<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. ŻABIOWCY

Założyciele butynu ośmielili się i wytrwali. Do świąt zrębali ponad 1700 drzew, ściągnęli sporo na portasz, a część spuścili pierwszym spadem.
Na święta opustoszała koliba i butyn, mgły zaciągnęły się, sięgały do potoku, puszcza czekała na śnieg. Foka i Sawicki mieli dalszą drogę do domu, pośpieszyli się pierwsi. Foka był berezą, jego troską główną było zebrać kolędników, by potem przez osiem dni uwijać się po kolędzie. Sawicki spieszył do matki. Ale i on należał do bractwa kolędników. Z otrzymanego zadatku sprowadził z Kut nowe cymbały dla kolędy. Rębacze mieli bliżej do chaty. Szli powoli razem z Petryciem na Bystrec.
— Wyciągnąć kości — z lubością ciągnął Witrołom.
— Nabyć się ze swoimi — dorzucił Łesio.
— W swoim lesie — burknął Cwyriuk.
— Z chudobą, oj, z chudobą — bełkotał i cmokał Bomba — maleństwa moje ucieszne.
— Dzieci napłodzić, aby rody nie zmarniały — śmiał się Mandat.
— I to także — przypomniał sobie Bomba.
— Nie tyle napłodzić — prostował Matarha — co ogrzać się koło baby, aby Leśna nie chapała.
— Szkoda was, Kuźmo — żartował Petrycio — wrócicie marni do butynu.
— Ho, ho — wyjaśniał Giełeta — niejedna baba lepiej potrafi wyssać niż butyn albo Leśna.
— Byle dzieci spłodzić — uspokajał Matarha — zaraz się zaspokoi. — Żartowali swobodnie, nawet swawolnie, słów nie ważyli, zmykając do domu, nie lękali się widm puszczowych.
W okresie świąt wynurza się stary świat, nie jakaś przeszłość wspomniana bo miniona, lecz wraca dawność wciąż czuwająca. Ukryta a obecna pamięć godów światowych, świętowania wraz z rokiem. Witają ją radosne dźwięki, tańce, pieśni i słowa stare, których się nie rozumie, a w święta wydają się zrozumiałe. Ludzie odwiedzają się częściej niż zazwyczaj, uwijają się po kolędzie, nie aby jej się prędzej pozbyć, lecz aby wszędzie pobyć i nabyć się jak najdłużej. Dlatego kolędnicy nie śpią wcale albo bardzo mało. Nawet długie noce zimowe dla zabaw za krótkie, zimowe dnie tym bardziej. Tym mniej czasu dla snu, chyba właśnie we dnie i to gdzieś chyłkiem w kąciku na ławie, ale raczej w komorze, bo ludzie wyśmieją kolędę, że dziadowska, chrapie nie śpiewa. W kolędzie toną urazy, odrasta z korzeni starych uprzejmość i przyjaźń. A u kogo korzeń zepsuty lub zakopany zanadto głęboko, przynajmniej śnieg przykrywa burzany i kolące bodiaki...
Do bajek świątecznych przybyły wieści o butynie. Na pewno niejeden z rębaczy przechwalał się niemało, ale każdy w swej leśnej chacie, a o tym co się dzieje gdzieś na Bystrecu, na dalszym świecie nikt się nie dowie, chyba późno bardzo jakoś niejasno. Foka wiedział, że butyn przechwałek nie znosi, opowiadał jedynie ojcu. Wszakże podczas kolędy nie o butynie myślał lecz o święcie. Niejedną nową pieśń zaśpiewali przy cymbałach razem z Sawickim, ale nie o butynie. To pewne, że podczas świąt nie namawiali do butynu, chyba mimochodem wspominali, gdy kto ich zagadnął. Opowiadano nawet na ucho, że Foka zapraszał do butynu tego owego — ale po cichu, bo umyślnie przebierał, aby nie natłoczyło się pijaków albo rozbijaków.
Wszelako w czasie świąt niemało sposobności było, aby sprostować i zaprzeczyć, że rębacze jakoś wcale nie rozbiegli się, że przeciwnie otrzymali zadatek, zwłaszcza, że już wiedziano, że nakupili to i owo, niektórzy aż w Kosowie. Toteż w Żabiem ci co rechotali przedtem, zamilkli od razu, ci co kiwali głowami podejrzliwie, kiwali ni tak, ni siak.
Znaleźli się nawet obrońcy Foki, którzy mówili coraz śmielej. Niektórzy nawet wypominali drugim, że przez ich plotki nie zgłosili się zawczasu do butynu, a ci wypierali się, że nigdy przeciw Foce nie szczekali, tylko jacyś inni. Jak zwykle przeważnie spotkania przy cerkwi pozwalały dowiadywać się i sprawdzać. I tak sobie o tym rozprawiali, zrazu gorączkowo, potem smętnie, rzadziej ze śmiechem, rozczarowani, że źle przewidzieli, bo osądzili przedwcześnie.
— No widzicie — mówił jeden — zapłacili rębaczom na Riabyńcu i to sporo naraz, któż by się spodziewał, ukazja!
— A może przechwalają się tylko?
— Skądże! Wyrzucają już pieniądze i to tacy, co nigdy pieniędzmi nie śmierdzieli — niedźwiedzie z Bystreca. A teraz nachapali.
— Ale to prędko przefurczy — pocieszał inny — bo kto widział kiedy butyn bez jednego pana, bez zarządców, bez leśniczych?
— Jeszcze gorzej, bo bez Żydów.
— O, co to, to nie, Joseńko przecież kręci się po cichu jak pająk, on zawsze tak. Bo on to wyszukał tych z Czerniowiec.
— Nieprawda, nie kręci się, pieniądze chapnął i niech się udławi, a do lasu zasię.
— To zrozumiałe — objaśniał któryś wtajemniczony — Foka taki, że przechytrzy nawet Żyda. Wszystko dla siebie tylko. A czemu? Bo Żyda nastraszyć można, nakrzyczeć, a na takiego dukę, któż się ośmieli? Naród roboczy — zależny.
— Nie tak zależny — bronił któryś — ślubu z nim nikt nie weźmie, byleby płacił.
— A właśnie, że wziął ślub w cerkwi z tym synem majsterskim.
— To co z tego?
— Myślisz, że na to aby mu płacić? Taki majster zarobiłby sobie w świecie kupę pieniędzy, ale to panicz, grzeczny, durny i takiego zwabił Foka sobie ślubem do puszczy.
— Mówcie sobie co chcecie, a przecie płaci. Cóż to może znaczyć?
Koniec końców ci, co dotąd szydzili, zadumali się, niektórzy zasępili się.
Przeto pod koniec kolędy zgłaszało się sporo robotników do Foki. Niektórzy aż z Dolnej Rzeki ze Stebnego, a większość właśnie z Żabiego. Wśród nich: zawodowi zbijacze darab, kiermanycz, poza tym różni najemnicy, od dawna zaprawieni do pracy zarobkowej, a tylko kilku synków gazdowskich z takich, którzy od razu chcieli się zbogacić, bo ojcowie nie dawali im pieniędzy na zabawy. Przeważnie zatem ludzie roboczy, nie wolni, nie do porywu szalonego, ale cierpliwi, a nade wszystko powolni wobec rozkazów i życzeń kierowników.
Foka i Sawicki wiele spodziewali się po nich. Było ich ponad dwudziestu, niewielkimi kupkami ściągali się po świętach powoli na butyn.
Jak zazwyczaj w okresie świąt zwaliły się śniegi, a w roku butynowym po suchej jesieni jeszcze obfitsze niż od wielu lat. Już za Żabiem nieuczęszczane podczas świąt dróżki i ścieżki pokryły się jednolitym całunem, ustrojonym tylko kropkowanymi ściegami, kroczkami łasic, albo karbowanym płochliwymi skokami zająca. Śnieg ciągle zakrywał nawet te ślady. Na rozdrożach i skrzyżowaniach ścieżek stały nawiane kopice śniegu na wysokość chłopa. Butynary wyruszyli z łopatami, niektórzy bosymi saniami. Grzęźli po pas, zapadali się. Także konie zapadały się po brzuch.
Tylko w lesie na Riabyńcu chronione lasem ścieżki były miękkie i łatwe. Za to odsłoniętą kolibę otulił śnieg, zmieniając jej ostry szczyt w zawiesistą kopułę, co powłóczystym stokiem, jak rozrzucony stóg siana, spadała ku ziemi. Nakryty potok zagłuchł. Rębacze z Petryciem przyszli pierwsi, śladów wilczych nigdzie nie było. Nie bez trudu odkopali zawalone śniegiem drzwi koliby. Sawicki i Foka przyjechali ostatni, na saniach wieźli ciężkie żelaziwo dla kuźni. Sawicki z przewieszonymi przez plecy cymbałami.
Gazda koliby, Petrycio, krzątał się jak zazwyczaj. Nad watrą suszyły się rzędem rozwieszone postoły, chołosznie, owijacze i onuce, a wokół watry suszyły się dziesiątki gołych stóp: białe, gliniasto-żółte, czerwone i żółte od puszczających farbę chołoszni albo zsiniałe od zimna. Różne barwy i różne zapachy. Wszyscy witali się długo, nikt nie pominął nikogo. Potem susząc się w spokoju i zabierając się powoli do jadła, prawili sobie nieodzowne a wyszukane grzeczności. Najemnicy sprzed świąt jeszcze nie wszyscy nadciągnęli i żabiowcy byli na razie w większości. Na przywitanie Foki kiermanycz ze Stebnego i z Dolnej Rzeki, Fedor Fyrkaluk, który zasłynął, że pierwszy używał piły, pochlebiał grzecznie.
— Foko, kiedy galopujecie z gór wzdłuż rzeki do Kut, ciągniecie za sobą wszystkie oczy z obu brzegów. Wasz ojciec ściąga chudobę do kupy, a wy ludzi.
Foka śmiał się.
— Dobrze mówicie, wszystkie oczy i gęby śmieją się: ot jedzie panek Foka, zachciało mu się butynu.
Fyrkaluk zapewniał.
— U nas nie śmieją się, chyba —
Trzej bracia kiermanycze ze Stebnego, Tanasij, Mychajło i Iwan Koczerhany przeczyli głośno.
— U nas nie, to pewne.
Najstarszy z Koczerhanów, Tanasij, wywodził powoli:
— Bywa taki i u nas, co śmieje się z cerkwi świętej i z ojca świętego, papy-rymskiego. No, i śmiech rzetelny wraca i tegoż samego pośmiechuja — doubnią po głowie. U nas nad Dolną Rzeką starzy ludzie mówili: śmiech od Boga, tylko to masz wiedzieć, człowiecze, jak nim orędować. A młodzi —
— U nas śmieją się z butynu tylko starzy — stwierdził chłodno spokojny i pewny siebie młodzian Jasio Tomaszewski z Żabiego — im starszy, tym bardziej przeciw.
— Nieprawda! — obruszył się najstarszy z żabiowców Korszuk zwany Pechkało. — Nie starzy pyskowali koło cerkwi na Fokę, tylko wy młodzi.
— Tacy co ponauczali się od starych — odparł gładko Tomaszewski.
— A kto mówił, że warto nocą wsadzić Fokę do worka i buch do rzeki! niech płynie? Może pamiętasz, ha? — zaperzył się Pechkało.
Posypały się wyrzuty.
— A kto mówił, że to oszukaństwo brać najmitów bez pieniędzy?
— A kto mówił — a kto mówił — przerywali jeden drugiemu.
Iwan Gucyniuk niemłody już, niewielki a krępy kiermanycz z Żabiego uciszał.
— Przechwalali się, to prawda, z głupoty, bo niejednego zanadto korciło, że taki duka ten Foka. Ale co prawda żaden nie odważył się pójść do butynu dlatego, że wmówili jedni w drugich, że zapłata przepadnie.
Najstarszy z Koczerhanów syknął.
— Cóż to, nie znali Szumejów i Foki? U nas —
— Czemuż by nie znali? — tłumaczył gorliwie Gucyniuk — znali do pieniędzy. A inne poznanie od pieniędzy.
Mandat rechotał bez zastanowienia:
— W Żabiem ciemno, dopiero przy pieniądzach im jaśnieje, przedtem nie poznają człowieka.
— I nie dziwota dla zarobkowych ludzi — tłumaczył Gucyniuk.
— Nie dziwota tym sądzić innych, co sami tacy — rąbał Mandat.
Gucyniuk poczerwieniał nagle, ale pohamował się.
— Mój Mandacie — mówił słodko — któż nie wie, jak poznawali ludzie ludzi na Radule.
Mandat szarpnął się gniewnie po raz pierwszy w butynie.
— Cóż mi ćwikacie do czorta zdechłego tymi z Raduła, ja waszych krewnych nie tykam.
— A po cóż mówicie na wszystkich żabiowców? — zaperzył się Gucyniuk.
Matarha chrząknął potężnie, zwrócił się do Sawickiego.
— Proszę, paniczu, zagrajcie, ja zaśpiewam.
Sawicki zdziwił się.
— Którąż pieśń?
— Żabiowską, w samym Żabiem złożoną, pieśń powiatową.
Sawicki zadzwonił w cymbały do wtóru, a Matarha głosem ani powołanym do śpiewu, ani wybranym odczekanił wyraźnie:

W Bystrecu i w Zełenym w fantie dufajut[1]
W Jasenowi, w Kriworiwni daraby zbywajut.
A Żabiwci w Kołomyi hofy zamitajut.[2]

— Jakie hofy? — przerwał niewinnie Petrycio Siopeniuk.
— Jakież inne? kryminalne! — wypalił Mandat.
Gucyniuk opanował się i zmienił wiatr.
— To prawda, ale tylko z pijaństwa, nie z rozbójnictwa. U nas pijaki niespamiętani, ale nie wszyscy — i nie rozbójnicy.
Giełeta dobitnie i powoli wykładał jak ksiądz po kazaniu, kiedy podaje rozkład świąt i postów.
— Stary Tanasij Urszega od dawna pomstuje, że u was z butynu tylko pijaństwo się wykluło, nie gazdostwo. Tanasij wie, co mówi.
— Widzicie — rzekł z ulgą Gucyniuk — Tanasij to przecie nasz, a najmądrzejszy i najrzetelniejszy gazda.
— Pewnie, że najmądrzejszy — ciągnął spokojnie nadal Giełeta — na cały głos krzyczy wszędzie, że nie ma bardziej pohanych ludzi na świecie jak żabiowcy.
Z całą powagą a także z cierpliwością berezy z Jasienowa i gazdy butynu uspokajał ich Foka.
— My wszyscy dość dobrzy i wszyscy trochę kiepscy. Gdyby każdy tak swój ogon zachwalał, swoją wieś i swoich najbliższych, to cesarz gorszy od wszystkich bo daleko, a papa-rymski najgorszy — bo jeszcze dalej. Główna ustanowa butynu to zgoda.
Sawicki potakiwał żywo. Sprzeczki zamilkły, ale grzeczności urwały się. Tego było dość, aby odnowiły się stare urazy i na tym się nie skończyło. Głucha zwada mruczała pod ziemią zaledwie przysypana. Inne wody, inne rody, inne obyczaje, nawet zasady inne. Każde niemal osiedle żyło wówczas jeszcze w swoim własnym czasie, jak człowiek w swoim własnym wieku, zależnie od tego, czy młody, czy stary.





  1. Myślą o strojach.
  2. W Jasienowie, w Krzyworówni tratwy zbijają.
    A żabiowcy w Kołomyi zamiatają podwórka (więzienne).





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.