak kilka minut, i natychmiast zaczął ze swoimi sześciu majtkami, przygotowywać się do podróży.
I oto następnego dnia o godzinie szóstej z rana można było widzieć jak z portu Jony wypływał piękny jacht, zawracał on ku otwartemu morzu. Był to jacht „Klorynda“ a unosił na sobie naszych znajomych.
Jacht był zbudowany przez Rossa i odznaczał się pięknością obrobienia i wygodą pomieszczeń: naszym turystom było na nim spokojnie i dobrze.
Odległość między wyspami Jona i Staffa jest nieznaczna; przy pomyślnym wietrze, jacht mógł ją przebyć w ciągu 25 minut, płynąc po osiem mil na godzinę; lecz tego dnia dął wiatr przeciwny, chociaż nie wielki, ale bystry prąd wstrzymywał bieg jachtu.
Pomimo to wyspa Jona prędko zniknęła z oczu pasażerów za wysepkami, około których przepływał jacht. Miss Campbell nawet oczy odwracała od strony wyspy, na której znajdował się ten wstrętny człowiek co jej pozbawił widoku „Zielonego promienia“.
Przejazd od Jony do Staffy był bardzo przyjemny i podróż wydawała się wszystkim bardzo krótką. O ósmej rano było śniadanie, przy czem do stołu podano tylko herbatę i chleb z masłem, niemniej wszyscy byli kontenci, zapomniawszy o smacznych śniadaniach na wyspie Jonie.
O niewdzięczni!
Kiedy panna Campbell wyszła na pokład, jacht znajdował się już nawprost wyspy Staffa podobnej do grupy nastroszonych jedna na drugiej skał; od wyspy Mull oddziela ją szeroki pas wody.
Chociaż na wyspie Staffa niema portu, nie przeszkadza to jednakże, że statek może wygodnie podpłynąć do wschodniego brzegu; tylko w czasie burzliwego powietrza ta przystań nie jest dogodną dla niektórych statków. „Klorynda“ zręcznie lawirując pomiędzy zrębem Bushelie a wyspą przeszła niebezpieczne miejsce; zawinęła do małego zagłębia, znajdującego się przy samej prawie grocie Clam-Shell i tam zarzuciła kotwicę.
Po kilku minutach miss Campbell i jej współtowarzysze zaczęli wychodzić na brzeg, z razu po stopniach bazaltowych a potem po drewnianych schodach z baryerą, wyszli na placyk który prowadził do groty Clam-Shell. Tu odetchnęli pełną piersią. Nareszcie są na Staffie oddaleni od całego świata, jakby załoga z rozbitego okrętu kapryśną falą wyrzucona na brzegi bezludne.