Zwada/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Zwada | |
Pochodzenie | Na wysokiej połoninie | |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX | |
Data wyd. | 1981 | |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB ![]() ![]() ![]() | |
| ||
Indeks stron |
STANISŁAW VINCENZ
NA WYSOKIEJ POŁONINIE
NOWE CZASY
KSIĘGA PIERWSZA
ZWADA
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX
© by Irena Vincenz
Lausanne Switzerland Obwolutę, kartę tytułową i okładkę projektował
Marek Zalejski Redaktor
Andrzej Więckowski Redaktor techniczny
Adam Małaszewski Korektor
Ewa Nagiel INSTYTUT WYDAWNICZY PAX, WARSZAWA 1982
Wydanie I. Nakład 10 000 + 330 egz. Ark. wyd. 36.5; ark.
druk. 38. Papier druk. m./gł. kl. III, 65 g, 82 ✕ 104. Oddano
do składania w lutym 1981 r. Podpisano do druku i druk
ukończono w styczniu 1982 r.
Zam. nr 2682/81. L-27
Printed in Poland by
DRUKARNIA WYDAWNICZA
Kraków, ul. Wadowicka 8
|
CZĘŚĆ PIERWSZA
ŹRÓDŁA
KLUCZ
„Wieści li tylko słyszymy, a sami nie wiemy niczego.“
Tak u kolebki sztuk ludzkich niegdyś wyśpiewał swym ziomkom
|
„Pępek świata jest w Rzymie, innego nie będzie.“
Czyliż to znaczy, aby któryś chrześcijanin, Żyd, Turek, bożkochwalca, bezbożnik czy człek innej wiary miał się wyrzec własnego pępka? Bez własnego jedynego pępka nikt się nie narodził na Boży świat. Znijaczyć pępki, pomieszać je — na nic się nie przyda, nie uda się nikomu. Gorzej jeszcze: taki co w swoim tylko pępku rozlubowany wpatruje się w siebie, co więcej, wypina się, aby być pępkiem pępków, pozostanie na zawsze ucięty, zmarniały. Nie odszuka swojej pępowiny, nie odnowi trwałego związku między tym co porozcinane. A nie jest to łatwe. Po czarnym człowieku nietrudno domyśleć się czarnych przodków, po pstrokatym — mieszanych. Ano poznajcie po pępku! Tam dopiero w najmarniejszym zaspanym kąciku ukryte tajniki.
Wiedza o pępkach niełatwa, może jeszcze nie istnieje. Nie poprzestanie wcale na oglądaniu wstydliwie ukrytych, nic nie znaczących szczątków, lecz dąży do odbudowy jednoczesnej w stronę widzialną i niewidzialną. Odbudowując żywą sieć świata, podąży od małego ku najmniejszemu w jedną stronę, a w drugą ku wielkiemu. I powiąże na nowo co zdawałoby się rozcięte na zawsze: żywych i umarłych.
Koniec końców los człowieka — być pępkiem, ogniwem malutkim, na krótko z całym światem połączonym, a potem nędzną resztką, śladem. Na zawsze czy na długo?
Także każdy kraj ma swój pępek. Najdalszy klin Wierchowiny puszczowej, węzeł górski, co promieniście rozrzucił wokół siebie pasmo zbudowane z najstarszych, praskalnych pokładów, nazwano dopiero od niedawna i przypadkowo Palenicą.
To róża wiatrów, a także róża wód. Z tego kąta wysączają się na wszystkie strony świata: ku południowemu zachodowi źródła Vaszeru, ku wschodowi źródła Saraty i Perkałabu, ku północy źródła Czeremoszu, a ku południowi? To zobaczymy jeszcze. Na mapach i dokumentach dawnych — niedawniej wszakże niż od sześciuset lat — oznaczano Palenicę jako kąt trzech państw: Polski, Węgier i Wołoszczyzny. Tam to gdzieś odkrył Wincenty Pol głaz z wykarbowanymi literami F. R. Finis Rei-Publicae.
Innych karbów ni śladów państw czy państwowości nie doszukamy się wśród stepów górskich, wśród czarnych lasów o przepastnych stokach, w sieci wód i moczarów. Chociaż rozległe i pojemne są połonińskie harcowiska Palenicy i całego pogranicza pustynnych połonin, od wieków nikt nigdy nie słyszał ani nie zapisał, aby królowie trzech krajów: polscy, madiarscy czy wołoscy, bądź jacyś hetmani, wojewodowie czy rycerze na tanecznych koniach kiedykolwiek, choćby raz zjechali się tam dla spotkań granicznych, dla honorów lub turniejów.
Za to kto wie od kiedy, każdej jesieni z płodności, co szumnie rozpręża się z żywych ciał, majestatyczny las wyrasta nagle na szczytach i płynie poprzez chmury wysokimi połoninami. Nie las to i nie buńczuki orszaku królewskiego, to rogi-korony i rogi-świeczniki niesione przez orszaki jeleni królewskich, rodem z puszcz trzech krajów. Naprzód uroczyście, potem w tanecznych skokach i gonitwach. W końcu rogi jak włócznie bodą się, szarpią się, trzaskają i łamią się, aż pokonany przeciwnik spadnie od razu spod chmur do przepaści. Gdy noc okryje połoninę spotkania są czulsze, spełnia się cel rojów. Tęskne głosy jeleni przerywające ciszę, trembitają przez puszcze noc w noc.
Jelenie zazwyczaj samotne, tylko raz do roku zbierają się w takie rzesze. Podobne roje i orszaki samotników znane są wszakże wodom podszczytowym: oto pstrągi, żyjące zresztą samotnie — każdy w miejscu swych łowów, w przyzwoitej odległości jeden od drugiego — jesienią w wędrówkach ku źródłom zgęszczają się w rzesze, a nawet w oku morza skalnego, to jest w samym pępku ziemi, nabywają się gromadnie, tańczą i szaleją.
Gdy nadejdzie ich pora, w blasku słońca, a jeszcze częściej w pełnię księżycową, zawsze zwracając oczy w górę biegu wód, pomykają strumieniami ku źródłom dla schadzek najustronniejszych: smukłe wodnice o wdzięcznych główkach, oczepionych pierzastymi czujkami, strojne w srebrzyste łuski o jedwabnych poszewkach, aksamitnych, cieniowanych złotawo staniczkach, ściskających drobną pierś, panienki o szyjach nabrzmiałych jajnikami — drżą tanecznie. A za nimi srebrno-pancerni giermkowie w porywie odmierzonym lecz między sobą w walce nieustępliwej. Dla wielkich wesel i szaleństw rybich przedzierają się jeszcze dalej, do ukrytych pod szczytami zatok morza podskalnego, skąd w dół od działu wód wytaczają się źródła na wszystkie strony świata.
Jedyne ślady ludzkie, dziejowe, a raczej przeddziejowe, na obszarach Palenicy, to płaje grzbietowe zachowane o tyle, o ile pozwolił na to układ pasem. W którąkolwiek stronę nimi podążymy, do stałych siedzib ludzkich nie dotrzemy prędzej niż w ciągu dwóch, trzech dni. Zegarów ani wahadeł dziejowych tam nie słychać. Cisza zagłębi górskich i leśnych łon, nawet wiatru silniejszego nie dopuszcza. Jedyne wahadła to rytmy szumów, pomiędzy szeptaniem kropel wiosennych zbudzonych spod lodów a letnią szumawą wód, to rytmy strzałów od trzaskania lodów wiosennych do letnich gromów. Z Palenicy rodzą się wiatry, rodzą się rzeki, a rzek i wiatrów tam nie ma. Pozwala ona igrać grzecznie tylko własnym dzieciom, zrodzonym na miejscu strumieniom i powiewom palenickim.
To jajo w łuskach i obwłóczkach wielu jaj, ten rdzeń Wierchowiny, ściśnięty wieloma słojami wierchowin i połonin, mędrcy górscy nazwali sobie potajemnie Pępkiem ziemi.
Dlaczegóż pępek? Czemuż nie głowa? Czemuż nie drugi życiowy biegun — narząd płodzenia? „Szimbałe-szimbałe! cóż to za zagadka?“
Nie tak trudno odgadnąć, jeśli pamiętamy, co to jest pępek: ślad rzeczywistego współżycia, ostatnie widzialne ogniwo zakrytego łańcucha matek, pramatek, rodów, prarodów. Któż ogarnie, któż i jak rozplącze to drzewo pępowin, z korzeniami sięgającymi nieba, drzewo co wypuściło pierwszy pęd z łona pierwszej matki? Pępek to miejsce, choćby kropeczka, w której z nieskończoności lecący grot i w nieskończoność przepadający, przeciął to co zamknięte, skończone. Po cięciu tego grota pępek jest blizną i to niezwykle dobrze zagojoną, mało podatną dla jątrzeń i chorób. Wskazuje, że przewód żywiący zalążek ciała, to przeszłość skończona na zawsze, bo oddał zadanie swe innym narządom. W samym pępku już nic się nie dzieje. Jest najskromniejszy. Im głębiej wchłonięty, tym doskonalsze łono.
A przecież jest kluczem sklepienia w czasie, utrzymał całą budowlę żywej istoty. Gdzieś tam pomiędzy nim a łonem matki jest tajemnicze święte świętych, jak niegdyś ołtarz w Delfach. Bo niegdyś przechowany w Delfach — co były Rzymem dla helleńskich wątpień i sumień — kamień spadły z nieba, który oglądano z drżeniem i czczono nabożnie i nałożono go na przepyszny marmur wyrzeźbiony w postać pępka. Ów ołtarz centralny nazwano pępkiem świata, na znak, że Bóg odrywając ludzkość od łona swego dla samoistnego rozwoju, zesłał jej to memento więzi. Dotąd można oglądać go w Delfach.
Delfy, są od dawna pamiątką tylko, może przecie wskazówką także? Wierzyć w pępki czy szukać ich? Zamurować, zaklepać na zawsze przeszłość, a w zamiarze z tym przyszłość także; tak nie inaczej? Czy z drżeniem zaglądać, szukać, pytać, nawet czyhać: a może tam z przeszłości, co pręży się i wystrzela przed siebie, z zamieci-promieni, z labiryntu życia, z jego krwionośnych naczyń i siatek, rozszumi się i roznieci na nowo pępowina? Może zgaśnie znów, ale zaświadczy o tańcach życia, o łańcuchu życia. Może czeka na obudzenie?
Jakże to się dzieje, że Palenica jest węzłem szczególnych a stałych związków pomiędzy pokładami górskimi, wodami podziemnymi, a powietrzem wraz z jego prądami, wiatrami, chmurami? Czyż nie bije w Pępku ziemi ziemski puls, jeden z takich, które sprawiają, iż w niektórych miejscach ziemia widzialniej przyciąga niż w innych? Węzeł ten nie tylko wyławia, gromadzi i wiąże zwały chmur, co zgęszczone piętrzą się nad nim niby drugie pasmo górskie. Jako puls przyciągania Pępek ziemi Palenica jest także misterną pracownią tysiąca rąk, która otacza się własnym sklepieniem, to jest własnym powietrzem, tak przecedzonym w warstwy szczególnie lekkie, giętkie, a przez to nadmiernie czułe, chłonne i wnikliwe, że zdoła rozetkać grube włochate koce chmur w najcieńsze nici i przędze. Za pomocą tysiąca sieci i sit potrafi przepracować je w odpływy prądów i sił, a ostatecznie rozłożyć i wchłonąć całą powałę chmur, bez nagłych burz, bez znaczniejszych opadów. To powietrze jest także zapadnią psotną lecz dobrotliwą, a raczej posadzką dla tańca tak sprężystą, że brylaste, gradowe chmury, co gramolą się granatowymi niedźwiedziami na Palenicę, rozpląsują się w różowe korowody, coraz bardziej bezcielesne, że pioruny stopią się w nice, czyli w migotliwe rosy, aż wessane zapadną w źródła, w moczary leśne, w strugi.
Zanim się to stanie, można nieraz oglądać, o zachodzie słońca i przed nocą, jak pasma górskie i pasma chmurowe, podobne zapamiętanym kochankom, wymieniają się swymi światłami i swymi ciemnościami.
Czasem chmury bywają czarniejsze. Miażdżą czarnością szczyty, aż jakaś niespodziana odsiecz, nalotem światła z flanki, rozsnuje same góry w pajęczyny świateł. Wówczas oba pasma, czarne chmury i roztopione w świetle wierchy, spojone w jedno cielsko świetlno-czarne, przybierają postać niesamowitego starca, któremu na imię Czas. Umiera, kamieniejąc od głowy, a tylko potężne plecy zachowują do nocy jeszcze boską świetlistość dawności.
Kiedy indziej wytryski chmur spłoną tak doszczętnie, że nie ma w nich ani jednej smugi nierozpłomienionej, natomiast wkopane w ziemię góry ponurzą się żałobnie czarcimi kudłami puszcz. I oto pierwszy z synów bożych, Sataniel-Samael, odrąbany od piersi Światła, wali się w dół już zbrzemieniałą od ciężaru ziemi głową. A tylko astralne ciało Samaela wypala się jeszcze, dogasa powoli.
Gdy na noc oba ciała wymienią się istotami, gdy góry i chmury przeniknąwszy się wzajemnie, roztopią się w morze pierwowieku, nie pozostaje już nic z rzeczywistości ziemskiej. Tylko na szczytach Palenicy niebo roziskrzone a powiększone przez kryształowe kopuły powietrza, zniża się, przybliża i otwiera.
Przewagę i zwycięstwo pulsu ziemi oglądać można nieraz jesienią w kotlinach Albinu, Popadyńca, Riabyńca, tam gdzie wody, zebrane z wnętrza szczytów, sadowią się już na dobre. Wstydliwym porankiem szczelnie stłoczone chmurzyska maskują umiejętnie i niby to jesiennie długotrwałą pogodę. Zatłoczą potoki, kłębami trzymają się bez ruchu, aż cisza bez stuknięcia, bez głosu, bez pisku ptasiego nawet, ukołysze nieufne lasy, że nikt z krain mgielnych nie wślizgnął się, aby myszkować i podpatrywać. Wówczas lasy i moczary, wchłaniając mgły bez śladu, odsłaniają złotawo roziskrzone ciało nieba. I tylko bardzo przebiegły, a nade wszystko wytrwały szpieg zaniesie do wsi i na doły wieść nieprawdopodobną, że Palenica dzień w dzień łyka chmury, a niebo odsłania łono swe i grzeje tężej niż latem.
A przecie ani upał, ani spiekota nie depce nigdy ziem palenickich, nie pali suszą, nie dręczy dusznością. Im więcej słońce gra, błękit gra, tym jaśniej drgają rosy, dźwięczą rosy, świergocą rosy, wszędzie jak puszcza daleka-szeroka. Wyłowione przez puls ziemi z chmur hojnie skraplają każdą trawkę, liść, szpilkę i grzybek. Choć lekki wietrzyk przechadza się po rosach i strąca je, wciąż nową rosą rozkwita puszcza. Odradzające się wiecznie rosy, cała ich sieć nieograniczona, to niewyczerpane choć najcichsze źródła Czeremoszu.
Palenica to przybytek, gdzie nie tylko pioruny, nawet pociski szyderstwa rozpłyną się w uśmiechnięte rosy. Jakaż ironia i gorycz ostanie się wobec starych drzew, choćby już spróchniałych, wobec traw, wobec źródeł i ciszy? A ilekroć potoki i huki wzbiorą i rozśmieją się hałaśliwie, jak rozbrykane goniące się chłopaki, stare drzewa zatopią swawole w niewzruszonym milczeniu. Nieraz już rozswawoliły się wody i zawsze wsiąknęły w jamy, w mchy, w sieci leśne. Przeto szyderstwo takiego przybysza, co tylko we własnym pępku się rozlubował, odbije się od drzew i będzie go ścigać. Wszystkie drzewa i liście, prochy ich przodków i nowo napęczniałe pędy porozumiały się już od dawna w długiej ciszy, tylko on jeden wyrzutek z ciszy, hebes nieszczęsny śmieje się głośno z braku zrozumienia. Zdławi go nudny śmiech, zdusi go cisza, aż zbraknie mu tchu, uciekać będzie w przerażeniu, aż go ukoi hałas miast, a płuca jego nasyci kurzawa gościńców.
Nie myślcie jednak wcale, że Palenica nie jest gościnna. Nieustannie zaprasza gości z tego i z tamtego brzegu do rodziny czarno-zielonej, do nabożeństwa w zielonym mroku, do tańców milczących przed ołtarzem żywej obecności, gdzie liść garnie się do liścia, uścisk do uścisku, szept do szeptu, spojrzenie do spojrzenia.
Tylko czarność jest barwą matczyną, najczulszą ze wszystkich barw. Wzywa do zaufania dziecięcego, sama wyniesie na światło. Z niej rodzi się zieleń lasów, z niej i zieleni błękit nieba. Czarne źródła Czarnego Czeremoszu, ciemny brzuch poczynań w jednym powijaku zieleni, a w drugim błękitu. Z łona Palenicy, z Popadii, z wszystkich ciemnych łon tysiące ssawek ssie wodę dla Morza Czarnego. Bo pod Czarnohorą, pod Czarnolasem i w pępku ziemi bije starsze czarne morze, morze w czasie. Tchnienia i głosy ciemności, naziemne i podziemne, tysiączne strugi, chlupawki, poniki. Wzdychanie spod skał, szlochanie moczarów, gwarliwy bulgot na płytach wygładzonych, szeptany szczebiot ros. Oczy niepotrzebne, tylko słuchać. Źródła Czeremoszu — z nich wieje wciąż dzieciństwo leśne. Kosodrzewy czarno-zielonej nadziei, nie w czasie zakorzenione, lecz na korzonkach świętego lęku. Trwa i przetrwa świat.
Gdzieś w tych krajach, gdzie władny hałas zwalnia od lęku, gdzie wszystko oświetlone jednakowo trzeźwo, tam to i owo jest prawdą i na pewno ma cenę, a tamto nieprawdą i bez wartości. Jedno wskazane lub dozwolone, inne na pewno zabronione. Tutaj na źródłach nie rośnie nieprawda i wszystko dozwolone. Pierworodny grzech wsiąknął skroplony w moczary i w rosy, na to aby wszystko było możliwe, aby zaczynać po raz pierwszy albo jeszcze raz. Dopóki z pępka ziemi krąży promieniście żywica drzewa światowego od gałęzi do gałęzi, od ogniwa do ogniwa, dopóki żadne z nich nie jest odcięte ani samotne, nie zbudzi się grzech. Któż ośmieli się naruszyć więź, zbudzić grzech?
Wody Wierchowin nie mają lodowców. Co prawda cały północny stok Czarnohory zarówno wydartymi niegdyś przez lodowce kotłami z ich roślinnością subarktyczną, jako też zanikającymi na dnach kotłów jeziorkami, podskalnymi strugami i zaciekami daje świadectwo o dawnych lodowcach. Jest to przeszłość przedludzka, niedzisiejsza, niewczorajsza, ślady i echa dziejów przeddziejowych sprzed tysięcy lat... Jeśli szukać do końca i obliczać, wydaje się oczywiste, że obecne zapasy wód karpackich to nie tylko uchwytne wzrokiem źródła główne nazwane hołowyci. Przede wszystkim są to obfite śniegi od jesieni do maja powiązane wielokrotnie z moczarami, z całą siecią i labiryntami bagnisk podszczytowych. Bagniska te wcale nie ubogie w wodę, raczej nieśmiałe, a głównie senne, bo dogodnie zasiedziałe w swoich łożyskach. Dopiero gdy tające śniegi je przepełnią, co więcej, gdy deszcze wiosenne i ulewy letnie wywracając zasiedziałą równowagę, wydrą koryta i strugi dla odpływu, zaspane moczary budzą się coraz raźniej, nieraz groźnie. Przypominają, że woda nawet w bagniskach to przecie woda i sojuszniczka innych wód. Dlatego niejeden człowiek, który uległ pokusie, by ciągnąć korzyści z wód, czasem narzeka na ich niedostatek, lecz gdy je lepiej pozna, na ich złośliwość i grozę.
Mało kto jednak wie o innych zasobach wód, o zapasach podziemnych, o zatokach, skrytkach i tętnicach morza podskalnego. Chyba pstrągi, które z wszystkich stron pasm górskich wędrują jesienią ku źródłom, znikają w paszczach skalnych i tam gdzieś świętują swoje wesela czy chramy. A może także polujące na nie wydry? I ptaki zwane białobrzuszkami, podążające za pstrągami? Jednoczą w swych barwach żywioł wody, ciemnię głębi i pianę strug, jak gdyby wyzywały prawa wodne. I może jeszcze czarno-żółte węże-pływaki nieubłagane i zręczne myśliwce w zapamiętałym pościgu za pstrągami?
Dostęp do wód podziemnych zakryty jest lasem, zawalony wiatrołomami, zaszyty gęstymi zaroślami, zalepiony pokładami zmurszałych mchów. Tylko w nielicznych miejscach ten i ów potok od razu wypływa sporą strugą z paszczy skalnej, jak ze spuszczonej nad samą wodą bramy, za którą jest coś. Ale co?
Foka szukał w młodych latach skarbów, śladów dawności, a także innych bardziej niesamowitych. Nieraz pytał sam siebie: dokąd podziewają się pstrągi, płynące jesienią w górę potokami? Gdzież te wielkie wesela i walne wiece pstrągów ze wszystkich dorzeczy? Przez przypadek odkrył wskazówkę.
Podobnie jak przed laty w Czarnohorze na Szurynie, także w Wierchowinie puszczowej na Riabyńcu wyrąbywał i wypalał ojcowski las dla rozszerzenia połoniny. Raz pod strupieszałym od ognia mchem dojrzał głaz płaski, okrągły, który wyraźnie odstawał od stoku. Odwalił go bez trudności, odkrywając ciemne lecz dość wygodne wejście do wnętrza skały. W miarę jak zapuszczał się w korytarz, wspinając się po schodach umyślnie tam wykutych, chodnik stawał się coraz ciaśniejszy, coraz niższy. W końcu było zupełnie ciemno. Foka wrócił po łuczywo, a mając na uwadze ciasnotę krużganka, sporządził kilka łuczyw zupełnie krótkich. Wszedł ponownie, zginając się tym bardziej im wyżej wchodził, aż dotarł do wysokiej ukośnej rynny, między dwiema warstwami skał. Z dala już słyszał chlustanie wody bijącej o skałę, a gdy doszedł do strumienia, stanął jak wryty. Tam gdzie strumień zupełnie wypełniając górne łożysko rynny, nagle spadał w ciemność, ujrzał na skale wyraźny znak ręki ludzkiej: strzałkę wyżłobioną w skale, zaczernioną ogniem a wskazującą na lewo. Podług tego znaku oddalił się od strumienia i znalazł otwór wykuty w skale, przez który wpełznął, po czym znów schodami krętego chodnika zbliżył się do strumienia. Dalej stopnie pięły się brzegiem strumienia podziemnego, płynącego w dole jarem. Dotarł do niskiej lecz obszernej pieczary, którą wypełniało jeziorko, zasilane z góry niewidzialnymi strugami. Dotknął wody, była niezmiernie zimna. Rozbłysnęła nagle jakby zapalona. Niezliczone pstrągi w nagłych susach chowały się pospiesznie. Powietrze było nieco duszne, łuczywo nie rozpalało się należycie, Foka wrócił na dół do lasu. Było oczywiste, że podziemny potok wpadał do Riabyńca, ale Foka nigdy nie mógł odkryć jego ujścia. Co do komory samej domyślił się, że co najmniej przed setką lat któryś z opryszków, co ukrywali się na Wierchowinie puszczowej, wykuł korytarzyk, a później las i mech zamaskowały go na długie lata.
Kiedy indziej starał się odszukać źródła potoku, który dopływa do Popadyńca od skały zwanej Mokrynowy Kamień, świecącej z daleka licznymi, krystalicznymi żyłkami, bo zbudowanej z jasnego, drobnoziarnistego wapienia. Potok pokazuje się od razu wartką strugą z zębatego gardła skały. Wiosną przeciska się, pieniąc się i sycząc gniewnie, zaś latem, a szczególnie jesienią, gdy woda nieco niższa, bulgoce wesoło. Poniżej opływa duże głazy, pokryte przez większą część roku rudym brodatym mchem. Ten sam mech tylko wczesną wiosną bywa jasnozielony.
Było to wiosną, gdy Foka podchodząc ku skale skoczył tuż pod gardzielą Mokrynu na jeden z zielonych głazów, czyhająca tam wydra rzuciła się nagle ku niemu jakby chciała nań napaść, a potem przemknąwszy się między nogami, niewidzialnie zapadła na dno basenu potoka. Niewątpliwie czyhała u wylotu skały na pstrągi. Foka zrzuciwszy obuwie i podkasawszy spodnie, wstąpił do lodowej wody. Zaglądał długo do ciemnego gardła. Wezbrana woda pieniła się wściekle, rozbijając się w nieprzyjaznym bełkocie i syku o zęby skały. Aby wejść trzeba było zanurzyć się, może nurkować. Foka rozebrał się. Zamknąwszy krzesiwo w drewnianej rakwie od masła, trzymając łuczywo przy głowie, a siekierę w drugiej ręce, zanurzył się po szyję. Z trudem przecisnął głowę między zęby skały, wszedł do pieczary. Była niespodziewanie wysoka, woda coraz głębsza. Wyżej, w oddali usłyszał szum sporego wodospadu. Dopłynął do wodospadu, odnalazł stopnie w skale, wyszedł z wody. Drżał z zimna. Strząsał z siebie wodę, dla rozgrzania nacierał ciało silnie. Trzymając wysoko w ręku pochodnię, rakwę, zapasowe krzesiwo i siekierę, wspinał się wzdłuż wodospadu. Stopnie były dość śliskie jakby od niedawnego zalania wodą, lecz wygodne dla stóp i niełomliwe. Za wodospadem znajdowała się druga pieczara jeszcze szersza, także wypełniona wodą lecz nieco jaśniejsza, jak gdyby światło przesiewało się skądś z dołu. Z dala słychać było huk wodospadu. Foka dopłynął do drugiego wodospadu, po czym dotarł do trzeciego jeziorka, przedarł się przez trzeci wodospad do czwartej pieczary. Jeziorka ułogami spiętrzone jedno na drugim były jednakowo głębokie lecz coraz obszerniejsze. Wszystkie wodospady dostępne dla wspinania. Przed czwartym wodospadem zatrzymał się Foka. Skała zwężała się ostro i stromo, i wyższy od poprzednich wodospad spadał nagłym hukiem, nigdzie nie można było postawić stopy.
Wypatrywał w jeziorkach pstrągów, starał się je wypłoszyć, bijąc stopą wodę. Nadaremnie. Jeziorka były głuche. Tylko przy jednym z wodospadów dwie spłoszone żabki o barwie błotnistej wyskoczyły wielkimi susami na dół i znikły w wodzie. Może pstrągi przybywały tu tylko jesienią, a może podążyły jeszcze wyżej, ponad czwarty wodospad, dokąd Foka nie mógł dotrzeć sam bez pomocy.
Te i inne samotne wycieczki podniecały Fokę. Lecz powiedzmy otwarcie, nie brakło ostrzeżeń.
Nocował w okolicy Palenicy, na wprost błyszczącego brzegu Perkałabu, zbudowanego z łyszczykowych, pierwowiecznych skał. Gdy noc zapadła, zobaczył ze szczytu skały błyskanie. Z początku myślał, że to odblaski odległych błyskawic, odbite od ścian Perkałabu. Lecz znaki nie ruszały się z Perkałabu, powtarzały się akuratnie jakby pismo świetlne. Wskazywały coś, pisały światłem. Nadsłuchiwał, lecz skała była daleko, prócz dudnienia wód nic nie słyszał. Foka nie spał tej nocy. Wyglądał wciąż przez szpary szałasu naprędce z kory sporządzonego. Słyszał coś o tym wszystkim.
Oto cesarze wiatrów, sępoludy wraz z rodziną, nie mogli sobie znaleźć lepszego gniazda niż pieczary, krużganki i komory Perkałabu. Najstarszy z nich dziad-sęp przylatywał niegdyś do dziada gromowego do Krzyworówni, aż na szczyt Ihreca. Chociaż sam gromownik był ślepy, a nikt inny chyba nie widział cesarza na oczy, wiadomo od tego czasu, że dziad-sęp ma gołą szyję, ogromny łysy łeb, otoczony wiankiem białych włosów, które grzywą spadają mu na plecy. Sęp-człowiek — oczy świecące, nos zagięty w dziób, a skrzydła zasłaniają całe ciało. I to wiadomo, że młode sępoludy mają zielone włosy i płaszcz zielonopióry. Kiedy stąpał dziad-sęp, skrzydła wlokły mu się po ziemi, potrącając kamienie i zgartując liście. Tyle go było słychać. Poza tym przylatywał i znikał bezgłośnie. A jakżeż rozmawiał ze ślepcem gromowym? Tego nikt nie wie. To jedno pewne, że dziad-sęp mówił oczyma, a raczej łyskał oczyma. To była cała jego mowa. W tak głębokiej ciszy, jaka włada nad Palenicą, inna mowa byłaby nie na miejscu. I kto bywał na Palenicy, nie zaprzeczy, że czasem nocą hen spoza Mokryna błyskają długo oczy cesarskie. A nieraz tak przeraźliwie zaświecą, że człowiekowi zaświeci coś poniżej wątroby.
Byle przemądry chłystek powie od razu, że cesarz sępoludów to jakiś ważniejszy czort — niech sczeźnie. A to głupota, bo czorta — niech sczeźnie — niejeden widział i nieraz widuje gdziekolwiek. A cesarza zwąchał chyba taki, co nie pieszo porusza się po tej ziemi.
Na to Foka miał jeszcze czas, do tego był za młody. Nieprędko tam powrócił. Postanowił, że kiedyś powędruje w te zakątki z pobratymem, nawet z kilkoma, że zrobi co możliwe, by przedrzeć się przez czwarty wodospad pod Mokrynem i dalej jeszcze, byle dotrzeć do głównego pępka, gdzie razem świętują zabawy weselne i wiece pstrągi z wszystkich dorzeczy, z węgierskiej, z wołoskiej i z leckiej strony.
Jakiś dziesiątek lat rąbano ten las pański na Ruskim. Nie las to był lecz zaiste cały świat leśny. Nie dziwota, że niegdyś rozdzielał plemiona i narody. Opowiadają, że tam gdzie Ruski, las i wąwozy potoku Ruskiego, niegdyś ostateczny kres był, stara granica naszej słowiańskiej Rusi. A dalej na południowy wschód i nieco niżej wypędzali skądś aż nad Czeremosz trzody swe Wołochy czy jakieś inne plemiona nieznane. Cóż dziwnego, że w puszczy takiej na granicy dwu światów, gnieździła się przez wieki płomiennooka, skrzydlata żertwa.
Foka Szumejowy od lat najmłodszych znał leśną robotę. Każdy pobyt w połoninie był dlań połączony z wyrąbywaniem przesieków, z wypalaniem pastwisk i łąk. Już jako wyrostek widział w lasach pańskich pierwsze butyny. Gdy wyposażony przez ojca, został gazdą, wciąż jeszcze rąbano lasy na Ruskim. Cokolwiek mówiono o tym, ciekaw był tej roboty Italianów, Granów i naszych butynarów. Postanowił zobaczyć ją na własne oczy.
Gdzieś w środku wielkiego postu miał więcej czasu. Czekał aż się ociepli.
Któż nie wie, że w połowie marca około świętej Eudokii (Odokii) coś dziwnego dzieje się na wierchach. Dnie słoneczne, błękitne. Jak Boży motyl, szeptem przewionie przez zaspy śnieżne pierwsza pijaność wiosenna. I w ludziach, których oczy na świat Boży otwarte, także zaszepce coś, jak pierwsze kropliny młodego wina. A potem za dzień, za dwa — wracają bezlitosne zawieje śnieżne.
Eudokia to znaczy dobra zjawa. Nie wiadomo czy to Bóg wiosenny się uśmiecha poprzez śniegi? Czy to złuda uwodna, Bida groźna? Bo przecież sierocie-pasierbicy wygnanej w ów dzień do lasu po maliny przez macochę bez serca, popadię Odokię, święci pańscy dali dzban malin. Siedzieli sobie gdzieś tam daleko wśród śniegów — gdzie teraz połonina Popadia — przy watrze staruszkowie wędrowni kudłaci, brodaci. Aż tu zwabione jasnością dziewczynisko półzmarzłe się zjawi. — Czego szukasz, biedaczko? — Malin — odpowie. — Nasypali jej hojnie pełny garniec węgli z watry. Już nic nie mówi, idzie, grzeje ręce od garnka. Patrzy: pełen dzban malin. Słodkie i wonne maliny — w środku postu? To zwabiło macochę na wierchy i dzień później zadusiły ją tam wichry i zaspy śnieżne.
Jurijko Fedczukowy Hrabczuk, który dożył do naszych czasów, wspominał, że w pogodny dzień przed Eudokią, Fokę skusiło ciepło: osiodłał dwa konie, wziął ze sobą to i owo i pojechał w gościnę na butyn.
Po drodze wstąpił do Tanaseńka-Urszegi na Ilcię, niedaleko miejsca, gdzie Rzeczka wpada do Czeremoszu.
Choć jasny dzień był, całe domostwo Tanaseńkowe — kilka przestronnych chat połączonych podwórcami — tonęło w cieniu i w dymie. I w błocie także. Po podwórkach myszkowały jak u siebie w domu, ba i hasały i swawoliły różne „maleństwa“: cielęta, jagnięta, koźlątka i prosiątka. Dalej już, w rozległych ogrodzeniach spożywały rozrzucone po śniegu siano — liczne dojrzałe trzody. Świadome swej godności krowy i przytępione marzeniem o wiośnie owce. Nawóz był wszędzie.
Tanaseńko mawiał: „Cóż z tego, że teraz u tego i owego gazdy koło chaty czysto. Kiedy i w komorze zanadto czysto, bo pusto. U mnie na podwórcach tłusto, to prawda, ale w komorze także.“ Tanaseńkowa komora pękała od wszelakiego dobra.
Sam Tanaseńko to chwalił się, że wyposażył dzieci jak należy, nawet zanadto i sam już żyje byle jak. To narzekał nawet po trosze, że bieda, że w ogóle już nic nie ma. Przecie miał jeszcze przy chacie ponad tysiąc owiec i ładnych parę setek krów. I chyba nikt w Żabiem nie znał się tak na chudobie jak on. Pamięć miał szczególną. Znał każde cielę, każde jagnię od urodzenia. Zajęty był od świtu do nocy. W ciągu lat Foka niejednego odeń się nauczył.
Skoro tylko zobaczył Fokę, zostawił wszystko, posadził go w świetlicy naprzeciw komory, a sam biegiem do komory, aby zmienić zadymione ubranie. Wyszedł po chwili powolnym uroczystym krokiem, w czerwonych portkach, w bialutkiej koszuli, w nowiutkim kożuchu. Białe, długie i gęste włosy wysmarował starannie masłem. Dopiero teraz witał się długo. Nie mówił na razie więcej, zaczął się krzątać koło gościa.
Naprzód zastawił przed nim nieużywane nowiutkie łyżki bukowe i śliwowe. I nowe miski kosowskie i pistyńskie, gładziutkie, w zielone wzory polewane. I noże nowe z Riczki, z trzonami rzeźbionymi a raczej odlanymi, jak to się mówi „sypanymi“ z mosiądza. I pańskie szklanki z fioletowym połyskiem.
Rozłożył na ogromnym stole kilka serów, każdy wielkości kamienia młyńskiego. I tęgą połać jeleniej słoniny, żółtej jak wosk. Zapraszał Fokę. Jeszcze brakło mu czegoś, był roztargniony. Przyniósł nowiutką, pisaną w krzyżyki, drewnianą berbeniczkę z wódką zaprawianą miodem z korzeniami górskimi. Pociągnął głęboko, dał Foce, ale i z tego nie był zadowolony. Coraz pospieszniej wchodząc do komory i zaraz wracając, wciąż znosił coś, aż zastawił wokół Foki jak gdyby stół ze święconym.
— A może by tak jajeczniczki, choć troszeczkę? — Nie czekając na odpowiedź skokiem przesadził wysoki próg komory, wrócił skokiem i pospiesznie poniósł do kuchni jaką taką kopę jaj w jaworowym korycie.
Foka nie opierał się, wiedział, że to na darmo. Po czym gazda sam usługiwał, nikogo z najmitów ani z krewnych przed oblicze gościa nie dopuszczał. Nie widzieli się od dawna, przyglądali się sobie, prawili grzeczności.
— Dobrze słychać o tobie, Foko, i to nie od dziś — a widzę, prawdę mówią ludzie.
Foka odpowiedział grzecznie.
— Dobrze, kraśnie trzymacie się, gazdo Tanaseńku. —
— Dobrze? to niby w czym?
— Że nie staro, że jędrnie, tak.
— Alboż ja stary? Nawet nie wiem, synku, kiedy mi przeleciał wiek. Aż tu raz widzę w wodzie odbicie: konopie na głowie, czy co? siwy włos! Fe! Skąd to do mnie? A pytałem niedawno księdza w dolnej parafii, tam gdzie mnie chrzczono. Z metryk wyczytał i powiada, że mi na Pokrowę dziewięćdziesiąt pięć lat minęło. To niedużo, nie, ale —
Po wstępnym traktamencie rozgadali się. Mówili o butynach. Foka z zaciekawieniem. Tanaseńko z obrzydzeniem. Suchego włókna na butynach nie zostawił. Nie dał prawie Foce przyjść do słowa.
— Ty, Maksymiuku, na samą Popadię Eudokię na wierchy ruszasz? Do butynu cię ciągnie? Ej-ha! Patrz, i to bardzo, aby ci nie wystrychnęła czego Popadia. Malin ci się zachciało czy czerwońców? — Nie czekając na odpowiedź wywodził dalej: — Dla sieroty biednej to dobry czas, a jakże, ale kto zbogacić się chce, oj warko, synku! ten węgle za pazuchą przyniesie zamiast malin.
— Ależ, Tanaseńku, mnie zawsze las ciągnie, a to nowa praktyka i praca ciekawa.
— To praca po twojemu? Jak niedźwiedzie na łańcuchu podskakują. Widzisz go! praca! W każdym razie nie gazdowska. — Tanaseńko podniecał sam siebie, zapędzał się. — To niewola czysta, łapanka na durnych, jak wędka na pstrąga. Pańszczyzna — to nic jeszcze. Zobaczysz, co z tego będzie: bida taka sunie, jak zasowa śnieżna. Na cały wiek, na całą naszą warstwę. Pijaństwo i niewola.
Tanaseńko krzyczał z uniesieniem, jak ksiądz na kazaniu przeciw pijakom. Foka przerwał mu delikatnie.
— Ale skądże tyle lasów starczy, aby cały wiek nasz i całą naszą warstwę spętać?
— Lasy im potrzebne? Durnie im potrzebni. Durnych starczy. Zobaczysz jak zasmakują w tym, aby nie myśleć, nie kłopotać się, aby im nawieźli i postawili pod nos jadło i napitek jak chudobie.
— No i cóż to im zaszkodzi?
— Co zaszkodzi? I ty, Foko Szumejowy, tak pytasz? Ot, dadzą się wywieźć gdzieś jak te Italiany. A pewnie tam gdzieś razem z nimi węże będą chrupać albo żaby.
— I wy w to wierzycie, Tanaseńku? Widzieliście tych Italianów?
Tanaseńko ochłonął.
— Czemuż bych nie widział? Zachodzą tu nieraz. Kraśni chłopcy. A najmilszy ten z cyrku, ten Kamio. Jak z berbenyczki pociągnie, to cyrkowy ukaz na podłodze wycina. Zwinie się w kulę i katula się jak dymało. Język poprzez nogi wystawia i oczy mu się śmieją. Pociecha z niego! Do łez się śmiejemy. Nie mów tego nikomu, Maksymiuku, bo zaraz plotki pójdą: bardzo korci mnie tego z cyrku za hodowańca przyjąć, usynowić. Stać mnie na to, chociem już biedak. Bo dzieciom moim to wszystko należy się, a wszystkiego mało. Ledwie do sześćdziesięciu lat dociągnęły, niby to gazdowie rodowi, a jakieś stare to i nadęte. Smutne to z bogactwa. A ten pajac jak przyjdzie tutaj, to i z psami bawi się, i z koźlętami fika jak kozieł i cielęta pieści. No, z cyrku. Cieszy się nim wszelka chudoba. I jakoś z nim razem młodo się dzieje. A to bida jakaś bezdomna, wędrowna, lubię go. Ale kto wie jakiego rodu. Co z niego wyleźć może? Nie gazdowskie dziecko. Jeszcze mi tu żaby zacznie smażyć na śmietanie. I do mleka zamiast glegu da na rozczyn sera z robakami żywymi... — Tanaseńko westchnął. — Ale nie w tym rzecz — znów sierdził się Tanaseńko — czy wierzę czy nie wierzę w te żaby. Wiesz czym butyn zaszkodzi? Gazdostwa nie będzie nigdzie! Sami najmici z najmitów i na wieki najmici.
— Ależ Tanaseńku, zarobią trochę —
Tanaseńko nie słuchał.
— Tego jeszcze mało. Kiedy robota wyssie z nich mózg, zdurnieją jak ten stary Pańcio wędrowny, co z biedy Boga zaprzeczy. Będą łysi i goli, wytarci jak stare pszczoły. Wtedy dopiero wielki honor ich czeka.
— Jakiż to? — wtrącił Foka.
Tanasij ogłosił uroczyście.
— W gazetach nakarbują o nich, że to półzwierzęta na pokaz. A dotąd nikt nie śmiał —
Foka wtrącił nieśmiało.
— Dotąd mówili, że my całe zwierzaki, niedźwiedzie.
— Całe zwierzaki?! — zaperzył się Tanaseńko. — A któryż to cały zwierzak? Czy ten co, podług Boga, dla żywociny, dla dychania wszelakiego serce ma otwarte, czy tamten co naród pogania jak chudobę?
— Ależ, Tanasiju, po cóż tak czarno. Zarobią trochę.
Tanaseńko przerwał.
— Pewno, że czarno, zarobią, przepiją i zadłużą się jeszcze po uszy. Ty nie wiesz tego, że czort na pieniądzach siedzi? A jak człek naraz dużo zarobi, to nie na dobre wyjdzie.
— To prawda. Czort kusi, ale nie zmusi. Zarobią, wrócą do swego i gruntów pańskich dokupią. I będą gazdować.
— Chyba Żydzi będą gazdować, bo mają rozum. Do swego, mówisz? A gdzież tam będzie swoje u tych znijaczonych pijaków? Kto z nich dba o swoje? Do tłoku przywykną, aby w kupie paść się jak chudoba, do wszystkiego złego przywykną w tych norach.
— W jakich norach?
— No w tych butynowych, w kolibach.
— Cóż tam takiego?
— Co? Gorsza od gaury niedźwiedziej jama. W lesie pierwowiecznym na samym dnie. Dach niższy niż w świńskiej kuczy, a oni sami jak sczeznyki wyklęte, na brzuchach pełzają, albo w kuczki koło watry ślęczą. Tam nawet nie ma gdzie zawiesić obrazy święte.
— A to ci nowina. A na połoninie w stai widzieliście kiedy obrazy święte?
— A po co obrazy święte tam gdzie słońce blisko, świat szeroki, a Bóg święty dysze naokoło. Ale czekaj, ciągle mi przerywasz, posłuchaj. Byłem tam raz w tej kolibie butynowej na Ruskim. Może to starość dokucza, niepokój jakiś. Czasem pędziłby gdzieś człowiek — przed siebie. I żal mi tych ludzi, choć durni. Toż berbeniczkę z wódką sporą, ot większą od tej, im zaniosłem. Im i wódka nie pomoże. Więcej tam nie pójdę. Bo wiesz co ci powiem na ostatku. Najgorsze to, że tam wszystko szare, a nawet czarne. To sobie zapamiętaj i dobrze patrz, czy kto kiedy ubierze jakie portki czerwone albo chustkę kraciastą, albo przebierze się w niedzielę. Nie poznasz nawet, który z nich ma włosy jasne, a który czarne. Gdzie tam! Miarkuj to sobie: gdzie taka czarność, tam choćby grube tysiące, choćby w wódce się kąpali, tam dobra być nie może. Umrzeć to umrzeć raz, i już. Na to podwórze zdąży każdy. Ale w czarności tej tkwić? nie, nie pójdę więcej —
Tanaseńko zasmęcił się. Na szczęście przypomniał sobie o troskach ziemskich.
— Ależ ty, Foko, coś słabo pijesz. Oj, słabo! Uważaj, niebogo, bo, nie daj Hospody, krótko pożyjesz. No pij, pij synku.
Sam Tanaseńko rad z okazji, czy dla zapomnienia czarności, pociągał głęboko, aż lęk brał, i mówił dalej.
— No czekaj, dajże mi powiedzieć. Rozpowiadał ten ot, z Iwanenkowych Zełeńczuków, którego do wojska złapali i wybył tam swoje dwadzieścia pięć lat, ale wrócił — rozpowiadał, że w jakiejś tam kopalni węgla, choroba wie jakiej, jak ci konia na dół pod ziemię spuszczą na to, aby węgiel wózkiem ciągnął, to już go tam zostawią na wieki. To już oślepnie bidna nieszczęsna chudoba, Boże ty mój! Oj, coś mi się zdaje, że i te butynary poślepną od lasu i od koliby. Albo im oczy powyłażą jak u sowy. Fe! Wiesz co? Pooglądaj sobie tam wszystko i wracaj do mnie jutro na noc. Albo odłóż całkiem tę jazdę. Słuchaj, Maksymiuczku, gdzie chudoby nie ma, tam smutno, o śmierci się człek zaduma. A tu, choć jużem biedak, młodą chudobę ci pokażę i nową budowlę. I berbenyczki nowiutkie, kraśnie pisane. A tych stołków kiedrowych rzeźbionych com je sam majsternie wymądrował, nie jesteś ciekaw? Wykładane i jaworem i śliwą i cisem. Ale to za dnia. A cisu mam sporo. Narobiłem sobie kołków nowych. Ten durny Buliga, skądś przez Żydów, gwoździ, modnych-żelaznych nakupił i pobił dach gontami. Zaledwie trzydzieści lat przeszło i już rdzewieją te kołki żelazne, wypadają i dziury w dachu. A cisowe kołki? ho-ho, to potrwa sobie.
— A skądże ten cis?
— Ha, skąd? Skąd wszystko, z ziemi. Zawadzała mi stuletnia smereka na pastwisku. Ściąłem ją i jużem korzeń wydzierał, akuratnie, czekanem, siekierą i łopatą, a tu, hou! stój! Coś stuka pod spodem jak żelazo. Pod korzeniem smereki stary cisowy korzeń.
— I nie zginął, nie zgnił?
— Bieda mu zginie. Cisowy korzeń — wieczny! Ano zostaw, tak na sto lat, carynki słobodnie, aby nikt nie kosił. Znów spod ziemi las cisowy wylezie.
— Tak myślicie? — upewniał się Foka.
— To pewne.
— No to nie martwmy się, Tanaseńku, i nasza warstwa spod ziemi wylezie, butyn nie zaszkodzi. —
Tanaseńko otworzył usta, uśmiechnął się ciekawie, chytrze.
— Tak mówisz? Może, może... — Znów zniecierpliwił się. — Ale ty gadasz, gadasz, Foko, a nic nie używasz, nie jesz, nie pijesz. U mnie tego nie ma.
Foka usprawiedliwiał się.
— Mocne głowy macie, wy Urszegowy ród. Dotrzymać trudno.
— Moje napitki nikomu nie zaszkodziły. A niejednego uzdrowiły. Mądruję nad tym od lat trzydziestu. Tu, miarkuj sobie, chytrze spojone jedno z drugim. Zioła, miód czy wódka i różne różności. Na wszystkich strunach gra jak cymbały. Co jedno osłabi, to drugie podpiera.
— Ale jeść tyle? Babyci chwycą, pęknie człek — apelował Foka.
— Patrz tam, to doktór najlepszy — wskazał na nową szeroką hrubę kaflową. Na polewanych kaflach kremowego koloru, w jaskrawej zieleni odlane postacie ludzkie przedstawiały sceny budujące i ciekawe, a także ucieszne i nawet nie obyczajne.
Foka ogląda z uznaniem: opryszki gonią na koniach przed siebie, z lasu wyglądają za nimi puszkary w mącznych mundurach cesarskich, w pokracznych czakach, z długaśnymi karabinami. Inni rozglądają się po górach głupawo. Krowy o dorodnych wymionach idą na połoninę, za nimi pastuchy z trembitami, kudłate psy, przed nimi błyszcząca, zieloniutka połonina.
Wesele na koniach. Gazdowska panna młoda, tęga, barczysta, na szerokim koniu. Korona świeci jej na głowie promieniście jak słońce. Wokół drużbowie i goście strzelają z pistoletów. Gęsty dym zakrywa połowę sceny weselnej.
W kącie pieca skromnie ukryta w cieniu scena ponad wszelką miarę nieskromna. Mołodycia i młodzian pod drzewem w pozycji i ze szczegółami, które nie pozostawiają żadnej wątpliwości. Ale już zbliża się kara. Zazdrosny mąż z toporem pędzi, aby odrąbać narzędzie grzechu.
W przeciwległym kącie czort z ogonem tańcząc radośnie karbuje grzechy na wołowej skórze. Powyżej nieco — dobrotliwy a przerażony święty Mikołaj fałdą sukni stara się zasłonić grzeszników. Lecz dalej jedzie na obłoku kolasą zaprzężoną w dwa konie gromowe święty Eliasz z piorunem w ręku. Groźnie spogląda w dół, strach patrzeć...
Powiada Tanaseńko:
— Wyścielę ci tam! A tam miejsca na trzech. Czerepy rozgrzane lepiej ciepło trzymają niż okład gorący. Na rano wstaniesz mocny jak niedźwiedź, a tymczasem używaj!
Foka przynaglony zajadał, popijał a mówił jeszcze mniej. Z tego wszystkiego zrobiło mu się nieco smętnie.
Sam gazda wyścielił mu na noc posłanie na hrubie: cztery nowiutkie włochate liżnyki nie ruszane dotąd i prześcieradła konopiane nowe, jeszcze nie prane. A także poduszkę żydowską fajną, całą czerwoną, mu podłożył.
Już o świcie krzątał się stary gazda, chodził wszakże na palcach, przygotowywał osobiście śniadanie. Gdy zauważył, że Foka nie śpi, podszedł do niego, szeptał mu tajemniczo z chytrym uśmiechem.
— A może ci pieniędzy potrzeba? Czerwonych dukatów, co?
Foka dziękował, zapewniał, że nie potrzebuje. Po obfitym śniadaniu mimo dalsze pokusy i namowy, Foka pojechał drogą w górę wzdłuż Czeremoszu przez Krasny Łuh, ponad Bystrec na Ruski. Przed południem dotarł do koliby leśnej. Zastał tam tylko spuzara.
Spuzar — to niezaszczytne miano dosłownie oznacza śmieciarza, zamiatacza prochu i śmieci. W rzeczywistości podczas nieobecności robotników spuzar utrzymuje cały porządek w kolibie. Przygotowuje opał, podsyca nieustannie watrę, zmienia gałązki smerekowe na posłania. Rano i wieczorem gotuje posiłki dla wszystkich. Spuzar to gospodarz koliby. Dlatego zdarza się czasem, że urząd spuzara sprawują kobiety. Nikomu u nas do głowy nie przyjdzie, to rzecz jasna, jak to słychać o jakichś robotach syberyjskich, aby kobiety pracowały w puszczy przy wyrębie drzewa. Ale jak się urodzi taka jakaś rozmaszysta i niedźwiedziowata i ma do tego ochotę, to owszem, może być z niej dobry spuzar. Miano spuzar to nie pogarda dla człowieka. To zrzucenie całego domarstwa, wszelkich brzemion. Za to żeś się porwał na las, o śmierć się ocierasz, masz człowiecze tę swobodę, żeś cisnął wszystkie kłopoty na śmiecie. Niech się spuzar z tym pora.
— Wiecie co, gazdo — powiedział spuzar — ładnie dziś, ciepło, skoczcie na górę. Za godzinkę, za dwie będą spuszczać drzewo — wskazał na stromą ścieżkę tuż przy ryzie. — Ścieżka niezła — zachęcał spuzar — tylko uważajcie tam, gdzie ryza blisko albo gdzie ryza przecina ścieżkę, aby was jaka kłoda nie zaczepiła... Bo to gorzej.
Foka — zostawił konie pod opieką spuzara, wziął tylko dwa pistolety, topór i ostry czekan. Wyślizgana, zlodowaciała prawie ścieżka z początku pięła się równolegle do ryzy, potem przeskakiwała na lewy bok ryzy. Znów zawracała na prawy bok, wreszcie oddaliła się i wzniosła wysoko ponad ryzę. U dołu i naokoło był jeszcze las nieruszany. Stare drzewa strzelały z zawrotnej głębi jedne ponad drugie ku górze, jakby usiłowały dorównać wzrostem szczytowi. W każdym razie chroniły wędrowca na ścieżce od upadku w przepaść. Tu i ówdzie okorowana kłoda zbłąkana z ryzy otulona śniegiem, zatarasowując ścieżkę, zmuszała przy przejściu do zabiegów mozolnych.
— Widać, że wyrwie się czasem taka biłania na ścieżkę i wtedy — Foka wspomniał ostrzeżenie spuzara.
Jeszcze wyżej ścieżka składała się przeważnie tylko ze stopni wgłębionych stopami w śniegu za każdym pniem. Między jednym stopniem a drugim była ściana zlodowaciała pub pustka. Wędrówka ścieżką polegała na skokach ze stopnia na stopień. Przemyślni Italiany przymocowali kołkami do grubych pni hużwy czyli liny splecione z kory, łącząc w ten sposób pnie, jak gdyby poręczami dla pomocy w skoku. Całkiem wysoko ścieżka zakręcając w tę i w ową stronę, często przecinała ryzę.
Foka skakał rześko ze stopnia na stopień. Odpoczywał czasem we wgłębieniach za ochroną pni. Słońce grzało, było coraz goręcej. Nagle trysnął z góry z pustki powietrznej okrzyk: klej-hou, klej-hou! — i zaraz z dołu, z przepaści, poprzez las dziwujący się w mrukliwym chórze, wzdłuż ryzy, od posterunku do posterunku świdrowała ku górze dziarska odpowiedź: kina-tou, kina-tou! — To były ostrzeżenia i znaki gotowości, że kłody będą jechać ze szczytu ryzami.
Foka przylgnął do pnia i wkrótce zagrała ryza. Jak gdyby piorun wpadł do lasu. Nie! Jak gdyby święty Eliasz rozwścieklił się, gromami po przepaściach buszował za żertwą ognistooką, biczyskiem ognistym chlastał i płoszył swoją zwierzynę, sczeznyków, czortownię wszelaką. To groźnie dudniły, to trzeszczały i boleśnie jęczały tęgie koryta ryzy jakby miały pęknąć. Echem odpowiadały wszystkie wąwozy naokoło. Grzmiał cały Ruski, jakby wybuchnął od środka. Foka słyszał armaty na ćwiczeniach, przebył niejedną burzę górską, ale taka kanonada —
Wisząc na jednej nodze w dobrze wydeptanym stopniu za grubym pniem, trzymając się pnia czekanem, to zadzierał głowę do góry, to spoglądał na dół, z mozołem usiłując wychylić się poza pień. Śmiał się cicho.
— Nie gazdowska praca? Hej, Tanaseńku, a może coś więcej? Śmieszna pycha ludzka, choćby u kogo —
Nagły okrzyk: ha-bou, ha-bou — powtarzany od dołu ku górze wstrzymał całą pracę. Wyłoskotały się góry. Wybuszowały się byrnie. I spoczęły gdzieś na dole. Tu i ówdzie jeszcze las westchnął z przepaści. Potem było cicho jak w cerkwi. Jakaś kania ostrzegała gdzieś z daleka przenikliwym skwirem: bij-bij-bijjjj —
Foka znów przeskakiwał pospiesznie w poprzek ryzy raz drugi i trzeci. I znów rozległy się mocne czy groźne okrzyki z powietrza i z przepaści: ha-bou, klej-hou, kine-tou!
Znów biała baszta za basztą grały przez puszczę.
Spora jeszcze odległość była od szczytu, a już widział Foka, jak sprężyście atakowali Italiany hakami i czekanami nieruchome biłanie jedną za drugą. Jak z mozołem wytrwałym strącali kłodę po kłodzie. Jak w ostatniej chwili, skoczkom czy pląsarzom podobni, błyskawicznie uskakiwali zanim zagrała ryza. — Cudowny naród! — lubował się Foka.
A z wierzchu od miejsca skąd spuszczali kłody taka jasność szła od słońca, od śniegu, że oczy bolały. Widać zacny Tanaseńko nie dopiął się do szczytu. A może nawet przesiedział cały dzień w kolibie, bo narzekał na ciemność.
Już blisko był wierchu. Foka pospieszył się nieco. I czy to postoł zbyt był wyślizgany, czy skoczył niedokładnie, nagle poślizgnął się Foka. Już pociemniało mu w oczach i już leciał w dół ku ryzie. Przecie schwycił się hużwy i jednym ruchem był na stopniu za pniem. Z góry naprzód zagrzmiał okrzyk przerażenia a potem śmiech. Foka z ciekawością i ze śmiechem patrzył w dół: jaka by mu tam drożyna się ścieliła. Tym spieszniej znalazł się na górze.
— Sława Hospodu, soneczku sjetomu![1] — witali go Italiany i Grany i butynary z Bereżnicy i z Ruskiej Polany. Między robotnikami stał śmiejąc się wesoło nie kto inny, jak karczmarz z Rozdroża, Joseńko, barczysty, wysoki z jasną brodą i z jasnymi długimi pejsami.
— Myrom, Joseńku! I tyś się tu wdrapał?
— A coś ty myślał, że moje pejsy tylko na dole mają prawo rosnąć? I tu im się zachciało. Myrom, Foko! Jaki by to kupiec ze mnie, abym nie pamiętał o swoich gościach lubych, kiedy tu bidują.
Grany już nauczyli się wcale dobrze mówić po naszemu, a Italiany umieli się rozmówić od biedy, lecz cieszyli się niezmiernie, gdy Foka do nich przemawiał narzeczem wenecjańskim. Między robotnikami już prawie połowę ludzi stanowili nasi Bereżniczanie, a także ci co przyszli z Węgier z Ruskiej Polany. Ci ostatni byli to zawołani kiermanycze, znawcy tratw i spławaczki. Pilnowali tu na górze, aby kłody z jednego ryzowania, które miały pójść do jednej daraby, były mniej więcej równe.
Wokół czekało jeszcze sporo kłód obkorowanych. Leżały senne, pokorne czy przyczajone chytrze. Po obcięciu gałęzi, sęki jak smocze gały oczne śmiały się cichą groźbą. Czy ochota hulania, rozbijania za to, że trwały tu wiekami?
— To na dziś jeszcze. Pracy niemało.
I Foka pomagał, i Joseńko nie próżnował. Gdy czarnooki Mario, nie gorzej niż diak z Krzyworówni, gładziutkim głosem zaśpiewał: avanti — avanti — attenzione[2] — wszyscy jak ogary poszczute na niedźwiedzia, rzucali się na rozwaloną leniwie byrnię, kąsali ją czekanami, pchali wytrwale ku ryzie.
Było jeszcze jasno, gdy zryzowali wszystkie biłanie. Siedli na ściętych pniach, grzali się w słońcu. Nie rozmawiali. Słuchali fłojery, palili fajki, popijali wódkę. Wrócili przed zmierzchem do koliby.
W kształt ośmioboku zbudowana koliba leśna, ściany ma przyziemne a dach strzelisty. A raczej koliba to stromy dach z dranic, u szczytu z otworem dymnym, zamaskowanym skrzydłami dranicowymi od wiatru i deszczu. Ściany z belek świerkowych, na których wspiera się dach, nie wyższe nad wymiar człowieka w siedzącej postawie, przeważnie z jednej strony wkopane w stok górski, a zaopatrzone starannie mchem, zimą tonęły w śniegu. Tak pogrążone w nim, że niewidzialne. Dla watry poczesne miejsce jak dla ołtarza, dla dymu jak najwięcej swobody dla strzelania w górę, a dla ludzi — przyziemnie, im ciaśniej tym lepiej! Taka jest myśl koliby. Tylko wejście do koliby i małe sionki koliby z dwoma drzwiami — na zewnątrz i do wewnątrz — wcinając się w dach wznoszą się na tyle, że człowiek może przejść, zaledwie schylając się lekko. Chociaż tyle, że nie trzeba włazić na czworakach, jak niedźwiedź do gaury. Za to w samej kolibie prócz centralnego miejsca przy watrze, nie można się rozprostować. Im bliżej ścian, tym więcej w kuczki siedzą ludzie, a nawet pełzają, jak to wspomniał zgorszony Tanaseńko. Promieniście wokół watry siedzą i śpią tak samo. Nogami ku watrze, głową ku chłodnym ścianom.
Koliba leśna nad Ruskim potokiem była przestronna, przeznaczona nie tylko dla leśnych robotników lecz także dla woźniców, którzy, stosownie do wymagań zwózki, czasem nocowali wraz z końmi w pobliskiej stajni, do połowy zarytej w stok górski i wtedy przychodzili na wieczerzę. Kiedy indziej zostawali na noc gdzieś o wiele wyżej, i wtedy koliba była luźniejsza. Ale chłodniejsza.
Spuzar nieustannie utrzymywał tęgie watrzysko.
Gdy robotnicy weszli do koliby, każdy spieszył od razu na swoje miejsce. Siadał tam na świeżym posłaniu smerekowym, niezbyt blisko watry, aby nie przeszkadzać przechodzącym.
Spuzar stał koło watry. Gotował mamałygę. Drewnianym pałanyczem mieszał sagan jeden po drugim, przysuwał do watry, to odsuwał potężną berfełę. Witał się z każdym bez wyjątku. Nieco trwożliwie upewniał się: „A co? Myrom wszystko?“ I jakby w nagrodę za cały dzień milczenia, nasycał się rozmową z tymi, co chcieli gadać.
Jeden tylko spuzar był zajęty. Inni odpoczywali. Leżeli, wstępną drzemką strząsając z ciała całodzienne znużenie. Potem zaczynali wieczerzać. Po dziesięć łyżek dosięgało jednego sagana. Naprzód zapraszali gości, którzy przyszli z siół. Goście zaś traktowali robotników mlekiem, korszem i bryndzą. Prócz Italianów i Granów byli tam robotnicy, woźnice i goście co najmniej z sześciu wsi.
Porządek dzienny w kolibie jest niezmienny i bardziej monotonny niż gdziekolwiek. Prócz świąt robotnicy co dzień wychodzą raniutko, a wracają o zmierzchu. Każdy na swoim miejscu i już się nie rusza. Zmęczenie, ciasnota, ciepło.
— I tak u was co dnia? — pytał Foka — jednakowo?
— Dałby Bóg, aby tak co dnia — odpowiedział spuzar — i dzięki Bogu, że nic się nie dzieje. Bo gdyby tak coś, nie daj Boże — chyba, że ot goście przyjdą ze wsi, jak wy, gazdo. Chyba że w święto jakieś stary Maksymko z Jaworza przeczyta nam coś z książki grubej i wiadomości swoje z tamtego świata opowie.
A przecie na przekór tym najciaśniejszym granicom życia i zmęczonego ciała, ludzie lubią tę watrę wieczorną. Wspominają ją potem mile. Watra nie tylko grzeje, nie tylko karmi. Watra ściąga gości z pobliskich osad, watra zbliża ludzi, watra cieszy. A tu przecież nikt nikogo nie wiąże, każdy swobodny, robotę opuścić mógłby kiedy zechce. Oddalenie od chat, od rodzin, a także od trosk zwyczajnych czasem wynosi prawie ponad codzienność. Ludzie mają zawsze sobie coś do powiedzenia. Rozmawiają więcej niż kiedykolwiek.
A o czym? Rankiem — o własnych snach. To jakby nowiny skądś. Długimi wieczorami — o gadkach dziadowskich wspomnienia pasterskie i myśliwskie. I sieją się później powieści od wsi do wsi. Watra koliby leśnej potrafi wetkać w jakąś tkaninę wzorzystą takie dumy i takie marzenia, które zagasłyby bez niej. Kiedy indziej mówią o sprawach dnia, o wieściach ze wsi, ba, nawet o polityce. O jakiejże? Jasna rzecz że nie o pańskiej, ani o wiedeńskiej, ani o stanisławowskiej, ani nawet o kosowskiej. Ale tak o swojej własnej, o żabiowskiej, o krzyworówniańskiej. Co dnia niemal grają i śpiewają. A w święta niejedną pieśń ułożą, która powędruje stąd wsiami, wciśnie się w przysiółki odległe, jak wścibski pstrąg w najmniejszą strugę wodną. A przecie jasne, że w pracy związanej tak ściśle z przyrodą zmienną i twardą rozkazuje przyroda.
Powiada Foka do spuzara:
— Dobrze wam tu, dobrze, powiadacie? Ale czy nie za dużo tego? Jak to jest, kiedy zawieje śnieżne hulają albo odwilż albo powódź? Czyż nie chorujecie?
— A co? — przerwał niebieskooki Jurijko — mój ojciec latował dwadzieścia lat po połoninach, a oczy takie ma, że tylko w dal patrzeć, jak ptacha. Powiada on, że takiej hańby jeszcze nie zaznał, aby latował w chacie i spał na hrubie albo i na łóżku. Oj, nie. Tylko tam w stai na sękatej ławeczce, albo na podłodze ubitej koło watry. No, to i ja mogę przezimować jakoś dwanaście zimek tu na Ruskim.
— I nie chorujecie? — powtórzył Foka.
— No prawda, ot, Czornysz chciał naśladować Matijka Zełenczuka i tak dla zakładów berbeniczkę pełną bryndzy nosił w zębach. A on z innej kości. Popsuł zęby, więc chorował.
Śmiali się wszyscy i sam Czornysz śmiejąc się pokazywał przy watrze szczerby w zębach.
— Widzicie, jak chorujemy? Chybaby kłoda, chybaby prieczka...
— Oby Bóg dał szczęśliwie! — wtrącił pospiesznie spuzar — bo tu co dnia, co godzinę —
A właśnie w kolibie leśnej najmniej pamięta się o codziennych niebezpieczeństwach, które czyhają w butynie. Czy może tylko najmniej się o nich mówi. Bo po co wywoływać biedę. Czasem jakieś takie słowo niepotrzebnie wyleci z gęby... Jak nietoperz niesamowity, jak ognisty ptak.
Od kiedy Foka z robotnikami weszli do koliby, zanurzyli się w dobrotliwej monotonii, która każdego grzeje i niesie każdego jak fala snów, dokąd dusza tęskni.
Tymczasem już z wieczora załopotała ciemna wieść. Obiegła watrę. Oto jeden z Italianów, Kamio — powiadano — nie wrócił do koliby. I dalej pytania czy pewność? Pewnie coś mu się wydarzyło. Co dnia obchodził i sprawdzał ryzy. Może tym razem — —?
Zazwyczaj Kamio wracał z takich wędrówek sam o zmroku. Teraz noc już, a nie ma go i nie ma. Wołano go, gwizdano, nawet w trembitę zagrał spuzar na alarm. Nadaremnie. Cóż robić? Spory zastęp robotników z łusznicami smolnymi, z bronią, z łopatami i z czekanami wybrał się do lasu na poszukiwania. Foka poszedł z nimi. Z trudnością odnaleziono Kamia zmarłego i to nie przy ryzie, lecz głęboko w śniegu na dnie wąwozu. Nie było na nim znać ani ran ani obrażeń szczególnych. Może musnęła go kłoda zaledwie. Może zląkł się i zachwiał się i zabił się padając w przepaść?
Około północy przyniesiono ciało, ułożono na łożu smerekowym przed kolibą i przykryto starannie kożuchami. U wylotu lasu rozpalono watrę. Spuzar często wychodził z koliby, wyciągał na trembicie pogrzebowe nuty, łagodnie smutne lecz donośne. Z daleka wracało echo, odpowiadały lasy. Leśne wąwozy na Ruskim nie słyszały dotąd takich tonów. Same lasy umierały cicho.
Spuzar wracał do koliby zadumany, rozmarzony. Powiadał cicho:
— Nie napatrzyłbyś się, brateczku. Tam wysoko nad lasami jakie gwiazdy! Kosarze. Błyszczą. A posłuchałbyś, to i dzwonią kosy. Koszą, koszą.
Foka wykładał przyniesione zapasy i traktował wszystkich.
— Patrzcie, tu coś ciężkiego — zdziwił się — ha, to Tanaseńko mi wetknął po cichu taki ser wielki jak głaz, abym broń Boże nie zgłodniał — śmiał się Foka. Sięgnął do drugich besahów po wódkę. Patrzy, a tam coś takiego ciężkiego. Ha, to ta sama berbenyczka, z której pili wczoraj, znów napełniona. Postarał się Tanaseńko. Któż by go nie poznał.
Kosztowali wódki Tanaseńkowej starzy i młodzi. Delektowali się.
— W tej wódce delornej — mówił Foka — i Tanaseńko i cała Czarnohora.
— Czemuż Czarnohora? — zapytał ktoś.
— Ano próbujcie — odpowiedział Foka — i miód jest, miodu sporo i macierzanka i koper i jałowiec. Mało tego. I dzieńdziora z Czarnohory. Aby płuca były zdrowe, abyś ciężary lekko dźwigał na plecach. No i skusywnyk, widzisz, abyś się nie przestraszył w lesie.
— A może i madrygan? — zapytał Jurijko Hrabczuk.
— Pewnie że jest, ano rozeznajcie dobrze.
Cmokali, kosztowali dokładnie.
— Hospody — przeraził się prawie Jurijko — toż nam się zaraz przywidywać zaczną duchy, a biedny Kamio zasiądzie z nami do wódki.
— Nie bój się, nie bój się — odpowiedział Foka — Tanaseńko mądry, słodkiego miodu dał hojnie, cierpkości i goryczy nie pożałował. Wszystkiego w miarę. No i madryganu wpuścił parę kropli. Tyle co trzeba. Tak dla szaleństwa. Bo bez durijki smaku nie ma ten świat, jak bez wiatru.
— Oby tylko, broń Boże, budykrowci nie dosypał, bo to ziele dla nas niepotrzebne i niebezpieczne. Kobiet tu nie ma, a jak zdurniejemy, zaczniemy wszyscy obejmować spuzara i tulić się do niego. Licho nam będzie.
Śmiali się wszyscy. Smakowali czarowny napitek. Zakąsywali to wędzonką, to serem, to korszem.
I tak sam z siebie, bez tego by ktoś postanowił, by ktoś nakazał, zjawił się — znany nam już — stary obrzęd czuwania przy zmarłym — posiżinie.
Naprzód pytania i odpowiedzi żartobliwe, potem przypowieści, gry, przedstawienia zabawne, dowcipy, okrzyki, nawet prawdę mówiąc błazeństwa, tak jak zawsze. Tym zabawniejsze to wszystko, że siedzieli w kucki, w ciasnocie, głowa obok głowy, ramię obok ramienia. Joseńko przynależny do gór i obyty z ludźmi nie brał udziału w obrzędzie chrześcijańskim, a przecież popijał wraz z innymi, zakąsywał swoim własnym chlebem i serem Tanaseńkowym. Uśmiechał się przystojnie wtedy, kiedy trzeba było. To znów spuzar wychodził z koliby, znów trembita smęciła się wspomnieniem i żałością. Wtedy milkli wszyscy, przerywało się posiżinie. Po czym znów gwarno huczała czuwająca koliba.
Tylko Italiany i Grany spoglądali zdziwieni, porozumiewali się spojrzeniami przerażeni prawie, jakby w tym obrzędzie było jakieś szyderstwo czy świętokradztwo. Następnie znużeni i zniechęceni drzemali. Przedrzemawszy się, budzili się i ziewali. Spoglądali niechętnie, ponuro. Zapewne bardziej niż kiedy indziej czuli się opuszczeni, osamotnieni w obcej puszczy, na krańcu świata.
Foka, siadając w kucki przed każdym z Italianów, zapraszał i traktował każdego z osobna. A widząc co się święci, że Italianom nie w smak taka uroczystość, rozmawiał z każdym z osobna. Przystojnie pocieszał Italianów, rozpytywał o Kamia, o jego pochodzenie, jego rodzinę. I zapraszał wszystkich do siebie na Jasienowo w gościnę. I mówił tak:
— Wy może myślicie sobie, że nam nie bardzo w głowie Kamio, że nie żałujemy go dlatego, bo obcy. I że dlatego zabawiamy się. Przeciwnie! Ten stary obyczaj chrześcijański jest właśnie dla pocieszenia żałości.
Italiany zakłopotani kiwali od niechcenia głowami, wzruszali ramionami i znów spoglądali jeden na drugiego. Co prawda i oni także niewiele wiedzieli o zmarłym. Tyle tylko, że był niegdyś skoczkiem cyrkowym, o rodzinie nie opowiadał, zdaje się, że nie miał rodziny żadnej. Dobry był chłop — powiadali — żarty lubił, sztuki cyrkowe pokazywał, jednak przeważnie sam po lesie chodził.
Mając przed sobą człowieka tak grzecznego, który w dodatku rozumiał ojczysty italiański język, Mario odpowiedział Foce nieco śmielej:
— Nie dziwcie się, sinior, żeśmy markotni i smutni. Od kiedyż to przy zmarłym towarzyszu weselić się trzeba? I u nas czuwają przy zmarłym, ale jak? U nas, u chrześcijan, po bożemu Ewangelię czytają, u nas przez całą noc śpiewy pobożne śpiewają. A tutaj? Tu pociechy żadnej nie ma. Od tego śmiechu hucznego, od zabawy — to chyba smutniej jeszcze i serce boli. Cóż dziwnego? Dla nas to wszystko bezbożne, pogańskie i grzeszne. Nie gniewajcie się, sinior, ale skoro pytacie —
Foka przetłumaczył słowa Maria swoim i wówczas jeden przez drugiego przysuwali się ludzie do Maria, siadali w kucki obok i przerywając jeden drugiemu, dogadywali serdecznie, przekonywali gorliwie.
— Tacyście sprawni ludzie, bywali i grzeczni, a nie rozumiecie, że chcemy was pocieszyć.
— Obyczaju chrześcijańskiego nie rozumiecie. Posłuchajcie, popatrzcie.
W takim nieporządku Foka nie mógł dać rady, nie mógł tłumaczyć, co każdy mówił.
Co więcej ożywił się także Joseńko. I on pochwalał stary obrzęd chrześcijański. A wtrącając rumuńskie słowa i kalecząc je — bo sądził, że może łatwiej go zrozumieją Italiany — tłumaczył powoli, poważnie. Wszyscy słuchali w milczeniu.
— Najświetniejszy nasz rabin, nasz chasydzki rabin, to znaczy najbardziej pobożny, nauczał. — A to głowa taka jasna! Co tu dużo mówić. No, jak słońce tam wysoko na Ruskim — nazywał się reb Nachman fyn Bracław. On powiada tak: Kiedy na święta smutność w kącie płacze, to trzeba ją objąć, przytulić, ot tak, no i porwać do tańca. Niech i smutność tańczy! O! to jest zwyczaj nie byle jaki! To pobożny, solidny zwyczaj.
Foka raz jeszcze starał się wytłumaczyć Mariowi i Italianom, że obrzęd to najbardziej chrześcijański. A także, według żydowskiej nabożności — jak nam to mówi Joseńko — przystojny, wskazany.
— My wcale nie mówimy, że wasz obyczaj pohany, czy to śpiewy żałobne, czy czytania nabożne. Broń Boże! Tylko że nasz obyczaj stary od ojców i od dziadów i od pradziadów naszych starszy — najlepszy dla nas. I nas przeżyje. Starzy ludzie tłumaczyli, że nam niepotrzebne żałobne pieśni, bo by stracili ludzie rozum od żałości. Mówili nawet dawniej, że śmiech i wesołość w kupie, gdy tylko biczem trzaśnie, od razu przepędzi śmierć i siły nieczyste. A czemuż? Któż to wie? Więc chyba powiem już z mojej głowy, bo wydaje się, że tak rozumieć łatwiej. W tym rzecz, tak myślę sobie, że u was sąsiedzi blisko, u was i uliczka i kościół i dzwony. — A u nas? Każde osiedle daleko od świata, każda chata daleko od drugiej, a dawniej jeszcze dalej była. Zajedzie sobie śmierć do chałupy, jak możny pan czwórką. Kto wie skąd? Wtarabani się hardo, bezlitośnie. I chapnie sobie kogo zechce. I spanieje: ja tu pan! ja gazda tego świata! No, i innym żywym zęby pokaże, do ściany przyprze, do podłogi zniży, znijaczy. Wtedy jak tylko trembita da znać, że ktoś umarł w chacie, nasypie się zewsząd narodu do chaty jak liścia. Odprawiają posiżinia. No i śmierć przykucnie w kącie. I już się nie sadzi. Lecz wdowy rozpaczają, od zmysłów odchodzą, sieroty jęczą, a nawet sąsiadki-płaczki rzewne śpiewają płacze. Lecz sąsiedzi, przyjaciele i goście nie opuszczają ich, czuwają całą noc, cieszą ich obrzędem, smutkowi i śmierci nie dają przystępu do żywych. Bo smutek gryzie człowieka, suszy go i dusi. I tak półżywego ku śmierci wlecze. A jeszcze gdzieś po drodze do grzechu, do złości, do nielubstwa zaciągnie. A te stare gody pocieszne nas wiążą, trzymają razem lepiej niż praca. Lubią się wtedy ludzie, przyjaźnią się. I zmarły to widzi i na pewno rad temu. Bo to po ludzku. I Bóg to widzi. A czegóż więcej żąda od nas. Więc to po Bożemu. Gdy jeden liść oderwie się, na ziemię spadnie, bukowinka zaszumi zielona. Tak i my. A tu w lesie, w kolibie — nie mniej niż gdzie indziej.
Mario słuchał poważnie. Zapatrzył się gdzieś. Rozpogodził się. Italiany kiwali głowami przyjaźnie, ściskali dłoń Foce, znów popijali, traktowali się wzajemnie. Teraz gazda Foka zwrócił się do swoich.
— Posłuchajcie i wy. Nie w tym błąd, że się weselimy, to każdy wie. Lecz przecie niedostatek w tym, że nikt tutaj nie zapłakał. Bo ten stary obrzęd to już na pewno nie gorzej pomieszany niż delorna wódka Tanaseńkowa. W nim i ślozy i śmiech, rozpacz i durijka, gorycz i radość. Bez tego wszystkiego razem posiżinie nieważne. Bieda tylko w tym, że my Kamia nie znamy, nie wiemy o nim nic, ja sam nie widziałem go na oczy, nawet Italiany niedużo o nim wiedzą. Dlatego proszę Andrijka, aby mu zagrał na flojerze starą prywil.
Z mroku z kąta koliby wynurzył się zgięty do połowy wysoki chłop z fłojerą w ręku. Podobny był do innych z rodu Płytków, których Foka znał z Krzyworówni. Oczy miał piwne, pełne, przepastnie śmiałe. Jak u sępa z marmoroskich gór. Przezywano go żartem w butynie, a potem i po wsiach: Śmierć leśna. Bo Andrijko Płytka, to wiadomo było, wciskał się w najdalszą głusz leśną. Rąbał sam bez towarzystwa. Nad przepaścią czy na dnie wąwozu najgroźniejszej baszcie dawał radę. Rąbał śmielej, sprawniej i prędzej niż ktokolwiek w całym butynie. Gdyś wszedł w głębie lasu na Ruskim, gdzie najtrudniejszy dostęp, przysiągłbyś, że to już koniec świata, że człowiek po raz pierwszy tam zaszedł. A tu nagle — stukanie siekiery. Tam rąbał sobie Andrijko — śmierć leśna. Kto by nie znał Andrijka Płytki myślałby może, że to ponury człek czy niemrawy. A pobratymi jego i sąsiedzi wiedzieli i domyślali się, co korzeniło się w głowie Andrijkowej, kiedy ścinał a potem wykorzeniał stare drzewa. I po co nypał po zakątkach puszczy. Troską jego było wyszukać żyzną ziemię i to na stokach niezbyt stromych a zacisznych, aby zawczasu kupić od pana dla siebie, dla swoich, dla sąsiadów z Krzyworówni. Łąki słoneczne, sady czereśniowe i śliwowe, to mu się marzyło. Śmierć lasom starym niósł, a dla nowych osiedli — życie. Przez to może Andrijko wcale niestary, nie miał więcej niż lat czterdzieści, stroskany czy spracowany wyglądał o wiele starzej. Andrijka zwano jeszcze dawniej — Szeptun, bo mówił cicho, ważko. Zanim zagrał, wyszeptał z namaszczeniem:
— Dobrze o tej bukowince mówicie, Foko, zielona ona, soczysta. I chrześcijanin bez ślozy soczysty nie będzie. A tu ten bidak, nasz pobratym, Kamio, choć taki pocieszny, tak przyjazny człek, a zakryty był za życia od świata, tak jak teraz. Nie skrzywił się nigdy. A nikt o nim nic nie wiedział. Ja jeden może coś niecoś wiem o nim... Opowiem potem. Tymczasem niech go wspomina prywil.
I zagrał Andrijko na fłojerze, „umarłą nutę“, basową, jednostajną. Żałobnie ją rozciągnął. W monotonii zawisła długo a pewnie, jak czarny ptak czuwający w locie nad milczącą puszczą. A potem jednym uderzeniem skrzydeł wzlatywała daleko od ziemi. A potem jeszcze kwiliła jak sokół wędrowny, gdy mu rębacze wybierają ze smereki miękkie bialuśkie pisklęta — a przecie samą skargą żywota wzywa mroczne puszcze. I odpowiadało mu z puszcz dudnienie głuche. Milczące umieranie. Poddanie się śmierci groźnych lasów. — To znów gawęda szeptana poufnie ze zmarłym, tak przez próg koliby. Tu życie, a tam śmierć: ty bracie dziś, my jutro.
Obok Andrijka siedział Jurijko Hrabczuk Fedczukowy, niebieskooki parobek z rozwianą skrzydlatą czupryną. Patrzył przyjaźnie z uznaniem, prawie z podziwem na mistrza muzyki leśnej. A gdy fłojera rozkwiliła się w zadumane łagodne tony, Jurijko wplatał w leśną nutę stare zwrotki. Dośpiewywał szeptanym basem.
Oj kowała zazułeńka, kowała, kowała,
A jak pryjszła tjeżka zymka, ona sy schowała.[3]
Andrijko wciąż wpatrywał się nieruchomo, uważnie surowo w zmienną wichrzącą się watrę. I znów grał monotonnie lecz wciąż chwytał skądś, ze świata leśnego i ze świata ludzkiego, nowe smutki. To przenikliwe, to cieniuchne. Po ziarnku jęk dosypywał i po kropelce westchnienia. Potem rzęśnie jak deszcz sypały się westchnienia tych, co trudzą się i co umierają. Dzieje-nadzieje strudzonego człowieka. Fłojera trzepotała nieśmiało z mroku leśnego, z zasp śnieżnych, pytała z przepaści: klej-hou? — Rozpostarła się śmielej, spieszyła wraz z Kamiem do ogrodów ojczystych, nad ciepłe morze.
Znów wsnuwał Jurijko szeptem zwrotkę za zwrotką.
Pytajut sy wsi ludy
De nasz Kamio diw sy?
W połonini, u Czornohori
Hrib zazełenywsy —[4]
Andrijkowa fłojera wciąż spajała westchnienia ludzi z westchnieniami umierającej puszczy, z niestrudzonym wiecznym tętnieniem potoku Ruskiego.
Foka uważnie przypatrywał się Andrijkowi. Gdy watra przygasła, chude kościste, zaledwie obciągnięte śniadą skórą oblicze Andrijka żółkło i gasło. Znów buchała watra. A na strudzonym obliczu Płytkowym rozpłomieniały się pełne oczy, oczy śmiałe do orlego zuchwalstwa. „Leśna Śmierć...“
Andrijko grał dalej. Foka oglądał sobie zmęczone lub zadumane twarze robotników. To wybuchała watra na chwilę, to przygasała pełkocąc, szepcąc. I twarze tak samo. Ci ludzie co dzień bliscy śmierci, na chwilkę wypływają z ciemni jak z wody czarnej, wybłyskują jak z mraki ciemnej. I znów pogrążają się w mroku. Może nie dziwota, że przeraził się stary Tanaseńko...
Gdy Płytka skończył grać, ożywiła się znów koliba. Traktamenty, żarty, pojedynki słowne i wreszcie przedstawienie pocieszne. Nikt by nie domyślił się, że to po całodziennej ciężkiej pracy.
Żu-żu-żu — żu-żu-żu — gruchał chór basowy, a odpowiadał drugi chór z przeciwległego kąta cieniutko a melodyjnie naśladujący głosy kobiece — żu-żu-żu — — żu-żu-żu —
„Żużukało“ grało głośniej niż watra. To był wstęp, rytmem mimo woli rozkołysał i wciągnął wszystkich.
Dary Boże chadzają także po puszczach i żaden stary obrzęd nie obejdzie się bez nowego talentu aktorskiego, który ożywia go i wskrzesza. Na dzisiejszy wieczór powołanie takie poczuł w sobie Petrycio Siopeniuk, capowaty, zwiędły i małomówny parobek, osadnik bystrecki zamieszkały niedaleko butynu.
Naprzód odgrywał kozę rogatą. Ukostiumował się jak można było najlepiej, a ponurego spojrzenia umiejętnie użył, jako kruszca dla sztuki mimicznej. Rozeźlona, pełechata, rozczochrana koza zuchwale szasta się po kolibie. Młodzi chłopcy drażnią ją, szarpią za kudły i za ogon. Koza wybałusza oczy coraz groźniej. Siopeniuk dobywa z siebie głosu nie kozy już lecz raczej buhaja. Śmiech ogarnia kolibę. Co chłopcy przybliżą się, koza skacze, kopie, gryzie. Znów ryczy, znów grozi wzrokiem. Chłopcy, przybierając dziewczyńskie głosy, piszczą niby to w przerażeniu. Podchodzi Siopeniuk do Italianów na czworakach. Nos wykrzywia, węszy i parska, tupie na nich. Patrzy długo bałwanowato, grozi i warczy. Nie wytrzymali Italiany. I ich zaciągnęła dziecinna zabawa. Zaczną drażnić kozę. Jak skoczy na nich koza, jak ryknie. Uciekają, przewracają się. Faluje koliba, jak tratwa na Czeremoszu. Petrycio pokazał w końcu, że nie poszła w las nauka cyrkowa. Jak zwinie się koza pełechata w kulę. Tak właśnie jak Kamio pokazywał. Jak się potoczy ku watrze. Aż sagany poroztrąca, aż na węgle zaleciała! A tam wrzaśnie przeraźliwie. Padają okrzyki: „Hospody! Kamio, istny Kamio z cyrku.“ Lecz spomiędzy nóg zwiniętych na szyję nie wesołe oczy Kamia wyglądały lecz wybałuszone niby groźne oczy kozy-Siopeniuka.
W najwygodniejszym w kolibie miejscu, plecami ku watrze, oparty o berfełę, na gładkim odziomku pnia siedział najstarszy bystrecki gazda Skuluk, wnuk pierwszego osadnika, który zamieszkał pod Czarnohorą. Olbrzymi wzrost i wystający kościsty podbródek i potężny nos, wszystko w postaci Skuluka miało cechy wielikańskie. Gazda olbrzym rozgarniając długie gęste włosy, spadające aż na ramiona, z widocznym zadowoleniem ogląda posiżinie. Koza obchodzi Skuluka z jednej i z drugiej strony. Nie waha się warczeć groźnie także na niego. Skuluk umie dawać sobie radę z chudobą. Dobrotliwie klepie po kudłach zdziczałą kozę. Głębokim basem uspokaja: „Szu-szu-szu niebogo. Aj, ty bido luba! Kapusty by ci, kapusty? A może by na połoninkę zieloną?“ Koza szanuje gazdę, odchodzi.
To tylko przerwa. W drugim akcie koza staje się niesamowita. Szaleje jak wilk w zagrodzie owczej, kiedy go opęta szał krwi. Oszalała koza w rozmachu przewraca ludzi, siedzących w kucki, przeskakuje przez głowy, stuka głową o głowę, gryzie za uszy i gwizda w uszy, dmucha w nos, chwyta za nogi i wywraca. Skacze na watrę aż rozpryskują się iskry. I co tu mówić, zmienia się w nietoperza. Chwytając się słupów dachu błyskawicznie skacze od słupa do słupa, huśta się nad głowami, skoczy komu na głowę, zmyka pospiesznie, a wciąż grozi z góry.
Italiany znów spoglądają jeden na drugiego: czymże to się skończy. Tymczasem Siopeniuk osiągnął sukces rzadki. Postawił na nogi całą ludzkość koliby przeciw upiornej kozie. Ale też opętał ludzi kozim szaleństwem, wszyscy chwytają się za ręce i ruszając wielkim kręgiem jak kołem tanecznym osaczają kozę. Z konieczności zgięci, krążą w potężnych prysiudach, arkanach. Porwani wirem hasają wokół watry, Italiany i Grany chcąc nie chcąc pląsają także. Zkoziony szaleństwem krąg taneczny uzbrojony w bardki i pistolety poluje na kozę. Już podlatują w pląsie z gwizdem bardeczki i już grzmią starowieczne krócice jak armatki. Po strzałach nic nie widać prócz zamglonego blasku watry. Duszący dym prochu zalega kolibę. Krąg hasa w mroku z dzikimi okrzykami:
ha! koza, będzie łoza!
Ściskają się coraz ciaśniej wokół watry. Nadaremnie koza-nietoperz czepia się belek dachu. Ściągną ją za nogi i prasną obok watry.
Tam siedzi Skuluk, Foka i inni gazdowie-goście, z nieporuszonym uśmiechem, jak kapłani opętanego tańca-ofiary. U ich stóp szuka koza schronienia. Raz jeszcze szał jej wystrzeli w dziurawiącym uszy piekielnym wrzasku. Odpowiadają jej lasy, echa porywają opętane odgłosy, niosą przez noc zimową po wąwozach, po potokach. W końcu słabnie koza i jej szaleństwo. Zwycięzcy powalili ją obok watry. Dziesiątki rąk sowicie walą i trzepią ją po skórze z kożuchów. Zdzierają skórę z kozy, niosą ją ku watrze na ofiarę. Koza dojękuje ostatkiem sił, ludzkość tryumfuje hucznym śmiechem. Znów odpowiadają lasy. Siopeniuk z kwaśnym uśmiechem zbiera swe kości i wstaje. I zbiera głośne uznanie. Padają okrzyki:
— Taka ma być koza!
— Nie, takiego jeszcze nie było. Obyś wiekował, Petryciu słodki!
Mario dodaje ze zrozumieniem:
— Teraz już na pewno śmierć się przelękła —
Rozochocony uznaniem Siopeniuk dawał przedstawienie jedno za drugim. Naprzód baba zazdrośnica ścigała dziewuchy, usiłujące uwieść dziada, męża jej w sposób nieprzystojny. Dziewuchy uciekały z piskiem, a baba klepała męża po kożuchu. Znów ruch się zrobił i perewertes nie gorszy niż z kozą. Potem weszli Żydzi kupować młyn i targować szczecinę. Cicho przykładnie na palcach. Siopeniuk przypiął sobie i towarzyszom aktorom brody i pejsy z kłaków konopianych.
Młyn dudni i turkocze równiutko, to chłopcy ukryci pod ławą. Kupcy obchodzą młyn, nabierają ochoty, cmokają: „Fajny młyn! Ja daję setkę.“ Targują się coraz śmielej, coraz głośniej, licytują się: „Ja daję dwie setki! Ja daję trzy setki!“ Zawistni rozgorączkowani kłócą się, skaczą sobie do oczu, wydzierają brody. A wszystko siedząc w kucki. W ostatecznej rozpaczy wołają Joseńka na rozjemcę. Mimo woli wciągnięty do zabawy Joseńko z zabawną powagą rozsądza spory, nie szczędzi kupcom cierpkich słów. To na nic. Im głośniej turkoce młyn, tym bardziej szaleją kupcy opętani żądzą kupowania. Nagle kupiec-Siopeniuk zdławionym głosem, jak gdyby wleciał do jamy, woła: „Oj, reb Josel, reb Joseńko, ratujcie mnie od te rabuśniki!“
Młyn popsuł się, przestaje turkotać. Kupcy przytomnieją. Młyn rusza i znów powtarza się żydowska kłótnia. Niby to zniecierpliwiony Joseńko przybiera minę surową, wyrzuca za drzwi hałaśliwych kłótników. Wyrzuceni kupcy kłócą się dalej zawzięcie.
Bawią się dalej. Zjawia się Ormianin, gruby kupczysko z wypchanym brzuchem, z przylepionym ogromnym nosem. Jedzie wierzchem na koniu bujnym, rozhukanym. Koniem jest Siopeniuk. Wciąż staje dęba i wierzga. Jednym skokiem rzuca się ku watrze, usiłuje zrzucić jeźdźca do ogniska. Lecz nagle następuje chwila groźna: jakby spod ziemi wyrośli, zjawiają się zamaskowani i uzbrojeni leśni chłopcy, opryszki. Otaczają rojem kupca. Watażko woła dziarsko groźnie a przecież niby po rycersku: „Panie kupczyku sołodenkij[5], pieniądze albo życie!“ Przerażony Ormianin usiłuje schronić się dokładnie pod brzuch konia. Tylko przekrzywiony nos wygląda stamtąd. Zaczyna się targ z opryszkami, grzeczny Ormianin umiejętnie uspokaja napastników, wieszczy koń podszeptuje Ormianinowi odpowiedź. Kupiec, zduszony przez złośliwego konia, sapie ciężko i cedzi przez nos jak to Ormianie: „Panie watażku, oj! Wyście sławny a honorowy — oj, jak sam Dobosz! Gdybym był wiedział, przygotowałbym niejedną strzelbę pańską, ba i może jaki czerwony dukat bym wam sprezentował! No a tam i pasy węgierskie malowane i pierścionki i pacioreczki dla dziewczątek. Dla was wszystko — oj. Tymczasem biedny jestem, nic nie mam prócz brzucha i nosa. Ale to wam obiecuję najświęciej, że wam kiedyś dużo obiecam.“ Opryszki spoglądają na wodza, watażko połknął wędkę, sadzi się wielkodusznie, po huculsku: „No, skoroście taki fajny panek —“ Koń kłapiąc pyskiem pokrzywia się watażkowi. Znów radzą się szeptem. Niespodzianie koń roztrąca wszystkich, kupiec wsiada w biegu na konia, uciekając galopem. Poniewczasie opamiętali się opryszki, strzelają gęsto, dym pokrywa scenę koliby.
Siopeniuk uzyskał sobie uznanie całej koliby. Każdemu słowu, każdej minie Siopeniuka towarzyszy wicher śmiechu. „Obyś doczekał, bratczyku Petryciu!“ Italiany naśladują ruchy i miny Petrycia, klepią go po plecach z uznaniem. Wszyscy traktują go na wyścigi.
— No i cyrk się zrobił u nas na Ruskim — powiada basem stary Skuluk — pocieszny jesteś, synku.
Potem jeszcze wspominano Kamia. Andrijko Płytka przymknął oczy, uśmiechał się gorzko. Opowiadał ważkim szeptem. Słuchano go nie mniej uważnie niż przedtem fłojery.
— Tak bywa u nas — mówił Andrijko — że narzeka ten i ów: to że mu ciasno przy watrze, bo w kupie wszyscy, a tu człek nie ma kąta swego, gorzej niż niedźwiedź w gaurze. To znowu, że tańczyć nie ma gdzie w kolibie. Mało mu tańców ze smerekami. To znów że mu ciemno! A od tej jasności na śniegu tam w puszczy światłość wiekuista może ogarnąć. Toż prawdę chyba powiem, że narzekanie takie, to migi jakieś durne. Towarzystwa ci za dużo, haj! jak pobędziesz sam w niesamowitym kącie leśnym, to odechce ci się być samym. A tutaj w kolibe i watra — oby się święciła — grzeje nas, jak ridna mama cycką. I spuzar — daj mu Boże zdrowieczko — jak ojciec rodzony nakarmi, usłuży, dobre słowo powie. — — O, Kamio, ty Kamio! Gdybyś tu był razem z nami! A przechodził przecież każdy z nas obok niego co dnia, a żaden nie zapytał: „A może ci coś brakuje? Dolega coś, Kamio?“ Ale teraz to każdy by pytał: „Kamio, co z tobą Kamio?“ Oho — Co tu dużo mówić, mnie nikt nie zdurzy: my dziś przez cały wieczór o nim tylko myślimy wszyscy. A tak. Każdy z was myśli bez przerwy o Kamiu. A co to za dziwny chłop był, dobry jak chleb. Jak ptak chyży. A zaradny, a wesoły, choćby nie wiem co. Spotykaliśmy się nieraz. Ja tam gdzieś głęboko w lesie rąbię sam, a on tędy i owędy sam sobie chadza. Raz ryzy kontroluje, innym razem zakątki wszystkie przeszukuje, czy gdzie jakie zabłąkane kłody pod śniegiem nie zostały, aby się nie zmarnowały. To jego robota była. Chodzi sam tak po lesie i nieraz sobie zaśpiewa po italiańsku i zawodzi tak jakoś: „Kiebeła — koza — bacziar — liaroza.“[6] Powiadam do niego: „Co tobie, bracie Kamio, wciąż ta kobyła i koza w głowie?“ A on w śmiech: „Idź het, Andrijko, to nie kobyła ani koza żadna, a dziewczyna kraśna, kapujesz? Tak, aby ją pocałować.“ To mu w głowie było! I to wam powiadam, bo wiem: on poszedł w puszczę na te roboty przez to, że był sam, samiutki na całym świecie. Mówił mi to po naszemu, tak jak potrafił: „Mama nima, tata nima, brat nima, żena nima! Niente, niente, nima! Tak ja na ferowija (to po ichniemu kolej) i aż tu na butyn...“ I to wam jeszcze powiadam: on zginął także od tego, że był sam. Jedno, jedyne słowo uratowałoby go. Jedno słowo zatrzymałoby go tam przy ryzie. Strzepnąłby z siebie strach, nie zleciałby do przepaści. Bo tu jeszcze w tym rzecz. Ja na przykład niby to sam jestem, ale nie sam. Z lasem potrafię się rozmówić, a Kamio choć lasu się nie bał, przecież mowy nie znał leśnej, ani przemówek nie znał, ani słów pierwowiecznych.
A przecież słowo Kamia, jego słowo ludzkie mnie raz wyratowało. To było tak.
Śmiejecie się ze mnie nieraz, że ja „śmierć leśna“. A mnie raz byrnie w puszczy w pułapkę złapały. I przez całą noc naigrywały się ze mnie Bidy różne i Czorty leśne. Strachu mi nasypały i dały smak: jaka to śmierć leśna.
Kiedyś przed świętami chciałem narąbać machem jak najwięcej, aby z głową swobodną do chaty pójść na święta. Spieszyłem się, rąbałem za porządkiem, jak się dało najprędzej kłodę za kłodą, basztę za basztą. Gruchotała jedna kłoda za drugą, jedna koło drugiej padała. Już wcale nie czyściłem gałęzi, nie robiłem porządku. To na potem. I splątało się to gałęziwo niesamowicie jakoś. Po robocie, przed wieczorem, co prędzej chcę do koliby wracać, zbieram się, a to „hodi“. Nie puszczają mnie. Nie mogę wybrnąć. Drapię się po jednej gałęzi, buchnę z powrotem na dół. Drapię się na drugą. A to złapały mnie gałęziska, zdzierają ze mnie serdak, drapią, ranią. Nie puszczają. Rozerwałem serdak, ledwie się wyplątałem. Próbuję tedy dołem podsunąć się. A tu obróci się jakaś gałąź, trzyma mnie, myślałem, że zadusi. Złapały mnie byrnie w kleszcze swoje. Tymczasem mrok, noc. Jak zwieje się wicher, jak zatańczy mi na głowie zawieja, a w pobliżu nie ma ani jednego drzewa gdzie by się schować. Sam przecież wyrąbałem wszystko. Świat się zaciemnił, śnieg sypnął jak z worka. I przysypał całe to gałęziwo piekielne i byrnie, a mnie na samym spodzie. A koło północy jak ci zacznie Bida wichrowa hulać nade mną. Nie żarty to, ani broń Boże nie byłem pijany, ani mi się nie przyśniło. Nad uchem świstała mi Bida, kąsała mnie w twarz, ażem piszczał z bólu. I rechotała zawzięcie: „ej-ha-ha-ha-hi-hi-hi-hi.“ Tak coraz zuchwalej szydzi ze mnie Bida i urąga mi głośno: „ty pysznosraka Andrijku, ty chełpisz się, żeś śmierć leśna? Hi-hi-hi-hi! Widzisz teraz, co to śmierć leśna?“ Nasypała mi strachu Bida, ażem stężał, ale nie zmogła mnie. No i niby to po dobremu chciała mnie złapać. Z daleka potem tak słodziutko zawodzi, kołysze mnie Bida: „Luli-luli — luli-luli — spać dziecino, spać —“
Byłem sam, ale nie sam. Słowa przemowne, słowa pierwowieczne miałem w głowie. A jakie? To już nie dla dzisiejszego gadania.. Niech Bida szydzi ze mnie, niech zawodzi słodko, nic nie dbam o to. Głośno modlę się i wyklinam głośno. A Bida jeszcze na inne sposoby się weźmie. Z daleka, z wierchu — przysiągłbym że prawda — słyszę głos matki: „Andrijku — Andrijjj...“ A ja swoje mówię i powtarzam słowa. Przystępu do mnie nie ma. Patrzę, a tu między gałęziami w śniegu coś szeleści. Ptak? — kania. Przebija się przez śnieg, ku mnie podleci, skrzydłem na mnie przyjaźnie machnie. Niech mnie Bóg skarze, jeśli to nieprawda. Oczy miała świecące, ostre trochę, ale mądre. Skrzeczy coś i nawet szepce bardzo cicho: „Andrijku! niech cię Bóg broni abyś nie zasnął. To sługi biesowe tak cię kuszą.“ — „A cóż zrobić, ptacho boża?“ — pytam. — „Ocknij się, do kupy się zbierz, gałęzi nazbieraj co suchszych, watrę zrób tam całkiem w jamie. Przesiedzimy przez noc.“ I tak zrobiłem. Przy watrze grzaliśmy się i ja i ptak. Co tam sobie mówiliśmy, to już mówiliśmy. A te sługi biesowe, większe i mniejsze czortyki nie miały do nas dostępu. Tam przebyliśmy tę noc ciężką. Nad ranem uspokoiła się zamieć. My z ptachą zagrzebani razem w śniegu. Próbuję tedy wybrnąć, wysilam się nad siły, tędy i owędy. Ani mowy! I jeszcze gorzej, dużo gorzej niż z wieczora. Chybabyś skrzydła miał. Myślę sobie: poszli ludziska na święta, nikogo w lesie już nie ma, oho! będę tu świętował na wieki. Już jasno było, biało, miękko, cichutko, a drzemka taka słodka oplata mnie. Niech! Co zadrzemię, ptacha dziobnie mnie leciutko i szepnie: „Broń cię Boże, nie śpij Andrijku!“ I tak kilka razy. Jakoś nagle w tej drzemocie coś słyszę gdzieś tam w dole, stukanie jakieś czy co? Nie. Przysłyszało mi się. I znowu stuka coś... Ale skąd? To wiatr o gałęzie stuka. Ale potem słyszę daleko w dole głos słabiutki: „Kiebyła koza...“ — Hospody! to Kamio o tej dziewczynie swojej po italiańsku śpiewa. Zacząłem wołać do niego i śpiewać, a on do mnie. Czekałem sporo czasu, zanim przyszedł. I piłę miał ze sobą i łopatę do śniegu. Pracujemy cały dzień. On poprzez gałęzie, poprzez gęstwiny miny swoje do mnie robi. I palcem mi grozi. Puka w czoło, niby: gdzie rozum? Przerąbaliśmy, przepiłowaliśmy splątane gałęzie i przekopaliśmy przejście. Ptacha czekała aż przybliżył się Kamio. Powiadam tedy do Kamia: „Ta ptacha boża i ty, Kamio, uratowaliście mnie“. „Jaka ptacha? — mówi — nie widzę żadnej ptachy.“ Gdy tylko to powiedział, kania wzbiła się w górę i uleciała. On nie widział, a ja widziałem. Uratował mnie Kamio. A jego — nie było komu ratować. Leśnych słów nie znał. Nawet tej kani nie zobaczył — —
Posiżinie przeciągnęło się do rana. Nad ranem Foka wraz z Matijem Zełenczukiem i Jurijkiem Fedczukowym poszli na przysiółek nad Bystrec. Tam, nad zakrętem Bystreca, na lewym wysokim brzegu, nie dochodząc do klauzy, w ustronnym miejscu pod stokiem stromym stała wówczas kapliczka, którą zbudował stary pan ze Stanisławowa, Wojciech Przybyłowski. Wokół kapliczki był cmentarzyk. Tam wykopali grób dla Kamia i przygotowali z Matijkiem i razem z Jurą trumnę smerekową. I tam na trzeci dzień pochowali Kamia. Teraz na miejscu kapliczki tylko żelazny rzeźbiony krzyż stoi, na miejscu dawnych grobów rosną stare lipy i brzozy. Na dole Bystrec szumi jak zawsze.
Po pogrzebie zwiała się burza śnieżna. Fala za falą, ławica za ławicą, jak szeregi biesowe sunęły zamiecie z Czarnohory. Ziarnistym ostrym śniegiem sypały w oczy. Pociemniał świat. Młode konie Foki bały się zawieruchy, zawracały i kręciły się często.
Wracając wstąpił Foka do Tanaseńka, odszukał go w pracowni stolarskiej. Stary gazda rozczochrany, zadymiony lecz zadowolony trzymał w ręku nową łopatę jaworową z rączką nadmiernie karbowaną wzorami. Cieszył się jak zwykle gościem, pokazywał naokoło nowe berbeniczki, talerze i stołki. W pracowni pachło kiedryną jak wonnym olejkiem. Tanasij witając się, pytał po swojemu cierpko i jakby z tryumfem:
— A co Lodowa-baba Eudokia? Zmroziła cię?
— Mnie nie, ale Kamia.
— Tego pajaca? Ech, gdzie takiemu po naszych puszczach łazić. Przemarzł, co?
— Na wieki przemarzł, Tanaseńku. Do przepaści strąciła go kłoda.
Tanasij spiorunował gościa wzrokiem przeznaczonym dla mordercy. Podniósł łopatę, jakby chciał nią ugodzić. Otworzył usta, opuścił łopatę na podłogę, złapał się za głowę, całym ciężarem ciała zwalił się na ławę. Zerwał się prędziutko, skoczył do komory. Wyszedł z jakąś jaskrawą chustką, ocierając łzy. Spłaszczonym wrzaskiem krzyczał z progu, wywracając brzydko twarz.
— Widzisz coście narobili? Wieszać was za to. Z czorta, z kurwy matki-czortowej butyn.
Załamał się nagle.
— Oj durny ja, durny, Czemuż od razu nie zatrzymałem go u siebie. Ej, Boże, Boże. A wszystko potrafił zrobić. Kochała go chudoba. Przepadło! Żebym choć na posiżinie był zdążył.
— Tanaseńku, was także szkoda, nie martwcie się tak! I czyż nie mówiliście, że to nie gazdowska detyna? I coś tam jeszcze o tym jedzeniu italiańskim...
Tanaseńko popatrzył spode łba. Rozgniewał się naprawdę.
— A cóż mi teraz moją durnotę wypominasz. Fe! Wiesz, kto gazda? Taki co życie daje i ludziom i chudobie. I trawom i pasznicy także. I — nie gniewaj się, Foko — taki co lasom też zostawia miejsce na świecie! Taki uznaje Boga. Oj, Kamio, synku, Hospody!
Gazda Urszega wciąż wstawał, wychodził, znów wracał. Nie zapraszał gościa do świetlicy. Przyniósł do majsterni tęgą berbeniczkę. Nie przebrany lecz tak jak był zadymiony, nieuczesany usiadł koło Foki.
— No, pijmy, Maksymiuku, proszę cię. Durny ten świat cały, a ja w nim najdurniejszy.
— Ależ Tanaseńku — opamiętywał Foka — taki gazda jak wy!
Tanaseńko krzyczał ochrypłym pękniętym głosem.
— Puste to gazdostwo całe! To niewola, to pęta! Na śmiecie cisnę to wszystko. Zostawię na czortową mać zatrajkotaną, jej urzędowo zapiszę. Niech Ona majątków używa. Kurwa czortowska, caryca tego świata! Taj tak z paliczką płajami, gościńcami gdzieś przed siebie... A trochę mi chudoby żal... Aby nie skrzywdził kto — Haj staro się dzieje na świecie, ciemno. Pijmy!
Całkowita swoboda, co ostała się na znikomym krajuszku świata, uroiła sobie, że nie ustąpi nikomu. A gdzie po prostu musiała ustąpić, tam zaraz odzyskiwała podwójnie, czasem wielokrotnie, w puszczach hen ku działom wód, na działach wód i dalej na wołoskim i węgierskim boku. Jest tam tej czerni, tej bezdny puszczowej, jak morza stężałego, jak wiatru zastygłego, któż wyczerpie?! Nie ustąpiła panom wielkim ani małym, ani komisjom królewskim, ani nalotom baszów, ani urzędom cesarskim ni srogim pacyfikacjom, ani księżom nawet. Nie chciała także ustąpić przed tą dobrowolną pańszczyzną, co głębiej znijacza, bo na zawsze zgina kark i krzywi plecy: przed pługiem i przed uprawą roli. Zrzekła się wszystkiego, czego nie zrobiła sama. „Niech nas mają naokoło za tępych i za dzikich, a my ich mamy za woły znijaczone“, tak hardzili się długo.
A przed głodem? Aha, hardzili się także, że nieraz już wywijali się niejednej ciasnej wiośnie, bo były sarny, jelenie, dziki, całe ich stada, bo były tu i tam zamki, dwory i miasteczka dla nalotów, bo były schowki i komory, kryjówki w lasach nietkniętych stopą ludzką.
Aż wreszcie dosięgła ich dola, co wyrosła z samej swobody, z jej nadziei. Nowe pokolenia. Coraz więcej dzieci, coraz więcej osiedli, to znaczy coraz więcej gęb. Rok 1864.
Wyglądali do nieba, choć nie wspominali, by kiedyś ktoś przekazał, że dla nich stamtąd spadła manna. Uciekać? Jest dokąd, ale kroków głodowych po dziesięć przypadło na ich jeden. I zaszeleściła nadzieja nie z nieba lecz z lasu.
Zaledwie zakończono pański butyn na Ruskim, nieoczekiwany mróz na same święto Piotra i Pawła ściął paszę, niezbyt jeszcze liczne pola uprawne na samej wierchowinie, a co najgorsze ściął cały urodzaj na przyległym kraju zwanym Podgórzem. I zaraz niektórzy gazdowie widząc co się święci, pognali woły na wołoski bok. Mieniali poniżej wartości za ziarno. Inni pędzili woły jeszcze dalej, aż za Dniestr, sprowadzali nie tylko ziarno lecz czasem nawet, i to z wielkim trudem, siano. Inni wypasali chudobę po lasach, na skrajach leśnych, tam gdzie pasza nie była zmrożona, karmili ją starym sianem dopóki się dało i czekali bezradnie.
Rolnictwa było bardzo niewiele. Gołębiowski w książce o Hucułach wydanej w Warszawie w roku 1830 stwierdza wprawdzie, że już wówczas siano owies, nawet kukurydzę, ale ma na myśli tylko okolice położone gdzieś koło miasteczka Kuty.
O rolnictwie w samym sercu Wierchowiny wiadomo tylko tyle, że już około roku 1840 Michał Fergil z buczackiego powiatu, z Podola, zakupił grunta w Żabim na Magórze i zaczął siać jęczmień i sadzić warzywa. Podobno byli tacy, co brali sobie z niego przykład. Przekazują nawet, że dziad Buliga, który wprowadził także takie nowości jak gonty, a nawet kołki żelazne zwane gwoździami, zbudował sobie ogromny i ciężki pług z bukowego drzewa, do którego zaprzęgał dla orania aż trzy pary wołów i zbierał żniwo niezłe. Sąsiedzi śmiali się z tego zaprzęgu, nie naśladowali go wcale. Co prawda na dworskich polach w Krzyworówni na lewym brzegu rzeki orano, siano i zbierano obficie, nie tylko pszenicę, nawet kukurydzę. Ale to pańskie wymysły, kto by je naśladował, na tego zwali się ta jakaś pańska dola, tak jakby jej duszę zapisał.
Dopiero gdy młody Foka sprowadził prawdziwy angielski pług do Jasienowa, gdy zaorał nad rzeką pod Kiczerą spore obszary i zasiał je na zimę, ludzie zaczęli się przyglądać co najmniej jednym okiem. Czy na pewno sczeznyki nie psują i nie łamią pługów, jak się to przydarzało tym, którzy dotąd brali się do pługa? Nadsłuchiwali jednym uchem, czy naprawdę ziemia święta nie buntuje się przeciw tym co ją krają?
Trzeba przyznać jednak, że po pańskim butynie ci, którzy nie przepili zarobków i nie zadłużyli się dodatkowo, byli górą. Wśród nich szczególnie Andrijko Płytka, przezwany Śmierć leśna, najwięcej ze wszystkich zakupił wysoko na Ruskim leśnego gruntu od pana, nie tylko dla siebie, także dla krewnych i dla sąsiadów ze wsi, to jest z Krzyworówni. Wypalali, karczowali pospiesznie, gorączkowo kopali bukowymi łopatami, zaopatrzonymi w blaszane „postoły“, zrobione przez wędrownych Cyganów. A chociaż pod samymi chmurami, Andrijko Płytka zachęcił swym przykładem, pokazując, że nawet w puszczach, gdzie nikomu nie śniło się żadne żniwo, leśna ziemia podatna i życzliwa, nie tylko dla ziemniaków, konopi i jarzyn, także dla zboża i dla owoców nawet całkiem wysoko, byleby w osłoniętych kątach.
Foka Szumejowy widząc, że domowe zapasy zboża kończą się, uwijał się przed zimą po Kutach i po Kołomyjach za zbożem. W ten sposób Szumejowe skarby, zakopane w kociołkach tu i tam, niektóre wcale dawne, tajemne czy watażkowskie wyczerpały się raz na zawsze.
Lecz przezornych było niewielu i gdy przyszedł tuhy rok i na dobre zaczął skręcać żołądki, nie tylko głodni jasienowcy, także mieszkańcy sąsiednich osiedli i wreszcie uciekinierzy aż z Podgórza, którzy szli przed siebie wraz z rodzinami, szukając gdzie by można zarobić i nakarmić się, skupili się wokół takich, co mieli dużo krów i jakie takie zapasy zboża. Pomagali w gospodarstwie albo nie, a tymczasem jak za dawnych czasów karmili się u Szumejów. Podobne gromadki zgłodniałe obsiadły dwory innych gazdów pępkowych. Także do dworu w Krzyworówni przywieziono sporo pszona z Tyśmieniczan i rozdawano każdemu kto się zgłosił. Ale tego było za mało, o wiele za mało i wówczas niejedna rodzina, nie po raz pierwszy zresztą, wpadła w szpony lichwiarzy zbożowych. Tym razem gorzej niż kiedy indziej, gdyż pod zastaw gruntu i chat. Pozostały w pamięci te groźne, jak je zwano, weksle gruntowe, zwłaszcza że sąd już blisko, już w Kosowie czyhał na takich dłużników, którzy wówczas kiedy zadłużali się, nie troszczyli się o to, jak oddadzą, a potem jeszcze mniej. Oto zjawiali się, kto wie skąd, ludkowie skromni, cisi ale rychli i usłużni, tacy co ofiarowywali pieniądze, góry pieniądza, albo lepiej jeszcze, dostawiali do chaty konno zboże i wódkę i kto czego zapragnął — pod zastaw chat i gruntów, których nikt nie ruszał na razie. Potrzeba było tylko jednej całkiem błahej fatygi, podpisać to, albo jeszcze mniej, postawić mały krzyżyk w obecności świadków, a potem złożyć to oświadczenie w sądzie. Brzmiało ono, że w razie niezwrócenia pieniędzy w takim i takim terminie, grunt i chata przechodzą na własność wierzyciela. I tyle. Wierzyciele jak sprawni myśliwcy czyhali na terminy, co gorsze (jak dotąd dokładnie przekazuje się) nieraz ukrywali się przed dłużnikami tuż przed samym terminem, słowem, byli nieosiągalni. Co prawda liczni dłużnicy nie bardzo troszczyli się o te terminy, a nawet cieszyli się chytrze, że wyciągnęli takie sumy za pomocą głupich krzyżyków. Nawet ci jednak, którzy chcąc dotrzymać słowa szukali wierzycieli, aby im oddać należytość z procentami lub choćby sam procent, pocieszali się, gdy ich nie mogli znaleźć, że to widocznie nie pilne, że mają czas. A gdy przyszedł termin, spadały na dłużników pioruny z jasnego nieba. Z jasnego, bo któż i skąd miał wiedzieć, że prócz narodzin ludzkich i prócz śmierci są terminy tak samo nieodwołalne.
W kraju zawzięcie pasterskim i do niedawna myśliwskim co przetrwał niejeden tuhy rok, a przecie nie zatracił czasu tak rozlewnego dla prac pasterskich i szczodrego dla zabaw i świąt, są swoiste stare przypowiastki o głodzie. Człowiek może się karmić i nasycić drobnostką, byle czym i to przez dłuższy czas, tylko nie podczas głodu. Bo gdy spadnie tuhy rok, głód co korzeni się w kiszkach, burzani się też w głowie i w sercu. To drugi głód, to gorączka głodu. Dlatego tak gorączkowo szukali lekarstwa. Tymczasem lekarstwo, które wynaleźli, było jeszcze gorsze niż choroba. —
Oto następnej jesieni, gdy głód przesilił się prawie, papierki gruntowe naprzód zaszeleściły, potem zaszumiały i niepozorni szarapatkowie, woźni sądowi ze złotymi bączkami na czapkach cesarskich, odbierali osłupiałym dłużnikom to, do czego dotąd prawa nie miał sam pan cesarz: grunta pradziadowskie. Czasem od razu wypędzali z chat, w każdym razie od razu wprowadzali wierzycieli w posiadanie. Odbywały się pamiętne przedstawienia, śmiesznie żałosne, rozdzierające serca, bo zabawne lecz czasem zgoła groźne. Wyrzucani prawnie dziedzice na kolanach błagali szarapatków. Kobiety zawodziły, przeklinając Bogu ducha winnych woźnych, dzieci wrzeszczały wtórując chórem. Czasami przepędzano ich kijami lub toporami, kiedy indziej przepędzano wprowadzonych już przez prawo wierzycieli, przysięgano im zemstę, nie brakło wypadków, że zemstę wykonano. Wierzyciele (niekoniecznie oddani miłości bliźniego i przeklinani za to jeszcze po pięćdziesięciu latach) usprawiedliwiali się, że bez weksli gruntowych musieliby się pożegnać na wieki wieczne ze swoimi pieniędzmi, a bez asysty czapek cesarskich przepędzono by ich szpetnie, co najmniej wyśmiano by gładko. Przypominali niedawny wypadek w Kosowie, kiedy podobni dłużnicy uspokajali nieco niecierpliwego wierzyciela, który zresztą nie zabezpieczył się wekslami gruntowymi, łagodnie, słodziutko: „Moszku lubyj, my tebe skoro zakutajem“. Zakutaty znaczy otulić, zaspokoić lecz także sprzątnąć. Dotrzymali przyrzeczenia, zabili go skrytobójczo.
Nikt nie zaprzeczy, że weksle gruntowe były chytrymi pułapkami na głodnych i przerażonych głodem i że w wyniku, mimo że zgodnie z literą prawa, niemało dłużników „zakutały“ na zawsze. Na razie żandarmi, nawet oddziały wojska, wreszcie raz i drugi szubienice ukoronowały pamiętny tuhy rok, chyba najzgubniejszy ze wszystkich. Rok poniżenia, bezradności dziecinnej i głupoty bezradnej. Zasiewała się nie ozimina lecz zemsta. Kiełkowała długo, dojrzewała powoli. Bo weksle gruntowe nie tylko majątki odebrały ludziom, także odwagę. Znijaczyły i upodliły.
Foka z niepewnym jeszcze, jakby kiełkującym zamiarem oglądał lasy rodowe nad Riabyńcem i nad Popadyńcem. Gdy schodził z Riabyńca na dół, odpoczął na granicy lasów. Słońce grzało silnie i Foka schronił się w łęku podwójnej chochłatej smereki, która w ten sposób wyrosła, że niegdyś dwa wygięte ku sobie drzewa najechały na siebie niby bodące się capy, a potem wiatr zbliżył je i zrosły się. Spoiły się małżeńskim węzłem na zawsze. Chochłatej smerece towarzyszył nie tak stary buk, który zasiał się w tym zacisznym a słonecznym miejscu.
W jesieni sporo czerwieni, czerwienią się i płoną buki, mienią się jagody jarzębiny i kaliny. Wtedy pojawia się u nas ptak z czerwonym brzuszkiem, gil, zwany słowikiem jesieni. Ukryty w wierzchołku podwójnej smereki czy może buka wyśpiewał Foce wyraźnie.
Nie skarby watażków, człowiecze,
Nie weksle wyleczą głód luty.
Zarada, twa głowa, twój butyn.
Foka porwał się: otworzyć na Riabyńcu wielki wyrąb, swój własny butyn, z własnymi ryzami, własnymi wodosporami, z własnymi spławami!
Przypatrzył się już uważnie butynom, a lasy, bo swoje, i wody, bo swoje, znał lepiej niż którykolwiek pan swoje. Pieniędzy nie miał, lecz powziął myśl całkiem nową współki butynowej. Chciał zacząć na własną rękę z pobratymcami wypróbowanymi a bez zaprzedania się komukolwiek.
Spoglądał w dół od podwójnego drzewa ku swoim lasom: ani jednej połoniny, ni łysiny, ni golizny. W dół i znów do góry falowały czarnoleśne wały, przeskakując jary, chłonąc przepaście i znów piętrząc się ku niebu. Czarność uderzała w oczy, szumiała, mruczała, szeptała: las-las-las...
Któż da radę, któż ośmieli się zacząć? A to pewne, że połonin, łąk sianokośnych, a tym mniej ogrodów ni łanów, nikt przenigdy nie odwojuje od tego lasu, bo gdzież taki oracz i siewca jak on sam. Nurtowało go na jawie i we śnie, ale nie pomyślał, by postanowić coś, tym mniej, by coś zacząć bez zgody ojca.
O ojcu Maksymie Szumeju wiadomo, że niewiele go widywano w Jasienowie na wsi, nawet w cerkwi rzadko, bo tylko w największe święta, tak jakby chował się przed ludźmi. W domu przebywał przeważnie sam w komorze, w najbardziej ukrytym zakątku zagrody, w środku zbiegających się ścian. Kto nie znał rozkładu zagrody, niełatwo by tam dotarł. Także na pastwiskach przebywał sam, bez pastuchów, bo chudoba chociaż liczna, bez trudu dawała się spędzać, zawracać, zwoływać. Na okrzyk gazdy przybiegała rychło, jak gdyby ją kto popędzał. Czasem nawet gnały za nim zwierzęta, przepędzając jedno drugie, jak gdyby w zazdrości. Widywano z daleka jak stary Maksym lekko biegł na dół, popielista pokrywa włosów wznosiła się w powiewie, a cała chudoba, krowy, konie, owce, kozy i psy doganiała go w wyścigu. O tym szeptano sobie we wsi, że ma do posług i do pomocy „takiego“, co zagania czy zachęca chudobę, gdy gazda da znak. Ale ksiądz proboszcz a z nim wszyscy duchowni drugiego stopnia, to jest diaki, pałamary, bracia kościelni i inni, którzy znali Maksyma, zaprzeczali temu gorliwie. Zaś księdzowa powołując się tajemniczo na męża, na całą wieś głosiła, że Maksym jest święty. Także Tanaseńko Urszega z Ilci, który przyjaźnił się z ojcem Maksyma watażkiem Szumejem i znał Maksyma od chłopca, dorzucał swoje szeptem, gdy miał komu.
— Mnie nikt nie odurzy, powiadając, że niesamowity, ale to pewne, że nic nie ciągnie z nieczystej siły ani z zaprzedania. Któż może wiedzieć? — Może watah doskonały? Ale mówić o tym nie wolno, bo przez to dola jego i jego rodu — Boże chroń.
Z tego Maksym miał czego chciał, że niewiele spotykał się z ludźmi, a gdy nawet ktoś doń przyszedł, nie rozgadał go. Choć spoglądał ufnie i cicho i sam był nieśmiały, sam innych onieśmielał. I rodzinę i służbę i Fokę także.
Foka miał mówić z ojcem o tak ważnej sprawie, chciał przeto mówić na osobności. Zanim wszedł do ojca, kręcił się ciemnymi gankami wokół komory, jakby układał, co i jak ma powiedzieć. Skrzesał ognia, nasłuchiwał, zapytał: „Można?“ „Ty synku? Wejdź“ — odpowiedział Maksym z komory. Komora była bez okien. Dwie grube świece woskowe w ciężkim świeczniku z drzewa gorzały na długim stole. Oświecały głowę Maksyma, okrytą gęstymi włosami co posiwiały stalowo, jak gdyby czapa popiołu. Reszta stołu była mroczna, lecz widać było różne rodzaje rewaszy, duże i małe, poczerniałe i jasne, pooddzielane starannie. Komora była chłodna, wszędzie było schludnie. Maksym palił fajkę z głowicą nie mniejszą jak garnuszek, ale nie tytoniem nabitą lecz arniką. Wstał, szczupły i wysoki, wyższy od Foki, schylając się ucałował syna w głowę, a Foka jego w rękę. Niezwłocznie Maksym wycierał i otrzepywał koszulę, pas i kieptar, jakby strzepywał pył. Mruknął:
— To dobrze, synku. — Foka ożywił się: — Czemuż dobrze?
— Że cię widzę jeszcze zdrowo — odparł Maksym.
Maksym usiadł, a Foka stał. Milczeli bez przerwy.
— No, trzeba już iść — orzekł Foka.
— Czekaj jeszcze, spieszno ci? — pytał Maksym.
— Macie mi coś powiedzieć? — pytał Foka.
— Nie, ja tylko tak, siadaj. — Foka czekał, Maksym milczał nadal. I Foka wreszcie wypalił.
— Butyn chcę urządzić na Riabyńcu, pozwalacie? — Maksym nie ruszał się i nie odpowiadał, a Foka tłumaczył.
— Pieniędzy nie mam, ale nie zaprzedam się, tylko z gazdami zrobię spółkę. Drzewo sprzedamy, a ziemia nasza po dawnemu. Teraz w świecie potrzebują drzewa, płacą dobrze. Potem już inni zrobią tak jak my.
Maksym jęknął cicho.
— Dla pieniędzy las wyniszczać?
— Las odrośnie — odparł Foka twardo. Znów zamilkli. Foka stał, ucałował ojca w rękę: No to już idę, pozwalacie?
Maksym mamrotał.
— Rób jak najlepiej, ale aby prawdy starej nie zaprzepaścić.
— Jakiej prawdy, strach wam, że łajdakiem się stanę za pieniądze?
Maksym biedził się.
— Nie, ale pieniądz — najmici z tego, przebrańcy. Butyn chudobę wypłoszy. Swobodę zatracić nietrudno —
— Swoboda kosztuje — przybił Foka.
Maksym wyrwał się pochopnie.
— A czyż może nie warto?
— Warto. Ale czym zapłacić?
Maksym poderwał się na ławie, oczy mu błyszczały, czapa popiołu podniosła się.
— Sto krów warto dać zaraz, tak jak Wasyluk niegdyś cesarzowi gołąbki diamentowe. Ja zaraz na to.
Foka przerwał, mówił pewnie.
— Ależ nie krowami płacić będziemy ani gołąbkami, tylko dziećmi i wnukami. Ich nędzą. — Foka usiadł.
Oczy Maksyma przygasły, pochylił głowę, jakby przed uderzeniem.
— Dziećmi płacić, ich nędzą? Komuż?
— Doli. Popatrzcie co się zbliża, nowe czasy, nowy świat.
Maksym wyprostował się.
— Wiosna dla świata? To nie tak źle.
Foka zgarbił się.
— Kto wie czy wiosna, może jesień. I jeśli nie zabezpieczymy się, to biada naszym dzieciom i wnukom — zmarnieją!
— No, mów dalej — wtrącił Maksym.
— Drogi pobudują — mówił Foka — chleba nawiozą, wódki też, wszystkiego pod nos: „na masz, żryj, żłop a płać!“ A czymże? Wekslami gruntowymi. I potem hajda z chaty i z gruntu. A potem? —
— Co potem? Broń Boże.
— Niech wnuki staną się zamiataczami, pomywaczami, wycieraczami, niech się tak znijaczą, a potem niech biegną do miasta po zarobki.
— To jakże?
— Jak złoto mamy drzewo w rękach, a tego im w miastach potrzeba. Sami do nas przybiegną, a potem świat otwarty. Uczmy się, pługa, roli, pisma, prawa.
Maksym dumał długo:
— To już połonin i lasów nie starczy, ani prawdy starej, aby uciec z chudobą od dróg i od mody nowej?
Foka tłumaczył cierpliwie.
— Ciągle uciekać nie można. My z krowami i owcami, a oni dopędzą i przepędzą kolejami żelaznymi i pieniędzmi, a biedą nas będą poganiać. Tu na miejscu trzeba siedzieć, nie dać się. Zabezpieczyć się, uczyć się...
Maksym odparł twardo.
— Uczyć się od kogo? Od pańszczyźnianych, od tych co wczoraj w pańszczyźnie byli po uszy? My gazdowie.
Foka mówił jak gdyby rozkazująco.
— Zakarbujcie na rewaszu: rok 1864, a potem patrzcie do rewasza: naprzód przed siebie. Tymczasem my gazdowie, a dalej co? Ludzi coraz więcej, mrowie całe, takie roje jak pcheł wygłodzonych w kolibie na jesieni. Wnuki, prawnuki, nędzą zapłacą za nasze gazdowanie, będą żebrakami.
— A cesarz, a księża nie pomogą?
— Jakżeż pomóc takiemu, co sam nie chce sobie pomóc, bo rady nie posłucha. — Maksym dumał, a Foka dodał po chwili.
— Miałem właśnie taki sen, żeśmy dla tuhego roku pobudowali dla ludzi domostwa wielkie, dwory, pałace takie jak w Stanisławowie. Ale nie dokończyliśmy, no i ludzie prędziutko rozciągnęli sobie z tego dworu to i owo każdy dla siebie, uciekali z tym co nachapali. A wciąż na nas psioczyli. Dług niewypłacony.
Maksym wyprostował się, uderzył dłonią w stół.
— Mądrze synku, z rewaszu widać — to dług. Mody nowej się strzeż, ale rób jak najlepiej, ja ci wierzę. Pieniędzy zostało maluczko już, ale bierz i to i rób.
Maksym wstał, wyprostował się jakby wyrósł. Oddzielał na stole jedne rewasze od drugich przejrzyście, tak że każdy był widzialny z osobna. Znów otrzepywał z siebie kurz, którego nie było, ujął miotłę z kąta, zamiatał proch, którego nie było. — Foka oglądał go uważnie, z podziwem.
Aby zrozumieć jak Foka porwał się na butyn, należy powiedzieć, że nasamprzód wyszukał sobie przyjaciół pewnych. Zawarł przede wszystkim, starodawnym zwyczajem, uroczyste pobratymstwo z młodym kiermanyczem, Piotrusiem Sawickim, bo ten najwięcej przypadł mu do serca ze wszystkich, których spotkał w butynie pańskim. Znali się z Jasienowa od dawna, ale przedtem spotykali się rzadko, bo Foka, dziecko gazdów pępkowych, od małego mieszkał na górze, każde lato przebywał na odległych połoninach, gdy Piotruś, kowalski syn i dziecko przybyszów, przez cały rok tkwił przy drodze kosowskiej, w jamie nad Waratynem, gdzie była kuźnia ojcowska.
Gdy Foka wracał konno z Riabyńca do domu, dopędził na drodze z Krzyworówni Sawickiego. Rozmawiali o zmianach ostatnich lat, o nowych kłopotach, także o wekslach gruntowych. I Sawicki, choć zazwyczaj nieśmiały, od razu powziął zaufanie do Foki. Powierzył mu coś, czego nauczył go ojciec z łacińskiej książki, że gdy w dawne, starożytne czasy, państwo raz było zagrożone przez napad, co więcej przez nawałę nieprzyjacielską, wieszczka poradziła, aby się obwarowali drewnianymi murami. W szczególnym zaufaniu do Foki dodał:
— To tak się czyta po łacinie: „Pythia respondit ut moenibus ligneis se munirent“. Odgadli, posłuchali, i wygrali.
— Drewnianymi murami? Odgadli? A cóż to miało znaczyć? — pytał Foka.
Sawicki ucieszył się.
— To znaczyło wtedy okręty, a u nas będzie znaczyć daraby. Lasów macie dość, rozumiecie co trzeba zrobić? Wyskoczyć praktycznie i sławnie.
— A któż pomoże w ryzach, w darabach? Italianów już nie ma. Chybaby sprowadzić ludzi z Ruspolany, z węgierskiego boku. Na to potrzeba dużo pieniędzy.
— Znam się na tym, pomogę wam do końca. — To były pamiętne dla obu słowa Sawickiego.
Foka olśniony pomysłem wyznał co gil mu wyśpiewał na górze, a także, że ojciec zgadza się. Słowo do słowa, postanowili. I niedługo potem zawarli pobratymstwo. Zaprosili drużbów z Bystreca i starym zwyczajem poszli z oboma drużbami, z Andrijkiem Płytką i z Petryciem Siopieniukiem do cerkwi, dla ślubu pobratymczego. Wybrali cerkiew w Krzyworówni, bo była mniej więcej w środku drogi, między Bystrecem a Jasienowską kiczerą, na której mieszkał Foka. A głównie dlatego, bo pociągał ich szczególnie tamtejszy proboszcz ksiądz Buraczyński. Po spowiedzi ślubowali sobie, według starodawnego obyczaju, że w razie potrzeby będą się dzielić tym, co mają, że nigdy jeden drugiego nie opuści, zwłaszcza w biedzie i w groźnej chwili, że aż do dnia małżeństwa, nigdy żaden nie zboczy do dziewczyny ani do żadnej kobiety i że żaden nie rozgada tego, co mu pobratym powierzył. Na tym miał stanąć butyn. Po ślubowaniu w cerkwi obchodzili raz jeszcze uroczyste pobratymstwo w zagrodzie Szumejowej. Widywali się odtąd często, rozstawali się na krótko.
Piotruś Sawicki, jakie osiem lat młodszy od Foki, nie urodził się w Jasienowie. Pochodził z rodziny, co niezbyt dawno tam osiadła. Ojciec jego był kowalem. Powiedzmy od razu, kowalem osobliwym. Choć nie Cygan, jak przeważnie ówcześni, wcale zresztą nieliczni kowale, po przybyciu z miasteczka, pierwszy osiadł nad Waratynem, opodal Żydowskiego Kamienia, tam gdzie droga wiodąca do Kosowa, wciskając się kręto między skały, od razu wznosi się stromo w górę. W tak ponurym uroczysku żaden pasterz by nie zamieszkał.
Łatwo powiedzieć: kowal. I cóż godnego uwagi w kowalu przydrożnym? Przede wszystkim w owe czasy kowal Sawicki był pierwszym dumnym pionierem cudownego żelaza w kraju drzewa. Był też pierwszym, w którego domu raz na tydzień pieczono na kwasie żytni chleb, mało znany w kraju mamałygi. Zamieszkał w pustkowiu przy drodze, gdzie w owe czasy nikt nie mieszkał. Przejezdni nie omijali kuźni, zawsze odpoczywali przed uciążliwym wjazdem na Bukowiec, a także po zjeździe. Czasami przywozili kowalowi jakieś drobne sprawunki z Kosowa. Nierzadko zatrzymywali się w tym celu jedynie, aby przypatrzeć się kuźni, jej cudownemu miechowi i samemu kowalowi.
Pan kowal Sawicki to wielka osoba — ale biedny. Nie dziwota, że Cygan biedny, woli być biedny, mieszkać byle jak, włóczyć się, niż mieszkać po ludzku i zająć się ludzką pracą. Tego co Cygan zrobi jutro albo za godzinę, nikt nie odgadnie. Cygan to nie żadna osoba, co prawda istota umiejętna, ale niesamowita. Czarny-czarniuśki do samego dna, niepewny, ukradnie od pobratyma jeszcze chętniej niż od rozpobratyma. Pozwoli dzieciom swym żebrać w biały dzień. A w górach żebraków nie ma, chyba ci honorni zawodowcy, „podorożni lude“, co raz na rok z dołów rzeszami schodzą się na chram górski, by pokazywać powykręcane członki i śpiewać przy lirach żałośnie, na to aby ludzie sobie popłakali. I za to łaskawie przyjmują datki od ludzi. Lecz wobec Cyganów nasi ludzie mają serca zatwardziałe. Nie dlatego, że Cyganie nie naszej wiary. Żydzi także innej wiary, nie chrzczeni a przecie mają duszę, nawet jakieś niebo swoje żydowskie też mają, ino że bez światła, bo tam wieczny szabas i nie ma komu zapalić. A Cygan wciąż szczerzy zęby, bez przerwy śmieje się z chrześcijanina — a sam bez pępka. Nie od matki Ewy pochodzi, chyba od diablicy. Któż odgadnie jakiej wiary? Nie całkiem pewne czy ma duszę, wszystkiego złego można się po nim spodziewać. Toteż ludzie twardzi i bez serca, gdy skrzywdzą kogoś, wykręcają się, że to Cygan.
Najdziwniejsze wydawało się przeto — o tym szeptano coś, potem zapomniano — że taki człowiek jak stary Sawicki, wcale nie Cygan, porzucił miasto i zamieszkał pod Bukowcem wśród skał. Pana kowala Sawickiego szanowano, bo kowal, a głównie, że chociaż biedny, przecie swobodny i honorny jak to Polak. Wiadomo, Polak, niekoniecznie miły, czasami pyszny, ba, i pyszałek, ale co Polak, to pan, pęknie z głodu, a nie skrzywi się. Pamiętano nade wszystko, że Sawicki niejednego wyciągnął z biedy podczas karkołomnego zjazdu z Bukowca, niejednego nocą ogrzał, nakarmił i napoił, a który był ciekawy, takiemu łopatą wkładał do głowy wiedzę kowalską, nigdy jej nie poskąpił. Gdy Sawicki trzymał rozpalone żelazo w szczypcach i uroczyście dzwoniąc młotem wyginał je jak świeży budz, a złotowłosy Piotruś, wystawiając język z wysiłku, rozdmuchiwał miech, przejezdni oglądali w milczeniu, spoglądali jeden na drugiego, podziwiali szeptem: „Hospody!“ Gdy przy ostrzeniu kos kowal rozpowiadał wspomnienie prawdziwe, że oto we wsi Weriniu nad Dniestrem jest stara kuźnia, gdzie ostrzą kosy kołem obracanym przez konie, przejezdni olśnieni tym jeszcze więcej niż tym, co widzieli, szeptali: „Hospody!“ Kowalowi Sawickiemu wierzono.
Gdy wieści o kowalu dotarły tu i tam, przychodzili stąd i stamtąd, nieraz aż znad Białej Rzeki, ze śródleśniego osiedla nad Hostowcem, czasem z jeszcze dalszej połoniny, tacy i owi nie tylko dla oglądania kuźni, także dla pytań: „Skąd bierze żelazo? Jak się robi, do czego jeszcze przydatne?“ Te pytania przypierały kowala do muru, szczególnie gdy słyszano lub widziano na własne oczy, że gnie w ogniu to co nieugięte, że rozciąga jak ciasto co stężałe na zawsze. Bo choć każdy miał topór i siekierę, i kosę, choć z rzadka i powoli zaczęły już docierać piły, przecie w użytku było więcej mosiądzu niż żelaza, a nieraz do żelaza miewano uprzedzenie. Kołki żelazne, po prostu gwoździe z trudem znajdowały uznanie, bo były nietrwałe w porównaniu z kołkami cisowymi.
Kowal odpowiadał jak mógł, skąpowato, koniec końców po kowalsku ważko i trwale. Trudniej było, gdy Tanaseńko Urszega, chociaż nie wieszczun ani nie molfar żaden, ale jak mówiono mędrzec górski, ponadto bogacz, przyjechał raz z Ilci na Jasienowo do Sawickiego, aby dniować u niego, to znaczy w odwiedziny na cały dzień, na to, by go poznać, poznać jego robotę i zaprzyjaźnić się:
— Panie kowalu dobrodzieju — pytał Tanaseńko na sam koniec — to jak podług was, żelazo od Boga czy od czorta.
Sawicki odpowiedział prosto:
— Czort sam nic nie stworzy, ale próbować lubi, może i psuć? A człowiek psuje na pewno i nie gorzej od czorta. Jeśli dla czegoś dobrego żelazo, to od Boga, a jeśli dla złego — ha — któż wie?
— No dobrze — pytał Tanaseńko — ale żelazo nie rośnie jak drzewo z ziemi świętej, słojów i serca nie ma.
— Kto wie czy nie rośnie, w ziemi może rośnie.
— Powiadacie przecież — upierał się Tanasij — że wytopić je trzeba, to widać, że bez człowieka nie będzie odlane ani twarde, ani szlachetne jak mówicie.
— Drzewa także nie bierzecie jak rośnie. Trzeba je zrębać, korować, ciąć i wyrobić. Bez człowieka skruszeje albo zgnije. Kłody surowej ani korzenia pod chatę nie podłożycie.
Tanaseńko pytał już z konia na odjezdnym:
— No to co takiego potrzebne, aby żelazo było dla dobrego?
— Sumienie i ręka — odparł kowal.
Tanasij zapamiętał.
Kowal był surowy, mówił niewiele, przecież niektóre choć bardzo nieliczne jego powiedzenia rozszerzyły się i przetrwały. „Sumienie i ręka“ — mawiał kowal tak surowo, że gdyby nie wiedziano, że to człowiek pomocny, to tylko zabierać się i zmykać czym prędzej. Słyszano także jak mówił do syna przy miechu: „Miech pełny dech, chłód główny grzech“, i jeszcze krócej: „Ostro, ostrzej, gorąco.“ Słyszano zresztą także takie powiedzenia, których nikt nie rozumiał, dlatego tylko panowie i księża je zapamiętali. Wiadomo było, że rodzinne godło Sawickich brzmiało: „Na zawołanie“. W tych kołach także zapamiętano maksymę kowala: „Crimen capitale equum mutilare.“[7]
I tyle pamięci wyraźnej uniósł wiatr i rozsiał po górach od przełęczy Bukowca ponad oba Czeremosze i pod szczyty, do rozsypanych staj pasterskich.
Dodatkowo szanowano kowala, bo posągową jego wyprostowaną postawę zdobiła jasna niegdyś, na stare lata stalowa broda, która spływała w strugach włosów wcale gęstych, a raczej w splotach oddzielonych dokładnie jak u świętego Eliasza, władcy klina gromowego. Trudno powiedzieć kto naśladował, dlaczego i jak. Czy malarze kosowscy, przedstawiający na jaworowych deszczułkach świętego Eliasza, po prostu odmalowali kowala, czy też on sam upodobnił się do brodatego władcy gromowego. Temu mogły sprzyjać dwa kamienie, dokładniej mówiąc dwa potężne głazy, między którymi osiadł kowal, i to obydwa żydowskie. Niedaleko kuźni leży dotąd wielki jak koliba leśna głaz zwany Kamieniem Żydowskim, dla każdego widzialny, a chociaż kryje dzieje niewidzialne, można by je w końcu wyśledzić i sprawdzić. Drugi kamień, ukryty wysoko nad skałami pod szczytem, nie jest widzialny z drogi, a dziejów jego chyba nikt nigdy nie wyśledzi. Tyle wiadomo, że biją weń pioruny bardzo łakomie i może dlatego nazwano go Krzesłem Eliaszowym. Przy tym Krześle działy się przed wielu laty sprawy, o których opowiemy później. Tam mianowicie pustelnik żydowski zwany Jekele, który szukał w górach nad Czeremoszem śladów mistrza Baal Szem Towa i księgi Bożej, ofiarował Eliaszowi syna pierworodnego, aby go przyjął na łono starej wiary i nowej chasydzkiej także. I kiedy Jekele stracił całą rodzinę, wszystkich prócz konia, wyjechał wózeczkiem przed siebie w świat drogą ku Bukowcowi, wzdychając do Boga i do Eliasza. Przyjęli i jego. Piorun uderzył w górny kamień, głaz stoczył się na drogę i nakrył Jekele wraz z wózeczkiem i koniem. Ten właśnie głaz zowie się Kamieniem Żydowskim. Choć Bóg i Eliasz wyzwolili niegdyś pustelnika, nie każdy człowiek chce być od razu wyzwolony i jaki taki przejezdny w czasie burzy uciekał od razu do kuźni i do domku kowala szukając schronienia. Wiedział to każdy, i kowal to wiedział, że pierwszym mieszkańcem jaru przed wielu laty był pustelnik Jekele. I teraz dola naznaczyła kowala na stróża tego miejsca i tych kamieni. A raczej na stróża podróżnych. Bo gdy pioruny zaczęły grać na górze, staczały się na dół mniejsze lub większe głazy. Przejazd był groźny i trudny.
Także głos Sawickiego należał do jaru nad Waratynem. Kowal mówił powoli, basem zgęszczonym, pełnym, rozedrganym. Niejednokrotnie jak to bywa i dzisiaj w jarze Waratynu, pobliskie skały odhukiwały głosom ludzkim. Bas kowala dudnił i szerzył się w pustkowiu nieoczekiwanie, a kogoś kto nic nie wiedział o Sawickim mógł przepełnić lękiem, który i tak wstawał z uroczyska ciasnego jaru, tak stosownego dla zasadzek i dawniej słynnego z zasadzek. Znajomych bas pocieszał, że kuźnia już blisko, że Sawicki czuwa.
Z tym wszystkim dzieje to dość dawne, chyba pradziadowie i dziadowie naszego pokolenia pamiętali je dokładniej. Możliwe, że w ostatnich czasach o Sawickim jeszcze mniej wiadomo u nas niż o świętym Eliaszu. Chociaż kuźnia stoi nadal, nie byłoby dziwne, gdyby ktoś stwierdził, że Sawickiego nigdy nie było w jarze nad Waratynem. I że to tylko jakaś gadka, odblask opowiadań o Krześle Eliaszowym, wcielona w ludzką postać.
Mówi się teraz zbyt chętnie: „mit“. Tym częściej im bardziej się jest ślepym i głuchym na mit, ba, im zuchwałej i niesmaczniej ktoś zaczyna sobie wyobrażać, że jakikolwiek mit można ściapać do woli i naprędce, w mniejszej lub większej miseczce, coś tak jak rabin Mojsie Kitower zrobił człowieka, ale bez mądrości i sumienia rabina. Ściapać a potem roztrąbić za pomocą większej lub mniejszej trąby, i nasypać piasku w oczy za pomocą mniejszego lub większego rozpylacza. A przecie kowal Sawicki to postać prawdziwa i przybliżają ją nam o wiele dokładniej wiadomości całkiem przekonywujące, że był biedny i jak był biedny i jakim cudem utrzymał się w górach. Nietrudno by to nawet było obliczyć co do grosza z ołówkiem w ręku, co przecie żadnemu mitowi nie przystoi. Pieniędzy było mało, za podkowy płacono kilka groszy, za obręcze do wozów nieco więcej, lecz wozów w górach było podówczas niewiele. Sawicki zaznałby niedostatku, może by musiał z rodziną uciekać z gór, by dalej szukać szczęścia na starość gdyby nie to, że szczęściem uważano go za instytucję. Pasterze górscy składali dowody uznania dla niej i czy to w zapłacie zamiast pieniędzy, czy z racji świąt i w końcu dla zaskarbienia względów przynosili, co mieli sami. Darowali masło, bryndzę baryłkami, wełnę, skóry, nawet sukno, kożuchy, cielęta, nieco rzadziej jęczmień, wszystko co podówczas miało cenę tak samo groszową jak robota kowala. Czasami któryś z panów, co zjeżdżali na krótko do Żabiego, Jasienowa i Krzyworówni, Skarbek, Chełmicki, Jabłonowski, Przybyłowski i Strasser, czasem któryś z księży górskich, dawał wszystko co z żelaza do roboty, zaczynając od podków i obręczy do osi, zamków, okuć, zawiasów i kluczy. Prawdę mówiąc, chcąc przyjść z pomocą, zamawiali nieco więcej roboty niż im było potrzeba. Lecz Sawicki, nieskłonny przyjmować ceny wygórowane, narzucone z łaski pańskiej, czy z księżowskiego miłosierdzia, sam ustanawiał ceny po sprawiedliwości. Bądź co bądź guldeny nie centy wpływały do kieszeni kowala, ale to było dość rzadko, w zimie prawie nigdy.
Jak rzekliśmy Sawicki stał się także instytucją ratowniczą co się zowie, dla wszystkich co wjeżdżali na Bukowiec, co ważniejsze dla tych co zjeżdżali z karkołomnych stromizn. Nie tylko dla naprawy woza, kół lub dyszli, także dla ludzi samych. Jedyne światło w jarze czuwało po nocach w domku Sawickiego i nigdy nie gasło. Nocą spoza zakrętów drogi nad Waratynem błyskało czasem przez mgły i deszcz, jak latarnia morska. Zimą nikt chyba nie przejeżdżał obok kuźni, aby nie wstąpić i nie zagrzać się. Czasem gdy Sawicki zasłyszał nocą dzwonek lub nawoływanie z góry, wychodził z pochodnią smolastą na zakręt, aby poświecić. Szczególnie zimą, by pomóc przedrzeć się przez zasypany śniegiem jar, zwłaszcza tam, gdzie sanie „bose“ czyli nie podkute, tak powszechne w naszym kraju mogły łatwo zsunąć się do jaru, do wody lub do jakiejś jamy zwodniczo przysypanej śniegiem, a potem wciągnąć także konie, i wypadek gotów. Kowal w zrozumieniu, że sanie podkute nie wszędzie mogą się przydać, zwłaszcza na puszystym śniegu, nie doradzał podkucia sani, zadowalniał się tym, że je ratował. Co najwyżej radził, by dla drogi dalszej nałożyć na przód sań „postoły“, to jest okucia żelazne, takie, które łatwo można zdjąć, gdy się znów wjedzie w nieutorowany puch śnieżny. Gdy zapowiedziano powrót czy zjazd nocą, kowal albo kowalowa czuwali. Kowalowa modliła się długo przed lampką oliwną, a kowal siedział przy stole i czytał, czasem gdy był zmęczony kładł się na łóżko w ubraniu. Latem podczas powodzi i burzy czuwali jeszcze bardziej niż zimą. O tym wszystkim dawniej nikt nie pomyślał — i któż miał myśleć, skoro nikt nie mieszkał w jarze — że przydałby się strażnik bezpieczeństwa przy karkołomnej drodze na skrętach tuż nad potokiem, i że przydałoby się nieustające światło. Ale skoro kowal zjawił się z własnej woli, wydawał się niezbędny.
Aby to głębiej ocenić, trzeba by powiedzieć coś niecoś o przybyszach, o tych wszystkich zajdach czy zawołokach, jak ich zwano to pobłażliwie, to pogardliwie, którzy szukali przytułku w górach. Od wieków bowiem góry nasze spełniały służbę brzegów morskich — a inne góry od tysiącleci — w tym, że przyjmowały i chroniły wyrzucone przez różne fale resztki, osady ludzkie, rozbitków i zbiegów, i zachowywały ich. Nie tylko skrytki leśne, wąwozy i wierchy przygarniały ich, także życie pasterskie niezmienne, najłatwiejsze a najtwardsze, przejściowo i rzadko życie myśliwskie. Za ten przytułek wymagały góry, i wymagało milcząco pasterskie łono, przystosowania ciała, stroju, codziennego życia: niech każdy przylgnie ściśle do ziemi! Twarde a łaskawe góry nie odbierały nikomu nadziei własności, ani obfitości pasterskiej, ale oprócz odległości nieprzystępnej, nikt tam nikomu niczego nie zabezpieczał, a przez długie wieki nie broniło nikogo żadne prawo papierowe ani żaden wymiar sprawiedliwości. Każdy musiał bronić sam siebie, co najwyżej chronił go stan faktyczny — do czasu. Musiał się przeto zupełnie zdać na Boga, na własną śmiałość, zawziętość i chytrość. Musiał się wyrzec wszystkiego prócz swobody, zagrożonej albo nie. Jeśli nie bardzo żywo wierzył w Boga, to przecie tam, na pustkowiu, w samotności, w ciemne noce musiał się zakłopotać. Nieodgadniony Bóg udowadniał się, raz gromami i powodzią, raz w słabości i w chorobie, która chwytała w szpony na odludziu, to znowu obfitością paszy, rozrodczością, mlekiem co lało się obficie, runem owiec, a najwymowniej tym, że dawał rozbitkowi wreszcie miejsce na świecie, którego nie znalazł w świecie ludzi. Za to wszystko wymagał cierpliwości, wytrwałości. Na dodatek darował przybyszowi poza wyznaniami, poza dogmatami to jedno codzienne westchnienie ludzkie: „Boże mój!“ Zbieg taki jeśli chciał, mógł utrzymywać swoją wiarę, tradycję, swe zabobony, swe marzenia nawet, takie jak te chmury, które wiatr przynosi z kotliny węgierskiej, albo ze wschodu od stepów Besarabii. Wsiąkają w jary, trzymają się długo w postaci poszarpanych szmat, skraplają się w wąwozach i znów parują, wstają. Nikt nie zniechęcał ani nie zachęcał przybysza. Wszystko zależało od jego przywiązań, od wytrwałości marzeń i kto wie, czasem może to i owo skropliło się w pieśń albo w obrzęd.
Chociaż z osadów tworzą się warstwy, przecież szczęściem czy nie, nieliczni tylko ludzie są rozbitkami. Bo wciąż rodzą się i kwitną cywilizacje szerokie, co usadawiają się nad wielkimi rzekami, na szerokich polach, wokół mórz, na tysiąclecia, a w śmiałych zamiarach na zawsze, coraz szersze, coraz powszechniejsze. Co prawda kłócą się w każdej z nich dwie zasady: jedna, by zachować zdobycze cenne, druga, by przynieść coś zupełnie nowego, niebywałego. Nie pomną, że to co zachowuje się, może skostnieć, a z drugiej strony, że to co nowe może podkopać to, co trwałe. A przecież lepiej jeszcze niż owe cywilizacje udowadniają niezniszczalność człowieczeństwa, szczególnie w obliczu katastrof największych, te pyły i okruchy człowiecze, co drgają i wiążą się w pustkowiach, w jarach, w połoninach. Klasztory i pustelnie, choćby najpotężniejsze, choćby opętane taką ucieczką od ginącego świata jak niegdyś w Tebaidzie, muszą zabrać ze sobą nakazy wyraźne, wskazówki surowo strzeżone w książkach. I to jest ich siłą. Są wierne, wdzięczne, zaprzysiężone na życie i na śmierć tym jednorazowym, jedynym objawieniom utrwalonym naprzód w księgach świętych, potem w niezbędnej organizacji kościoła i dogmatów i to nawet w Himalajach. Ale przeważnie nie podejmują takiego ryzyka, aby Bóg sam przemówił z chmur, z ognia, z drzew, z życzliwości ludzkiej, z okrucieństwa przyrody i aby objawił się albo nie. I za to tamtym, wykołysanym i chronionym przez tradycję i codzienny wysiłek bohaterom wiary, byle niedowiarek niemuzykalny, bez ucha dla związków ukrytych, tym mniej bez wdzięcznej chłonności dla szeptów, może zarzucić: „To co wyznajecie, na co powołujecie się, co daje wam siłę, nigdy by samo z siebie w was nie powstało, gdyby nie przeszłość, gdyby nie księgi, przed którymi padacie na twarz, bo tak was nauczono i z tym przyszliście tutaj do waszej pustelni.“
Lecz szepty puszczy i choroby, pokusy swobody szczególnie groźne, bo trudne do odparcia bez pomocy z zewnątrz, wystawiają na próbę najtwardszą. Mogą dać tę wiedzę: „Tak, nie inaczej, to człowieczeństwo. Powraca wczoraj, dziś i jutro.“
Góry i puszcze są cierpliwe. Wierchowina huculska najbardziej. I chyba gościnna? Dlaczegóż nie naśladować tej gościnności? Także słuchaczowi, który zapuścił się w nasze gąszcze, lub choćby potrudził się, by przekartkować nasze wspomnienia, dłużni jesteśmy gościnność, na to, by sobie i nam powierzył takie wyznanie: „A cóż bardziej udowadnia, że wiara, wiara w Boga szczególnie, rodzi się ze strachu i stanowi dorywczy, powiedzmy sobie, znachorski lek przeciw strachowi. Toteż gdy człowiek uwolni się od strachu, staje się ona niepotrzebna. Odłóżmy ją do przeszłości, a jeśli już chcemy koniecznie, do wspomnień dobrotliwie osłoniętych, bo niekoniecznie budujących.“
Ale czyż naprawdę to co towarzyszy nieustannie nam, wędrowcom, zbiegom i pasterzom należy nazwać wiarą? Nie, bo wiara oznacza zawziętość, szczególnie w obliczu ataku i wątpień, by trzymać się twierdzeń jasnych, wyraźnych, by powtarzać je sobie lub innym, czy ma się do nich przekonanie, czy nie. Ludzie w grozie i w ciemnościach nie tylko znajdują Boga, bo Go szukają, znajdują Go także, kiedy nie szukają, nawet kiedy zasłaniają przed Nim oczy rękami. Góry i puszcze nie trzymają nikogo. Niech kto chce i lubi inaczej, ucieka od lęku, od jego cienia nagłego, od cienia cienia, od samego strachu, aby broń Boże kiedyś się nie przestraszył, niech tak chowa dzieci, aby zapomniały o lęku. Niestety, osiągnie tylko to, że lęk będzie czyhał z każdej szpary ciemnej, z kąta mrocznego, z niedogaszonej zapałki, zewsząd gdzie nie dociera oślepiające światło. Nie pokazujcie nosa w puszczach, nie idźcie tam ani krokiem, dopóki tory, kolejki i asekuracje was nie zabezpieczą! Bo to, że Bóg nalatuje z ciemności, nie przeciw lękowi przemawia, lecz za lękiem. Lękajmy się nadal, ale tylko kto chce, pchajmy głowę w lęk, jak w owe czasy, kiedy pchaliśmy się nad przepaście w wicher, co nas przewracał, w noc pod kule, przez granice państw, pod zasieki, my sami bez broni, bez granatów, z patykiem suchym i z głową suchą, to może wyćwiczymy się w śmiałości.
Nie myślmy wszakże, że stary Sawicki od razu przylgnął do ziemi. Przeciwnie, może za to głównie go podziwiano, że w jarze nad Waratynem lepiej niż gdziekolwiek upierał się, że wcale nie jest rozbitkiem, tylko milczącym żołnierzem Sławy, „panem“ choć bez fortuny, wcale nie byle zawołoką, lecz niezbędnym kowalem i użytecznym strażnikiem jaru. Jak ślimaczą skorupą otoczył siebie swoim dawnym światłem. A do tego miał nad Waratynem swobody aż za wiele. Wątpić o Bogu wcale nie miał okazji, ani dowiadywać się o nim co kilka dni, jak pasterz otoczony groźbami. Co prawda, świat górski ukrył go od zalewu, ale Sawicki nie włączył się do społeczności pasterskiej. Za to lepiej niż gdzie indziej mógł powtórzyć doświadczenie Hioba, Hioba-człowieka i Hioba-narodu. Dalsze przystosowanie pozostawił synowi.
O Sawickich wiedzieli nieco więcej ci z braci szlachty, bogatsi czy biedni, którzy mieli uszy dla tego, w każdym razie nie chłopi i nie ludzie schłopiali, tym mniej nie pasterze i nie gazdowie górscy. Podobno miał kiedyś jakąś fortunę w zaborze rosyjskim, podobno utracił ją nie wiadomo jak. To pewne, że był w powstaniach i że koniec końców przybłąkał się na Pokucie i że tam przyżenił się w zaścianku Berezowie Dolnym. W owych czasach we wszystkich czterech Berezowach u podnóża Rokiety — i to na obie strony Rokiety aż po potok Prutec — co datowały się według dokumentów miejscowych, z nadania króla Władysława Jagiełły, zatwierdzone kilkakrotnie w ciągu wieków, sporo jeszcze było pretensji, także strojów osobliwych, dworków swego rodzaju, wreszcie resztki przywilejów szlacheckich, nieco żałosnych, takich jak ten, że szlachcice stali w pierwszych rzędach w kościele czy w cerkwi, ba, że nawet co starsi po dawnemu zasiadali w ławce kolatorskiej. Ale w Berezowach, skutkiem rozdrobnienia gruntu i braku klamki pańskiej, herbowna i harda szlachta z wojowników spadała nie tylko do poziomu, nawet poniżej poziomu życia podgórskiego, wcale niezamożnego chłopstwa. Już bowiem od połowy XIX wieku, rząd austriacki wcale umiejętnie forytował chłopów niedawno zwolnionych z pańszczyzny na podgórskich dobrach dawnych królewszczyzn przejętych przez Kamerę cesarską, nadzielając tak zwanych ludzi „kameralnych“ ziemią wcale dostatnio. W ten sposób rząd pomijał i zarazem degradował, jak się zdaje celowo, szlachtę zagrodową, resztki dawnej Rzeczypospolitej, te rezerwy wojaków, co od dawna rozsiadły się obficie na całym Podgórzu. Szlachcice berezowscy wobec zbiednienia i kurczenia się posiadłości, żenili się z konieczności na przekór dawnym zwyczajom z córkami zbogaconych „kameralnych“. Czasem szukali szczęścia w miastach w rzemiośle. To znów w powrocie na wieś, ale wcale nie do siebie na Berezowo, tylko tam skąd nęciła jakaś nadzieja zarobku. Nieraz krzątali się pilnie w dziedzinach nowych, zakładali warsztaty większe lub mniejsze, czasem nawet fabryki, to znów jakby w zaułki bez wyjścia zapychali się w zawody tak niepopłatne jak garncarstwo artystyczne, z którego ani wyżyć nie można było, ani wyrwać się.
Także Sawicki próbował niejednego. Ożenił się w Berezowie z panną Milewską, ale w Berezowie było coraz ciaśniej, przeto powędrował do miasta, potem od miasteczka do miasteczka, coraz głębiej w góry, a zatem do Jabłonowa, do Pistynia, do Kosowa i w końcu stamtąd aż za Bukowiec, gdzie jeszcze nie było kowala. Sama pilność niewiele tam pomagała. Było za to dużo, jak najwięcej swobody, nadmiar czasu do rozmyślań, jak to w górach.
Poważanie, rzec można prawie cześć dla kowala wzmagała się, wyraźnie wbrew temu, co można by przypuszczać. Oto nie był panem, jego życie codzienne było łatwo podpatrzeć, jego domek był dostępny, nawet przejrzysty. Niejeden przejezdny widział na własne oczy i słyszał jak Sawicki czytał na głos z bardzo grubej książki. Ilekroć go pytano o to co się dzieje w świecie, o wojny, o cesarzy, o konstytucję, Sawicki nie opowiadał, bądź nie odpowiadał wcale. Natomiast równie chętnie jak wiedzę o żelazie, rozpowszechniał to, o czym piszą książki, te najgrubsze.
Do kościoła łacińskiego w Kosowie było daleko. Droga nader uciążliwa, nawet do cerkwi jasienowskiej nie było blisko. Sawicki spędzał święta i niedziele w domu. Ubierał się w długą szarą świtkę, szamerowaną z węgierska i czytał bardzo donośnie. Głównymi słuchaczami byli żona i Piotruś, nieraz wszakże jakiś przejezdny podróżnik, chociaż w święta i w niedziele mało kto wówczas jeździł. Nieodstępnie towarzyszył słuchaczom stary, chudy, prawie wyłysiały pies, przezwany Cholernik.
Kowal czytywał przeważnie Biblię, a ze szczególnym zamiłowaniem księgę Hioba, którą żona, a za nią Piotruś nazywali „Dzieje świętego Hioba“. Piotruś nieraz później wspominał, że ojciec czytał głosem mocnym i pięknym. On sam tak by nie potrafił. Ilekroć czytał o Hiobie, przypominał i powtarzał, jakim to gospodarzem wielkim był święty Hiob: „Hiob stracił wszystko, i dzieci też, i dobrą sławę nawet, uważacie? Bo świat jest taki. A przecież nie zaniedbał niczego do końca. Cóż za kłopot — uważacie? Z tą jedną jedyną naszą miłą krówką. Takich miał Hiob tysiące, miał służbę, o służbę też się musiał kłopotać, dzień i noc się kłopotał. A tu uważacie? Buch piorun z jasnego nieba — wszystko stracone. Lamentował, jeszcze jak, chciałbym widzieć takiego, co by nie lamentował. Za to przyjaciele wrzepili mu nauczkę, a najbardziej przyjaciel srogi Eleazar.“ Kowal czytał: „Słuchajcie mych słów mężowie mądrzy, otwórzcie uszy, abyście mieli poznanie, bo ucho smakuje słowa, jak usta potrawy. Bo oto powiedział ten Hiob tak: jam jest sprawiedliwy, a Bóg wywrócił sąd nade mną. Czy też mam kłamliwie sam siebie osądzać, gdy strzała bolesna bije we mnie bezgrzesznego? Gdzież jest taki mąż jak Hiob, który do dna wypija pogardę ludzi niby wodę? Gdzież jest taki, który pośród tysiąca nieprawych idzie i przechadza się razem z mężami bezbożnymi?“
Kowal chrząkał znacząco, kowalowa wzdychała, zaraz potem wzdychał Piotruś i sam słyszał wyraźnie, że Cholernik także wzdychał. Kowal Sawicki podniósł głos, jego bas słychać było z dala na drodze i w skałach. Mówił powoli:
— No i przyjaciel Eleazar nie tak bardzo się rozczulił, takie jego kazanie.
Kowal czytał: „Daleki Bóg od nieprawości i aby popełniał dzieła niesprawiedliwe. Sprawia, że każdy znajdzie swoje szlaki. Zaiste, nie uczyni Pan spraw złośliwych. Wszechmocny nie wywróci sądu niczyjego. Potrzaska możnych bez liku, a na ich miejsce postawi innych, bo sprawili, że doszły doń jęki biedaków i że usłyszał lamenty obciążonych.“ Kowalowa znów wzdychała, Piotruś słuchał, czy potok Waratyn także wzdychał. Coś tam takiego było, że nawet wiatr wśród jarów wzdychał. Kowal chrząkał, poprawiał brodę, surowo spoglądał to na żonę, to na syna i mówił jeszcze: „A przecie rację posiadł przyjaciel srogi. Pamiętajcie, pani żono, i ty synku! I wy wszyscy inni! Pan Bóg sprawiedliwy, uważacie? Najmniejsza niesprawiedliwość nigdy-przenigdy nie najedzie na zacnego. A jeśli najedzie, uważacie? to on nie zacny, sam sobie nieprzyjaciel, a Bóg przyjaciel, zacnego nie opuści.“
Piotruś Sawicki o tym nie wątpił. Zapytał wszakże od razu:
— A któż winien? — zapytał i od razu głowę skurczył, jakby się miał zapaść w ziemię. Matka odpowiedziała pospiesznie:
— Szatan, syneczku, niech nas Duch Święty od niego chroni.
Była to ulga dla chłopca, lecz ojciec kiwał głową przecząco. Podniósł głos:
— Zamiast winy szukać, ty człowiecze, zrób co najlepsze!
I o tym Piotruś nie wątpił.
Czarne są głębie lasów na Riabyńcu, bez ruchu, bez zwierzyny i bezludne. Żyją w nich tylko duchy siwosine, blaski z mchów, porostów, wszelakich cieni i świateł tańczących, co buszują tym skrzętniej, im głębsza czerń leśna. Na noc kładą się na sen w czerń, wstają o świcie. Tym syciej zapaszne te lasy, tym gęściej rosiste, im odludniejsze. A przecie wieje przez nie sława. Choć zapomniana już prawie przez ludzi, choć smętna dla lasów samych, bo nie odzyskały swej czerni ani duchów niebieskawych. Sława młodego Sawickiego. Pieśni o Piotrusiu czy Petryku Sawickim mało kto pamięta. Zapisano je zbyt późno, zaledwie jedną, dwie i to o jego końcu, nie o początku. A bez niego Foka nie odważyłby się na wyrąb, nie dokończyłby butynu. Może by wreszcie spadł na te lasy jakiś butyn inny, rabunkowy, najeźdźczy, wyczerpujący je jak kopalnię, ale nie Fokowy. Zazwyczaj zaczyna się wyrąb z pieniędzmi dla jeszcze większych pieniędzy. Dla udatnego potrzaskania lasów wystarczyłyby przede wszystkim narzędzia jak najlepsze, i jak najwięcej narzędzi, a rębacze byle skąd, byleby dobrze płatni, bądź też tacy, dla których biedy każda zapłata dobra, każdy pieniądz wielki. Nawet dla spuszczenia kłód, dla zbudowania ryz, dla zatamowania wód i zabezpieczenia ich, dla całego spławu, można było w końcu znaleźć specjalistów, tym kosztowniejszych, im bardziej z daleka, albo tym bidniejszych — jak niegdyś owi Italiany — bo w swoich dalekich krajach, nie znaleźli chleba. Ale dla tych dwóch młodych, którzy chcieli wyskoczyć z zastoju i z bezruchu, butyn był wiosną i sławą. Młody Sawicki nie musiał pozostać w górach, mógł znaleźć zarobek bez trudu, bo znał swe majsterstwo, a Foka syn zamożnego gazdy i pasterza nie miał potrzeby oglądać się za zarobkiem, chyba dla sławy, dla nowości, w najgorszym razie dla mody. Dla sławy podkłada się zazwyczaj głowę, lecz oni dawali jeszcze w zastaw cześć, bo zaczęli gołymi rękami, bez pieniędzy. Nie najęli do roboty biedaków, bo wśród pierwszych rębaczy zaledwie jeden był biedny, tylko zachęcili junaków ochoczych. Śmiać się z tego można, bo cóż to za sława dla świata, że dostarczono bogatym drzewiarzom towaru najcenniejszego lub też że banki, trusty drzewne czy też tylko pośrednicy i spekulanci zarobili naraz więcej niż gdzie indziej. Ale sława w każdym kraju inna. Drzewo dla targów i dla rynków, sława nie dla rynku. By sławę zrozumieć, należy znać jej glebę, jej powietrze. Dlatego opowieść o butynie zaczniemy od dzieciństwa młodego Sawickiego.
Sawiccy mieli niegdyś więcej dzieci, przy życiu pozostał tylko Piotruś, najmłodsze dziecko późno urodzone. Hodowali go troskliwie, trzęśli się nad nim, rozpuszczali bez miary. Po przybyciu na Jasienowo zaznał swobody górskiej bez granic, takiej co rozbujania i uwodzi, przybyszów o wiele groźniej niż tubylców pasterzy. Bo wiadomo, że niejeden synek zajdów, nie tylko panicz possesjonatus, co osiedlił się w górach i zdziczał dla swego widzimisię, także biedak, syn urzędnika, nawet strażnik lub „finans“ cesarski, z tych co umyślnie byli posłani przez władze dla pacyfikacji i wdrożenia gór w ramy państwowe, nie posiadając stateczności pasterskiej, podpatrzonej u krów, stawał się buntownikiem, nawet rozbójnikiem, gorszym od miejscowych. Jak ów „panicz“ Tosio Pankiewicz z Riczki Diduszkowej, zwany Rewizorczukiem, bo był synem rewizora finansów, uwieczniony przez Korzeniowskiego w „Karpackich góralach“. Jednak swoboda bywała także czasem jeszcze probierczym kamieniem natury czy tradycji tak złotej, że żadna pokusa jej nie uwiodła.
Gdyby młody Sawicki chciał i umiał opowiedzieć swe dzieje, powiedziałby: „Na początku był bas“.
Bas ojcowski był pierwszym wspomnieniem i tłem. Na tle tym otrzymał pierwsze nauki, a były to liczne pieśni polskie, których uczyła go matka. Śpiewała z nim razem, zaledwie chodził, już podśpiewywał całymi dniami. Także ojciec nieco później i rzadziej uczył go pieśni. Możliwe, że Piotruś nie bardzo to lubił, bo były to takie pieśni, przy których ojciec upominał: „Baczność“. I chłopiec skoro zasłyszał te pieśni, prostował się jak żołnierz, ale tracił ochotę do śpiewania, chociaż tego nie pokazywał. Instrumentów muzycznych nie mieli, przeto Piotruś rychło nauczył się świstać szczególnie melodyjnie. Na butynie znany był z tego, że wyświstywał długie melodie słuchane chętnie przez butynarów. Dopiero po latach kupił sobie cymbały.
Od małego kręcił się koło kuźni ojcowskiej z własnej chęci. Gasił i przygotowywał węgle bukowe lub operował miechem kowalskim. Lecz kuźnia nie zawsze miała dużo roboty, przeto Piotruś robił co chciał. Przesiadywał opodal na skałach, chwytał rękami pstrągi w Waratynie, z powodzeniem pasał gęsi, zaganiał je z Waratynu do komórki, albo na stokach wzdłuż drogi, a czasem jeszcze wyżej wypasał krowę, zwaną Pani Dziedziczka, wykochaną z podarowanego cielęcia, którą matka rozpieściła nie mniej niż samego Piotrusia. Prawdę mówiąc nieraz gnał bezradnie za nią, a gdy z czasem przywiązywano ją za rogi aby nie uciekała zbyt daleko, Piotruś okręcał linę wokół ręki. Niestety „Pani Dziedziczka“ wlokła go po zaroślach i po skałach tak, że z trudem nadążał, a nieraz podrapał się dotkliwie. Czasem zaplątał się w wysokich trawach i upadł, a krowa pognała dalej swoimi tropami i doganiaj ją. Piotruś nieraz popłakał się przez „Panią Dziedziczkę“, może nawet dla ulgi byłby ją przeklinał, ale ojciec surowo zabronił przeklinania. Latem bywało najswobodniej, biegał pół godziny drogi do Czeremoszu, przepływał na drugi brzeg pod stary las, tam gdzie woda zielona i cicha. Godzinami pływał tak i nurkował w rzece, szukając ryb pod kamieniami. Właściwie nikt go nie uczył pływać, chyba że widział, jak inni chłopcy, co przychodzili z dołu od strony cerkwi, pływali na tej samej głębi. Nikt go też nie uczył łowić ryby, chyba ptaszek białobrzuszek, tak upodobniony do wody, bo czarny jak głębie, a spryskany białością jak spienione fale. Białobrzuszek czyhał na brzegu lub na kamieniach i nurkował, a Piotruś za nim. Stał się dzieckiem wodnym. Jedynym jego towarzyszem był stary pies Cholernik. Oprócz dworu jasienowskiego niezamieszkałego przez większą część roku, nad potokiem ani nad Czeremoszem chat ani domów wówczas nie było.
Resztę wychowania wypełnili rodzice jak umieli. Matka nauczyła go obchodzić i doić krowę i wszczepiła weń niemały zapas modlitw, kościelnych pieśni i kolęd. Ojciec, choć przede wszystkim chciał z niego zrobić rzetelnego rzemieślnika, starał się jednak rozszerzyć ciasny horyzont Waratynu, co było trudnością nielada. Czytał, czytał. Czytywał mu na głos wszystkie książki jakie posiadał. Nie opuścił trudnych i wcale nudnych mądrości, tłumacząc mu jak najdostępniej. Nauczył go czytać na Biblii. Ucząc go pisma, sam strugał umiejętnie gęsie pióra i przykładał syna usilnie do tej podstawy ładnego pisma jaką jest delikatne struganie piór. „Kulawym pismem jak kulawym koniem daleko nie zajedziesz“, „Gęsie piórko to nie gęsia łaba, uważasz?“ Potem nauczał: „Currente calamo“[8], a także pobłażliwie: „Lapsus calami“.[9] Piotruś pisał czyściutko, akuratnie, wyraźnie. Po ukończeniu lat dziesięciu matka podarowała mu stary modlitewnik, na którego wstępnych stronicach zapisywano daty urodzin i śmierci członków rodziny Milewskich z Berezowa Dolnego. Od ojca otrzymał ciężki, gruby jak księga stary zeszyt z szarymi kartkami kratkowanymi drobniutko. Była to jakaś księga handlowa mało zapisana rachunkami. Ojciec przeznaczył ją od dawna dla chłopca. Na pierwszej stronie były napisy: „Omnia cum Deo“[10], a także: „Fluctuat nec mergitur“[11]. Miał to być zeszyt dla preparacji łacińskich, chyba na całe życie, bo jako szczyt wszystkiego kowal uczył syna łaciny, więcej jeszcze niż Biblii. Wymagał odeń ściśle przede wszystkim jak największej zwrotności w deklinacjach i koniugacjach. Szare strony zapełniły się setkami słówek we wszystkich formach, doszli w końcu do lektury Corneliusa Neposa: „De viris illustribus“[12]. To był sam czubek, więcej książek łacińskich nie było, poza Neposa nigdy nie wyszli. Nieraz gdy ojciec odpoczywał, matka wypytywała Piotrusia o słówka, reguły i wyjątki i koniugacje rozsiane na szarych kartkach. W rezultacie Piotruś oprócz ministrantury najlepiej umiał na pamięć Neposa, na wyrywki także. Dawniej zresztą już, stosownie do różnych okazyj, ojciec wdrażał go w łacinę. Piotruś od małego biegał wiele, prawie nie chodził, tylko biegał, przeto ojciec, ilekroć malec rozbił sobie nos, pouczał: „Cave ne cadas“[13] a także: „Ab uno disce omnia“[14], co miało znaczyć: „Z jednego siniaka ucz się, aby nie było innych“. Także kiedy, jak mniemał, wskazywał na coś istotnego, pouczał: „Hic jacet lepus“[15], to znów w kuźni dla dokładnej aplikacji: „Nec sutor supra crepidam“[16]. Ale zaraz, dla uzupełnienia, aby nie zaniedbać szerszego horyzontu, uczył jakiegoś osobliwego przysłowia: „Nemo faber nisi supra fabricam“[17]. Piotruś nie tylko słuchał uważnie, ale zobowiązany był także powtarzać i pamiętać wszystkie powiedzenia. Po latach jeszcze powtarzał księdzu Buraczyńskiemu te swoje łacińskie wiadomości.
Nie brakło urozmaiceń i nawet dowcipów łacińskich, wyjątków uczył się Piotruś wierszami: „Mons, dens, pons, rudens, fons, occidens et oriens sol.“ Albo też: „Fer, papaver, ver, cadaver“. I wreszcie gdy uczeń znał już jako tako deklinacje, przynależność zaimków i koniugacje, nauczyciel postawił mu taką pułapkę: „Mea mater, mea pater filium tuum lupus est“[18]. Piotruś dał się złapać, ale cóż to było za odkrycie! Wybiegł niezwłocznie na gościniec, by pochwalić się przed kimś lub zastawić komuś tę samą pułapkę: „Mea mater, mea pater — “ Ale komu? Droga z Bukowca była pusta. Gdyby nawet spotkał przypadkowo kogoś przejezdnego, nikt nie zrozumiałby o co chodzi.
Nie mniejsze wrażenie zrobiła na nim jedyna wiadomość z greki, której nauczył go ojciec: „ICHTHYS“[19] wraz z wyjaśnieniem, że był to skrót i znak tajemny pierwszych chrześcijan. ICHTHYS! — zawołał Piotruś. Nie wytrzymał, pobiegł w dół ku Czeremoszowi do swoich ryb. Rysował ryby na piasku i pisał: ICHTHYS. Czaił się nad zatoczką i szeptał rybom: ichthys... Ale jak mówią ryby? Ryby są nieme, powiada mama. Ależ skąd?! Czyż sam nie słyszał jak jakiś pstrąg złapany, może przez szczupaka, wydał z wody pisk przeraźliwy. Krzyczą przecie, to pewne, ale któż ich słucha? Wyciągnął ręką z wody szczególnie dorodnego pstrąga i rzucił go na piasek. Pstrąg ciskał się straszliwie, a potem oczy mu wylazły. Wytchnął coś: ichthys...? Potem zgasł i stężał. Piotruś oniemiał sam jak ryba. Tak, one mówią...? Strącił ochotę łowić ryby. ICHTHYS —
Nie zawsze lekcje z ojcem odbywały się w domu przy stole. Bardzo często repetycje przerabiano w kuźni. Piotruś czekał przy miechu, a ojciec niósł sztabę ku węglom. Mruknął: „Pociśnij“. Dodał głośniej: „Ostro!“ I wreszcie: „Gorąco.“ Węgle rozpalały się, trzymane obcęgami żelazo rozżarzało się, kowal niósł je na kowadło, dzwonił młotem i giął. Piotruś czekał nadal przy miechu, a ojciec od kowadła zapytał znienacka. „Quid erat in Miltiade“.[20] Piotruś odpowiadał od miecha: „Cum summa humanitas, tum mira comitas“[21]. — Znów pytał kowal: „Quis intelligit consilium Pythiae?“ „Themistocles solum.“[22]
Kowal kończył swą sztabę:
— Podaj wiadro z wodą.
Piotruś pospiesznie spełniał rozkaz, żelazo syczało w wodzie, ojciec odpoczywał i znów pytał: „Quid jussit Thrasybulus?“[23] Odpowiedź brzmiała według Neposa: „Neminem jacentem veste spoliari.“[24]
— Zanieś obręcz do kąta — rozkazał ojciec. —
Piotruś dźwigał żelazo, później od kowadła do kąta dolatywało nowe pytanie: „Quid jurare jussit Hannibali.“ „Jurare jussit nunquam se in amicitia cum Romanis fore.“[25]
Ludzie górscy przywykli już dawno do kuźni, do lampy nocami, a do basu w jarze więcej niż do Waratynu i inaczej, bo Waratyn szumiał wciąż odmiennie, a bas był niezmienny. Wtem ni stąd ni zowąd przyszła taka chwila — a było to zimą w początku 1863 roku — że pan kowal znikł i kuźnia zamilkła. Przecie opieka nad drogą trwała, światło świeciło się po nocach. Po jednym i drugim zapytaniu o pana kowala przestano pytać. Pewnie coś tam szeptano, ale pasterze i kłusownicy ukrywają skrzętnie swe szepty, bo nauczyli się, że niejedna głośna bieda lub zwada wystrzeliła z wygadanego szeptu. I jeśli coś głupiego w szeptach, to niechaj całkiem zacichnie, a jeśli coś mądrego, to i tak pozostanie mądre. Pani Sawicka dała raz i drugi na mszę, przekazała nawet raz prośbę o mszę do kościoła łacińskiego w Pistyniu, aż za Kosowem. Po jakich ośmiu miesiącach, przy końcu lata nocą wrócił kowal jakimiś ścieżkami i skrótami przez Bukowiec. Broda skróciła się przeraźliwie jakby była wyskubana. Może odrastała nierówno po ogoleniu? — Znów kuźnia była czynna. Piotruś słyszał to i owo, co rodzice mówili między sobą, ale nie śmiał dopytywać, bo ojciec jeszcze mniej mówił, nie śmiał się wcale, zresztą polegiwał często na łóżku, choć nie skarżył się na nic.
W owym czasie młody dziedzic z Krzyworówni, który po upadku niedawnego powstania coraz częściej tam przyjeżdżał, odwiedził kilka razy Sawickiego. Usiłował go nawet rozgadać co do sprawy, o której więcej szeptano niż mówiono. Zapytał go raz prosto z mostu.
— Panie majstrze, czy pan czasem myśli o tym — co to Polska? Co z nią będzie?
Sawicki przyglądał się badawczo młodemu panu, poprawił brodę, wskazał palcem na pierś, zacytował surowo:
— Iam illis temporibus fortius boni pro libertate loquebantur guam pugnabant.[26]
Dziedzic więcej nie pytał.
W czasie nieobecności kowala, syn podrósł nagle. Przyglądali się sobie nawzajem. Piotruś przypatrywał się ojcu baczniej, chodził za nim, jak gdyby czuwał niepostrzeżenie. Także ojciec przypatrywał się na nowo synowi, który z wyrostka zmienił się w młodzieńca. Przy odpoczynku rzekł mu raz od kowadła w kierunku miecha:
— Ty mi teraz przypominasz jednego.
— Z rodziny? — pytał Piotruś nieśmiało, jak zwykle.
— Nie, nie z rodziny.
Piotruś nie dopytywał, a ojciec przyglądał mu się i mówił dalej.
— Takiego co nie żył długo, a najlepszy — Ci co zginęli, najszczęśliwsi. Pociśnij ostro, gorąco.
Kładł sztabę na węgle, spoglądał na syna jakby spode łba. — Tyś nie kowal —
Syn popatrzył z lękiem, jakby to był wyrzut, a tymczasem kowal zaniósł żelazo na kowadło i dzwonił. Wyjaśniał od kowadła:
— Jak majster, to ma być dobry, to honor, ale sławę zaprzedać? — nie — to najgorsze.
— A jak? — zapytał cicho Piotruś.
— Sława — odparł ojciec.
Piotruś odważył się na pytanie najśmielsze:
— A teraz co?
— Co teraz, gdzie?
— Z tego co było tam, teraz? To sława?
Kowal nasurowił się:
— Przypomnij sobie Neposa o Focionie: Hujus rei militaris memoria est nulla, fama tamen autem magna.[27]
Kowal zmęczył się, odpoczywał, mówił nieco niezrozumiale:
— Wiesz, to jest tak: ci co nie żyją za śladem synów lecą, wieją jak orlica węszy z daleka te swoje małe, gdy już wylecą, po skałach, po jamach.
— Czemu?
— Doglądają, czuwają, gdzie spojrzysz ty nie widzisz, a oni koło ciebie. Ha, aby tylko wiedzieli gdzie jesteś —
— Nie wiedzą?
— Szukają szlakiem znanym, a gdzieś w obczyźnie — ślad — —
— Przepada czy co?
— No nic, pociśnij miech ostro, ostrzej —
Znów rozżarzał sztabę, potem dzwonił nieco raźniej, a Piotruś pytał nieco śmielej:
— To co? Nie ruszać się z miejsca?
Kowal dzwonił dalej, kazał czekać na odpowiedź, potem wystękał znów jakoś niewyraźnie:
— Według doli, według sławy. Cóż z tego, gdy na tym samym miejscu, a znajdą cię gnuśnym, zmartwionym jakimś. — Ojciec wrócił z żelazem ku miechowi. — No pociśnij. — Kowal znów wrócił do kowadła, znów dzwonił, kończył tak:
— Kto wie, może tak lepiej, przed siebie, przed siebie — włożył rozżarzone żelazo do wody. Żelazo syczało, a kowal mówił nieco głośniej: — Sława! niech cię szukają, przynajmniej mają co znaleźć.
Piotruś niepotrzebnie pocisnął miech, węgle rozgorzały gwałtownie, a ojciec zatrzymał go ruchem ręki. Spoglądał karcąco:
— Nie trzeba tak ot, tyś nie dziewczyna. Rozstać się muszę, a tęsknić także. No, zanieś to do kąta, ciężkie jakieś.
Piotruś sięgnął po sztabę bezwolnie, odwrócony plecami pytał z kąta:
— I jak?
— Co jak? Połóż ją sztorcem, niech będzie.
Piotruś wrócił do miecha, kowal przyglądał mu się znów.
— Ty pytasz jak? Czemuż by nie? Spotkają się w końcu, ale tak długo muszą szukać jak przedtem.
— Przedtem? Kiedy?
— Przed narodzeniem, zasłużyć trzeba, sława —
— Nie blisko krążą?
— Krążą, krążą, a jeśli nie czujesz, to źle z tobą.
Piotruś zaczął krążyć między miechem a kątem tam i z powrotem bez celu, coraz prędzej.
— Przynieś mi wody świeżej do picia, bo gorąco — rzekł ojciec.
Już od lat, kiedy przeniósł się w góry, kowal Sawicki wiedział, że tutaj zakończy życie, teraz tym bardziej wiedział od kiedy wrócił. Praca go męczyła, nogi ciążyły jakoś, słabnął z dnia na dzień. Po tym wszystkim jeszcze korowody ze zdrowiem? Tego jeszcze potrzeba? Najlepiej by położyć się gdzieś od razu. Cmentarz był daleko, na dole aż przy cerkwi, ziemia w jarze kamienna. Najgorsze, że taki ciasny ten jar. Tamte Duchy, chociażby szukały po świecie, choćby wiały, nypały, wąchały — nie wcisną się. Nawet wiatr nie może się tu wcisnąć. Może lepiej? Po cóż by go mieli odszukać takiego marnego. Ostatecznie, ten kraj górski, ani ten jar, nic mu złego nie zrobił. Przeciwnie. Ale ciemno, ciasno, trudno złapać oddech.
Toteż gdy przyszła wiosna, Sawickiego wyganiało z domu. Z jaru najbardziej. Wychodził co wieczora sam na przechadzkę, w górę ku Bukowcowi, tam gdzie szerzej i przestronniej. Jednej nocy potok ryczał jak zły zwierz, zniecierpliwiony: nie dość mu tego wszystkiego, ciągle jeszcze pędzi na dół, pędzi? — Po kilku dniach, gdy wody opadły, potok jęczał po nocach:
— Oj, cóż mu się stało? — A w kilka dni później Waratyn wzdychał tylko bez jednego jęku, słaby, wyczerpany. Sawicki słuchał jakby wciągał w siebie ciągle nowe głosy potoku obcego, ale cóż zrobić, swego. Jednego wieczora usłyszał coś takiego, że gdy wrócił do domu zapisał w grubej uniwersalnej księdze dużymi literami tytuł: „In articulo mortis.“[28] Nic dalej pod nim nie napisał, bo stara krowa zwana Panią Dziedziczką porykiwała żałośnie ze stajenki. Sawicki zwlókł się, wyplątał krowę i wrócił. W kilka dni potem zadrzemał po południu na ławie przy miechu i już się nie obudził. Kuźnia nie osierociała, bo Piotruś już dorósł, tak że matka miała opiekę. Kowala zasłoniło milczenie. Przypadkowe jego powiedzenia — kilka, niewiele — zakryły nawet to milczenie.
Rzesze ludzi odprowadziły kowala naprzód do cerkwi, potem na cmentarz jasienowski. Czterech księży prowadziło pogrzeb. Ksiądz Pasjonowicz proboszcz Jasienowa palnął pamiętne kazanie. Chociaż wówczas niestary jeszcze, chociaż Rusin i greckokatolicki unita, nie mógł jakoś polubić swoich parafian, bo nie mógł do nich przywyknąć. Mimo rzetelne perswazje żony, podejrzewał ich o pogaństwo, wypominał im bezbożność, niekiedy nawet wyuzdanie, głównie z powodu przekornych pieśni. Chyba dlatego na kazaniach chętnie i zbyt często mówił o końcu świata. Z tego dziwaczne napięcie wzrastało między duszpasterzem a parafianami. Ksiądz chciał ich poprawić i groził końcem świata nieustannie, a parafianie zniechęcali się, gdyż odbierał im wszelki smak życia i nadziei. Maluczko przenikało od cerkwi — chyba do dzieci zaledwie, to co trwałe a piękne z liturgii i z symbolów — a od ambony, od żywego słowa zapalczywego kaznodziei niejedno odpychało, zwłaszcza mężczyzn. Parafianie nie mogli dosłuchać się ciepłego słowa pobłażania, rozczarowywali się, gdy oczekiwali pokrzepienia i radości z pięknych świąt. Zaś ksiądz mrożony obojętnością i, jak sądził, zatwardziałością, zniechęcał się także. I było coraz gorzej, mur jakiś zaszalowany na szaro — wyrastał. Tak wyjaławiała się cerkiew.
A tu przypomniał się sprzymierzeniec nieoczekiwany, bo dojrzały, pan kowal, co miał powagę i mir, zarówno u księdza, jak i u parafian. Uważał owe starcia parafialne za dziecinadę i sztubactwo. Z tym szerszym zapałem ksiądz wygłosił kazanie ku pamięci kowala.
— „Na zawołanie — wołał ksiądz — takie jest hasło rodziny Sawickich z pierwowieku. Pan Bóg zawołał i zaraz pan kowal rzucił wszystko. Panie Sawicki, zapukaj śmiało do nieba! tam ciebie znają, tam cię zaraz puszczą. Panie Sawicki, pomódl się za tutejszych grzeszników! Ostro! Gorąco! Najmniejsza niesprawiedliwość nigdy nie najdzie na sprawiedliwego. Zapamiętajcie to sobie, ludzie, to nam zostawił pan kowal. Bogaty nie był, ale spadek po nim wielki. Bo czyż wy myślicie sobie, że świat bez końca będzie się kręcić, gdy nie stanie sprawiedliwych?! Nie! Koło bez smaru trzaśnie, pana Sawickiego nie stało i koniec świata bliski, tuż, tuż. Kajcie się, żałujcie za grzechy, bo nie znacie dnia ni godziny. A tymczasem, jeszcze przed końcem, co ranka, co wieczora, gdy myśl grzeszna, gdy język grzeszny, gdy ręka rozmachnie się do grzechu, pomódlcie się za pana kowala i wspominajcie go: sumienie i ręka. Daj mu Boże carstwo niebiesne i niech się z nami podzieli.“
Pokazało się wtedy ilu przyjaciół miał pan kowal Sawicki i jakich. Stara pani dziedziczka ze Stanisławowa niedostępna i surowa przysłała umyślnym posłańcem wieniec posrebrzany. Gazdowie z wielu wsi odległych przyszli tłumnie. Tyle świec było, że dymy wlokły się smugami za pogrzebem, a tłok taki, że niejeden drugiemu w tłoku kudły podpalił. Baby zawodziły chórem przepisowo i rozdzierająco, raz na nutę Doboszową, a drugi raz na jakąś starowieczną, chociaż wcale nie smutną, ale wzruszała ludzi. Naniesiono Sawickim darów co niemiara. Potem zapomniano powoli, bo choć Piotruś objął kuźnię, nie uznano go za prawdziwego kowala, tym bardziej że był milkliwy, któż mógł wiedzieć, niemrawy czy może wiejskim ludziom niechętny, a może po prostu dumny, jak to panicz kowalski. Z tego wszystkiego było coraz ciaśniej, oprócz mleka, ziemniaki z kamiennego gruntu nad Waratynem, ziemniaków sporo, a chleba żytniego — skąd? Czyżby Bóg opuścił? Nie, bo oto otworzyły się butyny u starego pana dziedzica. Piotruś najął się do roboty leśnej, a od Italianów nauczył się budowania ryz, zaś od kiermanyczów z Ruspolany, z węgierskiego boku, spławów wodnych, rzemiosła, które na zawsze umiłował.
Zanim objął służbę w butynie, kowalowa z domu Milewska, rodem z Berezowa, upomniała pieszczonego jedynaka.
— Będziesz koło wielkich majątków, syneczku, sam bez dyrektora. Gdyby złakomiła się na cudze twoja ręka — do ognia z nią! Przeciw grzechowi — tak! Tyś szlacheckie dziecko.
Z matką mówił zawsze i nadal po polsku, ale od kiedy zgłosił się do butynu, zjawiła się jakby spod ziemi wylazła, wielka trudność, wielka przykrość z rozwartą ziejącą paszczęką. Jak się ubrać? Staroświecka świtka ojca przeświecała od starości, ponadto zbyt obszerna, była już chyba tylko pamiątką dawnych czasów, ze swoich ubrań szarapackich wyrósł dawno. Sawiccy mieli ponadto sporo grubego twardego sukna z podarków gazdowskich. Dotąd nie wiedzieli co z tym zrobić, a przecież dla butynu, dla pracy przy drzewie, dla drzazg, kolców i gałęzi, to twarde i wytrzymałe sukno jedyne. Przebrać się? Czyż ktoś zdaje sobie sprawę co zawiera w sobie to słowo? „Przebraniec“, to jedno słowo piętnuje od razu. Przebranka to już potępienie niemiłosierne kobiety, jako osoby rozwiązłej, która udowodniła swój bezwstyd przebraniem. A u Sawickich? Jeszcze jeden cichy, wstydliwy skrupuł: ktoś, kto nazywa się Sawicki, ma się przebrać za chłopa? Ale co tu dużo mówić. Dola tak chciała. Choć matka popłakała się, uszyli w końcu z sukna strój huculski i Piotruś przebrał się, nie aby coś udawać, lecz aby przetrwać. Prawdę mówiąc i to było widoczne, sam był nawet zadowolony z tego, że się nie będzie odróżniać od innych. Ale to niewiele mu pomogło. Nie tylko nadal mówiono doń „paniczu“, także o nim mówiono „panicz“, a w chwilach rozstrzygających uważano go za panicza.
W butynie nazywano go także „rysiem“. Piotruś-ryś albo panicz-ryś, tak mówiono. Zapewne dlatego, że w mowie i w chodzie był cichy, w skoku zwinny, a w rozbiegu skakał wysoko i daleko przez płoty i przez wody. Nikt mu w tym nie dorównał. Smukły, jasny o siwych oczach ostrowidza, o wijących się złotawych włosach, mówił z trudem, pomrukiwał chętniej. Toteż mówiono o nim: ryś skacze, ryś mruczy, ryś uśmiecha się pod wąsem. Za to stary kanonik Buraczyński, który jako proboszcz Krzyworówni przyjeżdżał czasem do kapliczki na Bystrecu, nazwał go: jedyny sprawiedliwy. Może sprawiedliwych na Bystrecu nie brakło, lecz stary ksiądz przypatrzył mu się i poznał, że Piotruś choć młody, nie lubi ani pochopnych odruchów, ani żadnej przesady do tego stopnia, że pokonując swą nieśmiałość, gdy zasłyszał jakikolwiek osąd lub potępienie, prostował je niezwłocznie i uparcie. Stąd młodzi towarzysze pracy brali go nieraz za rozjemcę w drobnych sporach, a przecież narzekali, każdy z osobna, że nie można dojść do ładu z paniczem, bo choćby złapano kogoś na tym, że zabił człowieka, on powie zawsze: „czekajcie“. Piotruś upierał się także, że dotąd na zbrodni nikogo nie złapano i dalej mówił: „czekajcie“.
Powiadają tak: przyjaźni nie tak dużo, a przecie nie tak mało, inaczej świat już by się dawno rozleciał. Na tym miejscu gdzie urodziła się przyjaźń dziarska, wyrasta świat. Przyjaźń między takimi, na których ciąży dużo pracy, a przecie nie zwalają jej na kark innym, bo dzień i noc skądś z daleka patrzą na nich takie oczy, które przenikają każdego i przeglądają go do środka. Tacy przyjaciele śpią spokojnie, wcale nie mają czasu na to, aby po nocach bezsennych gryźć wątrobę, że przyjaciel ma nie dość zrozumienia, że nie dość pomocny, ani na to, aby snuć przeciw niemu niewdzięczne podejrzenia, niedobre myśli. Lecz mają dość czasu, aby razem radować się, świętować społem, na to, by nie stępić się jak woły jałowe pod jarzmem. Na takiej przyjaźni stanął butyn Fokowy.
A przecież dość było spojrzeć na pobratymów, aby zobaczyć jak bardzo do siebie niepodobni. Foka krzepki, barczysty, Piotruś strzelisty, prawie chudy. Jeden czarny, drugi jasny, prawie biały. Rusin i Polak. Prawnuk gazdów pępkowych przez połoniny wzniesionych ponad wszelką politykę, i panicz, zbiedniały do granic egzystencji, ofiara polityki ostatniego pół wieku. Jeden — watra ochocza, dla której wszędzie jest paliwo, drugi — źródło ukryte w szczelinach, co przecie z głębi się toczy. Świt, taki jak tryska czasem nad Jasienowem znad Pisanego Kamienia, i zmierzch, rozświetlony jakimś zbłąkanym światłem, taki jaki bywa czasem po zachodzie słońca tam, gdzie się łączy Waratyn z Czeremoszem. Tak byli różni, a dobrze im było razem.
Piotruś spoglądał nieśmiało, pytał krótko, zaczynał powiedzenia mrucząc pod nosem. Foka pytał żywo, otwarcie, odpowiadał chętnie. Piotruś śmiał się cicho, Foka serdecznie. Gdy im coś się nie udawało, Piotruś krzywił się bezradnie jak dziecko, machał ręką jakby z wyrzeczeniem. Foka podrywał się, czupurzył się tym bardziej. Piotruś nie tańczył, ale chociaż nie tańczyli razem jak było od dawna zwyczajem Foki, mieli inne wspólne zabawy świąteczne. Foka opowiadał chętnie, Piotruś słuchał, Piotruś śpiewał a Foka słuchał. Układali razem pieśni, co śpiewane podczas świąt rozchodziły się po górach.
Ilekroć wracał młody Sawicki nad Waratyn, cisza jaru uderzała go, prawdę mówiąc, przerażała. Wówczas odnowił wspomnienie o przyjaźni z gołębiem, którego przed laty ktoś przywiózł mu z Kosowa w podarku. Co dnia od rana gołąb czyhał na chłopca i zlatywał mu na ramię. Był to samiec, nazwano go Tatusik. Niestety nigdy nie doczekał się pary, toteż tęsknił zapamiętale, zwłaszcza wiosną. Oprócz basa kowala całymi dniami jar Waratynu rozbrzmiewał głośnym tęsknieniem gołębia. Po kilku latach „Tatusik“ znikł bez śladu. Nie dziwota, bo jary i skały Waratynu pełne były jastrzębi i drapieżnego ptactwa i raczej to dziwne, że „Tatusik“ utrzymał się tak długo, może dlatego, że trzymał się domu. Gdy ojca nie stało, Piotruś choć wcale dorosły już, wspominał gołębia. Jar stał się zanadto cichy.
Gdy już było z kim zaczynać Foka postanowił dokończyć swe wędrówki odkrywcze z lat młodszych.
Kto chce umiejętnie budować zastawę wodną, a zarazem nabożnie, musi wiedzieć że wody wcale nie są dla człowieka, tylko dla siebie samych i dla ziemi. A przecie powinien znać zapasy wód, wody drzemiące i podziemne, co czasem przepełnione ulewami usuną jakąś drobną zaporę i wyleją się nagle. Inaczej nie wie na czym gospodaruje. Albo zbuduje zbyt słabą zastawę, co jednej nocy nagle pęknie pod niespodziewanym naporem wód, albo zda się na zapasy niepewne i kiedyś, w pełnym toku pracy, gdy stosy drzewa pokryją brzegi, a daraby czekają gotowe do jazdy, zbraknie mu wody i narazi się na śmiech. Przy wielkim butynie nie można zdać się na jedną porę roku, na tajanie śniegu albo na deszcze letnie. Robić wszystko jednym wystrzałem to nie po gazdowsku, to w każdym razie nie dla naszych lasów.
Foka przebuszował raz jeszcze komorę podziemną na Riabyńcu. Przekonał się bez trudu, że podziemny strumień choć skromny, tak niezawodny, iż nie zaszkodzi mu jesień ani zima, susza ani mróz. W szczytowej sadzawce nad komorą wypłoszył — jak niegdyś — pstrągi. Snać było to ich schronisko czy miejsce łowów stałe.
Tego było mało. Chcąc przygotować się do budowy zapasowej tamy na Popadyńcu, udał się wraz z Sawickim i Siopeniukiem ku Mokrynowi. Była już jesień wcale sucha, potok u wylotu jasnokrystalicznej jaskini nieco obniżony nie dotykał zębów skalnych, gwarzył wesoło. Wyschły rdzawy mech osypywał się z głazów na potoku przy lada dotknięciu. Jak niegdyś sam Foka, wypłoszyli tam dwóch czyhaczy na pstrągi, grubego żółto-czarnego węża i wydrę. Siopeniuk odwrócił na chwilę uwagę towarzyszy od wyprawy. Uparł się aby dociec gdzie zapadła wydra. Walił długą żerdzią po wszystkich basenach potoku. Nadaremnie, tylko wodę zmącił. Zemścił się zatem na wydrze nastroszywszy palcami swe wąsy na jej podobieństwo, szczerząc zęby do towarzyszy, naśladując jej złośliwie okrutny uśmiech. Budził tym wesołość.
Lecz Foka naglił, naglił. Przygotowali się gorączkowo do wejścia. Dla pokonania znanych trudności, oprócz siekier przynieśli wszystkie nowe a tak rzadkie wówczas w górach, i drogie narzędzia: sapiny czyli czekany butynowe, raki to jest żelazne zębate podeszwy dla przywiązywania do obuwia i kliny żelazne. Wyciągali je pospiesznie z besahów, na miejscu sporządzili łuczywa i hużwy niby powrozy grube skręcone z młodej lepkiej kory smerekowej. Sawicki obeznany z przygodami wód, przyniósł ze sobą węgle gaszone, a tuż przed wejściem do pieczary wypełnił obszerne besahy wcale ciężkim ładunkiem smolnych polanek dla rozniecenia watry w razie potrzeby.
Przepływając sadzawki we wnętrzu pieczary Mokryna i wspinając się po skałach doszli bez trudu do czwartego wodospadu. „To będzie odtąd Fokowy wodospad“ zawołał Sawicki. Wyrąbali sapinami stopnie w stromej skale przy wodospadzie, założyli kliny, nawinęli na nie hużwy. Gdy dotarli do piątej pieczary zapalili jeszcze dwie pochodnie oprócz tej, którą niósł z przodu Foka. Pieczara miała dwa duże ciemne wgłębienia. Stamtąd niespodziany furkot ich powitał. Uskrzydlone błonami postacie, roje potworków, jak gdyby dzieci ślepych a zmarniałych, czy raczej bezbożnie spędzonych płodów ludzkich, krążyły wokół nich cicho a pewnie. To była stolica niesamowitych łełyków czyli nietoperzy.
Tego nikt się nie spodziewał. Bać się nie bali, ale im było niemiło.
— Jakżeż one widzą? — pytał cicho Sawicki.
— A cóż żrą? — krzyczał Siopeniuk. Po czym zamknąwszy oczy Siopeniuk pracowicie wykrzywiał twarz w bolesne zmarszczki, a przybliżając dłonie do ramion naśladował drganie błon nietoperzy. Śmiali się głośno jak zazwyczaj z błazeństw Siopeniuka lecz Foka naglił by płynąć dalej. Obszerne jeziorko piątej pieczary było dłuższe i głębsze od poprzednich. Nie można go było zgruntować. Wydawało się też, że pieczara była ciemniejsza od poprzedniej. Gdy płynęli z łuczywem przeciw prądowi, z głębi pieczary wciąż zrywały się roje furkocących łełyków. Zatrzymali się dopiero przed nowym wodospadem potężnym, nawet groźnym. Wyskoczyli na wgłębienie skalne, dygotali z zimna, szczękali zębami. Nacierali ciała, głośno chlastali jeden drugiego po plecach dla ogrzania. Nie na długo to pomagało. Zatem Piotruś Sawicki, kowalczyk i człowiek wodny, wyciągnął ze swych ciężkich, przytwierdzonych do głowy besahów, węgle gaszone i smolne polana kosodrzewu. W mig sporządzili watrę we wgłębieniu skalnym, ogrzali się należycie. Z uszanowaniem przyglądali się huczącemu wodospadowi. Z trudnością słyszeli jeden drugiego. Chyba idąc wnętrzem gór już minęli Mokryn, a może Pirje? Może zbliżali się ku wnętrzu Palenicy? Jakżeż daleko można wędrować tak pod ziemią? Wracać? Szkoda.
Lecz piąty wodospad był zbyt potężny. Nie było mowy ani myśli o tym aby wspinać się przeciw wodzie. A górna ściana paszczy, wybitej przezeń w skale, tuż nad ich głowami, była zbyt wysoko. Drabin nie mieli, trzeba by sporządzić drabiny i przyjść jeszcze raz. Szczęściem u samego spodu wypatrzyli ukrytą za strugą wodospadu, rozpadlinę skalną. Sawicki, przecinając skokiem wodospad dostał się do niej, a za pomocą hużwy wciągnął towarzyszy, także w skoku. Rozpadlina dość mokra zresztą, jak gdyby jakieś zapasowe łożysko wodospadu, odginała się na prawo, rozwierając się w szerszy chodnik. Pochyleni lecz bez wielkiego trudu dotarli do szóstej pieczary.
Skały dzwoniły od wstrząsów, grzmot wód ogłuszał, głosy wędrowców tonęły w huku. Pod niską powałą, iskrzącą się w świetle pochodni, obszerne jezioro, ujęte w lej o gładkich ścianach skalnych, wystających a ściętych u góry, poruszane wytryskami od spodu, dygotało i kotłowało nieustanną kipielą. Co chwila w odmierzonym czasie wytryski bryzgały o powałę i chlustały stojących na ostrym brzegu wędrowców. Woda pychała i dyszała, a przepełniając olbrzymi ceber, czy raczej wielikańską dojnicę, jak gdyby nadojoną mleczną pianą, przelewała się nieustannie przez wręby jej brzegów. Oprócz wodospadu, który właśnie obeszli, po obu stronach leja na prawo i na lewo przelewały się przez szczerby skalne dwa wodospady. Tu biło serce Palenicy. Wyszukawszy bardziej wygodny dla stania stół skalny Petrycio Siopeniuk w podziwie czy dla pokonania lęku, foszkał, parskał i bełkotał ustami „fusz-fusz-fusz“, a także sam podskakiwał zabawnie, naśladując nieustannie wybuchy wody. Nikt się nie śmiał.
Tu świętowały się także chramy i weseliska pstrągów. Ryby kłębiły się, uwijały, skakały od dołu, pomykały w dół wodospadami, szalały w kipieli. Sawicki pokazywał pobratymom oprócz naszych różowo cętkowanych pstrągów także inne rodem z puszcz węgierskiego dorzecza, czarniawe, o czarnych gwiazdach na srebrze. Może z rzeki Vaszer? o nich opowiadali mu tamtejsi kłusownicy. Huk był tak przemożny, że pstrągi nie uciekały, dopóki nie otarły się o ciała pływających ludzi. Sawicki obznajmiony z połowem pstrągów dziwił się niemało, a jeszcze więcej się cieszył. Krzyczał do ucha Foce:
— Człowiek w wodzie, to niedźwiedź między garnkami, ryba usłyszy najcichszy ruch, ale tutaj? Oho —
Zapragnął wypełnić rybami opróżnione besahy. Trzymając daleko przed sobą łuczywo, oślepiając rybę chwytał pstrągi ręką i wrzucał je do besahów. Foka z daleka patrzył wymownie na Piotrusia. Sawicki zrozumiał. Wypuścił schwytane pstrągi do kipieli. Po czym nurkując, usiłował zgruntować mroźną toń. Gwałtowny prąd z dołu wyrzucił go znów na powierzchnię. — Bez dna! — wytchnął w krzyku Sawicki, wyskakując na brzeg leja.
Tu było oko morza podskalnego. Jedno z jego oczu. Stąd wypływały źródła na północ ku Czeremoszowi, na zachód ku Vaszerowi, na wschód ku Perkałabowi i może ku Saracie.
A ku południowi?
Aby to sprawdzić przepłynęli jeszcze przedzierając się z wysiłkiem przez kotłujący lej ku południowej ścianie. Przytuleni ściśle jeden do drugiego, zanurzeni w wodzie, wciąż wynoszeni przez prąd na powierzchnię, trzymając się mocno ostrego brzegu leja, wychylili głowy przez ścianę dojnicy skalnej. Tylko cieniutki kapliwiec cykał tamtędy stromo w przepaść. Sawicki oświecił ją i przepaść rozbłysnęła nagle oślepiająco, niczem w wielkie święto wnętrze cerkwi rozświecone świecznikami, złotymi ikonami, pstrymi ozdobami. Dna nie dojrzeli, tylko ściany prostopadłe, śliskie, a obsypane jakimiś różowymi kwiatami, co jaśniej świeciły niż świecą w słońcu w samo południe wiosenne gęste a niskie krzaki połonińskiego różanecznika w kwieciu. Niżej jeszcze grube świecące słupy zwisały w dół ostrymi klinami. I znów kwiaty, kwiaty mleczne, czerwone, czarne, zielone, lecz wszystkie przejrzyste, jak gdyby ze szkła albo z lodu. Oplatały je sieci misterne, cieniuchne chrupkie, pajęczyny jak gdyby lodowe, podobne kroplom rosy jesiennej na kiedrach lub smerekach, kiedy wiatr o świcie powydłuża je, wykręci, wymrozi, aż zastygną dzwoniące sieci i kwiaty szronowe.
— Pępek — szeptał Foka.
— Cerkwie podskalne — westchnął Sawicki i dodał — gdybyż ksiądz Buraczyński mógł je poświęcić.
— Ach, bracie, nawet o strachu człowiek zapomniał — wyznał Siopeniuk.
Zastanawiali się jeszcze: a może tamtędy przez przepaść jest dostęp — któż wie dokąd? O tym by zejść w dół i marzyć nie mogli, oślepiały ich tylko blaski. I tyle. Blasku dna nie ujrzeli, kapliwiec chlapał tak cicho, cichutko, nawet nie słyszeli dna.
To jedno poznali, że zastawa wodna na Popadyńcu będzie to bogaczka niewyczerpana. W razie długotrwałej posuchy wystarczy nadrąbać jaki próg skalny w którejś z pieczar, by zapewnić obfity dopływ wody. Patrzyli jeden na drugiego, śmiali się, rozumieli się. Bogactwo lasu, bogactwo wody i śmiałość. Po cóż im pieniądze?
Skostnieli z zimna. W milczeniu żegnali się z przeczystym a żywym okiem morskim i z rodziną wodospadów. Foka krzyczał:
— Nazwiemy to miejsce: „Rodzina Sawickich“.
— A ten kapliwiec to mój, to będzie Siopeniuk — prosił Petrycio.
Ześlizgiwali się w dół błyskawicznie, płynęli pospiesznie, zapakowali na dole narzędzia do besahów, przed nocą byli na połoninie, na brzegu lasu. Nocowali tam, na stoku Mokryna w zacisznym zagłębiu. Noc była jasna bez chmur. Ze skał Perkałabu błyskało przez całą noc. Wędrowcy pokazywali sobie z szałasu bezgłośne znaki świetlne, to długie, to króciutkie, to w dłuższych przerwach, to spieszące jeden za drugim. Przeważnie różowe i czerwone, rzadziej zielone. Te były zygzakowate, przeskakiwały błyskawicami przez całe gniazdo Perkałabu. Niektóre znaki powtarzały się dokładnie po kilka razy, czasem zjawiały się jakieś nowe.
Posilili się i ogrzali się dostatecznie, przykryli watrę płachtami kory, oglądali znaki, mówili skąpo, szeptem.
— Cesarz sępoludów — — szeptał Sawicki.
— Co oni tam robią? Po co? Co to wszystko znaczy? — podniósł głos Siopeniuk.
Foka oglądał znaki, obliczał coś na palcach, szeptał.
— Ostrzegają. Kto wie — —
— Któż to może wiedzieć? — podchwycił jeszcze Siopeniuk.
Foka odpowiadał niechętnie.
— Nie ma kogo zapytać, a nie wiadomo czy warto zaczynać, naruszać — —
— Czyż mogą szkodzić? — pytał Sawicki.
Foka zaśmiał się cicho:
— Policji nie mają i nie boją się nas. O las im chodzi i o nas także — i dodał: — Nie opowiadajcie tego wszystkiego nikomu, po co? —
Jednak zaczęli bez zwłoki. Co prędzej we trzech zbudowali obszerną kolibę leśną przy ujściu Riabyńca. Przywieźli na koniach narzędzia, stare żelaziwo, ile tego było w Jasienowie u Szumejów i u Sawickich. Za ostatnie guldeny z komory ojca zakupił Foka dwie nowe dornienki-siekiery, dwie sapiny (nowy a lekki rodzaj kilofa) i jedną-jedniutką nowomodną piłę. I tyle. Przybudowali niewielką kuźnię, odłożyli urządzenie jej do zimy, kiedy na karczuhach można zwieźć płajem cięższe żelaziwo. Na sam początek zaprosili dziewięciu najsłynniejszych młodych rębaczy, trzy razy po trzech, nie mniej i nie więcej. Samych bystreckich. Takich, którym nie nowina smokowy las nad przepaściami i na dnie przepaści, latem czy zimą, we mgłach czy podczas burzy. Przyprowadził ich nie kto inny, jak Andrijko Płytka, Śmierć leśna.
A Szumejowe lasy wokół Riabyńca i nad Popadyńcem, mimo że na falistych stokach, jeśli nie tęższe, na pewno nie były pośledniejsze od pańskiej puszczy nad Ruskim. Zdrowsze nawet, najzdrowsze, bo nie ku południowi skłonione ich stoki, lecz ku północy, ku wschodowi. Twardodrzewy, zakorzenione w ukrytych głazach, przeto głaźne, same gęstolatki, wyparły obficie żywicę na powierzchnię. Żywiczne a przecie zamszone, przeto wiecznie rosiste. Po ścięciu drzewo kładło się do własnej kolebki starych mchów, tonąc w nich prawie. Nie schło rychło, nie pękało, a otoczone stężałym lepem, nie gniło wcale. Okorowane lub przecięte kłody i deski, skoro postały na powietrzu, złociły się głęboko. W miarę jak schły, srebrniały, żelazu coraz podobniejsze.
Las własnym wiekiem uprzątnięty, zatem bez gąszczy, zasłonięty od wiatrów zachodnich, więc bez wiatrołomów. Myślałbyś, że park przed wiekami opuszczony i zapomniany. Wyniańczył, wypełnił i obetkał mchem każdy jar i jamę, owinął każdą stromizną. Nawet skały i przepaści odziedziczone z bezleśnego pierwowieku wlesił do szczętu. Wciąż jednakowo uroczysty, a wciąż zaśniony, nie bronił dostępu nikomu, nie zapraszał nikogo. Kiedy promienie słońca lub księżyca wdarły się doń z trudem, ślizgały się, wyginały się na pancerzach żywicy skrzepłej w lustra. Na krzywych wieloocznych zwierciadłach roztapiały się w widziadła i dziwy. Nie zapraszał nawet zwierzyny leśnej. W ciągu całodziennej wędrówki nieraz byś nawet śladu zwierza nie napotkał. Mech chłonął kroki, czasem ukryty dół mógł cicho pochłonąć nieostrożnego wędrowca. Bez końca płynęła leśna fala za falą. Wierch za wierchem, wzgórze za wzgórzem ku szczytowi lekko przejaśnione zwodziło, że kończy się las. Potem znów falując w dół skłonem, pogrążał się w mrok. Kolumna za kolumną, baszta za basztą, olbrzym za olbrzymem. Trzech ludzi, pięciu ludzi, siedmiu ludzi potrzeba, by objąć ramionami jedno drzewo. Okrzyk dusił się od razu, potem gdzieś z daleka pojękiwał ostatkiem sił w długiej męczarni, jak topielec leśnej głębi, który nie może się utopić. Wzrok nużył się, nawet podziw stępiał się, tylko lęk wydrążał pierś, pogłębiał się. Zewsząd czyhał sen, kusił sen groźnie. Na Riabyńcu nietrudno pojąć, dlaczego mistrzowie wielkich katedr, porwani niegdyś nabożnym wysiłkiem podobnego wysokopiennego ogromu, co chociaż żyje — znieruchomiał, wybrali zeń pokornie tylko trzy, najwyżej cztery rzędy kroczących w szeregu jeden za drugim dziesięć pęków — w każdym po dwanaście strzelistych kolumn — dla podtrzymania sklepu świątyni, na to by w ludzkim skrócie ogarnąć modlitwę lasu.
Jakże by musiał wlesić się człowiek, jak zamilknąć, jak wyrzec się, by tam na Riabyńcu uczestniczyć w modlitwie lasu. Las cicho hardy, sam na sam z Bogiem, bez troski o świat, bez wiedzy o świecie. Nic zeń dla świata, nawet śmiała baśń górska go ominęła. Przeciw takiej potędze dla niemocy człowieczej jedyny wybór: ucieczka albo zniszczenie. Las wobec siekiery bezbronny.
Zadumaj się, człowiecze, nad potęgą lasu wraz z bożą-krówką, co brzęczy niewinnie na skraju lasu. I nad jego końcem, wraz z pokoleniami korników, co piłują nosami zhardziałymi w haki i toczą drzewo, jak choroba piekielna, siecią chodników, aż podminują je i zginą do szczętu wraz z lasem.
Zrozumiałe, że taką bezbronność chroniła jedynie odległość, niedostępność, brak popytu na drzewo, niedostateczna drapieżność człowieka. Nikt się dotąd nie pokusił o butyn na Riabyńcu, a najdzielniejsi wiedzieli od razu, na jaki trud się ważą.
I przyszli tacy, było ich dziewięciu. Rębacze niosący zagładę lasom, wykrzykiwali pozdrowienia pokojowe:
Myròm! Myròm!
— Gośćcie u nas zdrowo! — witał Foka, lubując się ich obecnością.
Siopeniuk pośpiesznie rozmieszczał gości w kolibie, ich besahy, ich narzędzia. Potem ugaszczał przy watrze, stawiając przed każdym baryłeczkę huślanki, dobywając wielkim pałanyczem z saganów kopiaste dymiące mamałygi na jaworowe płyty. Zapraszał do otwartych berbenic z bryndzą. Goście pałaszowali, to drewnianymi łyżkami, to rękami, co chwila sorbając huślankę głośno, jak to rębacze. Odbyli daleką drogę, podkarmiali się na zapas, bo nazajutrz mieli pościć aż do południa.
Chociaż niby to nowe czasy nastały, a chyba dawność niedużo widziała mężów tęższych. Oprócz Andrijka Płytki i nieco młodszego odeń Kuźmy Biłohołowego — zwanego Kuzimbir, a także Witrołom — żaden z przybyszów nie przekroczył jeszcze trzydziestki, a niejeden niedużo wyskoczył ponad dwudziestkę. A już, ten i ów, rozrósł się jakby miała pęknąć konopiana koszula, a tylko wysoki pas skórzany skiełznał rozprężające się ciało. Od dawna rody ich zaprawiały się w różnej wojaczce i zwadzie. Głównie w zmaganiach z lasem, z wszelaką dziką zwierzyną, z zamieciami, z chmurami, rzadziej z ludźmi.
Foka i Sawicki usiedli po obu stronach przy watrze, a goście półkolem ku kolibie. Petrycio krążył między watrą a gośćmi, to pilnując watry, to ugaszczając. Tuż obok Foki usiadł zadumany, milczący jak zawsze Andrijko Płytka, za nim sami co tężsi i głośniejsi: Kuzimbir czyli Witrołom, pierwszy z tego rodu osadnik na Bystrecu. Obok Petro Czornysz, syn Nykoły, jasnowłosy, białoskóry, po stryjecznym dziadu nazwany Mandat. Dalej najpotężniejszy ze wszystkich Kostio Matarha, syn Fedora, niedawno wysłużony żołnierz i ostrzyżony po żołniersku, z kłująco zadartym wąsem. Przy Sawickim od prawa na lewo usiedli, jakby się dobrali, sami milczkowie. Najwyższy z nich, nadmiernie wysoki i giętki, z nieporuszenie złośliwym uśmiechem, myśliwy Iwanysko Cwyriuk, od cichych ruchów nazwany Łełyk (czyli nietoperz). Jego nieodstępny towarzysz Kuźma Gotycz, syn Danyła, to zgasły, to porywczy w ruchach, zwany Wichrynka lecz także dwuznacznie Niauczuk, nie wiadomo syn czy kochanek niauki. Chociaż nie odzywał się wcale, jego pełne głębokie i ciemne oczy uderzały od razu. W wypukłych białkach jakby cygańskie, a przecie brzydkie, bo dzikie, rozszerzały się czasem błędnie, wyłupiały się nagle w chciwym zapatrzeniu lub tępym przerażeniu. Co najmniej rzekłbyś — chorobliwie. Potem twarz kamieniała w martwocie wyczerpanej czy raczej uparcie przybranej. Jakby ukrywając tę podejrzaną grę twarzy, Kuźma Gotycz siadywał zazwyczaj w cieniu. Obok niego nieco w głąb cofnięty siedział prawnuk gazdowski z rodu bystreckich bogaczy, Bomba czyli Bombiuk, przezwany Błekotiuk. Czerwony, pyzaty o przedwcześnie zawiędłych, zatroskanych oczach, mimo że młody i tęgi jak inni. Palił mosiężną zakręconą fajkę, spluwał i potakiwał głową z wolim spokojem. Jedyny ze wszystkich niepozornie wątły, kościsty lecz cienkokostny chałupnik Łesio Gotycz z rodu Karawanów, którego ojciec Mykieta służył u pana jako strażnik haci i młynarz na Bystrecu, jak żbik przymrużał często senne oczy, rażone blaskiem watry. I milczał także. Pośrodku naprzeciw watry siedział nie tyle wysoki, co krępy i pleczysty Pawło Giełeta, zwany Połowyk, czyli jastrząb. Jego rodowód nie był byle jaki. Uważano go za potomka Doboszowego. Ponadto był on stryjecznym bratem osławionego Fudora Giełety z Bereżnicy, który z zuchwałego kłusownika i zabijaki wyrobił się na rozbójnika, a tylko dzięki chytrze przygotowanym okolicznościom, dzięki zastraszonym, może przekupionym, w każdym razie fałszywym świadkom, zamiast zawisnąć na haku, przesiedział sobie wszystkiego trzydzieści lat po różnych więzieniach.
Watra strzelając w płomienistych porywach, szpiegowała światłem najciemniejszy zakątek koliby. Wydzierając z mroku twarze jak zjawy, powiększała je i zmiennym światłem pokazywała z tej i z tamtej strony, obracała jak obrazki. To znów we wściekłym syku przygasając nagle, oddalała twarze, przysłaniała dymem. To spalając zbite warstwy wyschłej żywicy, oświetlała łagodnie i jasno tylko to co najbliższe. Odrębując twarze od ciemnego tła, rzeźbiła je nieruchomo. Ludzie siedzieli bez ruchu, a twarze ich, ręce i postacie to nalatywały potężnie, to grały zmiennie, potem stygły i znikały. Nad każdym tańczyły wojska cieni, raz wywyższając się nad człowieka, raz przypadając plackiem do ziemi.
Lewy kąt koliby wybuchał hałasem nieustannie, prawy milczał wytrwale. Sawicki oglądał sobie bacznie siedzących opodal rębaczy, oni jego, lecz nie odzywali się wcale do siebie. Po traktamentach kolibowych myśliwy Iwanysko Cwyriuk zakrzątnął się cicho koło swoich besahów, wyjąwszy z nich duży połeć żółtej jak wosk słoniny jeleniej, obchodził wszystkich w milczeniu i kładł uprzejmie każdemu na płytę jaworową sporą bukatę słoniny.
Przekazują uparcie, że Foka Szumejowy niejedną nowość wprowadził, a nigdy nie namawiał nikogo, tylko samym przykładem pociągał. Zdaje się, że takie wieści powstają, gdy komuś już coś się powiedzie. A jeśli złamie kark? Ludzie żałują takiego, mogą go sławić, śpiewać pieśni, ale dla namowy zazwyczaj za późno. Niejedna żałosna porażka, a nawet męczeństwo przekonało ludzi do człowieka, nie do jego dzieła, a jeszcze mniej do jego zamiarów. Raczej można powiedzieć, że Foka wiedział, kogo namawiać. I wówczas w kolibie naprzód wybadywał, uświadamiał rębaczy, potem wciągał ich, jak nurt bystrej rzeki porywa mdłe dopływy. Zaczął z drżeniem w głosie:
— Wiedzcie od razu! Zaczynamy bez pieniędzy. Szumejowe skarby zjedzone do grosza. A widzicie, co niedawno było naokoło: mróz w samym pępku lata, potem wiosna półgłodna, strach, weksle gruntowe. Podnieście oczy. Biedy jedna za drugą chapią się za ręce, nalatują nagonką, łypią durnymi oczyma, ściskają się tuho.
Foka pokazywał palcem w ciemny kąt, rębacze oglądali się ostrożnie.
— I to wiedzcie od razu — coraz śmielej mówił Foka — nie sprzedam lasu na pniu nawet cesarzowi, nie puszczę nikogo do dziedzictwa, nie oddam w cudze ręce. Jakżeż porwać się na taki las? Wspólnie. I cóż mam obiecać?
Wskazywał w ciemny kąt, w którym stały dwie nowe dornienki, dwie sapiny z ostrymi dziobami i skrzydłami rozczepionymi. Stamtąd błyskała też granatowo-żałobnym blaskiem piła prawie półkolista potężna — ale sama jedna. —
— Patrzcie — mówił dalej — takie zdobędziemy: piły brzuchate, dornienki brodate, sapiny leciutkie, zwrotne, a chwytne. Piły zadzwonią, dornienki zaszczekają, sapiny zaszczebioczą i butyn nasz.
Rębacze spoglądali na nowe narzędzie, jak gdyby na pokaz w kącie wystawione. Lekki uśmiech przelatywał z lica na lice. Liczyli oczyma narzędzia, wzruszali ramionami, pytali wzrokiem.
— A kiedy? — mówił Foka. — Kiedy tym co mamy, wygryzionymi piłami i starymi obuchami, ciężkimi kilofami dorębiemy się do zadatków, by kupić nowe. Wszystko w waszych rękach, na waszych plecach, cała syhła ciąży na nas dwunastu. Gołymi rękami, starym żelaziwem, a nie najmici. Kto teraz poda rękę, zakłada butyn. Zapisze się twardo, że wytrwa do końca, albo w zastępstwie zaręczy za pobratyma, takiego, którego my przyjmiemy. Inni przybiegną do nas potem.
Foka czekał. Rębacze milczeli nieporuszeni. Uparł się by skłonić ich, przeto nie oparł się pokusie, by ich postraszyć.
— Niejeden pamięta — mówił — nam opowiadał nasz dziad, jak to dawniej hulały sobie wiosny głodowe, wtedy kiedy Wasyluk, a nasz dziad także, ratowali ludzi. A któż im teraz zarębie drogę? Może weksle gruntowe? Toż one dróżkę szeroką przesieką głodnej wiośnie. Naprzód same przysmaki: sałatki pańskie na co dzień, kuleszka jaworowa, kropiwka świeżutka z rowu, korzonki i bulby błotnicy zamiast baraboli, czerwoniutka jarzębina zamiast miodu. A potem, w chatach, gdzie spojrzysz przez okno, matki i dzieciska skostniałe. Dziecko przy piersi umarłej matki, staruch mocny, co wszystkich przeżył, charczy i zdycha najdłużej. Na podwórzach dzieci razem ze świńmi i psami chłepcą ciecz z kałuży. Dziewczyny i chłopcy uciekają do lasu dwójkami, sycą się żołędziami, ssą szyszki, potem już tylko sobą, miłowaniem do ostatniego tchu. Większe dzieciaki zgrajami na drogach podgórskich wrzeszczą: „dajcie chleba!!“ A po tym wszystkim upiory i te suchożebre, co z głodu zginęły klnąc ziemię, i te krwawe, baniaste z watrami w brzuchach, co ziarno chowały, nażerały się, nie karmiąc głodnych, będą jęczeć po puszczach, po osiedlach, po drogach. Nikt nocy spokojnej nie zazna, żadna zastawa tajemna, żadna przemówka nie da rady. — Nie! My chcemy popatrzeć w oczy bez wstydu naszym starowinkom i naszym dzieciskom.
Rębacze niespokojnie kręcili się na miejscu. Andrijko podniósł głowę, potem schylił ją i ujął w obie ręce. Witrołom wzdychał jak miech, Wichrynka jęknął jak cielę jelenie gonione przez psa, nawet Karawan Łesio całkiem rozwarł senne oczy.
Z kolei Foka pocieszał opowiadając, że kupcy zagwarantowali zadatek, który pokryje całą robociznę, wszystkie narzędzia i jedzenie, jeśli wyrąbią do świąt jedną trzecią. Co więcej, w miarę wyrębu kupcy wypłacą do dwudziestu tysięcy, do rozdziału dla spółki. Przedstawiał obliczenia cen, udział rodu Szumejów, udział założycieli butynu i w końcu obliczał wynagrodzenia najmitów, jeśli znajdą się tacy, na to aby po świętach podwoić wyrąb, a potem bez trudu wielkiego ściągnąć drzewo.
Andrijko krzywił się tak jakoś, jakby go brzuch bolał, lecz niektórzy słuchając coraz ciekawiej, wraz z krąglakami, na których siedzieli, przysuwali się ku watrze. Foka czekał.
Napychali się jeszcze jedzeniem w milczeniu, po czym zamiast odpowiedzi przykucnięci przy watrze śmiałkowie, z których żaden jeszcze nie osiągnął wieku najmłodszej gałęzi puszczowej, od razu wszczęli sąd nad drzewami, starcami leśnymi.
Najstarszy po Andrijku lecz jeszcze nie czterdziestoletni nawet Kuzimbir kudłaty, wąsaty, siwooki, o wytrwałym spojrzeniu puszczowego wilka, ale takim jakby wilk-ojciec w gronie rodziny kłopotał się nad budową legowiska, wypytywał:
— A ileż chcecie wyrębać tej zimy?
— Pięć tysięcy kłód co najmniej — wytchnął Foka, oglądając bacznie to Andrijka, to Kuzimbira.
Kuzimbir zmarszczył się.
— Do kiedy?
— Aby spławić na wiosnę — odrzekł Foka.
Andrijko nic nie odpowiedział, a Kuzimbir kiwając głową, dobył z głębi piersi:
— Ho, ho, a czy damy radę? — rozglądał się po innych.
Siedzący naprzeciw watry domniemany potomek Doboszowy Pawło Giełeta, zwany Połowyk, o nieruchomych, zuchwałych oczach, zaciętych ustach, machnął ręką z lekceważeniem. Cedził powoli:
— Ach, i dwa razy tyle, byle nie babrać się, mieć pomoc do drobiazgów, no, chłopców, do korowania, do ryzy, hacie gotowe, a nade wszystko dobrą komendę.
— Nade wszystko dobrą, nową sarsamę — poprawił Witrołom.
— Komenda w głowie i w rękach, a narzędzia, gdy dociągniemy do świąt sami — przypomniał Foka.
Najmłodszy ze wszystkich, a jedyny ze wszystkich brzuchaty, nie tylko muskularny, Petro Czornysz, przezwany Mandat, białolicy, lnianowłosy poderwał się. Gładząc obfite kędziory, starannie wysmarowane masłem, ujmująco zaiskrzył oczyma, rechotał trzęsąc brzuchem.
— Nie takich lasów kosztowaliśmy. I to bez pił!
Andrijko Płytka mruknął ostrożnie:
— Powiadają, że las tutejszy twardszy niż na Ruskim.
— Co mi tam Ruski! — nadymał się Mandat — jeszcze dziad Jura żył, a połonina Raduł, jak się idzie Czarnohorą do Polan na Węgry, była nasza, brali i mnie tamtędy. Tam każde drzewo we własnych zarębinach i zarwach, kamienie, wywroty korzeni, wiatrołomy — nieprzystępne. Tutaj gładziutko, las nie załomisty.
— Ale drzewo twardsze tutaj — upierał się cicho Andrijko.
— Nie wierzę — rąbał Mandat — tam drzewo prosto z głazu wyrasta, samo jak głaz, nie odróżnisz. Wszyscy razem jak tu jesteśmy nie dalibyśmy rady. Bo tam nie byle kto porał się z lasem. Dziadowy brat, stary Mandat...! a my wszyscy cicho jak myszy pod jego komendą. I cóż? Las stoi jak był... Taki las!
— A po cóż mu było drzewo? — zapytał Petrycio.
— Stawiał koliby, zymarki, stajnie, grażdy. A swoją drogą połoniny wydzierał bez ustanku, rozszerzał. Leśnie żył, na dół nie schodził nigdy...
— A młodego drzewa nie było tam, albo gałęzi?
— Taki las nie dopuszcza ani jednego młodzika, chyba jakieś karzełki dla chwoi na podściółkę. A gałęzie wysoko, jak sięgniesz?
Petrycio Siopeniuk był krewnym Czornyszów, znał ich dzieje. Zaśmiał się.
— Musiał być grubszy od ciebie, stary Mandat, bo go nie mogli znieść na dół, kiedy umarł.
Mandat zarechotał.
— Gdzież mnie do niego. Ot, na pamiątkę przezwali mnie Mandat.
— A od kogo dziada przezwali?
— Był kiedyś w Kutach mandator brzuchaty, darł z ludzi skórę, postrach na ludzi. I od niego Mandat.
— To dziad także miał brzuch? — pytał Petrycio.
— Jeszcze jaki brzuch, istne siodło, można by siadać. Ale nie daj Boże, nie było takiego, co by się odważył. Żartów z nim nie było. Dziad Mandat konia podnosił, byka za ogon zatrzymywał, a kiedy huknął z Radułu, to głos rwał lasami wiatrem, że w Polanach było słychać i dolatywało na lecki bok. No, a kiedy umarł, pięciu ludzi nie mogło go znieść w dół. Było tam czterech braci: Semen, Nykoła, Dmytro i Jura. I najmita. Wszyscy nie byle jacy.
— Czemuż na konia go nie wsadzili?
— Jakżeż nieść konno po wertepach taki szmat drogi? Rozerwałoby ciało. Pochowali go na górze, na Radule.
Petrycio dopytywał się z niewinnym uśmiechem.
— Nie byłem tam nigdy, to daleko strasznie, ale chyba tam wesołe życie?
Mandat wydął wargi.
— Wesołe? Jak dla kogo.
Siedzący naprzeciw watry Pawło Giełeta wycedził przez zęby:
— Dla Ormian najbardziej.
— To dawne czasy — opędzał się Mandat.
— Nie tak dawno — mówił z głębi piersi Kuzimbir — dla was młodych dawne, ale ja pamiętam doskonale co opowiadali.
— Tak, tak — pośpieszył się Giełeta — niejeden z Ormian, z tych co na Węgry szli z safianem, a wracali z dukatami, przepadł tam na wieki. Stary Mandat miał oko na każdego, kości ormiańskie schowane dobrze, a dukaty niezgorzej. Wesoło! — cedził Giełeta z zadowoleniem.
— Mój Pawle — zmarszczył się Mandat — wszyscy opowiadają, że wasz ród pochodzi od Dobosza i od jego kochanki Giełetychy. I nawet księża to samo mówią. Zresztą co daleko szukać, wasz stryjeczny brat Fudor niejedną głowę rozbił, wszystkie kryminały przewędrował, a niejedno jeszcze zataił. I co wyście temu winni? Tyle co ja za stryjów mego ojca, tych z Raduła — mówił pojednawczo Mandat.
— Ja tego nie wymyśliłem — mówił Połowyk — rozpowiadają wszyscy, żeście podobni do dziada z Raduła jak buczek do buczyska.
— Rozpowiadają co rozpowiadają, a wszyscy widzą i ja, żeście podobni do stryjecznego braciszka Fudora jak dwa listeczki z jednego buka. Doboszowe nasienie — odparł Mandat.
— Gadanie — cedził Giełeta pogardliwie — co innego Dobosz — świeci na cały świat. A co innego Fudor, złodziej palony, półgłówek. I czort. Jakież tam nasienie, to pidmina i jego dzieciak też.
— Jaka „pidmina“? — ciekawił się niby to Petrycio. —
Giełeta tłumaczył żywo, jakby nie zauważył pułapki kpiarza.
— Ślipanek nie było jeszcze wtedy, światła nie palili, gdy urodziło się dziecko. Diablica w mig wymieniła swoje diablątko i macie Fudora. A dziecko jego to już jego nasienie. Od razu widać, że nie człowiek. Całymi dniami w łóżku, a gdy wyjdą z chaty, po ścianach się drapie. Niby to nieme, a zawsze powie Fudorowi, czy ma iść na polowanie czy nie.
— Oj to możliwe! — wydobył z głębi piersi Kuzimbir — kiedy rozwściekli się Fudor i zabiera się komuś głowę rozbić, tak śmieje się, że lasami huka. Widać.
— Widzicie — potwierdził z uznaniem Giełeta.
Kuzimbir dodał sprawiedliwie:
— Tak, ale co innego tamten Mandat z Raduła, bez obrazy i niech z Bogiem spoczywa, a co innego nasz Mandat-Petrysko, delikacja!
— Ja wcale nie bronię tych z Raduła — tłumaczył Mandat — ale z lasem umieli się porać. Nie dorównamy im.
Giełeta cedził uparcie.
— A ja mówię: nam z Andrijkiem nikt nie dorówna.
Andrijko dmuchnął gwałtownie ustami jakby wypuszczał dym.
— Tak czy inaczej — w zadumie mówił Witrołom — a za nic w świecie nie poszedłbym tam na Raduł, tfu!
— Strach wam starego Mandata? — śmiał się Petrycio.
— Nie strach, ale to miejsce przeklęte, tam każde drzewo krzyczy.
Andrijko ożywił się.
— Oj, dobrze mówisz, krzyczy.
— Czemuż to? — pytał Petrycio.
— Gdzie takie naruszenia — ciągnął Witrołom z głębi piersi — gdzie sumienie w drzewo zaklepane, samo sumienie krzyczy z drzew.
— Oj, krzyczy — potwierdził raz jeszcze smętnie Andrijko.
Petrycio odwodził od przykrych dum, martwił się inaczej.
— A gdzież podziali takie sumy ci z Raduła? I z Ormian mieli dukaty i z chudoby dochód i w końcu połoninę sprzedali, a teraz —
Pawło uprzedził Mandata z zadowoleniem.
— Więcej baryłek z palinką węgierską wędrowało na górę, niż baryłek z bryndzą z góry.
Mandat posmutniał.
— Ach, wiecie, nie w tym rzecz, ino te dzieciska, pełno dzieci! Czornyszowie z takiej kości, że żaden dzieciak nie umrze przedwcześnie, za nic w świecie. I macie! — dodał znów wesoło iskrząc oczyma — dobrze, że mamy butyny. Do innego dzieła nie bierzemy się, nikogo nie naruszamy.
Kuzimbir zaśmiał się z głębi piersi. Odwracał rozmowę w swoje koryto.
— Dzieciska, oj tak. I ja z takiego obfitego nasienia, że nazwiska musieli zmieniać, bo nikt by ich nie odróżnił. Nasze nazwisko, Biłohołowy to od niedawna. My z Mogorów z Bereżnicy. U nich po dwanaście, po czternaście dzieci i więcej. Sypią się, sypią. Umierać? Żadnemu się nie przyśni. No i mego dziada, że włosy miał jaśniutkie, przezwali Biłohołowy, i ród jego także. I dalej się to sypie, ja sam, dzięki Bogu, mam już dziewięcioro. A co z tym zrobić? Bóg wie. Nasz ród sami karczownicy. Od dziecka i ja wypalałem w Bereżnicy. Tam miejsca zabrakło, same brzegi, jary. Potem na Bystrecu karczowałem, tam za szeroko, trzeba by życie z siebie wykarczować. No i Bóg pomógł — butyny — w sam czas. I dalej pomoże. To prędszy zarobek niż karczować, wypalać lasy na carynki, hodować chudobę.
— Oj tak — zabełkotał nagle z cienia bogacz Bombiuk — wiecie wszyscy, nikt chyba tyle lasu nie wypalił co nasz ród na Koszeryszczu. A karczownicy kto? My pogromcy lasu najstarsi, gazdowie pępkowi. A czym? Naprawdę gołymi rękami, mój Foko. Piła nawet na Rachmańską Wielkanoc nie przyśniła się nikomu. Same bałty tępawe, doubnie, ogień. Co innego teraz, nie mówię, byłoby czym, dzięki Bogu, a gdzież? Chyba w przepaściach, gdzie sypie się wszystko. Chudoby dużo, chudoby bez końca, to główne, to najstarsze. A karmić czym? No, i trafiło się teraz szczęście, dziad jakiś zmarł, zostawił pole obszerne na granicy Dzembroni. A krewni jego tacy: ci co najbliżsi w Krzyworówni mieszkają, do pustkowia nie mają ochoty, a tym tutejszym i grunt nie przylega i spłaty niewygodne. Grunt patrzy na mnie. I już jakiś Żyd kręcił się z pieniędzmi koło tych z Krzyworówni. Na gwałt pognałem byki do Szigetu. Sprzedałem, z pieniędzmi machem do Krzyworówni, wepchałem zadatek, reszta na spłaty. Butyn niesie grosz najprędzej.
— Najprędszy zarobek z rabunku — cedził uparcie Giełeta.
Andrijko potakiwał z kwaśnym uśmiechem.
Najniepozorniejszy z wszystkich, cichy Łesio Gotycz z rodu Karawanów zmiarkował, że winien coś powiedzieć na przekór tym, co się wciąż chwalą. Spod wikłaniny kudłów rozświecały się na mig szparkowate, leśne oczy i zaraz gasły. Mowa Łesia dźwięczała piersiowo, a przecie kościście, jakby głos potrącał o kości, nie o struny głosowe.
— Prędko czy nieprędko, biednemu nic innego nie pozostaje, chce czy nie chce. Mój ojciec już na pańskim, ho, ho! Wydarł się głodowi, wyszedł na hatara i na młynarza. I ja powoli. Brzucha takiego jak Mandat nie mam. To wykarmione jakby czterema cyckami, to kaluchate z dziada pradziada, a jam chudziak niedokarmiony. A przecie nikt nie powie bym robił gorzej — rozkogucił się z nieśmiałości Łesio i zakaszlał kościście.
— Ależ wiemy, Łesiu, po cóż tak? — uspokajał Foka.
Mandat śmiał się głośno, trzęsąc brzuchem.
— Łesiu, najprędszy sposób dziedziczyć, wślizgnąć się na hodowańca. Bierz sobie przykład z naszego Pawła. Rozbójnictwo ślicznie zachwala, a sam prędziutko ożenił się z hodowanką Bażyły. Sam Bażyło nie śpieszył się nigdy. Całe życie stukał, wypalał, hodował chudobę. Krowa od krowy, taki rząd krów, że gdybyś ustawił, to stąd aż do ujścia Ilci. No i ci mądrale pośpieszyli się, jednym skokiem odziedziczyli wszystko. I masz jak prędko.
Pawło odcinał się.
— Jeszcze prędsze bogactwo z procesów, jak u waszego wujka, sławnego Fomy Siopeniuka.
Petrycio roześmiał się głośno, rozweselił:
— Ach, Foma tak strasznie zbogacił się procesem, że przez cały tydzień pości i tylko od święta odjada się po krewnych. No i kiedy go dobrze podkarmią, znów sadzi się strasznie, że to on miał wyrobić ten wielki butyn, a nie pan. Bo lasy na Ruskim to jego, a wyrok niesprawiedliwy. Wyrok wywróci się lada dzień, musi się wywrócić, a pan zapłaci koszta, górę pieniędzy zwróci Fomie jak jeden grosz.
Wszyscy śmiali się głośno, tylko postawny, dwumetrowy Kostio Matarha o ogromnych rękach, nabrzmiałym byczym karku i stalowej głowie, choć jedyny ze wszystkich ostrzyżony po żołniersku, miarkował zbyt powoli, przeto spóźnił się z przemową. Wydobywał z siebie głęboki bas i dławił się basem tak hucznym, jakby za mało było dlań miejsca w byczej piersi.
— Widać, ha, widać, nie bardzo zgodliwa ta cała wasza rodzina, ci Czornysze z Raduła, no i ci procesowicze Siopeniuki, jak mądrala Foma.
— Za to wasz bracisko Juroczka jakże zgodliwy — odciął się Mandat.
— Niezgodliwy? — ożywił się Kostio. — Tak, Juroczka bije się po pijanemu w niedzielę, to prawda, to wiadomo. Zwiążą go potem, czasem baby go rozwiążą, baby przepadają za nim. I znów się bije. W poniedziałek pojedna się czyściutko, wrogów nie ma.
— To prawda — potwierdził sprawiedliwie Kuzimbir — Juroczkę każdy lubi, bo to z bujności, a nie aby napadać, rabować, procesować...
— Ech, ludzie — westchnął Andrijko Płytka niecierpliwie — wymiećcie raz to stare śmiecie! Skończyły się bójki, zwady, bujności, Ormianie, zasadzki. Nowe czasy! Swoboda! Własny grunt, pilnować swego! Nie ruszać cudzego! I jak kto chce.
— Nie bardzo się skończyły — wycedził Pawło, spojrzał ku Cwyriukowi i ku Gotyczowi przezwanemu Niauczukiem, szepnął coś Kostiowi, Kostio mruknął pośpiesznie Mandatowi, Mandat zarechotał głośno i bąknął Kuzimbirowi. Ten słuchał ciekawie, wypytywał przytłumionym głosem i powtórzył Andrijkowi. Andrijko machnął ręką niecierpliwie i splunął.
Omijając ostrożnie wyraźne postanowienie, a pokazując lekceważenie dla obaw i wątpliwości, zaczynali od początku świata, baraszkowali. Dogadywali sobie tak czy inaczej, kłuli żartami w największej zgodzie, bo to to samo osiedle, znajomi od dzieci, bliskie rody, wszyscy prawie krewni, a nade wszystko wszyscy z bractwa butynowego. O zarobki ani nawet o robociznę nikt nie wypytywał, lecz nikt nie podał ręki. Foka nie naglił.
Kuzimbir spoglądając to na Fokę, to na Andrijka trzeźwo wracał do obliczeń wyrębów.
— Zatem, ile kłód do świąt?
— Około 1650 — odpowiedział Foka.
Kuzimbir znów spoglądał wokoło, po czym ostrzem laski rysował na ziemi, mruczał i obliczał głośno.
— 70 dni roboty, zatem 21 kłód dziennie. Tak od biedy można by nawet 25 kłód dziennie. To będzie do świąt 1750 kłód.
— Połowę do świąt, dwie i pół tysiączki! — hardził się Mandat.
— Tak, to można — potwierdził Giełeta z pychą.
Andrijko popatrzył uważnie i splunął. A Kuzimbir przeraził się.
— Człowiecze nie przechwalaj się, butyn tego nie znosi! A czyż wiesz ile to dziennie? Czyś oszalał?
— To niemożliwe i niepotrzebne — potwierdził Foka.
— Możliwe i pewne — nadymał się Mandat.
— Oblicz — opamiętywał Kuzimbir — 32 kłód dziennie, to najwyżej co zimą przy krótkim dniu możemy wyciągać. To byłoby 2240 kłód, ale to strasznie ciężko, to niemożliwe. A na to, aby wyciągnąć z dwie i pół tysiączki trzeba by palnąć 35 kłód dziennie. Śmiej się z tego, nie dotrzymasz.
Mandat nie odzywał się. Giełeta wycedził nieporuszenie.
— My dotrzymamy.
Foka postanowił.
— Wystarczy 1650 kłód! A zatem zgoda?
Rębacze milczeli.
Na dworze było już ciemno. Trzykrotny śmiech dziecka rozległ się w puszczy. Zgrzytliwy pogłos szatkował się lasami. Zastygli bez słów, zrozumieli. Myśliwy Cwyriuk zerwał się natychmiast, złośliwy uśmiech zniknął mu z twarzy. Za nim wyskoczył Kuźma Gotycz zwany Wichrynka. Wyszli pośpiesznie z koliby. Foka wzruszył ramionami, uspokajając pośpiesznie.
— Dotąd tego nie było, nie taki las. Czysty —
— Kto przywabił — mruknął Petrycio.
Kuzimbir patrzył nieufnie, oglądał wszystkich bacznie, wydobył z głębi piersi.
— Może już zatęsknił któryś za kobietą? A może —? To warko, tego nie wolno dopuścić!
Andrijko syknął porywiście, ten i ów poderwał się, jakby go gad w siedzenie użądlił, a Andrijko szeptał zawzięcie.
— Wara, bo zaraza! Zafurczą w was chętki zgłodniałe leśnych dziewek! Wilcze burdelisko —
Foka wstał pośpiesznie, odparł cicho.
— Takie słowo na butynie, Andrijku?
Andrijko stężał i skłonił głowę, a Kostio Matarha wstał także i pysznił się.
— Ho-ho, kto lepiej rozumie to niż my żołnierze. Byłem i ja z kamratami w burdelu onym, prawdziwym. Jak na komendę panienki delikatne, same białe ciasto — któż wie, księżniczki czy krewniaczki cesarskie? — rozkładają się. A niech mi plecie kto chce, a pułapka widoczna, łóżko zapadnie się na dno piekła. Nie tym razem to innym. Nie ruszyłem żadnej. Za to potem — ech...
Foka położył palec na ustach, a Kostio uchylił głowy, jakby kto nań zamachnął się kijem, i usiadł. Uderzali jeden po drugim spojrzeniami. Spuścili oczy, umilkli.
Po godzinie Iwanysko Cwyriuk i Gotycz Wichrynka wrócili.
— Ani śladu — mruknął niechętnie Wichrynka.
Cwyriuk szeptał smętnie, bez złośliwego uśmiechu.
— Byłyby ślady, byłyby, gdyby śnieg. W mchach szukać daremnie. — Nie oderwał się więcej.
Foka przerwał milczenie.
— No jakże z butynem?
— No jakże — dobył z głębi piersi Kuzimbir — dola nasza leśna, na lesie skrupi się. Powiadam — butyn w samą porę, a teraz tutaj jakby swój własny. Dzięki Bogu — wstał, podał rękę Foce. Za nim wszyscy wstawali, podawali ręce. Tylko Andrijko Płytka wcale już nie miał ochoty nieść śmierci lasom. Zatroskany więcej niż kiedykolwiek, skarżył się wyraźnym szeptem.
— Siły mi ubyło, kłopoty bulgocą, jak woda powyżej uszu — sianokosy, płoty, ogrody, młoda chudoba — jest roboty do końca życia. A tutaj zanadto smutno, las na pół dnia, to zdrowie, a butyn — to wieczna obczyzna. Krowy nie wydoisz, cielątek nie pohodujesz, kury nie zagdaczą, koguty nie zapieją, konie nie zarżą, dzieci nie zaśmieją się... Stukasz i stukasz. Nie!
— A przecie, bez obrazy niczyjej, wyście najpierwszy rębacz na świecie — przekonywał Foka.
— Śmierć leśna — pochlebiał Petrycio.
Andrijko ożywił się.
— Dość śmierci! Tutaj koniec świata, nikt nie osiedli się nigdy, nie pobuduje, jutro rzuci się nowy las. Przeciw głodowi nie butyn, tylko rola. Po co zagrzebywać tu życie. Nie!
Pokwaśnieli, milczeli bezradnie. Wśród ciszy szepnął Łesio Karawaniuk.
— Nie dziewięciu tylko ośmiu. —
— I nie dwunastu — mruknął Petrycio.
Kuzimbir wydobył z głębi piersi.
— Co tu mówić, robota groźna, a bez Andrijka — bach!
Bomba wybełkotał pochopnie.
— Andrijku, wyrzucacie przez okno takie zarobki? Taki grosz?
Andrijko uniósł się niespodzianie. Zerwał się, wyszarpnął zza pasa siekierę i cisnął ją do watry, aż iskry posypały się, a wszyscy oprócz Foki odskoczyli od ogniska. Dotykając głową dachu koliby, Andrijko uderzał oczyma i krzyczał dziko:
— Do ognia z tym! Czorty czyhają na hroszach. Precz!
Obrażony Bomba bełkotał głucho:
— Któż dba o pieniądze? My Ormianie? Żydzi czy poganie? Dla chudoby wszystko. I dla dzieci też.
Ośmielony Łesio Karawaniuk wyrwał się z tłumu, w oczach jego błysnęło coś, jakby sarna przemknęła przez śpiący las.
— Ludzie dobrzy — wołał — pokajanie się dzieje, w głowie się przewraca! Puszczowy ja człek bidny, a takiemu bogactwu od razu zapisywać duszę?
Rębacze zaniepokoili się. Oglądali przelotnie to Fokę, to Andrijka. Sawicki przystąpił do Łesia, położył mu rękę na ramieniu.
— A komuż krzywda z tego?
Giełeta wyprostował się, wycedził wzgardliwie:
— Gdzież jeszcze twoje bogactwo, Łesiu? Pięć tysięcy patyczków czyha na twoje kości.
Mandat z ulgą zarechotał:
— Biedny! Patrzcie go! Nie rusza się z pieca, dzień i noc wysiaduje biedę i modli się o biedę.
Oczy Łesia gasły, mrużyły się. Matarha dławił się basem:
— Stracha się na wszystkie strony i z tego biedny.
Zahukany i onieśmielony Łesio poderwał się jeszcze. Przyskoczył do olbrzyma i szczeknął nań piskliwe, jak mały pies na wielkiego.
— Nie stracha się, nieprawda! Tylko swobodny.
Andrijko wyciągnął powoli siekierę z watry i usiadł spokojnie.
Foka powiedział stanowczo.
— Wasza wola. A bez was nie zaczniemy, Andrijku, wyście szczęśliwiec — potem patrzył długo na Łesia.
Łesio całkiem onieśmielony usiadł w cieniu. A Foka powiedział donośnie.
— Wszyscyście mi lubi, junacy i towarzysze. A wy Łesiu, nie gorszy, wyście dla mnie najmilszy. Ojciec święty biedakom nogi myje w największe święto.
Rozczulony Bomba wybełkotał.
— Toście kraśnie powiedzieli, gazdo, i dla nas to znak dobry.
Znów syknął Andrijko, znów podrywali się, lecz zgodliwe ciepło rozszerzyło się na każdy kąt koliby, usypiało i sama watra zasypiała. Widząc to Petrycio, zerwał się i ciskał z kąta bez rozróżnienia jedną kłodę za drugą do ognia, aż urosły w stos. Już zdawało się, że zaduszą watrę. Lecz rozhulały się jeszcze ostatni raz złowieszczo. Warstwy najsuchszej żywicy, jej płaty już rozsypujące się w proch, przekładane gąbczastymi i gnijącymi kłodami, a także bryłami błota wewnątrz kłód, zawrzały w dwóch kierunkach: rozpętać i gasić. Cichy powiew ze szpar koliby podniecił płomień i żywica przemogła. Z szarpaniny podnosiły się szarpane cienie. Rozpłomieniały się, to z rykiem, to z pluciem. Zerwały się widma do ostatecznego rozhulania.
Rębacze zaniepokoili się, sen z nich opadł, prostowali się, oglądali bacznie watrę i jej cienie.
Widma watry dopadły się nareszcie: mścić się, tępić, używać! Zalew psów gończych, roje psów rosły, naskakiwały jeden na drugi, goniły, gwałciły, warczące psy na skowyczących sukach parowały się i zaraz raz za razem w miocie płodziły się nowe widma. Mrowiły się, wyskakiwały jeden ponad drugi. Rozdzierać, brzydko, jak najbrzydziej, niech po kotłowisku ohydy nie zamruczy ani jeden wesoły płomyk!
Skądże te widma? Skąd w małej kolibie tyle przestrzeni dla tylu ohydnych tłumów? Ależ to cienie tylko ze spalania żywicy ze zgnilizną, jeszcze znikomsze niż sny. Wypaliła się wreszcie zaschła leśna krew, żywica. Z żaru wylały się bryły gliny i wapna, osypiska szarego popiołu, wytopiły się kamienie. Watra błyskała w wyrzeczeniu. Rębacze oglądali, wzdychali.
Stanęło na tym, że Andrijko zacznie robotę i zaraz potem wróci do domu. Wybrali jednogłośnie Fokę na zawidcę. Nazajutrz o świcie rozpoczęli. Umyli się starannie, wyszli na czczo z odkrytymi głowami, nie palili tytoniu, porozumiewali się szeptem. Doszli pod samą połoninę. Gęste mgły siedziały mocno na wierchach. Na skraju połoniny wyszukał Foka drzewa najprostsze, znacząc je siekierą. Na pamiątkę zostawił chochłatą podwójną smerekę w towarzystwie buka. Stamtąd to przecież zaśpiewał mu gil-czerwonobrzuszek.
Nie skarby watażków, człowiecze,
Nie weksle wyleczą głód luty,
Zarada, twa głowa, twój butyn.
Padli na kolana w głębokim mchu. A Foka modlił się głośno.
— Jak Bóg pomógł nam przybyć tutaj, zebrać się i zacząć szczęśliwie, tak niechaj Łaska Jego zachowa nas i dopomoże zakończyć. Dla dobra całego narodu, bez krzywdy, bez obrazy niczyjej. Daj Boże do domu powrócić szczęśliwie.
— Amen — zakończył Andrijko.
— Amen — powtórzyli rębacze.
— Proszę, Andrijku Płytka, rozpoczynajcie z Bogiem — mówił Foka uroczyście.
Andrijko zdjął kożuch, przeżegnał się i wziął się do rąbania. Jednym rozmachem wrębywał dornienką głębokie a ciasne bruzdy na znaczonych drzewach. Na wszystkich butynach nazwano to cięcie Andrijkowym. Potem Foka drugą dornienką zazgrzytał w głaźnym drzewie. Potem zadzwoniła uroczyście, jakby z wodnego gardła, jedyna pokazowa brzuchata piła ciągniona przez Andrijka i przez Fokę. W końcu rozjęczało się pięć starych wychudłych pił. Gromem uderzały praojcowskie bałty pobijane ciężkimi kilofami, gruchotały ostatni opór drzewa potworne baby, drewniane doubnie. Trzeszczały i rozdzierały się napadnięte olbrzymy, padały do głębokiego mchu. Krótkie siekiery zwane susami doszczekiwały, odrębując drzazgi z szyi drzewnych i odłuskując po jednym pierścieniu kory u spodu ściętych pni.
Do południa jasna pogoda roztoczyła się nad wierchami, lecz w lesie nadal było mrocznie i rosiście. Jeden i drugi z rębaczy wspiął się na drzewa graniczne. Po raz ostatni spoglądali z wysokości w stronę zachodnią i północną. Żegnali się z lasem. Pod ciepłym niebem jesieni czarność nieruchomych fal bez kresu. Im więcej światła przez wieki łykał las, tym czarniej błyszczał, bez jednej plamki światła. Połknął wszystkie blaski zieleni i blaski wód. Oddychał od głębi ku wierzchołkom, a świat milczał. Nawet swobodnie gwarliwe górskie wody nie miały nic do gadania. Obwarowane pniami, wdrożone w jamy i miękkie łożyska, chłonięte przez mchy, wlesiły się do kropli, oddychały wyłącznie dla lasu. Ich zatajone światła, przygaszone oczy źródeł, zasklepione mrokiem zwierciadła wód, przecedzone zaroślami piany, zagłuszone wodospady sączyły się w żyłach lasu jednostajnym dudnieniem, docierały do wierzchołków włoskowatą siecią szeptów, piętrzyły się w jedno nieustanne westchnienie: „Las, las, las.“
Po posiłku, południowym rębali do wieczora. Znużeni, nawet wyczerpani położyli się wieczorem do snu w kolibie, bez pogwarek, bez gry na fłojerze.
Nazajutrz przed wschodem słońca Andrijko pożegnał rębaczy. Zatroskany, markotny kręcił się wokół Foki i szeptał:
— Dość nagrzeszyłem już, a żal zostawiać was samych — na zwadę.
— Na jaką zwadę? — dziwił się Foka.
— Z lasem — smęcił się Andrijko. — A ślijcie po mnie, gdy coś takiego...
— Cóż takiego?
— Sami wiecie —
Łesio Karawaniuk ośmielił się, zerwał się, przyskoczył do Andrijka i zaraz onieśmielił się. Andrijko nie patrzył w oczy, nasrożył się. Wybrał się w drogę niezwłocznie.
Mieszkańcy koliby w milczeniu towarzyszyli mu na dwór. Andrijko w porywie skoczył na konia. Siedząc na tarnicy wypchanej liżnykami, wyprostował się i wyrósł. Bułana stara kobyła ruszała ospale, brodząc przez potok podnosiła nogi zapobiegliwie, jakby się bała je zmoczyć. Tuż za potokiem człowiek i koń otarli się o szaropancerną basztę drzewa. Przy niej w mig znijaczyli się, zmaleli w mig, jakby czerwona mrówka siedziała na żółtej mszycy. Kobyła miesiła starannie leśne błoto na miejscu, jak gdyby rozcierała na miazgę rozgotowane ziemniaki. Wąchała stare ślady. Nagle jakby dźgnięta ostrogą, spięła się, poniosła gwałtownie i ciemna szparka lasu ich wchłonęła. Ostry krok koński zacichł za chwilę. Andrijko blisko był, czy już za światami? Nadaremnie rębacze zaglądali przez szpary leśne. Czarny las zbił się, strzelał do nieba. Odrębani od świata, wpakowani w czarną kieszeń, z dna lasu wznosili oczy ku wschodzącemu słońcu. Z błękitu nad lasem wiekowy stary górski zegar tykał jesiennie, powolutku: „Róbcie-co-chcecie,-macie-czas.“
Zaraz po odejściu Andrijka mianował Foka Kuzimbira kierownikiem wyrębów. Rębacze zgodzili się bez słów. Tyle dobrego, że zostali sami młodzi, sami weseli. Nikt nie kwękał, nie straszył, nie wróżył. W takim lesie, w którym błahy stuk siekiery kracze i wieje z jednego końca na drugi — od wewnątrz ciszę rozcinając, jak ból żywe ciało — zgrzytliwe słowo trzepocze się jeszcze dłużej, nie przewiewa, lecz gnieździ się, gdzie zechce. A gdyby w głowach butynarów? Broń Boże. Z takiego coś — roje ptaszków puszczowych. Od razu rozsadziłyby głowy butynarom, albo by ich zadziobały.
Grzebali słowa milczeniem, zakrzątnęli się tym zapobiegliwiej. Jednogłośnie wybrali Petrycia spuzarem. Tłumaczyli niby to: słabego zdrowia, zmęczy się od razu robotą leśną. A dobrze wiedzieli, że urodzony na spuzara, złoto nie spuzar! Choćby pot przenicował robotników od środka, a deszcz z wierzchu, choćby mroźny wiatr, a nawet lęk przeszył ich do kości, Petrycio nie zostawi jednego wieczora bez pociechy, bez śmiechu, bez komedii nawet. Utrzymywać watrę, napychać gęby mamałygą, wymiatać śmiecie — to każda baba potrafi. A tam na końcu świata, na bezludziu zacny błazen, dzień w dzień nad watrą i z chochlą, to w jednej osobie ojciec i ojciec duchowny.
Przez całą jesień rębali, piłowali, prócz świąt dzień w dzień od świtu do nocy. Zaczynając od połoniny ku dołowi, najeźdźcy osaczali i odcinali od góry las, zrazu dość wąskim lecz okrążającym zagonem, na to by równomiernie oddalać się od szczytu, na to także by w miarę możności ściągać kłody nie tylko przez połać już wyrębaną, najeżoną odziomkami i zaśmieconą, lecz tamtędy gdzie przestronne odstępy, między drzewem a drzewem, wypoduszkowane mchem w miarę suchym, w miarę śliskim. Powoli wdzierała się do lasu od połoniny nieznośna zimna jasność. Za nią wiatr, za nim szron, a później śnieg. Nie mając ochrony lasu, rębacze w dnie deszczowe przemakali do nitki. Zresztą nawet słońce w wyrębanym lesie, nie im pomagało, raczej lasowi. Wyciągało z nich znój, parzyło, raziło oczy, wyczerpywało nadmiernie. Śpieszyli się tym bardziej, aby osaczyć las zawczasu i skutecznie, na to aby puszcza nie zawezwała na odsiecz któregoś ze swych starych pobratymów.
Z początku nie oddalali się jeden od drugiego. Piłowali parami i rębali razem. Przodowali wciąż Witrołom i Matarha, obok nich szli Mandat z Giełetą-Połowykiem, starając się wciąż im nadążyć. Niewiele odstępowali myśliwy Cwyriuk-Łełyk wraz z Niauczukiem. Odstawali powoli Bomba z zawziętym lecz wątłym Łesiem Karawaniukiem. Widząc to Witrołom, zmienił ich. Stanął do pomocy Bombie, a do towarzystwa Łesiowi dał Matarhę. Potem także Mandata i Giełetę rozłączył, aby pomóc nieco słabszemu Niauczukowi. Gdy drzewa były nazbyt potężne, piłowali we czwórkę. Gdziekolwiek zaskowyczała ściśnięta piła, sam Witrołom jednym skokiem zjawiał się i wbijał klin. Czerwony Bomba poszarzał i schudł najprędzej. Ściągnęli się wszyscy, tylko brzuch Mandata sterczał i rechotał. A Łesio Karawaniuk był jednakowo kościsty i chudy.
Pogrzebali co wiedzieli, co przypomniał im niewcześnie Andrijko Płytka, on — Śmierć leśna, on co wiedział najlepiej i wiedział wszystko o życiu lasu. Nikt chyba lepiej nie dowie się, że żyje dychanie, jak ten, który je zabija, rani i kaleczy, choćby nieumyślnie. Rębacze nie tylko znali żywą moc lasu przez to, że każdy miękko omszony pień, do tulenia nie do ranienia zapraszający, od razu twardniał im kamiennie pod piłami i jazgotał pod siekierami. Twardość drzew, wyzywając do wysiłku, przeszywała, wyszarpywała siły z wnętrzności. Dawali życie swe za życie grabione. Obsypani miazgą rdzeni drzewnych, oplątani płatami kory dymiącej, przesiąknięci lasową krwią-żywicą od czubka głowy do obuwia, do każdego włoska na ciele, posiwieli od sypiącej się wciąż na głowę suchej żywicy, odchodzili do koliby sami jak wyczerpane upiory drzew, siejąc wokół siebie obłoki śmierci leśnej.
Ale nikt nie zapomni bardziej zatwardziale, że dychanie żyje, jak ten kto czyha na nie po to tylko, aby powalić tułowie, złożyć na stosy, zmierzyć i poznakować liczbami. Rębacze wcale nie byli z tych, co nie wiedzą, że drzewo żyje i płodzi, choruje, cierpi i umiera, ani z tych, co uszkadzają je niepotrzebnie i niszczą z tępoty. Podobnie jak myśliwy puszczowy tropiący jelenia, którym od cielątka przez lata skrycie się lubował, nieraz niechętnie kładzie go trupem. A czasem nawet w ostatniej chwili, gdy już go ma pod strzałem, puści go wolno. Rębacze mieli oczy i czucia dla serc i krwi drzew. Lecz umyślili coś takiego, jak gdyby myśliwy nająwszy się do rzeźni, dostarczał dziennie sto skór, sto wieńców rogów jelenich i tysiąc funtów mięsa jeleniego, a patrosząc je, rozrzucał po puszczy wnętrzności jelenie.
Dwadzieścia pięć wielikańskich kłód dziennie! Nie! Cóż za szałapactwo! Trzydzieści kłód dziennie! Nie! Jeszcze więcej. Do trzydziestu dwu kłód dziennie! To było ich marzenie, ich złość i radość codzienna. Pokrzykiwali, naganiali, klęli jeden drugiego. Doganiali się i przeganiali się, zziajani, wyczerpani jak łaja wilków, co w wyścigu ostatkiem tchu dogania jelenia.
Na butynach o wypadek nietrudno. Nie tylko kłody grożą codziennie. Obeznany z butynem człek wie i pamięta, że powodzie, burze, mgły, a nade wszystko śnieżyce zgubiły niejednego. Obawa przed jakimś ruchem niezręcznym choć nieznacznym, który może zagrozić życiu jednego lub wielu, natęża także baczność na jakiś świst, szum lub krzyk ptaka, wieszczący burzę albo lawinę. Każe słuchać także znaków niepozornych. Nieraz po latach coś przypomina, co grozi za jakieś przekroczenie. Posłuchajcie, jak nad całym butynem wieje ciągły szept praw, wspólnoty nieustannej i jak ostrzega. Gdy sami ludzie albo rządy stwarzają urzędy lęku, zuchwale kradną całokształt niedosięgły dla człowieka. Ale las i świat pobłażliwie znosi nas, czasem oszczędnie strzęsie z siebie ostrzeżenie jak mroźny szron lęku, aby nas osadzić. Wyzwolić człowieka od lęku? po co? Aby był zuchwały?
Kto by zobaczył wszakże naszych młodych rębaczy, pomyślałby sobie od razu: można targować z takimi ludźmi, najmować ich, ale chyba nie zostawać z nimi sam na sam w pustkowiu, gdzie wszystko zdane na sumienie...
Jakżeż to jest? Gdzież jak nie w puszczy chyba gnieżdżą się ludzie lasowi, rozbójnicy z bajki? Tam miejsce dla twardych, bezlitosnych, okrutnych, jak ich praca. Tak zapewne z dreszczem pomyśli sobie niejeden przybłęda z krajów, z miast i z wsi, gdzie ludzie uroili sobie, że żyją w bezpieczeństwie. Czy też może tam w puszczy, gdzie stykają się i splątują korzenie życia, sumienie nie cichnie wcale? Tylko ciszej karbuje, aż kiedyś dopadnie, chwyci za gardło, zdusi? Nie będzie odkładać aż ludzie sięgną czynów, które naruszają Boga i człowieka. Zawczasu gdy nie usłuchają szeptu, który czasem zwie się zabobonem — zawezwie lawinę, piorun, padające kłody, zniszczy zawczasu. A przez to zawczasu wyzwoli od zamierzeń i czynów, które lęgną się w bezpieczeństwie i z zuchwalstwa bezpiecznego.
Domyślimy się, a może zobaczymy później, czy mimo opętanie i pośpiech młodzi rębacze słyszeli szepty nie gorzej od innych? Nigdy o tym nie mówili.
Aby tułowie drzew odrąbane z ramion, odarte z czułków zieleni, obłupione z kory, ogładzone i równiutko pod miarę odcięte, uprowadzić jak najprędzej i znijaczyć ostatecznie, na to, aby ułożonych w mygły i poznakowanych własna „matka-puszcza“ nie poznała, Sawicki z pomocą Foki zabrał się do sporządzania ryz wzdłuż potoków Riabyńca i Popadyńca.
Pionierzy butynów, Italiany, byli wielkimi majstrami. Sawicki nauczył się od nich wiele w butynie pańskim na Ruskim, lecz swoją budowlę sporządzał jeszcze mocniej, a nade wszystko dokładniej i ściślej niż Italiany pańską. Dość powiedzieć, a podsłuchano to, że kiedy budował ryzy: poświstywał pieśni dziadów podkościelnych. A nawet rozciągał stepowe melodie, których w górach nikt prawie nie znał, a na pewno nikt nie lubił. Sprawdzał tak każde koryto ryzy, każde spojenie, a przede wszystkim starannie zakładał i sprawdzał podpory. Na dnie wgłębień jarów wbudował na głaźnych posadach mocne wieże zwane kaszycami, czworograniaste, podobnie jak chaty wiązane z belek w klucze. Wypełniał je szczelnie głazami i żwirem, a zabezpieczał z boku ogromnymi podporami, które zwano „niedźwiedzie“. Nie mniej cierpliwie, mocno a pewnie — zawsze pod dziadowskie nuty — kładł także podpory wież na wypukłościach i na równych gruniach, tak zwane wory (ogiery) pod spojeniami koryt ryzy, oparte na łabach, wystające główkami na zewnątrz koryta, zaś zwrócone na wewnątrz, ku sobie, ogonami. Dziadowskiej nuty pilnował nabożnie, a trzeba to powiedzieć, o świsty i szepty puszczy nie troszczył się. Foka a także Petrycio pomagali mu zawsze kiedy mieli czas.
Lecz Foka wciąż przerywał robotę, jeździł do wsi po żywność, nawet na doły dla rozmów z kupcami. Galopował jednym dniem do Jasienowa, zaledwie zdążył odpocząć, zmieniał konia i gonił do Kut. Wracał równie pośpiesznie, nieraz nocą na wyczerpanym koniu, wiodąc po kilka jucznych koni, sam też znużony lecz z pistoletem w ręku, bo wilki zaciekawiły się ruchem i ukazywały się na płajach.
Gdy Foka przejeżdżał przez wieś na dół, w Żabiem śmiano się po cichu, potem coraz głośniej: „wozi drzewo do Kut.“ A kiedy wracał z objuczonymi końmi: „wiezie złoto z Kut.“ Śmiano się, że rębacze latają z wywalonymi językami po puszczy, a żaden jeszcze nie powąchał grosza. To znów, że Szumeje na darmo karmią rębaczy jak tuczne prosięta, bo nic z tego i tak nie będzie, tymczasem wyczerpują zapasy huślanki, bryndzy i mąki, a tylko patrzeć jak sami zaczną biegać za wekslami gruntowymi. Wieszczowano, że niepłaceni robotnicy niechybnie uciekną, w końcu opowiadano koło cerkwi, głośno, że już się rozbiegli. Usłużni jak zazwyczaj plotkarze powtarzali te wieści Foce. Foka śpieszył się coraz bardziej.
Kilkakrotnie spotkał się Foka u starego księdza Buraczyńskiego z kupcami, a raczej z agentami, którzy czy to zachęceni przezeń, czy znęceni zarobkiem, odważyli się dotrzeć przez Kuty aż do Krzyworówni. Dotąd opowiada się z dumą nad Czarnym a nawet nad Białym Czeremoszem, że „Foka Szumejowy miał mir, honor i poważanie u panów. Umiał ich czarować.“ Bo to było już dużo, czary istne, a samym takim kupcom mogło się wydać honorem nadmiernym, nawet ofiarą, że dotarli wyboistą drogą wzdłuż Czeremoszu do Krzyworówni, gdzie nie było wówczas gospód ani zajazdów. Młody dziedzic z dworu w Krzyworówni, czy to nie chciał z nimi gadać, czy też nie dopuszczono ich wcale do niego, a osiemdziesięcioletni ksiądz przyjął ich od razu gościnnie i zajął się nimi. Lecz wówczas dopiero odkrył Foka, jaka przepaść dzieliła jego drzewo uwięzione w pustantynach od kieszeni kupców, a może więcej jeszcze od ich umysłów, od ich całego świata. Jakich to nowych czarów potrzeba, by rzucić most przez tę przepaść?! O czarach tych nikt się nigdy nie dowiedział, prócz starego księdza, bo Foka nawet ojcu o tym nie opowiadał, a Sawickiemu tylko to co najważniejsze.
Trzeba jeszcze przypomnieć, że podówczas kolej żelazna dochodziła, i to od niedawna dopiero, zaledwie do Lwowa. Ale i z tego nic, bo cała południowa część Galicji, przede wszystkim całe pogranicze, pobliska Bukowina i Mołdawia, dokąd miało popłynąć drzewo Foki, nie posiadały, ani długo jeszcze nie znały wcale, linii kolejowych. Pozostawała woda, spław potokami i rzekami, pełnymi niespodzianek, skał podwodnych, nagłych zakrętów, lub groźnych płycizn. Poza słynnym butynem w lasach starego dziedzica, praktyka była taka, że ilekroć któryś z kupców czy pośredników chciał wykorzystać pokaźną rozpiętość między nadmiarem drzewa, tanią robocizną i brakiem gotówki w górach z jednej strony, a zapotrzebowaniem i cenami drzewa na odległych rynkach z drugiej, kupował od właścicieli lasów drzewo na pniu i sam organizował zrąb i spław. Bądź też, w najlepszym dla sprzedawcy wypadku, odbierał drzewo zrębane, okorowane i złożone w samym lesie, czasem spuszczone aż nad wodę pobliską, a rzadziej zwiezione Czeremoszem aż do Kut, dokąd od podnóża wielkich lasów trzeba było płynąć co najmniej przez dzień od świtu aż do wieczora.
Foka szukał czego innego. Przez pośrednictwo karczmarza z Rozdroża, Joseńka, który czasem jeździł do Czerniowiec, natrafił na takich, którzy zechcieli spławić drzewo wodą aż do Mołdawii i dalej. Przygoda oszałamiająca, groźna dla każdego! Im trudniejsza, tym bardziej wciągała, ba, pochłaniała Fokę.
Zaprosił Foka wreszcie czterech dyrektorów dla obejrzenia butynu. Zobowiązali się przywieźć ze sobą pieniądze, by zostawić je u księdza po kontroli butynu i objęciu drzewa w posiadanie. Byli to, jak mówiono, dyrektorzy na Galicję, Bukowinę, Rumunię i jeszcze jakieś kraje. Oczekiwał ich u księdza, a ksiądz tak mu tłumaczył:
— Dyrektorzy na te kraje, to tak samo jak biskupi na całą diecezję albo na cały kraj. Bywają także biskupi na okręgi, gdzie wcale nie ma wiernych, albo ich bardzo mało, jak nasi katoliccy na Rumunię. To się nazywa po łacinie — no mniejsza o to. Jest tylko biskup, jakiś tam kościółek, księży malutko, a wiernych jeszcze mniej. Takie i to.
— To cóż tam mają do roboty? — pytał Foka.
— Myszkują po cichu, może ktoś się nawróci, czekają.
— A dyrektorzy?
Ksiądz zaśmiał się głośno.
— Czekają także, a nuż się ktoś nawróci, a myszkują jeszcze żwawiej.
Foce już nie od dziś mąciło się w głowie. Widział kilku z tych panów, oczekiwał po cichu, że dotrze do samego gazdy. A tu każdy nowy — znów dyrektor i każdy mówi, że to i tamto nie od niego zależy, tylko od dyrekcji. Dyrektor nad dyrektorem, a końca nie widać, dyrektorów jak psów na wielkiej stai, biegają naokoło, a dodatkowo w każdej zagrodzie nowy pies, tak jak dawniej u Tanaseńka Urszegi, a teraz u jego syna. A może coś kręcą? Ale nie, bo naprawdę przecież ten jakiś większy dyrektor, co do Czerniowiec przyjechał, zgodził się na to, czego poprzedni nie mogli rozstrzygnąć. A teraz nowi dyrektorzy, czy może jeszcze więksi? Boże mój! Poza dyrektorami dyrektorzy, nad dyrektorami dyrekcja, nad dyrekcją znów dyrektor, a nad tamtym jeszcze jakaś większa dyrekcja. Foka wypatrywał gazdy, gdzież on? Opowiadali, że jest taki — „szef“, nazywali go także czasem „czif“. Anglik, co siedzi za morzami, wszędzie-wszędzie, gdzie są porty, przyjechać nie może, bo musi być wszędzie, ale na wiosnę przyjedzie na Mołdawię do Gałacu dla odbioru drzewa. Szef — to może gazda? — Foka pokazał księdzu gruby bilet, z którego wyczytali, a jak wymawiali to ich rzecz:
British and Continental-Timber-Trust.[29]
Pod spodem były adresy. Ileż adresów? Londyn, Wien, Budapest, Constantinopole, Jassy. I jakieś litery z kropkami, całkiem niezrozumiałe.
Ksiądz chociaż uczony w bohosłowiu, choć ciągle sporo czytał, biedził się:
— Ha, to może takie nazwisko szefa? Ale nie! Czekajcie, to pewnie coś takiego co się nazywa — firma. Niby spółka gazdów, dużo ich, tylko żadnego nie widać. A może same dyrektory?
— To któż daje pieniądze i któż pobiera je za drzewo? — pytał Foka.
— Pewno bank — biedził się ksiądz.
— Kto to? — pytał Foka.
Ksiądz objaśniał jak mógł, a Foka zaśmiał się wesoło:
— Wychodziłoby, że sam pieniądz jest gazdą?
Stary, wesoły ksiądz zaśmiał się jeszcze głośniej:
— Nie śmiejcie się, tak naprawdę mówią, tak piszą nawet, ale i mnie to dziwne, bo przecież ktoś musi odpowiadać przed Bogiem i przed ludźmi. A tu jak gdyby wychodzi, że jeden chowa się za drugiego: ja nie gazda, to od dyrekcji zależy, od kontroli. A na sam koniec mówią jeszcze dziwniej, że — kapitał.
— A to co?
— Jak to wam powiedzieć? Gotówka w kasie, ale nie, bo są jeszcze jakieś papierki ważne, akcje, bony, weksle, ech, nikt nie wie naprawdę, co to ten kapitał.
— Nikt nie wie? — Foka zasmucił się.
Ksiądz zaśmiał się i pocieszał:
— Kapitał to krowa dorodna, wymiona śliczne, ale doić się nie da, sama doi wszystkich.
Foka pytał:
— Czy z tego nie wychodzi, że nie zapłacą nam, drzewo zabiorą, a nas zostawią z papierkami?
Ksiądz zadumał się:
— Bywa i tak, bo piszą w gazetach, że „bankructwo“ — to z łaciny ruptum — to znaczy, bank się połamie i nie ma nic, tak jakby ktoś stodołę podpalił albo powódź zatopiła. No, wypadek, ale może być łajdactwo także.
— Łajdactwo u takich uczonych panów? W wielkich miastach?
— To rzadko bywa, bardzo rzadko — pocieszał ksiądz pośpiesznie.
— To jakaż rada dla nas?
— Dla was? Ha — że z ręki do ręki, tu drzewo, tam pieniądze, złote najlepiej. Bo wy z drzewem nie uciekniecie, i dokąd? A oni z pieniędzmi — no nie, także nie, ale lepiej być pewnym.
— Ale czemuż oni tak prędko, prędko chcą? To może także jakoś niedobrze?
— Nie, to taka moda u nich. Ktoś czeka gdzieś daleko na drzewo, bo potrzebuje, a ci chcą mu sprzedać, dostawić, a potem znów dalej lecieć z pieniędzmi coraz prędzej, wciąż prędzej.
— Czemuż wciąż prędzej, skoro raz zarobią dobrze to chyba już dość?
Ksiądz zmęczył się, był bezradny, znalazł wreszcie, odpowiedział pytaniem:
— A czemuż wy u siebie na butynie robicie prędzej, coraz prędzej?
— To prosta sprawa, to butyn, to jednorazowo, nie mamy wcale pieniędzy, musimy kupić narzędzia, a gdy butyn się skończy, zagospodarują się wszyscy tak jak Andrijko Płytka i spokój głowie. Śpieszyć się nie będziemy, bo po cóż?
Ksiądz rozłożył ręce, mówił cicho jakby sam do siebie:
— To może tak jak z Panem Bogiem, stworzył sobie świat, a ludzie zrobili, że to dla człowieka tylko. Te banki, te dyrekcje, to nie dla gazdy, to dla urzędników.
Foka także mówił do siebie:
— Żeby tyle służby rozmnożyło się, a gazdę na bok?
Ksiądz zadumał się, popatrzył uważnie na Fokę:
— A może tak lepiej?
Foka nie był wcale trwożliwy, nowości się nie bał, szukał ich przecie, ale skóra mu cierpła i nie taił tego przed księdzem. Jedno wiedział twardo od ojca, od dziadów, że gazda z gazdą zawsze dogada się i pogodzi. A tu ci nowi dyrektorzy? Któż ich wie, czy bliżsi temu ukrytemu gazdzie, czy może tylko po stronie pieniądza i tych wszystkich nieznanych słów, o których pouczał ksiądz.
Przyjechali wreszcie oczekiwani goście po południu w sobotę. Wjazd z gościńca na plebanię był nieco stromy, ale możliwy. Wtoczyło się czterech panów dyrektorów w wieku od lat czterdziestu do pięćdziesięciu, wszyscy niedużego wzrostu, zażywni, grubsi od dotychczasowych dyrektorów, jeden z nich najstarszy nawet wcale gruby. Nie tak tędzy ani brzuchaci jak bywają wójtowie, za to wszyscy miękcy, pulchni, a wszyscy jak jeden ze złotymi łańcuszkami na brzuchach. Ksiądz ulokował ich w pokojach dla nich przeznaczonych, po czym wrócili do jadalni, gdzie czekał Foka. Przyglądali się sobie w milczeniu, w przytulnej jadalni oziębiło się. Gdy zaczęli rozmawiać z księdzem, okazało się, że tylko jeden z nich Bukowińczyk mówił po polsku i po rusku, inni po niemiecku. Ale podobnie jak była w Monarchii nader barwna Armeesprache, była także może jeszcze bogatsza Geschäftssprache. Bądź co bądź austriackie gadanie to była rzeczywistość. Panowie dyrektorowie, aby ich lepiej rozumiano, dosypywali do niemczyzny różne słowa, to słowiańskie, to rumuńskie mniej lub więcej przekręcone, a także jakieś inne niezrozumiałe. Dwaj spośród nich zagadywali między sobą po węgiersku, a trzej rzadko ucinali jakby batogiem skórzanym jakieś słowa krótkie, gardłowe, takie, których ani Foka ani ksiądz nigdy nie słyszał i żaden z nich nie rozumiał. Okazało się później, że to po angielsku. Lecz koniec końców nie tacy znów zimni, po austriacku trzepali, można ich było zrozumieć. Foka znał nieźle niemiecki ze służby wojskowej, także włoski, podczas wędrówek nauczył się nieco po rumuńsku. Spośród gazdów w owe czasy nikt nie znał tylu języków, z mieszkańców gór chyba jaki zabłąkany rzemieślnik. I znów to samo: Foka z miejsca poznał, że ci panowie, to właściwie nie panowie. To znaczy nie gazdowie, może nawet daleko od gazdów, znów sami dyrektorzy. Bo zaledwie zaczęli między sobą mówić, słychać było, że kłopoty wielkie, odpowiedzialność wielka, muszą i to i tamto i w końcu muszą zdawać rachunki przed dyrekcją. Jeszcze nie siedli do kawy, zaledwie przemówili bezpośrednio do Foki, już pierwsze ich słowa były w kilku językach: „Prędzej, prędzej, prędzej“. I niezwłocznie ten Bukowińczyk z ormiańskim nosem tłumaczył na polski i na ruski: „Prędzej, prędzej, prędzej.“ Potem jeszcze wszyscy ruchami rąk i palców wymigiwali, kiwali, siekali i przeszywali powietrze, gorączkowo obrazowali, co miało znaczyć: „Prędzej, prędzej.“ Zaledwie zakończyli to przedstawienie, najmniej pulchny z dyrektorów, jasny blondyn, który miał oczy szczelnie zasłonięte wypukłymi okularami, smagnął rozkazująco, prawie surowo: „Zeit ist Geld, Zeit ist Geld.“ Foka rozumiał każde słowo, ale nie rozumiał znaczenia, zapatrzył się na dyrektora uważnie, niemal z podziwem: „No, Niemiec! Niemiec przepisowy!“ Ocknął się zaraz i zapytał:
— A cóż to znaczy: czas to pieniądz?
Ormianin bukowiński, nazwiskiem Zaryga rozruszał się nadmiernie, tłumaczył gorliwie, jakby to był główny interes, na polski, na ruski i nawet na rumuński. Inni ożywili się także, a nawet sam bardzo-niemiecki blondyn. „Austriackie gadanie“ to nie byle co, to gorące pragnienie, aby cały świat zrozumiał. Tłumaczyli chętnie nie tylko po niemiecku, wstawiali słowa słowiańskie, rumuńskie, węgierskie, a biorąc księdza na świadka czy tłumacza, nawet po łacinie — Foka nie rozumiał. Stary ksiądz posypał się śmiechem, także tłumaczył jak potrafił — Foka nie rozumiał. Z gorliwości panowie dyrektorowie przeszkadzali jeden drugiemu, przeto pan Zaryga z leniwym uśmiechem ważności prosił aby mu pozwolili wytłumaczyć. Dyrektorowie zamilkli, pan Zaryga tłumaczył leniwie lecz dobitnie:
— Jak najwięcej czasu na robotę, cały czas! Jak najmniej na święta, nic na zabawę, sprzedać każdą minutę, sprzedać cały wasz czas, rozumiecie, bo czas to pieniądz.
Foka skrzywił się.
— Ależ ja nie czas mój mam na sprzedanie, tylko drzewo.
Dyrektor Zaryga ucieszył się, szukając uznania w oczach dyrektorów, pośpieszył się:
— Właśnie drzewo, jak najwięcej, jak najprędzej, cały czas dla drzewa, koło drzewa, w drzewie, pod drzewem, nad drzewem.
Foka odparł:
— Nie! W święto ani nawet w półświątek nikt nie zechce robić. Nikt nie sprzedaje ni czasu ni powietrza, ani wody. Czas mój nie na sprzedaż, zrobię z nim, co zechcę.
Dyrektor Zaryga nalegał coraz żywiej. Rzucił chyżo okiem wokoło, jakby skakał z dyrektora na dyrektora, poczuł się szczególnie ważny.
— My także, i ja też, każemy sobie płacić za czas, za to, że teraz z wami tracimy czas. I za tę ciężką drogę także, i za każdy siniak od wybojów też, nic nie ma za darmo, każemy sobie zapłacić za to, że nie mamy czasu ani odpocząć ani myśleć o czym innym, tylko o drzewie. I wam zapłacimy dobrze, płacimy za wszystko, bo wszystko jest na sprzedaż i wy ze wszystkiego możecie mieć pieniądze, góry pieniędzy.
Foka odpowiadał poważnie, nawet surowo.
— Panie dyrektorze, my po to sprzedajemy drzewo, męczymy się po to i głowy nastawiamy pod kłody, aby mieć głowę wolną, aby mieć święta i dużo czasu na zabawę. Człowiek cały rok czeka na święto, bo po cóż jest cerkiew Boża i ksiądz.
Dyrektor Zaryga mówił ciszej, łagodniej, jakby chciał się wślizgnąć do serca Foce.
— Przecież bez pieniędzy nikomu nie dacie nic za darmo, także waszego czasu, nie pójdziecie do lasu za dobre słowo, nie pojedziecie w obce kraje, ani nawet za góry do Węgier, tak sobie na zabawę. Tylko dla korzyści, to znaczy dla pieniędzy. Nieprawdaż? Bo pieniądz to czas, a czas to pieniądz.
Foka zaśmiał się.
— A ileż to razy latałem przez wierchy, tamtędy na węgierski bok na tańce i na zabawę? Ileż czasu na to poszło? A któż mi płacił? Ja sam płaciłem muzykantom, trzem kapelom, aby grały na zmianę. I tańczyłem, przez ileż dni.
Jeden z dyrektorów widocznie Madiar (panowie zwali go poufale Páli, a czasem Herr Baron) natężył uszu, przybliżył się do Foki, uśmiechał się ciekawie. Inni ostygli, zamilkli, tylko ksiądz, blisko dwumetrowy drągal, rumiany, najbardziej rześki ze wszystkich, był niezmordowany. Wstawał, siadał, chodził po pokoju, ogrzał gości od razu i grzał ich nadal nieustannie. Przecie, chcąc nie chcąc chłodził ich słowami:
— Goście moi mili, nam bardzo przyjemnie, ale dla was to jakoś niedobrze się składa. Źle wybraliście, bo u nas mówią: co nagle to po diable, co powoli to Bóg woli i pozwoli, mamy czas, a czort na hroszach siedzi. Płaćcie dobrze, jeśli łaska, czemuż by nie. Ale o pieniądzach nie mówcie za dużo. A bez świąt i bez zabaw nikt nie zechce pracować. Spłoszycie ich.
Foka nie godząc się ani z księdzem ani z panami, wjechał od razu w sedno sprawy:
— U nas powoli-powoli, ojcze duchowny, dopóki z krowami i cielętami, to tak. A kiedy indziej, zanadto prędko i pochopnie, ksiądz to dobrze wie. Tak czy inak, takich sprawnych, śmiałych i zawziętych do roboty, jak ci rębacze, moi pobratymi, w świecie nie znajdziecie. Bez pieniędzy zrobili wszystko, bez najmniejszego zadatku, i dalej robią. A czort na hroszach? Prawda, jest taka pogaduszka, że siedzi, ale na nieczystych, na tych zaklętych, i kusi. Pewnie do niewoli też? Nas nie skusi, nie boimy się. Więc po co dużo gadać, zapraszam panów, aby oglądnęli butyn, drzewo i robotę na własne oczy, to niedaleczko, konie czekają. Już jutro raniutko — — — Ale prawda, to niedzielka święta, skorzystać trzeba, Służba Boża. No, to w południe...
Kupcy spoglądali jeden na drugiego, potem na księdza. Ksiądz jak przystało chłodził znów rozważnie:
— U naszych ludzi sąsiadem nazywają takiego, co mieszka na tamtej górze, parę godzin drogi; a niedaleczko to u nich cały dzień drogi, od świtu do nocy. To trzeba pamiętać, bo panowie z miasta, delikatni, zmęczą się. Prawda, ja choć taki stary, wciąż trzymam się na koniu, bo muszę, ale i ja na tym Riabyńcu jeszcze nie byłem, bo po co? Przecie wiem od pasterzy, że daleko, droga przez lasy, ścieżki kamieniste, błoto też, może i zimno tam na górze.
Foka nie ustępował.
— Nie, teraz suchutko, ciepło, ślicznie, dnia całego nie trzeba na jazdę, wystarczy pół, byłe pośpieszyć się kapinkę, bo noc wczesna, a nocą — — zresztą wilków nie widać jeszcze, wilków nie ma.
Panowie przemruczeli jeden do drugiego:
— Wilki, wilki...
— Ależ mówię: wilków nie ma — powtórzył z naciskiem Foka.
Pan Zaryga cedził zniechęcony:
— Ładna historia, wilków nie ma, to znaczy, że są.
— Nie, u mnie znaczy, że nie ma — przybił Foka.
Dyrektorowie wymienili się spojrzeniami, Niemiec zastygł, wykrztusił ponuro: Wilków nie ma.
Znów zamilkli. Tak się składało, że ani ksiądz, ani tym mniej Foka wcale nie chcieli psuć interesu, lecz ilekroć odezwali się, nie zachęcali wcale. Kłopotliwa rozmowa ciągnęła się jak klej z mąki, lecz wciąż rozklejała się, z braku tej cieczy spajającej, która się nazywa wspólnym językiem. Brak tej cieczy jeszcze gorszy dla interesów niż brak płynnej gotówki, a nuda najgorsza.
Wszakże niespodziane zdarzenie urozmaiciło nieco rozmowę. Baron, zwany przez kolegów Páli, oglądając ich kpiąco, zachichotał z zadowoleniem:
— Ładna historia, wilków nie ma.
Zgasili go milczeniem, przeto znudził się zaraz, podszedł do okna, wracał, wciąż ziewał a ziewał. Nagle ożywiony jakimś pomysłem, zagadnął:
— A kapela cygańska jest tu?
Ksiądz odpowiedział chętnie:
— Raz na rok lub dwa razy przyjeżdża z Bukowiny od krewnych do pani dziedziczki.
Baron zmartwił się, lecz pocieszył się zaraz i zapytał:
— Ale tańce, tańce? Można je zobaczyć, można by zatańczyć?
Ksiądz uradował się, ogłosił ze śmiechem lecz prawie uroczyście, wskazując na Fokę:
— Ma pan baron przed sobą najpierwszego tancerza na trzy kraje ościenne, takiego, co tańczy przez dwadzieścia cztery godzin i dłużej, zamęcza kapelę za kapelą, a przetańczy wszystkich. Zwyciężył już kilka razy, nawet dostawał na pamiątkę wianki i pierścienie.
Baron zaśmiał się jak chłopiec, podskoczył od okna ku Foce, jakby wyskoczył ze skóry dyrektorskiej. Oczy wypełniły mu się, zapłonęły dziecinnym blaskiem jak u zakorzenionego lekkoducha.
— No to jedźmy, jedźmy zaraz, gdzież te tańce, gdzież?
— Tańczą wszędzie i ciągle, to trzeba przyznać — odparł ksiądz.
Najstarszy z dyrektorów Wiedeńczyk z głową przyprószoną siwizną, nazwiskiem Husarek, skrzywił się z niesmakiem, bąknął:
— To trzeba przyznać, bo dla pana barona to najlepsza rekomendacja dla interesów trustu.
Dyrektorowie zakłopotali się. Ormianin spojrzał z leniwą niechęcią na barona, zbyt niemiecki blondyn opancerzony szkłami, ściągnął twarz kamiennie. I zaraz sam baron opanował się, jak gdyby odwoływał:
— No tak, ale te góry-lasy to strasznie nudne. Człowiek chciałby coś — prędzej, prędzej —
Baron nadął się, znów ziewał przeraźliwie. Znowu zamilkli. Szczęściem zjawiła się księdzowa jako forpoczta i wódz całej baterii dymiących kaw, konfitur i ciast, które na ogromnych tacach niosły dwie dziewczyny wiejskie. Panowie zerwali się, witali się. Księdzowa Leonora była prawie tak wysoka jak mąż, lecz znacznie tęższa. Lice jej obrzękłe, posiekane w drobniutkie zmarszczki uśmiechało się bezbronnie jak u zawstydzonego dziecka. Dyrektor Husarek uwymownił się z ugrzecznieniem iście wiedeńskim, przepraszał za najście, prawił uprzejmości. Księdzowa przelękła się na chwilę tak obfitego nalotu niemczyzny, zaniemiała, spuściła oczy, zaczerwieniła się. Dyrektor widocznie bywalec Burgteatru — podówczas jeszcze na Ballplatzu, pod kierownictwem słynnego dyrektora Laube, wskazywał kolegów i uspokajał panią domu: „Nichts für ungut Gnädige Frau, lauter beleibte Herren. Lass wohl beleibte Männer um uns sein“[30], jak Juliusz Cezar w Szekspirze powiedział.
Przerażona do reszty księdzowa wyszeptała:
— Który Juliusz?
Ksiądz pośpiesznie wyjaśniał:
— Leonciu, to z literatury, z teatru. Panowie światowi. — Aby uspokoić żonę zapraszał sam gości. Siadali do stołu, księdzowa ratowała się jak mogła z paraliżu nieśmiałości, ugaszczając osobliwościami kraju, konfiturami z róż i dereniu, sorbetami różowymi a także białymi i ciemnymi. Lecz miała zaraz nowe zajęcie, bo zaledwie weszła, koty, naprzód dwa, potem trzeci, wreszcie czwarty, a za nimi psy, jeden, drugi, trzeci, malutki, ogromny i ni taki ni siaki, wpychały się i garnęły się do pani domu. Księdzowa wstawała, przepędzała swoją chudobę, mimo to zwierzęta czatowały za drzwiami i co która z dziewczyn weszła, wślizgiwały się ponownie. Przepędzaniu nie było końca. Tymczasem Foka oglądał sobie dokładnie dyrektorów, jak gdyby sumował, co dotąd zauważył. Pan Zaryga — ten Bukowińczyk, który wciąż tłumaczył — to zastygał w bezwładnym lenistwie, to jakby przerażał się, że za mało czuwa i skakał oczyma z człowieka na człowieka. Lecz żadne z jego spojrzeń nie było życzliwe, po każdym przejawie niepokoju oglądał swych kolegów z ledwie skrywanym obrzydzeniem. Madiarski pan baron, zwany Páli z czarnymi, pełnymi oczyma, to znudzony, to figlarny, raz bawił się dobrze byle czym, to znowu z nudów spoglądał ku oknu i ziewał. Ożywiał się nagle, chciał coś powiedzieć i zaraz zapominał. Trzeci najstarszy dyrektor Herr Husarek, najpulchniejszy, już dobrze posiwiały, z wypłowiałymi nieruchomymi oczyma, z wielkim brylantem w grubym krawacie, poważny, prawie uroczysty, wstrzemięźliwy w słowach, ze smakiem dla respektu, oczekując respektu, sam już naprzód traktował innych z respektem. Utkwił oczy w Foce, oglądając go nie mniej badawczo jak Foka jego. Lecz dyrektor Mandl, ów blondyn arcyniemiecki, najwięcej zastanowił Fokę: „Czemuż on taki jakiś zakuty, zakryty, nie tylko wypukłymi szkłami, także ubraniem prosto z igły wyprasowanym nienagannie, a najwięcej słowami ucinanymi, zimnymi?“
Lecz podwieczorek nie był zupełnie spokojny. Po psach i kotach zjawili się jacyś klienci księdzowscy. Wywoływano go do nich co pewien czas.
— A co tam, wszystko dobrze? — pytała księdzowa męża.
— Jak nie ma umierających, to już dobrze. Skoro nie trzeba śpieszyć się konno aż na wierch, to już dobrze. Z umarłymi nie ma tymczasem alarmu.
Podczas podwieczorku na skutek odprężenia baron przypatrując się Foce figlarnie zagadnął:
— A jakież te wasze tańce?
Foka nie śpieszył się z odpowiedzią, a ksiądz wyręczył go chętnie:
— Z kobietami: hucułka, półtorak, koło — to szumi, szumi, jak Czeremosz. A jeszcze bardziej bujne tańce samych mężczyzn, w tych tańcach Foka wygrał. Jest arkan — Räubertanz[31], jest kruhlek — Beiltanz[32], to idzie schneidig[33], prędko-prędzej, jak panowie lubią.
Ksiądz zaśmiał się głośno, baronem rzuciło, znów wyskakiwał z dyrektorskiej skóry, wypalił gorąco, skandując po węgiersku:
— A bétyár táncolas[34] — z toporami! Tak jak u nas na puszcie, sami chłopcy z cepami, u mnie w Zála megye[35] także, sami mężczyźni — Baron szukał słów, zaskandował coś po magyarsku, czego nikt nie uchwycił i nie wiadomo czemu wypalił:
— C’est épatant, c’est écrasant.[36] — Znów rzucał lękliwe spojrzenia ku kolegom i zaraz jakby od tego zaziewał nieprzyzwoicie. — Księdzowa doceniła, ośmielona zauważyła ze słodyczą:
— Herr Baron liebe tańce?
Pulchna twarz barona rozpłynęła się we wdzięczności, uchwycił księdzową za rękę, wyrzucił ze siebie wyuczone: „prosz pani“, lecz zaraz zaklął po magyarsku, zgasił się i zamilkł. Odwrócił się jednak całym ciałem ku Foce, przypatrując mu się z lubością, jakby oglądał rzadkiego zwierza. Księdzowa wdzięczna, że ją ośmielił, wyrwała z siebie:
— Herr Baron solche sein Mann, solche unser Mann.[37]
Nikt nie zrozumiał nawet ksiądz, dopiero po porozumieniu się z żoną zdołał wyjaśnić, iż to ma znaczyć: pan baron jest swój człowiek.
Lecz najstarszy z dyrektorów, uznając że należy osadzić barona, a zwracając się z wyszukaną grzecznością do księdzowej, podkreślał złośliwie każde słowo, zwłaszcza czasy przeszłe.
— Nasz pan baron trzymał u siebie w dworze stałą kapelę cygańską, to kosztowało, kosztowało, a potem i teraz — Szczęściem te koligacje najwyższe: niech kosztuje innych —
Baron spojrzał z wyrzutem, księdzowa nie dostrzegła intencji, lecz doceniła wielkopaństwo barona i grzeczność dyrektora Husareka. Nie mogąc już skłonić gości, by pochłaniali jeszcze więcej konfitur, starała się im dogodzić inaczej, wysilała się na wymowę, lecz wciąż przerywała i milkła. Ze swej strony chcąc ułatwić pani domu, dyrektor Husarek dopytywał o zdrowie i o rodzinę. Księdzowa ośmieliła się, wzdychała:
— Ach, dzieci tak daleko, in Welt[38], my tutaj sami, córka za księdzem, syn tego — a kto wie co z nimi —
Ksiądz przerywał, jak gdyby hamując wylewność żony:
— Pan Bóg łaskaw, będzie dobrze.
— Będzie dobrze — uspokajał dyrektor Husarek.
Z wdzięczności księdzowa była coraz wymowniejsza:
— Sehr liebe, sehr danke, sehr Ehre.[39] Panowie dobrodziejowie z takiego wielkiego świata, aż zza Kut, a gar nicht so dum, nein.[40]
Stary dyrektor uśmiechając się pobłażliwie, upewniał się:
— Wie so, gnädige Frau? Meinen Sie wirklich wir seien gar nicht so dumm?[41]
Ksiądz nie mógł powstrzymać się i zatrząsł się od śmiechu, objaśniał, że żona chce powiedzieć, że panowie nie tacy dumni — gar nicht so stolz — a pomieszało się jej dumni i dumm.
Ośmielona księdzowa śmiała się także, powtórzyła dla pewności:
— So grosse Herre und gar nicht dume, chcę mówić, nicht stolze.
Zanadto niemiecki blondyn rozruszał się odrobinę, przyglądając się księdzowej, przyglądał się Foce szczególnie uważnie, westchnął nieoczekiwanie:
— Mówił mi ten pośrednik tutejszy, ten Joseph, no Josel, że Żydzi was cenią, nawet —
Ksiądz dosłyszał, z uciechy przerwał usłużnie:
— Któż go nie ceni, cenimy go wszyscy.
Także księdzowa pukając palcem w gruby stanik w okolicy serca, pośpieszyła się dość śmiało:
— Foka hier gut, gold Herz, Kopf także gut, gross Mann bei Christe, Jude und Herre. Sein Vater auch Herz, arme spazieren nach ihm wie bei Rabin. Solche Faceten nicht mehr auf diese Welt.[42]
Arcyniemiecki dyrektor Mandl zdjął wypukłe okulary, wycierał je. Oswobodzone od maski szkieł oczy, wcale nie zimne, były bardzo wypukłe i ciekawe. Przypatrywał się to księdzowej to Foce. Foka odkrył, że oczy dyrektora były mu jakoś znane. Jak mu się wydawało, nie niemieckie, wcale nie dyrektorskie.
Po kawie zrobiło się cieplej. „Prędzej, prędzej“ — a wcale nie mieli ochoty wstawać, ani mówić o drzewie. I chociaż księdzowa oddaliła się, oni wszyscy zbliżyli się, znali się lepiej. Dyrektorowie czuli się w domu, dopijali jeszcze wodę burkucką, szumiącą pianą z soku malinowego, a stary Husarek zrzędził bez złości:
— Używamy tu sobie jak gdzieś w Bad Gastein, a sprawa nie idzie naprzód.
Foka uspokajał:
— Nasi rębacze czuwają za nas, rąbią tak prędko, jak nikt na świecie.
Przecie stary dyrektor zaglądając do notesu, tłumaczył coś Foce i niezwłocznie Zaryga, aby okazać się niezbędnym, pochopnie tłumaczył każde słowo niemieckie, przeszkadzając raczej, niż pomagając. Mówili jeden przez drugiego:
— Wir haben einen alten Förster — mamy starego leśniczego na Bukowinie, rodem ze Śląska, był u arcyksięcia, nazywa się Kolisko, przyszlemy go wam dla kontroli wyrębu, tempa i odbioru. Wir können nicht immerfort herkommen — my nie możemy tu ciągle przyjeżdżać. — Tak nawarstwiali pracowicie przekładaniec niemiecko-polski.
Foka grzecznie lecz twardo odparł po niemiecku:
— Niech stary pan leśniczy dobrodziej zostanie w lesie panów, niech się nie fatyguje. Ja oddam sam drzewo w Kutach, w Czerniowcach czy w Gałacu, jak umówione. Proszę jechać zaraz na butyn, zobaczycie, zrozumiecie od razu.
— A cóż macie przeciw panu Kolisko?
— Nic, ale w swoim lesie ja sam kontroluję.
— Przecież ktoś musi zobaczyć.
— Proszę, jedźmy choćby zaraz, noce jasne teraz, konie czekają. Prędzej to prędzej.
Foka wstał, baron zachichotał:
— Wilków nie ma.
Dyrektor Husarek krzywił się na dowcipy, tymczasem dyrektor Mandl jakoś nie bardzo popierał leśniczego, za to nieco nieśmiało, zawsze zwięźle — chłodno, proponował Mechla Sandera, starego drzewiarza z Czerniowiec, aby dojeżdżał i zdawał relację dyrekcji o stanie wyrębów, o ryzach i o wodzie. Foka odpalił.
— Jeśli chcecie prędzej, to na nic, Mechel za stary i dychawiczny, nie wybierze się tak prędko na górę. Teraz panowie oglądniecie wszystko sami, a do Bożego Narodzenia będzie tysiąc siedemset kłód. Owszem niech przyjeżdża kto chce, ale zimą i tak nikt nie przyjedzie. Więcej pieniędzy niż umówiliśmy się nie potrzebujemy, a na Juria i po Juriu do dziesięć tysięcy kłód jak jedną dostawię, gdzie chcecie. I tyle.
Foka mówił rozkazująco, dyrektor Mandl oglądał go badawczo. W końcu dyrektor Zaryga wystąpił ze swoją propozycją:
— Potrzebni wam przede wszystkim fachowcy, rębacze także, i tak ich macie niewielu. Nade wszystko specjaliści, dozorcy do ryz i do haci. I kalkulanci, kalkulanci! Mam ich cały dobór, wypróbowani, zgrani jak kapela, przywiozę ich z Bukowiny. Na każde moje słowo warują —
Foka oparł się stanowczo:
— Ja sam sobie dobiorę. Jeśli panowie się wycofują, to trudno, nie zmuszam.
Zaryga popatrzył wzgardliwie:
— Nie tylko rębaczy, nawet specjalistów nie chcecie? Jakżeż wam pomóc?
— Jedźcie na butyn, pomożecie sobie i mnie.
Między dyrektorami przelatywały jakieś cienie. Husarek, chłodząc Zarygę, mruknął niechętnie:
— Panie kolego, nam wcale nie chodzi o zwiększenie kosztów ani o własną biurokrację, tylko o jakość drzewa i pewność dostawy. Myśleliśmy, że ksiądz nam coś pomoże.
— Pomogę, pomogę — skwapliwie dorzucił ksiądz — ale nie w sprawie drzewa ani wody, ani też pieniędzy, tylko co dotyczy ludzi, człowieka.
— Pan starosta z Kosowa także obiecał pomóc — wtrącił Zaryga.
Dyrektor Husarek ironizował grzecznie:
— Ach, pan starosta, któż by go śmiał fatygować.
Dyrektor Zaryga wstał, podszedł ku oknu. Ciemniało już, ale widać było czarne lasy na Synyciach. Powiedział z naciskiem:
— Przecież naokoło lasy i lasy. Skoro tu już jesteśmy, drzewo znaleźć nietrudno. Czyjeż to?
— Młodego pana dziedzica, to wszystko naokoło — odparł ksiądz.
— Sprzedaje?
— Nie, od kiedy starszy pan oddał mu majątek, nic a nic.
— A czemuż?
Ksiądz wzruszył ramionami:
— Nie moja rzecz.
Ksiądz przypatrywał się Foce:
— Jakżeż wy to chcecie urządzić? Czemuż właściwie nie chcecie tych rębaczy ani nawet fachowców? Pamiętacie, jakie kłopoty miał starszy pan, zanim sprowadził Italianów? Przecież specjaliści —
Gdy ksiądz mówił, dyrektor Husarek chrząknął raz i drugi ostrzegawczo, a gdy ksiądz nie zwrócił uwagi, przerwał mu krótko:
— Ach ci specjaliści bukowińscy, także mi pomoc —
Dyrektorowie słuchali z zainteresowaniem, spoglądając to na księdza, to na Fokę. Foka odparł:
— Mam rębaczy bystreckich, to wystarczy.
— Andrijka Płytkę? — pytał ksiądz. — To dobrze.
— Nie, Andrijko gospodaruje, nie chce już rąbać, jest Kuzimbir, ten Biłohołowy.
— Znam, znam ich wszystkich — mówił ksiądz — chrzciłem ich, ich ojców także, pamiętam dziadów, sami wiecie, Foko, znam ich lepiej niż wy. A nuż im się odechce?
Foka mruknął:
— Biorę to wszystko na siebie.
— Nie mówcie pochopnie — radził ksiądz, dyrektorowie nastawili uszu. — Krowy się ocielą, kobyły oźrebią, chramy, zabawy, nie daj Boże i bójki, może i procesy, a potem gdy przyjdzie spław — oho, ja to znam.
Foka milczał, ksiądz wstał nagle, rozłożył ręce:
— Ale skoro wy wszystko na siebie bierzecie, to, moi panowie — oto człowiek!
Foka nie ruszył się, dyrektor Zaryga cedził lekceważąco:
— Ksiądz dobrodziej taki zacny, zanadto na ludzi stawia. Ludzie zawsze się znajdą.
— Byle drzewo się znalazło — cedził sucho dyrektor Mandl.
Ksiądz zaśmiał się:
— Drzewa same się nie zrąbią, ani nie zwiozą.
— Drzewo także się znajdzie — ciągnął niedbale Zaryga — ale właśnie ryzy, hacie? Nie bądźmy dziećmi, któż to potrafi?
Ksiądz znów zagadnął Fokę:
— No, kto naprawdę? Italianów nie macie.
Foka odpowiedział:
— Piotruś Sawicki, ksiądz go dobrze zna.
Ksiądz podniósł się na duchu:
— Majster z majstrów, sprawiedliwy ze sprawiedliwych, co zrobi — to złoto. Tych dwóch ludzi? Na nich możecie budować — wszystko.
Dyrektor Mandl zdjął okulary, wypukłe oczy płonęły mu ciekawie. Powiedział nieco mniej skąpo:
— Może ksiądz ma rację, znam także takie wypadki, dwa tylko, że człowiek coś wart, dużo wart.
Zaryga patrzył na księdza z politowaniem.
— Ksiądz ciągle o człowieku, a nam chodzi o drzewo.
Ksiądz żartował:
— Ależ drzewa, to nie moje parafiany, a Bystrec należy do mojej parafii.
Z kolei ksiądz jakby dla powetowania, że wątpił i krytykował za wiele, sławił drzewo z Riabyńca, jakby na słowo honoru powtarzając, co słyszał. Potem opowiadał o starym Sawickim, o powstaniach, o tułaczce, o tym człowieku, jak gdyby z powieści. Dyrektorowie słuchali jednym uchem, a baron westchnął, potem zajęczał głośnym ziewaniem. Ksiądz czując, że go ledwie słuchają, zapędził się.
— Cóż panowie sobie myślicie, że ja na wiatr gadam? Ręce me niegodne, tak, ale ciąży na nich wiele, urodziny, grzech, śmierć i sąd Boży. Chrzciłem, spowiadałem, dawałem ostatnie namaszczenie, a także chowałem ich dziadów i ojców. A ci młodzi zanim zawarli w kościele pobratymstwo, także spowiadali się u mnie.
Ksiądz uspokoił się, wyjaśnił pokrótce na czym polega praktyka pobratymstwa, sięgająca bardzo dawnych czasów, rzekomo średniowiecza. Baron przestał ziewać, znów przyglądał się Foce. Dyrektor Husarek gładził białe wypieszczone ręce, rękę o rękę, po czym poprawił szpilkę w krawacie i orzekł z rozwagą delikatnie lecz autorytatywnie:
— Najwięcej mam zaufania do księdza. Do gazdy także, jeśli jest tak, jak ksiądz nam opowiada. Z naszych dostawców żaden chyba się nie spowiada przed zaczęciem robót i przed dostawą. Toteż księża mogliby oddać kapitałowi i przedsiębiorstwom wielkie nieocenione usługi. Mogliby. Gdyby rozumieli nasze ryzyka, trudy, wysiłki, poświęcenia, gdyby chcieli, gdyby wszyscy byli tacy. Większe niż policja, większe niż starostwo, nawet niż sąd, o wiele większe niż niejeden nasz agent czy tłumacz. —
Dyrektor Zaryga w skokach czujnych spojrzeń przebiegł wszystkie twarze.
— Więc co? — zaśmiał się sucho dyrektor Mandl. — Poszlemy wszystkich urzędników trustu do spowiedzi? Jak często?
Dyrektor Husarek ciągnął dalej nieporuszenie, a delikatnie.
— Nie, panie kolego, wobec urzędników mamy swoje sankcje. Decyduje wydajność, czas to pieniądz. Za każdą zapłaconą minutę wymagamy, wyciągamy, pompujemy. To nasza sieć. Zatem dla nich moralność i sumienie to sprawa prywatna, Moral ist Privatsache, jesteśmy spokojni, bo moralni być muszą we własnym, dobrze zrozumianym interesie. Ja sam także. Ale z dostawcami i to przypadkowymi wszystko się kończy, bo nie są w naszej garści ani w naszej sieci. U naszych robotników — jak kiedy, ale przecie nieraz sumienie decyduje. Wiadomo, po co jest kościół, potrzebny, potrzebny...
Dyrektor Zaryga uśmiechał się chytrze:
— Pan dyrektor to bardzo oryginalnie, ale chodzi o firmę — i —
Dyrektor Husarek przerwał nieoczekiwanie twardo.
— Przede wszystkim o firmę! Tacy czy inni mogą sobie złamać kark z honorem, grunt, że my nasze drzewo dostaniemy.
Ksiądz słuchał uważnie, rozkaszlał się jakby się zakrztusił. Mówił kwaśno:
— Coś mi się zdaje, że mój biskup ani tym mniej Stolica Apostolska nie pochwalą mnie za te rzekome usługi wobec kapitału. A jeżeli na skutek tego co mówię, panowie sprawiedliwie ocenią naszych ludzi i choć raz oprą się na człowieku — to dobre i to — Ksiądz wyzwolił się głośnym śmiechem.
Foka podejrzliwie dowiadywał się półgłosem:
— Co to znaczy „Moral ist Privat“?
Ksiądz machnął ręką jak nauczyciel na uczniaka:
— Za dużo chcecie wiedzieć, postarzejecie się. Potem, potem —
Dyrektor Husarek w nagłej decyzji obliczał coś w notatniku. Było cicho. Dyrektor skończył, mruknął do Mandla.
— A jolly good job, ’ll be much cheaper than anywhere.[43]
Mandl liczył także pośpiesznie, smagnął krótko:
— Quite.[44]
Przechodzili na niemiecki:
— No to jak — pytał Mandl — pojedziemy?
Dyrektor Husarek poddał się losowi dyrektorskiemu.
— Dla mojej wątroby jazda konno — to ryzyko, ale trzeba.
Baron zachwalał chichocząc:
— Riding restores health.[45]
Zaryga uspokoił się:
— Ostatecznie nas to nie kosztuje, a policzymy sobie koszta.
— Wilków nie ma — drażnił jeszcze baron.
Uspokoiło się, wypogodziło. Baron usiadł obok Foki, nudził go półgłosem o tańce. Foka odpowiadał krótko:
— To trzeba widzieć, widzieć.
Dyrektorowie byli zmęczeni drogą, przeto wieczerza przechodziła sennie. Lecz gdy zaczęły krążyć kielichy z domowym krzyworówniańskim porzeczniakiem, rozdelektowali się i podniecili się zbawiennie, senność znikła, kielichy krążyły, gdy niespodziewany gość, dziedzic-kolator wpadł na plebanię. Usprawiedliwiał się, że nie chciał przeszkadzać, ale zobaczył światło, wyjeżdża na niedzielę, chce zamówić mszę świętą na pojutrze. W starannie zapiętym grubym surducie, w rękawiczkach grenoblańskich, które zaniosły sławę swej stolicy aż w dalekie lasy, nieco chłodny czy zgaszony obecnością obcych, ochłodził ich z kolei. Ksiądz jak gdyby zgadując życzliwie domniemane pokrewieństwa klasowe, bardzo zalecał pana barona, dziedzic zrozumiał, uśmiechnął się do barona, uścisnął mu rękę nieco mocniej, lecz zaraz tym serdeczniej przywitał się z Foką. Usiadł obok niego, rozmawiali półgłosem. Dyrektorowie stropili się jakoś, ksiądz zapraszał do porzeczniaka lecz dziedzic odmówił. Rozmawiał po niemiecku z widoczną niechęcią, wciąż przechodził na francuski, lecz przypominając obecność księdza, zamilkł, a tylko zapytywany odpowiadał po niemiecku, gładko lecz wstrzemięźliwie.
— I cóż pan hrabia porabia tu w górach? — pytał ugrzeczniony dyrektor Husarek.
— Nie jestem hrabią.
— Ach, u panów polskich trudno wiedzieć, tylu hrabiów, sami hrabiowie. Cóż więc łaskawy pan dziedzic tutaj porabia? — pytał dyrektor Husarek, nie wiadomo uniżenie czy ironicznie.
— Żyję.
Dyrektor poczuł, że należy otamować Gemütlichkeit wiedeńską. Dokończył krótko:
— I nie nudno?
— Nie, jestem żonaty, pracy wiele i mam takich sąsiadów — wskazał na księdza i na Fokę.
Właśnie weszła księdzowa, przelewając rozlaną twarz gościnną czułością. Dziedzic ucałował jej ręce, dodał kokieteryjnie:
— Czyż można się nudzić w sąsiedztwie takich dam? — To była okazja aby wszyscy wyrazili burzliwe uznanie dla księdzowej. Lecz dziedzic wstał już, żegnał się. Księdzowa zatrzymywała:
— Kochany panie dziedzicu, chwileczkę jeszcze, może herbatki, może sorbeciku?
— Żona czeka.
— Przebaczy ona lubka, nasza gołąbka, mnie przebaczy — czuliła się księdzowa. — No cóż u państwa?
— Jesień, roboty niby skończone, ale jeszcze dość tego.
Zaryga wścibił pytanie:
— A lasów pan dziedzic nie rąbie, w drzewie nie pracuje, jak starszy pan dobrodziej?
— Nie, nie rąbię ani nie sprzedaję.
— Szkoda — westchnął Zaryga.
Dziedzic jakby nie mogąc zdecydować się na odpowiedź, bąknął:
— Lasów też szkoda.
— A studia pańskie, meteorologia, zapiski — odwodził ze zrozumieniem ksiądz.
— To już idzie mechanicznie, a studia — ha —
— Trochę za trudno tu, na końcu świata?
— Nie, właściwie pole dla studiów tutaj nie byle jakie — Dziedzic oglądnął obcych, przerwał.
Ksiądz pytał niezmordowanie:
— Dla jakich studiów?
— Człowiek.
— Antropologia także pana interesuje?
— Raczej człowiek na pograniczu —
— Aha, na pograniczu trzech krajów, Galicji, Węgier i Bukowiny? — pytał ksiądz.
— Nie, na pograniczu wieczności i czasu. — Dziedzic nasurowił się, znów wstawał, dorzucił przecie: — Naprawdę już późno. O tym wszystkim kiedy indziej, księże kanoniku. Chłop, zwłaszcza górski pasterz, to wieczny człowiek, trwa i przetrwa, a my wszyscy, i ja i ci panowie także, to dzieje, to historia, to przechodzi, przemija.
Dyrektor Mandl znów zdjął okulary. Znów oczy jego napęczniały, lecz wcale nie czule jak przedtem dla księdzowej i księdza. Wzbierały złośliwością. Tymczasem dziedzic pożegnał się nieco cieplej z wszystkimi i wyszedł pośpiesznie. Zaledwie znikł za drzwiami, prysnęło z Mandla szyderstwo. Jakby w osobistym porachunku smagnął niepohamowanie:
— Na, diese Grafen von Wichtig-Tun und zu Nichts-Tun längst überholt! Wo is denn der ewige Mensch? Dahin im Mittelalter.[46]
Niezwłocznie księdzowa, jakby w obronie, choć nie przyszło jej do głowy natężać się dla zrozumienia Mandla, czule sławiła dziedzica i małżonkę, dokładając wszelkich starań, aby wysłowić się po niemiecku.
— Gierechte Mensche, grosse Familie, Frau junge, rumunisch, auch Familie, arbeite, arbeite wie Oxe schwarze.[47]
Ksiądz potakiwał żywo, tłumaczył gorąco. Dyrektorowie zakiwali głowami obficie, bez przekonania. Dyrektor Husarek wywinął się grzecznie.
— No tak, u was Polaków wszyscy za jednego i jeden za wszystkich — jedność. To się chwali.
— Ja wcale nie jestem Polakiem — sprostował ksiądz.
— A kimże?
— Rusinem, my tu wszyscy Rusini, i obrządek nasz ruski. A może pan dyrektor nawet nie słyszał o takich?
Dyrektor pominął pytanie, pytał sam:
— Ależ państwo mówicie z sobą po polsku —
— Dlaczegoż by nie, to bardzo ładnie.
— To którzyż tu Polacy? — pytał dalej dyrektor.
Ksiądz zamyślił się odrobinę, jakby obliczał:
— Pan dziedzic — no i tam na butynie — Sawicki, ten Piotruś.
— I tyle? to dlaczegóż o Galicji mówi się, nawet pisze się: „Polen, Polen.“
Ksiądz uśmiechnął się:
— Może ci wystarczą — jak dla kogo.
Na pożegnanie tygodnia, na powitanie niedzieli, a także na dobranoc dzwony cerkiewne w Krzyworówni odzywają się przed północą. Dzwony dzwoniły. Kołysząc się szeroko, dzwon nazywany Pop Iwan zaczął basem: „spać, spać, spaać, spać“. I zaraz, wtórując mu bardziej melodyjnie, drugi dzwon zwany Popadia Odokia ostrzegał ostro: „czu-waj-cie-czu-waj-cie-czu-waj-cie“. Na koniec trzeci dzwonek cieniutki zwany Diaczkiem, szczebiotliwie i skocznie wyrywał się ku świętu: „za-tańczyć, za-tańczyć, za-tańczyć“. I wszystkie razem: „spaaać, czuwajcie, zatańczyć.“ Pop Iwan górował przemożnie: „spać, spaać...“
Na ten znak goście żegnali się. Po trudach i wrażeniach dyrektorowie trustu spali znakomicie na szerokich drewnianych łóżkach plebanii, w obfitej pościeli. Na plebanii w Krzyworówni śpi się najlepiej w świecie. Powietrze słodkie, Czeremosz kołysze. I dopóki będzie stać plebania, będzie się tam spało najlepiej. Chyba tylko, tuż obok plebanii, na cmentarzu w Krzyworówni śpi się jeszcze lepiej.
Nazajutrz dyrektorowie trustu udali się do cerkwi na Służbę Bożą wszyscy prócz dyrektora Mandla. Choć dziedzica nie było, posadzono ich gościnnie w ławce kolatorskiej. Baron nie ziewał wcale, gapił się na stroje wiejskie, na mołodyce i dziewczyny. Dwaj inni przybrali miny nieprzeniknionej nudy kościelnej. Obecna na mszy księdzowa wracała raz i drugi do domu dla przyśpieszenia obiadu, a także by sprawdzić czy dyrektorowi Mandlowi czegoś nie brak, czy zdrów, czy broń Boże nie zgłodniał. Po wczesnym obiedzie ruszyli w drogę. Konie wraz z przewodnikami czekały już od rana poniżej plebanii. Zelektryzowany baron krążył nieustannie, prawie skakał. Inni, którzy może w życiu jeszcze nie dosiedli konia, byli odrobinę zakłopotani. Mandl ostatni opuścił plebanię, kręcił się wokół księdza, podrywał się kilkakrotnie, wreszcie zadecydował:
— Hochwürden[48] — dziękuję, ja — ja — u was, jak w domu ojca, jak jak — ganz einzig![49] — dziękuję. — Chciał jeszcze coś powiedzieć, zamiast tego zdjął okulary, cmoknął z lekka, raz jeszcze cmoknął głośniej smakowicie, rozłożył ręce jak łopaty, a wypukłe oczy rozgorzały. Posmutniał, nałożył szkła, wyszedł pośpiesznie ku drodze. Foka z księdzem podążali za nim powoli. Foka zauważył z cicha:
— Ten Niemiec — jakoś nie niemiecki.
Ksiądz odkrył z zapałem:
— Czyż nie widzicie, swój, swój, to po prostu Żyd.
Baron, gdy zobaczył konie huculskie wypasione, brzuchate, w jego mniemaniu zbyt niskie, zachichotał z zabawy, lecz kiedy przybliżył się, zdziwił się, potem z podziwem znawcy klepał ich suche i harde głowy, ich potężne szyje, oglądał sprężyste nogi. Inni ze źle ukrywaną nieufnością dosiadali koni. Na szczęście tarnice wyścielone nowymi liżnykami, siedzenia niby fotele uspokoiły ich, a stare umyślnie dobrane konie żadnym niebacznym ruchem nie dawały przyczyny do nowego niepokoju. Przeczłapali dość raźnie przez błota żabiowskie i wstąpili w końcu do karczmy na Rozdrożu, do Joseńka. Izba szynkwasowa była pusta, karczma cicha. Ubrany w długi, czarny chałat do ziemi, niby duchowny nieokreślonego obrządku, Joseńko zakrzątał się koło gości z powagą. Podawał do wyboru jakąś osobliwą starkę, złotą jak jesień, a ponadto miód i wodę burkucką, z takim namaszczeniem, jakby udzielał wody żywota. Baron i Zaryga smakowali starkę, Mandl nie chciał o niej słyszeć, a Husarek umiarkowanie rozcieńczał ją wodą burkucką.
Joseńko postarzał się jeszcze, zesztywniał, nos jego zaostrzył się, zdawało się, że już, już dziobnie. W całej postaci był nieporuszony, nawet jego długie pejsy zaledwie poruszały się. Spoglądał na gości z wyżyny niedostępnego strapienia, mówił skąpo. Tylko z Mandlem przywitał się nieco żywiej, jak ze starym znajomym. Inni dyrektorowie oglądali się jakoś nieswojo, jakby zamiast do karczmy wtargnęli do niemiłego przybytku jakiegoś obcego obrządku czy nawet żałoby. Joseńko obsłużył gości i znikł. Ubawiony baron pytał szeptem Mandla:
— To Oberrabiner?[50]
Mandl jakoś niechętnie kiwnął głową przecząco.
Po odpoczynku dyrektorowie wybierali się do dalszej drogi, a Foka i Mandl weszli do prywatnej izby Joseńka dla zapłacenia rachunku, a także aby zakończyć targi o faktorne czyli należność za pośrednictwo. Izba była surowa, dom głuchy, rodziny żadnej nie było widać.
Lecz Joseńko był w targach nieustępliwy, nawet niedostępny:
— Tak jak powiedziałem, ani słowa więcej, ani grosza mniej.
Dyrektor Mandl zabiegał widocznie, chciał przekonywać, Joseńko uciął rozmowę:
— Powiedziałem już. — Odwodził umyślnie od targu, uśmiechając się lekko z wyniosłą uprzejmością. — Pan dyrektor dobrze dziś wygląda, ni uroku! A jak tam u księdza?
— Lepiej niż myślałem, domowo, no —
Joseńko podsunął z zadowoleniem:
— Preisswert?[51]
— Ach, ponad wszelką konkurencję.
— A nie mówiłem panu? I widać! Pan dyrektor ma dziś taką otwartą twarz, jak taki, który w święto Purim zdjął maskę i odetchnął.
Dyrektor Mandl syknął nieoczekiwanie:
— Wiem przed kim, co i kiedy odsłaniać. Przed tamtymi nie odsłonię się — wskazał na sąsiednią izbę.
— Co znaczy odsłaniać? Po co odsłaniać? A na co zasłaniać? — z wyniosłą wzgardą pytał Joseńko.
— Wam dobrze mówić, wyście tu dobrze schowani, a ja?
Joseńko w nieznośnym lekceważeniu odpowiadał wyłącznie pytaniami:
— Schowany? W grobie tak dobrze? Co? To ma być wielkie szczęście?
— Nie o to chodzi — odparł Mandl.
— O cóż jeszcze? Może jeszcze panu pieniędzy za mało? Po co się tak uwijać?
Mandl kończył gorąco:
— Właśnie, gdyby nie pieniądze, gdyby przynajmniej one mnie nie chroniły, to co by tamci zrobili ze mną, z nami?
— Co znaczy z nami? — dziwił się Joseńko.
Mandl oprzytomniał, żachnął się, spojrzał na Fokę, uspokoił się, dodał cicho:
— Ze sługami człowieka! I dlatego, słudzy człowieka i Diener des Geistes[52] muszą zaprząc głowę i serce, jak konie, muszą zaprząc się do banków, do drzewa, do żelaza, do nafty, aby dać podstawę, aby uwolnić —
Joseńko zarechotał głucho:
— Kogóż jeszcze uwolnić? Od czegóż uwolnić?
Mandl drgnął niecierpliwie, opanował się zaraz, wziął nowy rozpęd.
— Czytaliście może w gazetach niemieckich o nowych kopalniach złota i diamentów tam w Afryce, największych na świecie?
— Diamenty uwolnią? — bez ruchu pytał Joseńko.
Mandl odkrywał się rzetelnie:
— Poczekajcie, tam wokół tego wszystkiego zakładają firmy najpotężniejsze na świecie, dla opanowania całej Afryki, dla rozszerzenia na świat.
Oczy Joseńka błysnęły niedobrym blaskiem, mlasnął językiem:
— Owa! całej Afryki? Większych zmartwień nie mają?
Mandl mówił jeszcze cierpliwiej i ciszej, jakby koniecznie chciał coś powierzyć:
— Reb Josel, posłuchajcie. To przyjdzie tutaj, to już idzie, dlatego mówię. Poznałem w Londynie młodziutkiego studenta. Tak, niby nic, czupryna jasna, całkiem biedny, w dodatku chory na płuca, suchotnik po prostu. Musiał prędziutko wyjechać do Afryki, inaczej byłby zginął w ciągu kilku miesięcy, a tam wyzdrowiał w krótkim czasie. Od razu sam sobie nakopał diamentów i już zakłada firmę potężną. Ach, cóż to za chłopiec! Co znaczy chłopiec? Jeden na miliony, człowiek jutra. Powiadam, suchotnik, jakieś-takie brylanty w oczach mu się palą, a on powiedział sobie: Afryka moja! Od Cap do Kairu — świat mój! I wiecie — Rotszyld już się nim interesuje.
Joseńko zainteresował się:
— Taki młody? To Żyd?
— Nie, to Anglik, syn pastora.
— A ma ojca, ma rodzinę?
— Nie, sam samiutki, Mutterseelenallein — sierota. A sam od razu stanął na nogach.
Joseńko ciekawił się nadal:
— I z tego sieroctwa taki zawzięty do bogactw?
— Nie, to nie dla własności tylko, nie dla korzyści własnej, nie aby jeść i pić. Brylanty trzyma mocno w rękach, będzie trzymał coraz więcej, a sam skromny, książki lubi czytać. Powiedział sobie: kapitał zrobię, już mam, a potem tych kapitalistów, tych bankierów, tych dyrektorów, tych byków spod złotego cielca — sobie pod nogi. Otworzę nowe kraje, nowe państwa, nowy świat, aby było szerzej, dalej. Królewską stolicę sobie zbuduję, ale sam królem się nie zrobię, bo zaprzysiągłem królowej, tak! To moja wola! Stal nie chłopiec, brylant nie człowiek. Sam po Afryce wołami jeździ, szuka, wciąż szuka. Przed nim wciąż mapy, mapy, kraje, kraje. Góry przekopać, moczary osuszyć, rzeki i morza przeskoczyć — Mandl sam zatchnął się natchnieniem, zadyszany wytchnął: — Extension! Ausdehnung ist Alles![53] To pójdzie, to przyjdzie i tutaj, to już idzie, szerzej, dalej, prędzej. Ach! chwycić twardo — naprzód!
Foka rozgrzewał się, oglądał dyrektora z podziwem, Joseńko w rozczarowaniu wyszeptał:
— I cóż z tego?
Mandl gorączkował się.
— Wymieść stare śmiecie! — Prawo, praca, wolność, dobrobyt, oświata! Także dla Negrów, dla tych czarnych —
Nieporuszony Joseńko znów rechotał głęboko na dnie gardła, ledwie dosłyszalnie lecz wyzywająco.
— Dla czarnych? Taki jak ja już poczerniał, to może tamci wybieleją? Gdzie tam, po co?
— Dla człowieka, für den Geist![54] — wypalił Mandl.
Wychudła twarz Joseńka wyciągnęła się w maskę goryczy, posypaną jakby dla smaku lekkim pyłem ironii.
— Takie słowa?! Może panu dyrektorowi wiadomo, że nasz Beszt — no i chyba Nachman fyn Bracław, jego prawnuk, także — nie tylko słyszeli słowa, także widzieli? A dlaczego? — Joseńko wskazał palcem do góry. — A za tym waszym słowem — co? Akcje i papiery? złoto i brylanty? Aby prędzej?
Jak gdyby zgęściło się powietrze, obaj rozmówcy oddychali coraz ciężej, obaj coraz niecierpliwsi. Joseńko zaledwie błyskał oczyma, a Mandl przyskakiwał i odskakiwał, i Foka zaledwie mógł uchwycić, co mówili. Wtem, Joseńko z pytań skoczył do ataku. Złote pejsy zakołysały mu się gwałtownie jak nieme dzwonki, a on naprzód groźnie zacharkotał, potem zawrzeszczał przeraźliwie cienko:
— Dla jakiegoż człowieka? Nie! Herr dyrektor Mandl! Dla pieniędzy! Pieniądze zrodzą pieniądze, z pieniędzy znów przeklęte pieniądze, z tego kłótnie, procesy, wojny, z wojny znów pieniądze, coraz dalej, coraz szerzej, coraz prędzej. — Znam do gruntu to przekleństwo! — Chejrem!
Jakby zlewany na przemian to lodowatą wodą, to wrzątkiem, Mandl cisnął mu nienawistne spojrzenie, potem skurczył się w sobie. Okiełznał się z trudem, poprawił szkła, zamknął się. Zegnali się. Joseńko poniewczasie łagodził coś po hebrajsku, lecz Mandl ochłódł zupełnie, uciął zwięźle:
— W sprawie faktornego wstąpimy jeszcze.
Gdy wychodzili, Foka nie wiedząc czemu, ujął dyrektora za rękę, lecz ten był pogrążony w zadumie. Jechali dalej w milczeniu, koń przy koniu. Mandl wybuchnął w nagłej urazie, wyrzucał z siebie słowa, jakby je wypluwał:
— Zrozumieliście? To zły Żydzisko, zły! Bystry jak diabeł, chytry po diabelsku, niebezpieczny Żyd, wróg całego świata. Twardy jak skała, słyszeliście? Zimny jak lód, przez takich nas nienawidzą.
— Ja lubię Joseńka — odparł cicho Foka — lubimy się.
— Dajcie sobie z nim spokój zawczasu, wy go jeszcze nie znacie.
— Jak to? Znam go od kiedy siebie pamiętam, jakich trzydzieści lat —
— Poznacie go jeszcze lepiej! A inni chłopi tutejsi, co? lubią go?
— Nie wiem, moja wieś daleko, chata wysoko. Panie dyrektorze, u niego to wszystko ze smutku: żonę utracił, syn był w szkołach w Czerniowcach, Joseńko wykosztował się i jakoś nie układa się —
— Nie uczy się ten syn?
— Joseńko narzeka, że uczy się za dużo.
— Za dużo? Jak można za dużo się uczyć? Pewno mu już skąpi?
Foka nie odpowiadał, Mandl nie ustępował w zaciętości. Wypytywał jeszcze:
— Uprawia nadal lichwę wśród chłopów?
Foka nie dawał się wybadywać, jak gdyby nie rozumiał, lecz dyrektor Mandl tłumaczył mu zawzięcie, co to jest „Wucher“ i że chodzi o procenty zbyt wysokie od pożyczonych pieniędzy. Zniecierpliwił się wreszcie, spojrzał na Fokę nieprzyjaźnie:
— Nie udawajcie, widać go na wskroś poprzez maniery i maski rabinackie. Chałatem i pejsami okupił się u swego Boga i drze skórę z chłopów — ja to wiem.
Foka odparł szorstko, niezupełnie grzecznie:
— Panie dyrektorze, pan źle wie, całkiem źle. To dola kupca w naszym kraju. Wrogowi bym tego nie radził! Niech pan się rozglądnie naokoło: chata od chaty na milę. Mało kto kupuje i rzadko. Kupują na kredyt tacy, co z góry i to majsternie chytrzą jakby nie zapłacić. I cóż zrobi Joseńko? Ja nie pożyczam nigdy, ani nikt z mego rodu. Co tu udawać. Joseńko w rachunkach jasny ale twardy, a kto z nim kręci — ma czego chce — sąd, procesy. My z nim w przyjaźni i tak zostaniemy.
Mandl smagnął niecierpliwie:
— To zostańcie sobie.
Foka łagodził:
— Panie dyrektorze, po co się gryźć, dość, że on się gryzie.
Mandl popatrzył nań pytająco. Obaj zamilkli urażeni czy rozżaleni. Dyrektor Mandl mruknął jeszcze smętnie:
— Ach, aby nie zapomnieć! A cóż dać księdzu za to wszystko? To go kosztuje, taka gościnność, i cóż za człowiek! To się należy, jak myślicie?
— Co mu dać? — zaśmiał się Foka — poślijcie mu jakiejś fajnej tabaki do kichania. Kicha od dawna na wszystko, niech sobie jeszcze trochę pokicha.
Pośpieszyli się w milczeniu, dopędzili innych już dobrze za Ilcią na górze. Zaledwie ogarnęła ich czarność puszczy, szum Czeremoszu, przycichli wszyscy, jak muchy pod wiatr. Coraz ciszej, coraz ciemniej, coraz uroczyściej piętrzyły się drzewa, coraz uroczniej i bliżej wdzierała się rzeka w uszy. Czające się szepty niepokoiły tym bardziej, że skrywały się zaraz w szumie rzeki. Dyrektorowie pytali co pół godzinki, czy butyn blisko, potem coraz częściej, coraz ciszej, a mieli jeszcze parę mil drogi. Przewodnicy popędzali konie, przyśpieszali lecz znów zwalniali na prośbę dyrektorów. Chełpili się potem niemało, że dowlekli swoich panów na butyn, rozpowiadali rębaczom, że takich jeszcze nie widzieli. I że na pewno trudniej wciągnąć na górę takich panów, niż kłody z wierchów spuścić aż do Kut. Także puszcza na Riabyńcu nie widziała jeszcze takich gości, ani oni, choć drzewiarze, takiego lasu. Na razie i puszczę i dyrektorów zakryła noc. Było ciemno, w lasach czarno, gdy dotarli do koliby. Koliba przyjęła ich ze zdziwieniem dziecinnym, z podziwem nieufnym, z lekceważeniem przyjaznym, z pogardą współczującą.
Nazajutrz rano po odpoczynku dyrektorowie dotarli do portaszy. Idąc bez przeszkód miękkimi mchami, przez las jeszcze nie rąbany, zadzierali głowy do nieba, klepali drzewa z lubością, cmokali. Gdy doszli do portaszu, niemieli na razie. Były tam takie baszty, już powalone, nawet okorowane, co przekrojami sięgały ludziom pod brody, czasem ponad głowy. Pożerały przybyszów złotymi smoczymi paszczami. Rębacze poznali w mig, że zwyciężyli, znów podawali ręce szeroko. Od przyjazdu dyrektorów zbyt często podawali ręce dla zabawy czy na pokaz, nawet Giełeta, nawet nieśmiały Łesio, nawet Niauczuk. Iwanysko trzymał się z daleka, w grzeczności doskonały, z uśmiechem złośliwym a cierpliwym, zastygłym na twarzy przyglądał się gościom po myśliwsku. Utrwalał jak w roztopionym wosku ich twarz, nie tylko rysy i ruchy, także jakieś małe kropki i włoski na twarzy. A potem ścinał w pamięci, to co zobaczył, na całe życie. Baron bawił się nieustannie inaczej, a przecie przyglądał się Iwanyskowi ze wzruszaniem ramion, jakby pytał: „skąd taki wziął się tu?“ Przyglądali się sobie bardzo rozmaicie, jakby się dziwili jedni drugim, że mimo wszystko stoją na nogach a nie na głowie. Rzekłby ktoś, jak tacy, co przyglądają się sobie wzajemnie z jednego bieguna ziemi na drugi, wystawiają nosy, ale oczy ich zasłonięte, przeto nie mają czym zobaczyć nosów. Dzielił ich nie wrogi lecz nieprzebity mur pod chmury, to samo pytanie z obu stron: to także ludzie jak my? Jedno łączyło wszystkich: społem cieszyli się w milczeniu na pogrzebie lasu.
Któryś z dyrektorów mruknął wreszcie, nie o ludziach oczywiście lecz o drzewie:
— It’s like the best northern pine or spruce.[55]
Drugi dorzucił:
— Hard and yet easy to work.[56]
Lecz zawodowa nieufność kupców ocknęła się szybko. Przede wszystkim oglądali te najgrubsze drzewa cierpliwie lecz bardzo podejrzliwie. Kazali je łupać toporem tu i tam. Topory odskakiwały od twardego drzewa, lecz gdzie zdołały odłupać, ukazywało się drzewo jednakowo twarde, niepociemniałe. Dyrektorowie znów pomrukiwali jeden do drugiego:
— Not a bit brittle, perfect in colour.[57]
Z kolei oglądali liczne, ściśnięte, wcale nie tak grube, lecz przecie stare i tęgie gęstolatki. Liczyli pierścienie, hamując podziw kiwali głowami. Podzielili się, i jakby według formularza badali drzewo za drzewem, coś tak, jak się bada rekrutów lub konie poborowe. Szukali pilnie „ganczów“, według terminów swego trustu: „any cupshakes“? Śledzili, wyszukiwali, czy nie ma pęknięć wewnętrznych między pierścieniami. Nie było tu, nie było tam, znaleźli przecie tu i tam, mało, bardzo mało, ale wskazywali je jak gdyby tryumfalnie według zasad kupieckich. „Any heart-shakes“? Szukali pęknięć w rdzeniach, na próżno, nie było, nie było. Szukali dalej jeszcze: „any starshakes“? Promienistych szpar i poprzecznych pęknięć. Ani mowy. Orzekli sobie: „pithy and pithy before all, as if there were heartwood only, guite, guite.“[58] Gdy smagali po angielsku między sobą, postacie ich sztywniały, usta ścinały się zawzięcie, twarze zimniały, ważniały w godności, nawet pysze tępej. A regionalny dyrektor czy agent trustu pan Zaryga prawie obrażony, bądź co bądź osamotniony, głupiał jakoś i przysuwał się do rębaczy. Dyrektor Husarek z zadowolonym uśmiechem przypomniał coś sobie. Powtarzał kolegom tajemniczo:
— Chief opowiadał o australijskim drzewie. To chyba coś podobnego co do jakości?
Baron poweselał, także przypomniał sobie:
— Właściwie należałoby zaciągnąć tutaj na polowanie — no, nie chiefa, on nie do tego, lecz tego nabożnego lorda z Boardu. Cóż kiedy wilków nie ma. — Baron śmiał się.
Dyrektor Husarek naprowadzał na sprawy poważne:
— After all[59] — coś takiego nazywa się pioneering work.[60] Wątpię, czy — oczywiście prócz chiefa — któryś z naszych kolegów dotarł kiedy do takiego lasu.
Baron chwalił się:
— Nic by z tego wszystkiego nie było, gdybym ja nie był zaciekawił się ich tańcami i nie dogadał się z tym tutaj.
— Dla interesu nietrudno by urządzić im zabawę taneczną — dorzucił Zaryga. —
— Czemuż by nie? Wstawimy to w rachunek kosztów.
— Panie kolego, nie śpieszmy się z wydatkami, to potem, może potem. — Monitował cierpliwie dyrektor Husarek.
Ostatecznie, jeden po drugim, nie mogąc utaić zadowolenia, kwakali i trzaskali: „Quite a lot, quite, guite, quite.“[61] Zwracając się do rębaczy, szafowali obficie jednym słowem, które znali wszyscy: tak, tak — tak, tak. Nie przeczuwali, jakie rysie oczy ich świdrowały, jakie ostre wędki czyhały na nich, by łowić z nich nieoczekiwane rybki, jakie złośliwe myśli chwytały, gdzie mogły, zimowe zapasy do kpin. Dla nich zresztą tamci, rębacze, byli wszyscy jednakowi i kto wie czy baron nie zapomniał niezwłocznie, że dziwił się dopiero co Iwanyskowi.
Dopiero pod wieczór wrócili do koliby, jeszcze bardziej znużeni niż w dnie poprzednie. Strzegli się, by nie wyjść wieczorem poza kolibę bez towarzystwa któregoś z rębaczy. Nie bez słuszności, bo goście z dołu, czy ich konie, zwabiły gości z gór. Nazajutrz na szronie porannym odkryto wilcze ślady. Pokazywano je dyrektorom. Baron był zachwycony, miał okazję do nowej zabawy. Powtarzał: „A nie mówiłem. Wilków nie ma, wilków nie ma. Teraz już można zaprosić lorda bez skrupułów.“ Dyrektor Husarek przypomniał niezwłocznie wszystkie ciężkie obowiązki, terminy i zaniedbania. Dyrektorowie pośpieszyli się gorączkowo do powrotu. Miejsc rozpoczętej roboty, gdzie miały stanąć hacie, nie oglądnęli już, na ryzy popatrzyli z daleka, natomiast przypatrzyli się raz jeszcze szczególnie bacznie Sawickiemu, który od ich przybycia zesztywniał jeszcze bardziej, odbijał ich spojrzenia i nie umiał wykrztusić ani słowa. Dyrektorowie zachęcali, obiecywali rzetelnie, naglili, zaklinali, aby prędzej, jeszcze prędzej zryzować, ustawić w mygły, przygotować hacie, prędzej, prędzej, prędzej! Tymczasem najbardziej naglili, aby przerwać robotę i odprowadzić ich całą watahą do Krzyworówni. Petrycio i Sawicki zostali we dwójkę, wszyscy rębacze wraz z przewodnikami koni i z Foką, jako ochrona „odkoczowali“ panów na miejsce.
Kupcy zostawili u księdza Buraczyńskiego pieniądze, zadatek za drzewo i na dalsze wpłaty w miarę postępu robót. Drzewo było ich, a pieniądze Foki i rębaczy.
Rębacze, wracając pośpiesznie na butyn obiecywali sobie zawczasu, że Petrycio pokaże im komedie i zagra tego czy owego z dyrektorów, i to nie raz. Tymczasem, nieświadomi różnicy między dniem wczorajszym a jutrzejszym i nie przeczuwając, o co się otarli, przedrzeźniali swoich panów:
— Kwajt, kwajt, kwajt.
— Tak, tak, tak.
— Jak kaczki u księdza.
— I tłuste to jak kaczki.
Foka troskał się dalej o wszystko. Od razu magazyn kuźni wypełnił się nowym żelaziwem. Nowiutkie brzuchate piły o wycieniowanych zębach były żałobnie granatowe, nietknięte, nie zarysowane, a dźwięczały jak niewinne struny. Brodate dornienki, skrzydlate sapiny i kopacze do łupienia kory milkliwie ukryły się w mrocznych kątach kuźni.
Dzwoniąca nadzieja i groza wdrapała się na Riabyniec, gdy rębacze po raz pierwszy doszli do stoku z nową sarsamą. Ukradkiem spoglądali czy drzewa nie zadrżały. Stara puszcza milczała wzgardliwie. I jakżeby mogła zaczerpnąć z zapasów swego życia takiej wiedzy, że gdzieś tam w świecie wykuto na nią takie zęby i dzioby. Podobnie jak robotnicy, którzy je wykonali gdzieś w odległych krajach, nie wyobrażali sobie, na jakie olbrzymy porwą się ich narzędzia. O tym wszystkim rozstrzygał ktoś inny.
Wysokie półki koliby napełniły się arkuszami skóry na postoły, które Petrycio rozdzielał podług tymczasowego rewaszu. Foka nie zaniedbał przywieźć wielkie chleby żytnie upieczone przez panią kowalową w Jasienowie, także beczki z kwaszoną kapustą, a nawet przysmak najbardziej łakomy dla puszczy — beczkę kiszonych ogórków.
Któraż praca na świecie tak rozpięta między codziennym wysiłkiem ponad siły, co więcej nieustannym niebezpieczeństwem a codziennym świętem! Petrycio i rębacze a także Sawicki codziennie kosztowali osamotnienia i co dnia nowego święta, z radości, że spotkali się zdrowo. Lecz o tym nie mówili. Rębacze zapuszczali się nieraz w pojedynkę w odległe kujawy leśne i niejeden z nich przez pół dnia, czasem przez cały dzień, nie przemówił słowa. Gdy zebrali się naprzód na szczycie wokół Kuzimbira dla powrotu do koliby, już byli w swojej wsi, a gdy wrócili do koliby, jedną nogą w świecie. Gdy Foka przyjeżdżał, przywoził ze sobą cały świat dróg, spotkań, wieści. Gdy przywędrowały chleby żytnie, rębacze krając i zajadając pajdy chleba, siadali do watry razem z dalekimi piecami i dymami chat. Wraz z delornym zapachem z kapusty, z otwartej beczki toczyły się z ciepłych ogrodów letnich urodziwe kapuściane główki, trefione z lekka skędzierzawionymi liśćmi, jak mołodyczki przystojne bo milczące. Gdy z ogórków kapał sok krzepki i ostry do gęb, chuchał już na nich łaskawym ciepłem gwarny Kosów. Za przełęczami, za górami, za rzekami, tam gdzie ze stepu, z Besarabii — gorący dech. Targi, Żydowie ślicznie pejsaci, zapraszający do kupna jak rodzeni bracia. Za nimi wstawały z mocnych łodyg, dźwigały się z sąsiedztwa brzuchatych dyń malowane, czarno-zielone ogórki, sypały się ogórki, ogórki.
Matarha zgadując innych zaśpiewał, głosem niekoniecznie do śpiewu powołanym, żołnierską pieśń z dalekiej wojny na obczyźnie.
Kosowe, mij Kosowoczku, sławnyj harazdoczku!
My by w tobi chliba jiły koby ne wijnoczky.
Oj, Hospody, dopomoży, toho Turka ubyty,
My by piszły do Kosowa diwczietka liubyty.[62]
Petrycio pitrasił rosolnicę z kapusty kwaśnej, podbitą mąką kukurydzianą, a omaszczoną mleczkiem z rozbitego siemienia konopnego, a także kapustę obwar z ziemniakami. I zaraz wspominali przysmaki chramowe: kapustę na gęsto, kapustę na słodko, przysmażaną śmietanę z chrzanem i z cebulą.
— Kraśny nasz świat — uznawał głośno Kuzimbir, cmokając ogórki. —
— Któż by się skarżył, gdzież taki, co by się skarżył — godził się Matarha, dławiąc się basem, a łykając ogórki.
— Niech kurka z jajkiem się skarży, ale nie my — cieszył się Mandat.
Nieraz podczas pracy zaznali nalotów wilczego głodu i nagłej oskomy, pustki w ciele. Potem każdy kęs swoich potraw przenosił ich do chat, do swoich, do swojszczyzny. Żyli twardziej, o wiele biedniej niż u siebie w chacie, ale każdy kęs utwierdzał ich, że życie to samo, co więcej, że takie było życie przodków sprzed setek lat czy dawniej, bez żadnego zapaszku obczyzny. Chyba w takim odosobnieniu odsłania się jądro tej społeczności właśnie, atom-niepodzielnik narodu, spoisty a nieprzenikalny. Bo tam jest święte świętych, pępek, co niewidzialną pępowiną sięga od żywego tworu ku twórcy.
Ilekroć Foka wracał, rozpalał w rębaczach pośpiech, gorączkę do szaleństwa. Śpieszyli się wszyscy, tylko Sawicki, panicz-Ryś, tak chyży gdy zechciał, opóźniał robotę. Afrykańskie bajki i pionierskie porywy dyrektora Mandla nurtowały Fokę za i przeciw, bo jeżdżąc ciągle sam, miał czas zastanawiać się. Opowiadał o tym Sawickiemu, jemu jednemu tylko, to pytająco, to chcąc także jego rozruszać, bo przecież kupcy zapłacili naprzód i czekają. Powtórzył mu nawet główną zapowiedź nowych czasów, z którą odsłonił się dyrektor Mandl: „Czas to pieniądz.“
Sawicki od razu poznał wroga. Mówił surowo.
— Ojciec pouczał, że to niehonorowo, bo „prędzej, prędzej“, to marne partactwo, aby dostarczyć łap-cap, dla pieniędzy tylko. „Nec faber nisi supra fabricam“ mówił ojciec, to znaczy do niczego taki rzemieślnik, który nie ma duszy i jest w niewoli u pieniądza. Bo najnędzniejsze życie to życie bez sławy. A czyż ty wiesz sam — mówił dalej Sawicki — co robisz i coś im tam naobiecywał? Ja ryz byle jakich nie wypuszczę z rąk. Przyjrzałem się tamtym, kiedy tu byli. Dla takich grzech otwierać wody podziemne.
Foka zdziwił się, zakłopotał, lecz przecie opierał się pobratymowi. Pytał:
— Słowa dotrzymać to źle?
Sawicki jeszcze nadal nie mógł się uspokoić i mówił więcej niż kiedykolwiek:
— Słowa dotrzymać, to dać robotę dobrą, tak jak dla siebie, jak dla własnych dzieci, a nie tylko „prędzej-prędzej“.
Sawicki nadal opóźniał robotę nad ryzą. Gdy robotnicy znosili dla ryz wierzchołki drzew i pośledniejsze odcinki, mówił, że dla ryz drzewa oszczędzać nie wolno. Gdy części ryzy były już gotowe, walił je młotem dla próby. Gdy coś uszkodziło się przez to, nie niecierpliwił się, lecz rad był, że można naprawić. Nie żałował czasu, aby zastąpić wątłe kłody pewnymi. Nie szczędził trudu ani czasu, by żaden spad ryzy nie był zbyt stromy, by żaden zakręt nie był zbyt ostry. Raz za razem szukał łopatą kryniczek wzdłuż ryzy, by woda była pod ręką dla polewania ryzy na to, by nie paczyła się albo nie zapaliła od tarcia, gdy ciężkie kłody pojadą w dół jedna za drugą.
Jak dotąd jesień była ciepła, sucha niezwykle. W niedziele i święta rębacze jako tako wypoczęci, przechwalali się robotą tygodnia i dalej knuli zawzięcie jak osaczyć las od góry, wydrzeć zeń drzewa najwięcej, a potem zwinąć się, aby śnieg nie zaskoczył drzewa wysoko. Kilkakrotnie prosili Sawickiego, aby nie korowodził, bo ryza gotowa, trochę poklepać, dołatać i jazda. Sawicki milczał, a gdy nalegali, dowiadywali się jednego tylko, że się martwi:
— Spuścić drzewo? Ani mowy. Ryzy nie wypróbowane, kto wie jakie.
— Paniczu, wy chyba jakąś kolej żelazną stawiacie? — śmiał się Mandat.
— Sprzedajmy drzewo panom na pniu i ryzy, te co gotowe i chodźmy do domu — szydził Połowyk.
— W pańskim butynie nie było takiej parady z ryzami — zarzucał Matarha.
Sawicki odpalił.
— Za to były inne parady.
— Jakież tam parady? — pytał Matarha.
— Pogrzebowe.
Zaklepało ich od razu, nie nalegali. — Znów pewnej soboty odpoczywali, a przedrzemawszy sobie z wieczora, gwarzyli do późna. Opowiadali, że na samej górze już szron zmroził rosy, a tylko patrzeć jak zima naskoczy. Witrołom odważył się niezmiernie grzecznie.
— No jakżeż tam, paniczyku, spuszczamy kłody?
— Powoli, powolutku — wymawiał się Sawicki.
Petrycio nieoczekiwanie zaśpiewał dziadowską pieśń spod kościołów kołomyjskich. Tam bowiem raz do roku, w połowie sierpnia, w wielkie porywające do nieba święto Wniebowzięcia łacinnicy i unici ten jeden raz świętowali wspólnie, jak gdyby byli prawdziwymi chrześcijanami. A dziady podkościelne obu obrządków także. I wówczas batiarzyki znad Prutu, także obu obrządków, przedrzeźniali dziadów na ich własną nutę, od święta:
Oj dziadulu, dziaduleńku, powoli, powoli
Kości łupią, gościec nęka, stara dupa boli.
Tak właśnie zawodził Petrycio i cała koliba ożywiła się ze śmiechem na chwilę. Powtarzając dziadowskie nuty, śpiewali wszyscy. Sawicki także. Przecie śmiech uciął się rychło.
Oto rębacze rozszeptali się. Szept wyszedł od myśliwego Cwyriuka, a wszyscy utkwili oczy w Sawickiego. Znów Witrołom próbował słodziutko z chytrym uśmieszkiem.
— Paniczu, śmiać się dobrze i zdrowo, ale na portaszach górnych już ziemia zapada się pod ciężarem drzewa. Tylko patrzeć a zwali śnieg, nie wyciągniemy.
— Może by przecież na próbę? — poparł Foka — choćby jeden spad ryzy, aby uciec z góry z drzewem.
Sawicki krzywił się bezbronnie jak dziecko.
— Jeden spad — niech będzie, kiedy będzie jak należy, ale tak jak teraz — nie!
Witrołom kręcił się koło niego jak kot, oglądał się naokoło, potem spoglądał na Fokę, uśmiechając się dziwnie.
— Paniczu, to prędzej nie tak, ale może przecie tak. Jest znak — oglądnął się ku Cwyriukowi.
— Cóż za znak znowu — zmarszczył się Sawicki.
— Że trzeba co prędzej, bo — idzie coś... — wytchnął Witrołom.
Sawicki oglądnął wszystkich po kolei, widział to zakłopotanie, to ponurość, to nawet gniew zatajony. Spojrzał ku Foce, Foka spuścił oczy. Spojrzał ku Petryciowi, ten szepnął:
— Pamiętasz światła z Palenicy?
Sawicki nie krzywił się więcej, nasurowił się jak pan kowal, stracił cierpliwość i krzyknął:
— Któreż czorty mają komenderować naszą robotą, te z miasta, czy te z lasu?
Witrołom splunął, uśmiechał się cierpliwie, szepnął:
— Niech sczeźnie, ale kto wie, czy to czort.
Sawicki miał w oczach błyski napastliwe, przemógł się i wygłosił twardo:
— Robota ma iść po Bożemu i po ludzku, a nie pośród zabobonów ani z pośpiechem diabelskim.
— A jeśli coś będzie? — wytchnął Witrołom z głębi piersi.
Sawicki opuścił ręce.
— No, to niech od jutra ktoś inny obejmie ryzę.
Umilkli. Po naradach głośnych i szeptanych stanęło na tym, że Foka wyszuka gdzieś w Bereżnicy, w Krzyworówni, albo nawet nad Dolną Rzeką, robotników najemnych do pomocy, chociażby chłopców i dziadów, byleby broń Boże nie żabiowców.
Znów spadły na Fokę nowe troski, nawet przykrości. Zawziął się by nie namawiać nikogo z obcych, aby nie najmować nikogo, a teraz musiałby spuścić ze swej dumy. Ciągle przeto odkładał.
Pośpiesznie czy powoli, przecie nie z ryzami była największa trudność, ani od nich groźba opóźnienia całego butynu. Obok pracy, która szła ciężko lecz przynosiła sławę, narzucała się też taka, od której każdy stronił: ziemne roboty dla haci. A nie kto inny zatroszczył się o nie od razu w jesieni jak sam Sawicki. Lecz nie zdołał nikogo z rębaczy przyciągnąć do najmniejszej pomocy. Każdy z nich grzecznie odkładał, a prawdę mówiąc, każdy brzydził się tą robotą. Mazać się w błocie, rozbijać i staczać kamienie, jeśli co, to chyba to jest owa osławiona pańszczyzna, o której słyszał każdy, ale której nikt z młodszych nawet nie zawąchał.
Aby uprzedzić mrozy, Sawicki skoro tylko rozeznał grunt, przygotowywał hać z grubsza, kopiąc jej zarysy i granice, czasem w towarzystwie Petrycia, a czasem także Foki. Zaczęli od potoka Riabyńca i gdy rębacze wracając do koliby jeszcze za dnia ujrzeli panicza kowalczuka, a także rzecz niesłychana — swego zawidcę, gazdę z Jasienowa, półnagich i umazanych w błocie, pobiegli do nich w pierwszym porywie na ratunek, lecz jakby dla zabawy. Rozebrali się prędko, to śmiejąc się, to klnąc wesoło pomagali, nawet raz i drugi kończyli przy pochodniach. Mimo pogardę dla tej roboty dawali pokazy siły, jak się to opowiada o dorastających niedźwiedziach. Petrysko Mandat ściągnął wysokim pasem brzuch, rąbał czekanem skały, aż sypały się gruzy, a inni zmykali czym prędzej, by nie dostać odłamkiem po głowie. Giełeta brał głazy na kark i dźwigał je na dół, gdzie miała być granica tamy. Matarha nie trudził się tyle, wolał ciskać głazy w rozmachu na dół jak sam Hołowacz. Po takim wyścigu słaniali się ze zmęczenia jak odurzeni zapaśnicy pięściarze. Lecz nie wściekali się jeden na drugiego i nie jak zapaśnicy jeden drugiego tłukli i kopali, lecz z nienawiści błoto tłukli, i szarpali łopatami glinę. Glina była cierpliwa. Raz i drugi spluwając im w twarz, prysnęła w oczy i w uszy aż odechciało im się zapasów. Kończyli gdy pociemniało, spluwali jeszcze jeden po drugim i wlokąc się znużeni z obrzydzeniem wracali do koliby. Myjąc się byle jak i chlustając moczyli ubrania, suszyli je potem siedząc półnadzy, klęli po cichu, odgrażali się nie wiadomo komu. Rychło uświadomili sobie, że tak mozolnej pracy nie można dokonać z grzecznego pobratymstwa ani samymi pokazami siły ani ochotniczymi żartami. Odleciała ich ochota. Nie uchodziło przecie wykręcać się, skoro sam gazda a także panicz kowalczuk tak zamęczają się i błocą. Pomagali coraz zwiędłej, a tymczasem jeszcze czekali na wykręt. Aż gdy dotarli łopatami do lepkiego iłu, na którym skropliły się mgiełki leśne, tak że rękami zeń wyciągali nogi, a potem jeszcze na chodakach dźwigali bryły lepkie, które natychmiast musieli odrębywać, aby nie zastygły w kamienie, wówczas dopiero przemogła w nich złość. Złość na nastawników, którzy zmusili ich, nie zmuszając, ale jeszcze więcej złości na pieniężnych panów, bo ich nie było na miejscu. Tonąc w ile wyżej kostek i wzdychając ciężko, Matarha ogłosił:
— Ludzie, na cośmy zeszli! Nie poznaję siebie i was. Niewola!
Witrołom zakiwał głową smętnie.
— Oj, niewola, to prawda.
Z małej iskierki, waterka buntu rozniecała się i gryzła w oczy, a Foka zamierzając ją zdusić, powiedział wesoło:
— Nie zmuszałem nikogo do kopania, wasza wola własna. Ale aby kierownik robót buntował innych, tego jeszcze nie słyszałem.
Witrołom oburzył się i rozładował się.
— Kierownik, ale tylko do roboty uczciwej! Dla błota nie dawałem ręki. I żeby to błoto zwyczajne, ależ to mraźnica, taka jak maćkoła zmrożona na przedwiośniu. I za co?
— Nie uchodzi — przyznał Bomba.
— Paskudztwo — wybuchnął Mandat.
Foka wyśmiewał grzecznie.
— W lesie głowy nadstawiacie bez strachu, a błota wam strach?
Mandat splunął.
— Nie strach tylko obrzydzenie. W lesie dola nasza i niech nas bije, jeśli chce. Nie strach najgorszy.
Witrołom wskazał na Mandata, patrzył uważnie Foce w oczy.
— Słyszycie, do jakiego gadania wyzywa wasze błoto — — Nie ja buntuję, tylko błoto.
— Wół by się zbuntował przeciw takiej robocie — ryczał Matarha.
Ośmieleni wykrzykiwali jeden przez drugiego.
— W takim i świnia by się nie tarzała, choć kocha się w błocie.
— Grzech, grzech, a po wsiach przestaną nas szanować.
— Pracę uczciwą każdy szanuje — bronił Sawicki.
Matarha opanował się i wywodził:
— To uczciwe? Ano podumajcie, paniczu. Z panów żaden nie tknąłby tego błota, tylko bidaków by do tego zaprzęgał. Ale nie nas! Ledwo pieniądz zadzwonił a już nos do błota.
— Aż dziw — mówił Giełeta — że wy paniczu, kowalski syn, z majstrów uczonych, sami babracie się w tym gnoju i nas jeszcze do takiej papraniny zaciągacie.
— Ależ nikt was nie siłuje — odparł Sawicki — nie chcecie, to rzućcie, ale hać koniecznie potrzebna. Cóż zrobić?
Matarha podnosił głos i rozum coraz śmielej.
— Niech przyślą sobie panowie jakichś takich, jeśli chcą mieć drzewo, ale my wszyscy nie najmici ani wy obaj.
Witrołom dodał ze współczuciem:
— Gazda z gazdów i majsterski syn do błota? — takie czasy.
Foka żachnął się gwałtownie.
— Niech przyślą? Stuknijcie się w czoło. Jak mogę zmagam się, abyście sami byli gazdami i panami w swoim lesie, a wy nam teraz chcecie przykomenderować panów i najmitów.
Giełeta drażnił dalej.
— To coś takiego jak ci zawołoki z dołów, co w Żabiem Żydom czyszczą wychodki.
Foka przeciął ręką powietrze, odłożył łopatę, powiedział spokojnie.
— Przestańcie zaraz, odpocznijcie sobie i chodźmy, a od jutra my sami damy sobie radę.
Ochłonęli zdziwieni, odpoczywali zanim odeszli, a tymczasem Matarha rozpowiadał nadymając się lecz także łzawiąc rzewnie głos.
— To trzeba zrozumieć. Są tam gdzieś na dołach sieroty takie, bez ojca, bez matki, ani ich nawet w życiu nie widzieli, nie znają. Z dnia na dzień żyją, chudziny zmarniałe, wałęsają się głodni, a nuż im ktoś skórkę chleba rzuci. No i Żydzina niewierny, albo podpanek bezbożny wywącha ich i zarzuci sidła: „chodźcie zarobić chleba“. Przyprowadzą do błota, ale i one sierociska gdy taką bajorę zoczą jak ta nasza, biorą się uciekać. I tamten herod z torby flaszkę wyciąga i im pod nos. „No łyknijcie sobie.“ I oni biedaczyny gol-gol jeden po drugim, chciałby łyknąć sobie jak należy. Ale herod zaraz odbierze: „hajda do błota, to potem dostaniesz“.
Foka przerwał.
— Ja was wódką nie traktuję, ani nie przyrzekam.
Matarha zakłopotał się.
— Któż to mówił? Ja tylko dla nauki, dla oświaty umiejętnej opowiadam. No i tamte biedaki z tej gorączki do wódki zabłocą się po czubki włosów. I tak powoli, flaszka za flaszką, baryłeczka za baryłeczką do gardła się leje, a ci kopią coraz głębiej w błocie, aż życie zakopią. Popatrz na nich, to nie ludzie, tylko bryły błota, błotne hamany, twarze oblepione, półoślepli od błota. Aż skostnieją, aż padają, a wciąż gorzałki pragną. A herod kiedy zobaczy, że siły im zbrakło wódkę zatka i marsz! No i one niebożątka na czworakach nosem ziemię podpierając, prosto na cmentarz podrepczą. A gdyby mieli rodzinę — kończył Matarha ze łzawym skowytem, w którym głos jego nie mógł się zmieścić.
Wtórowali mu westchnieniami. Witrołom jęknął, Bomba zachrapał, Giełeta zasępił się jakby na pogrzebie, a Mandat zaglądał ciekawie, jak to się wszystko robi. Tylko Łesio zawstydził się, a Iwanysko zachichotał kozim piskiem. Foka przerwał:
— Dość tych bajek, bo się nad sobą zanadto rozpłaczecie.
Matarha chciał obrazić się.
— To nie bajki, i dajcie dokończyć. No i tamci zbóje szukają sobie nowych sierot do błota i dla błotnej śmierci. I kto wie, może nasi panowie pieniężni tacy sami — ?
— Wszyscy oni tacy sami — wycedził Giełeta.
Foka uśmiechnął się szyderczo.
— Tacyście gazdowie, prości jak smereki, ale widać od krętactwa i smereka się pokręci.
— Czemu krętactwa? to prawda. — upierał się Matarha.
— A gdzież wy widzieliście takich biedaków?
— Widziałem czy nie widziałem, ale to prawda, i choćbym nie widział, tak być musi.
— Czemu musi?
Matarha śpiewał nieco cieniej, ale upierał się jeszcze.
— Bo czort główny do błota przynależny i z tego chętny, bo to jego robota z pierwowieku. Przeto z czorta i dla piekła są ci, co zawlekają ludzi do takiej roboty. I także tacy, co dają się chętnie zawlekać. A chrześcijanin sierota cóż? Tylko z biedy daje się zapchać. Ale nie my!
Foka spoglądał nań z politowaniem.
— Wyście taki bywalec a nie widzieliście jak mosty budują?
Matarha pocieszył się, znów się nadymał.
— Ho-ho, jeszcze jakie mosty widziałem, tak jakby skały rozłupali i na nowo zlepili. I cóż z tego? Mnie do nich nikt nie śmiał zaprzęgać. Cesarski żołnierz, czerwony kołnierz — wara!
— A jeśli pan cesarz da wam taki rozkaz na wojnie?
Matarha pochylił głowę, a Bomba wyrwał się.
— I cesarz nie śmie, bo gazda, gazda gazdy do błota nie zapcha.
— To mosty niepotrzebne?
— Po cóż nam mosty? — bełkotał Bomba. — Moje konięta takie, że każdą wodę choćby jak rwącą, przebrną, a najgłębszą, przepłyną. A jak kładka mi potrzebna, to w dwa dni wystawiam taką, że świeci się — bez błota.
— Człowiek też z błota — mruknął Sawicki — i do błota wróci.
Witrołom wygarniał z głowy i z głębi piersi.
— Tak, ale już osuszony, czort błoci, Bóg suszy.
— Takich jak wy nie osuszy — mruknął Foka.
Łesio usprawiedliwiał się.
— Wszystko by można, ale prawdę mówiąc w tej robocie najgorsze to, że sumienie zabłocone, bo w paskudztwie takim człowiek ciągle klnie: „czort, czort“. Czorta wzywa, aż go wywoła, a po co?
— Oj wywoła, a wabić nie trzeba — zgodził się smętnie Niauczuk.
Z błotnego sporu wynurzyło się coś więcej, niż sami oczekiwali. Witrołom mamrotał.
— Dość nam, no dość tego, co Andrijko obiecuje.
— Oj dość — westchnął Niauczuk, wywracając białka.
— Czego dość? — pytał Foka.
Witrołom wyciągnął z siebie z trudem.
— Że kara ma być, powiada Andrijko, za tę żywą żywicę, cośmy tyle jej wytoczyli — bez potrzeby.
— Bez potrzeby?
— Oblepieni my krwią leśną, mówi Andrijko, dla pieniądza. To brzemię takie, że — — Ha, ja nie wiem sam, ale do tego jeszcze gnoić się w błocie? Kraść siły od prawdziwej roboty? Po toż ojcowie nasi tyle wieków gazdowali, aby ich prawnuki w błocie skończyli? Nie! — przybił Witrołom.
Także Foka przybił twardo.
— Raz czorta głównego, raz pradziadów wyciągacie z torby, aby tylko od roboty się wykręcić. Niech wam będzie, choćbym nie chciał, najmici potrzebni. Chodźmy do koliby.
Na tym się skończyło. Rębacze, jak konie co zbuntowały się i uciekły na połoninę, a potem lecą za gazdą i rżą, kręcili się wokół Foki, zabiegali, zagadywali, rozpytywali troskliwie o wskazówki dla wyrębu, a ten i ów, wyręczając Petrycia, usługiwał Foce podczas wieczerzy. Do błota już więcej nie przyszli. I z tego Foka z Sawickim czasem z pomocą Petrycia sami porali się z kopaniem haci. Sawicki dotąd nie kierował ludźmi, wszelako rozumiał Fokę. Mówił z uznaniem.
— Nie mogłeś tego lepiej zrobić, bo teraz chyba sami się rozsumienią.
Foka odparł.
— Nie! Kopać już nie przyjdą, zobaczysz, ale wszystkiego nie można mieć.
I w samej rzeczy rębacze wracając wieczorami do koliby, niby to spiesząc się omijali hać z dala, tylko Witrołom, widząc jak tamci trudzą się, wzdychał: „biedaki gazda i panicz, na co zeszli.“ Poglądał po innych, ale tamci nie mogli się przemóc aby skoczyć na pomoc. Prostowali się, przyspieszali kroku, szli twardo przed siebie, nie patrzyli na bok. I Witrołom pomrukiwał sam do siebie jakby usprawiedliwiając:
— To z pisma się ciągnie, doczytali się do błota. Nieraz razem czytają — sam widziałem.
Mandat rozweselił się.
— Tak to! Pismo dobre dla świętych tylko, jak mój dziadulo, diak Bazio. Inny błoto zeń wyczyta.
Matarha sadził się.
— To nieprawda, takich książek nie ma, ja wiem najlepiej. Nasz pan kapitan czytał przed frontem dinst-reglamen![63] A inni inną mądrość, ale nie błoto żadne.
— Skąd możecie wiedzieć? — mówił Giełeta — wam tych błotnych nie pokażą. Dlatego ja skoro tylko książkę zobaczę, to od razu nią do błota.
Tylko jeden Iwanysko pomagał nieraz chętnie w kopaniu. Był chudy, giętki a wytrwały i miał swoje obyczaje. Jadał przeważnie słoninę jelenią, huślanki niewiele, kuleszy jeszcze mniej. Mówiono, że z tego lekki. Nierzadko po całodziennym rębaniu nawet po babraniu się w błocie, gdy umył się, wychodził na noc ze strzelbą poza kolibę. Wracał późno, przespał krótko, szedł razem z innymi do roboty.
Teraz już nie odkładał Foka. Z pomocą znajomych, takich którzy nie słyszeli jeszcze plotek i oszczerstw żabiowskich, wyszukał kilku wyrostków i kilku dziadów dość postarzałych z odległego Stebnego nad Dolną Rzeką a także z Bereżnicy i z Krzyworówni, spośród rodzin spokrewnionych z Bystrecem. Żaden z nich nie spotykał się ani nie rozmawiał z żabiowcami. W ten sposób pierwsi najemnicy zjawili się na Riabyńcu. Nie mieli oni siły ani sprawności takiej, jak rębacze i kłusownicy z Bystreca, ale byli chętni, posłuszni, a tego potrzeba było dla haci i dla ryzy.
Sawicki poweselał, biegał wzdłuż ryzy z młotem, próbował każde polano ryzy. Pokrzykiwał wesoło na robotników, a im weselej ich popędzał, tym raźniejsi byli, chętni, nawet wdzięczni. Robota potoczyła się. Rychło pierwszy spad ryzy był gotów, a u jego wylotu ubito w zagłębieniu leśnym nowy lecz tymczasowy portasz, aby tam złożyć drzewo przed śniegiem. Sawicki zrywał się wcześniej od wszystkich, jeszcze nie rozjaśniło się dobrze a już ściągał robotników z posłań. Wciąż niepokoił się, wciąż krzywił się prawie boleśnie i wreszcie puścił ryzę na próbę.
Po raz pierwszy gardziele lasu na Riabyńcu zadławiły się dzikimi okrzykami, groźbą, ostrzeżeniem, zachętą. „Ha-bou! Klej-hou! Kina-tou!“
Panicz-Ryś znów ożywił się nad miarę. Dla utrzymania łączności między ryzującymi biegał z góry na dół, zsuwając się po błocie i po szronie. Potem bez tchu leciał pod górę. Ostre lice zaostrzyło się, nos w milczeniu kłuł rozkazująco, tych którzy spuszczali kłody i którzy stali wzdłuż ryzy. Uwijali się wszyscy, kłody grzmiały, leśna ziemia wstrząsała się, ryza jęczała ale nie zachwiała się, trzymała się jakby z żelaza. Czekała ich jednak podwójna robota: ułożenie kłód na tymczasowych portaszach, a potem ponowny dalszy spust aż na dół, gdy Sawicki uzna, że ryzy gotowe.
Niektórzy wzruszali ramionami, na Sawickiego nie było sposobu. Po zryzowaniu i złożeniu drzewa Sawicki znów wziął się do kopania haci razem ze swoimi robotnikami. Już na Riabyńcu nie szło zbyt łatwo, lecz sam jar potoku głęboki i stromy stanowił mocne koryto a był dostatecznie wybrzuszony. Wystarczyło odrębać sterczące jeszcze głazy, usunąć kamienie, pogłębić dno, a pozostało tylko zatamować wylot potoku. Za to na Popadyńcu na płaskim gruncie, musiano wykopać sztuczne jeziorko, zabezpieczyć je, przygotować sztuczne ramy i budowę całej tamy. Mrozy opóźniły się zbawiennie i pracowali aż do dnia, gdy ziemia zamarzła na dobre. Potem ci sami nowi robotnicy zajęli się korowaniem i zsuwaniem drzewa na samej górze pod kierunkiem Kuzimbira. Koniec końców upór Sawickiego i przybycie najmitów przyspieszyło także robotę rębaczy.
Zbliżały się święta. Jak uciął toporem skończyły się troski butynu, tak jakby go nigdy nie było. Już przed odejściem świętowali rębacze, ciesząc się podwójną radością. Głośny śmiech Mandata zarażał wszystkich. Nawet Foka wcale nie o butynie rozprawiał lecz o kolędzie, którą miał przygotować na Jasienowie. Jak zebrać kolędników, przypomnieć pieśni, nauczyć nowych, wyćwiczyć pytania i odpowiedzi, aby wszystko szło gładko jakby w dobrym teatrze. I dalej: do kogo pójść, jak rozdzielić się, żeby starczyło czasu — wszystkiego osiem dni! — i dla której rodziny jakie pieśni stosowne. Bo tam ktoś umarł, gdzie indziej urodziło się dziecko, tam nowa para małżeńska, a tam w chudobie przybytek. I w końcu u kogo najstosowniej w tym roku odświętować rozples, zakończenie kolędy — podług rewaszu. Takie były troski Foki wcale nie frasobliwe, bo nie butynowe.
Tylko Sawicki nie brał udziału w tym wszystkim, dumał w milczeniu i mimo bliskość święta smęcił się nieustannie. Widząc to Petrycio, bardziej niż zwykle wesoły, żartował i budził Sawickiego z zadumy: „paniczu miły, nie martw się“.
Sawicki nie odzywał się, a Petrycio jakby odgadywał coś, zaśpiewał mu starą pieśń.
Któraż ciebie boli ranka?
Czy szeroka porąbana,
Czy głęboka postrzelana?
Zgadując czy nie, rębacze zaśpiewali chórem paniczowi Rysiowi pieśń Doboszową.
Foka znalazł chwilę by zapytać go na osobności.
— Co tobie, Piotrusiu, czemu?
Sawicki pomrukiwał.
— Pieniądze przybliżyły się, a sława coraz dalej, daleko. Co by na to ojciec powiedział?
Foka poderwał się.
— Wierzysz mi? sława zostanie!
Założyciele butynu ośmielili się i wytrwali. Do świąt zrębali ponad 1700 drzew, ściągnęli sporo na portasz, a część spuścili pierwszym spadem.
Na święta opustoszała koliba i butyn, mgły zaciągnęły się, sięgały do potoku, puszcza czekała na śnieg. Foka i Sawicki mieli dalszą drogę do domu, pośpieszyli się pierwsi. Foka był berezą, jego troską główną było zebrać kolędników, by potem przez osiem dni uwijać się po kolędzie. Sawicki spieszył do matki. Ale i on należał do bractwa kolędników. Z otrzymanego zadatku sprowadził z Kut nowe cymbały dla kolędy. Rębacze mieli bliżej do chaty. Szli powoli razem z Petryciem na Bystrec.
— Wyciągnąć kości — z lubością ciągnął Witrołom.
— Nabyć się ze swoimi — dorzucił Łesio.
— W swoim lesie — burknął Cwyriuk.
— Z chudobą, oj, z chudobą — bełkotał i cmokał Bomba — maleństwa moje ucieszne.
— Dzieci napłodzić, aby rody nie zmarniały — śmiał się Mandat.
— I to także — przypomniał sobie Bomba.
— Nie tyle napłodzić — prostował Matarha — co ogrzać się koło baby, aby Leśna nie chapała.
— Szkoda was, Kuźmo — żartował Petrycio — wrócicie marni do butynu.
— Ho, ho — wyjaśniał Giełeta — niejedna baba lepiej potrafi wyssać niż butyn albo Leśna.
— Byle dzieci spłodzić — uspokajał Matarha — zaraz się zaspokoi. — Żartowali swobodnie, nawet swawolnie, słów nie ważyli, zmykając do domu, nie lękali się widm puszczowych.
W okresie świąt wynurza się stary świat, nie jakaś przeszłość wspomniana bo miniona, lecz wraca dawność wciąż czuwająca. Ukryta a obecna pamięć godów światowych, świętowania wraz z rokiem. Witają ją radosne dźwięki, tańce, pieśni i słowa stare, których się nie rozumie, a w święta wydają się zrozumiałe. Ludzie odwiedzają się częściej niż zazwyczaj, uwijają się po kolędzie, nie aby jej się prędzej pozbyć, lecz aby wszędzie pobyć i nabyć się jak najdłużej. Dlatego kolędnicy nie śpią wcale albo bardzo mało. Nawet długie noce zimowe dla zabaw za krótkie, zimowe dnie tym bardziej. Tym mniej czasu dla snu, chyba właśnie we dnie i to gdzieś chyłkiem w kąciku na ławie, ale raczej w komorze, bo ludzie wyśmieją kolędę, że dziadowska, chrapie nie śpiewa. W kolędzie toną urazy, odrasta z korzeni starych uprzejmość i przyjaźń. A u kogo korzeń zepsuty lub zakopany zanadto głęboko, przynajmniej śnieg przykrywa burzany i kolące bodiaki...
Do bajek świątecznych przybyły wieści o butynie. Na pewno niejeden z rębaczy przechwalał się niemało, ale każdy w swej leśnej chacie, a o tym co się dzieje gdzieś na Bystrecu, na dalszym świecie nikt się nie dowie, chyba późno bardzo jakoś niejasno. Foka wiedział, że butyn przechwałek nie znosi, opowiadał jedynie ojcu. Wszakże podczas kolędy nie o butynie myślał lecz o święcie. Niejedną nową pieśń zaśpiewali przy cymbałach razem z Sawickim, ale nie o butynie. To pewne, że podczas świąt nie namawiali do butynu, chyba mimochodem wspominali, gdy kto ich zagadnął. Opowiadano nawet na ucho, że Foka zapraszał do butynu tego owego — ale po cichu, bo umyślnie przebierał, aby nie natłoczyło się pijaków albo rozbijaków.
Wszelako w czasie świąt niemało sposobności było, aby sprostować i zaprzeczyć, że rębacze jakoś wcale nie rozbiegli się, że przeciwnie otrzymali zadatek, zwłaszcza, że już wiedziano, że nakupili to i owo, niektórzy aż w Kosowie. Toteż w Żabiem ci co rechotali przedtem, zamilkli od razu, ci co kiwali głowami podejrzliwie, kiwali ni tak, ni siak.
Znaleźli się nawet obrońcy Foki, którzy mówili coraz śmielej. Niektórzy nawet wypominali drugim, że przez ich plotki nie zgłosili się zawczasu do butynu, a ci wypierali się, że nigdy przeciw Foce nie szczekali, tylko jacyś inni. Jak zwykle przeważnie spotkania przy cerkwi pozwalały dowiadywać się i sprawdzać. I tak sobie o tym rozprawiali, zrazu gorączkowo, potem smętnie, rzadziej ze śmiechem, rozczarowani, że źle przewidzieli, bo osądzili przedwcześnie.
— No widzicie — mówił jeden — zapłacili rębaczom na Riabyńcu i to sporo naraz, któż by się spodziewał, ukazja!
— A może przechwalają się tylko?
— Skądże! Wyrzucają już pieniądze i to tacy, co nigdy pieniędzmi nie śmierdzieli — niedźwiedzie z Bystreca. A teraz nachapali.
— Ale to prędko przefurczy — pocieszał inny — bo kto widział kiedy butyn bez jednego pana, bez zarządców, bez leśniczych?
— Jeszcze gorzej, bo bez Żydów.
— O, co to, to nie, Joseńko przecież kręci się po cichu jak pająk, on zawsze tak. Bo on to wyszukał tych z Czerniowiec.
— Nieprawda, nie kręci się, pieniądze chapnął i niech się udławi, a do lasu zasię.
— To zrozumiałe — objaśniał któryś wtajemniczony — Foka taki, że przechytrzy nawet Żyda. Wszystko dla siebie tylko. A czemu? Bo Żyda nastraszyć można, nakrzyczeć, a na takiego dukę, któż się ośmieli? Naród roboczy — zależny.
— Nie tak zależny — bronił któryś — ślubu z nim nikt nie weźmie, byleby płacił.
— A właśnie, że wziął ślub w cerkwi z tym synem majsterskim.
— To co z tego?
— Myślisz, że na to aby mu płacić? Taki majster zarobiłby sobie w świecie kupę pieniędzy, ale to panicz, grzeczny, durny i takiego zwabił Foka sobie ślubem do puszczy.
— Mówcie sobie co chcecie, a przecie płaci. Cóż to może znaczyć?
Koniec końców ci, co dotąd szydzili, zadumali się, niektórzy zasępili się.
Przeto pod koniec kolędy zgłaszało się sporo robotników do Foki. Niektórzy aż z Dolnej Rzeki ze Stebnego, a większość właśnie z Żabiego. Wśród nich: zawodowi zbijacze darab, kiermanycz, poza tym różni najemnicy, od dawna zaprawieni do pracy zarobkowej, a tylko kilku synków gazdowskich z takich, którzy od razu chcieli się zbogacić, bo ojcowie nie dawali im pieniędzy na zabawy. Przeważnie zatem ludzie roboczy, nie wolni, nie do porywu szalonego, ale cierpliwi, a nade wszystko powolni wobec rozkazów i życzeń kierowników.
Foka i Sawicki wiele spodziewali się po nich. Było ich ponad dwudziestu, niewielkimi kupkami ściągali się po świętach powoli na butyn.
Jak zazwyczaj w okresie świąt zwaliły się śniegi, a w roku butynowym po suchej jesieni jeszcze obfitsze niż od wielu lat. Już za Żabiem nieuczęszczane podczas świąt dróżki i ścieżki pokryły się jednolitym całunem, ustrojonym tylko kropkowanymi ściegami, kroczkami łasic, albo karbowanym płochliwymi skokami zająca. Śnieg ciągle zakrywał nawet te ślady. Na rozdrożach i skrzyżowaniach ścieżek stały nawiane kopice śniegu na wysokość chłopa. Butynary wyruszyli z łopatami, niektórzy bosymi saniami. Grzęźli po pas, zapadali się. Także konie zapadały się po brzuch.
Tylko w lesie na Riabyńcu chronione lasem ścieżki były miękkie i łatwe. Za to odsłoniętą kolibę otulił śnieg, zmieniając jej ostry szczyt w zawiesistą kopułę, co powłóczystym stokiem, jak rozrzucony stóg siana, spadała ku ziemi. Nakryty potok zagłuchł. Rębacze z Petryciem przyszli pierwsi, śladów wilczych nigdzie nie było. Nie bez trudu odkopali zawalone śniegiem drzwi koliby. Sawicki i Foka przyjechali ostatni, na saniach wieźli ciężkie żelaziwo dla kuźni. Sawicki z przewieszonymi przez plecy cymbałami.
Gazda koliby, Petrycio, krzątał się jak zazwyczaj. Nad watrą suszyły się rzędem rozwieszone postoły, chołosznie, owijacze i onuce, a wokół watry suszyły się dziesiątki gołych stóp: białe, gliniasto-żółte, czerwone i żółte od puszczających farbę chołoszni albo zsiniałe od zimna. Różne barwy i różne zapachy. Wszyscy witali się długo, nikt nie pominął nikogo. Potem susząc się w spokoju i zabierając się powoli do jadła, prawili sobie nieodzowne a wyszukane grzeczności. Najemnicy sprzed świąt jeszcze nie wszyscy nadciągnęli i żabiowcy byli na razie w większości. Na przywitanie Foki kiermanycz ze Stebnego i z Dolnej Rzeki, Fedor Fyrkaluk, który zasłynął, że pierwszy używał piły, pochlebiał grzecznie.
— Foko, kiedy galopujecie z gór wzdłuż rzeki do Kut, ciągniecie za sobą wszystkie oczy z obu brzegów. Wasz ojciec ściąga chudobę do kupy, a wy ludzi.
Foka śmiał się.
— Dobrze mówicie, wszystkie oczy i gęby śmieją się: ot jedzie panek Foka, zachciało mu się butynu.
Fyrkaluk zapewniał.
— U nas nie śmieją się, chyba —
Trzej bracia kiermanycze ze Stebnego, Tanasij, Mychajło i Iwan Koczerhany przeczyli głośno.
— U nas nie, to pewne.
Najstarszy z Koczerhanów, Tanasij, wywodził powoli:
— Bywa taki i u nas, co śmieje się z cerkwi świętej i z ojca świętego, papy-rymskiego. No, i śmiech rzetelny wraca i tegoż samego pośmiechuja — doubnią po głowie. U nas nad Dolną Rzeką starzy ludzie mówili: śmiech od Boga, tylko to masz wiedzieć, człowiecze, jak nim orędować. A młodzi —
— U nas śmieją się z butynu tylko starzy — stwierdził chłodno spokojny i pewny siebie młodzian Jasio Tomaszewski z Żabiego — im starszy, tym bardziej przeciw.
— Nieprawda! — obruszył się najstarszy z żabiowców Korszuk zwany Pechkało. — Nie starzy pyskowali koło cerkwi na Fokę, tylko wy młodzi.
— Tacy co ponauczali się od starych — odparł gładko Tomaszewski.
— A kto mówił, że warto nocą wsadzić Fokę do worka i buch do rzeki! niech płynie? Może pamiętasz, ha? — zaperzył się Pechkało.
Posypały się wyrzuty.
— A kto mówił, że to oszukaństwo brać najmitów bez pieniędzy?
— A kto mówił — a kto mówił — przerywali jeden drugiemu.
Iwan Gucyniuk niemłody już, niewielki a krępy kiermanycz z Żabiego uciszał.
— Przechwalali się, to prawda, z głupoty, bo niejednego zanadto korciło, że taki duka ten Foka. Ale co prawda żaden nie odważył się pójść do butynu dlatego, że wmówili jedni w drugich, że zapłata przepadnie.
Najstarszy z Koczerhanów syknął.
— Cóż to, nie znali Szumejów i Foki? U nas —
— Czemuż by nie znali? — tłumaczył gorliwie Gucyniuk — znali do pieniędzy. A inne poznanie od pieniędzy.
Mandat rechotał bez zastanowienia:
— W Żabiem ciemno, dopiero przy pieniądzach im jaśnieje, przedtem nie poznają człowieka.
— I nie dziwota dla zarobkowych ludzi — tłumaczył Gucyniuk.
— Nie dziwota tym sądzić innych, co sami tacy — rąbał Mandat.
Gucyniuk poczerwieniał nagle, ale pohamował się.
— Mój Mandacie — mówił słodko — któż nie wie, jak poznawali ludzie ludzi na Radule.
Mandat szarpnął się gniewnie po raz pierwszy w butynie.
— Cóż mi ćwikacie do czorta zdechłego tymi z Raduła, ja waszych krewnych nie tykam.
— A po cóż mówicie na wszystkich żabiowców? — zaperzył się Gucyniuk.
Matarha chrząknął potężnie, zwrócił się do Sawickiego.
— Proszę, paniczu, zagrajcie, ja zaśpiewam.
Sawicki zdziwił się.
— Którąż pieśń?
— Żabiowską, w samym Żabiem złożoną, pieśń powiatową.
Sawicki zadzwonił w cymbały do wtóru, a Matarha głosem ani powołanym do śpiewu, ani wybranym odczekanił wyraźnie:
W Bystrecu i w Zełenym w fantie dufajut[64]
W Jasenowi, w Kriworiwni daraby zbywajut.
A Żabiwci w Kołomyi hofy zamitajut.[65]
— Jakie hofy? — przerwał niewinnie Petrycio Siopeniuk.
— Jakież inne? kryminalne! — wypalił Mandat.
Gucyniuk opanował się i zmienił wiatr.
— To prawda, ale tylko z pijaństwa, nie z rozbójnictwa. U nas pijaki niespamiętani, ale nie wszyscy — i nie rozbójnicy.
Giełeta dobitnie i powoli wykładał jak ksiądz po kazaniu, kiedy podaje rozkład świąt i postów.
— Stary Tanasij Urszega od dawna pomstuje, że u was z butynu tylko pijaństwo się wykluło, nie gazdostwo. Tanasij wie, co mówi.
— Widzicie — rzekł z ulgą Gucyniuk — Tanasij to przecie nasz, a najmądrzejszy i najrzetelniejszy gazda.
— Pewnie, że najmądrzejszy — ciągnął spokojnie nadal Giełeta — na cały głos krzyczy wszędzie, że nie ma bardziej pohanych ludzi na świecie jak żabiowcy.
Z całą powagą a także z cierpliwością berezy z Jasienowa i gazdy butynu uspokajał ich Foka.
— My wszyscy dość dobrzy i wszyscy trochę kiepscy. Gdyby każdy tak swój ogon zachwalał, swoją wieś i swoich najbliższych, to cesarz gorszy od wszystkich bo daleko, a papa-rymski najgorszy — bo jeszcze dalej. Główna ustanowa butynu to zgoda.
Sawicki potakiwał żywo. Sprzeczki zamilkły, ale grzeczności urwały się. Tego było dość, aby odnowiły się stare urazy i na tym się nie skończyło. Głucha zwada mruczała pod ziemią zaledwie przysypana. Inne wody, inne rody, inne obyczaje, nawet zasady inne. Każde niemal osiedle żyło wówczas jeszcze w swoim własnym czasie, jak człowiek w swoim własnym wieku, zależnie od tego, czy młody, czy stary.
Wielkie Żabie nie od dziś zażywało pewnej sławy nie tylko w powiecie, nawet w całej Rzeczypospolitej. Wincenty Pol porównał je z Siczą Zaporoską. Aby to porównanie w dobrym i w złym ocenić, należy pamiętać znaczenie samego słowa. Żabiowcy nigdy jakoś nie „zasiekli się“, to jest nie obwarowali się przeciw wrogiemu lub obcemu światu. Watażkowie górscy co prawda tu i tam zasiekali lasy przed pogonią, głównie na Czarnohorze, podobno nawet na Bukowcu. Ale na Siczy narzuciła się groźnie władza wspólnoty, która uparła się i zasiekła przeciw całemu światu, a Żabie było krajem skrytek, kątów i krajem rozgrywek małych fakcji. Każdy dla siebie. „Co gruń, to insza ustanowa“ — tak mówi się od dawna. Porównać można chyba to jedno, że przyroda sama, a w Żabiem przestrzeń i lasy wzywały do zasieków. Tymczasem łudziły, że chronią i to zaspokoiło żabiowców. Marzenia i pieśń o Doboszu zwalały na mit odpowiedzialność nadludzką. Co najwyżej dawały wymówki do bijatyk, bo zmowy szajek i partyj grasowały od dawna po dziś dzień.
Przecie żabiowcy imponowali innym, a Żabie uważało się za stolicę huculskiego kraiku.
Lecz między Żabiem a innymi osiedlami trwała stara nieprzyjaźń. Niedalekie wsie miały między sobą prawie tyle zwad, co sąsiadujące ze sobą państwa. Od dawna młodzi żabiowcy zezwalali co prawda młodym z innych wsi, aby przychodzili do nich na służbę albo na robotę, ale przepędzali tych (czy to z Hołów czy z Białej Rzeki czy nawet z Krzyworówni) co szukali zabaw na Żabiem. Jeszcze o Bystrecu nikt nie słyszał, a przodkowie bystreczan mieszkali w jarach Bereżnicy, gdy niejeden z nich, przechodząc przez Żabie, dostał po głowie całkiem za darmo, lekko albo mocno. Nie tylko napadali przechodzących przez wieś, cierpliwie czyhali na granicach Żabiego i ledwie który je przekroczył, częstowali go kijem albo bardką. Prawdziwe walki i pojedynki odbywały się na chitarach Żabiego. Mało tego: szajkami albo w pojedynkę chadzali na zabawy do Krzyworówni, do Hołów i tam bijali gospodarzy na ich własnym śmieciu, a tak byli zawzięci, zaczepni, a tak umiejętni w bitkach, że jeden wyrostek mizerny nasypywał strachu gromadzie.
Patronem Bereżnicy był opiekun dzieci i lirników, łagodny i miłosierny święty Mikołaj. Nad Bereżnicą ciążył też stary dziad gromowy, co sam wyzywał i przepędzał burze stamtąd z góry, z Ihreca, a ludzi wzywał do zgody. Patronem Żabiego był święty Eliasz, srogi władca piorunu, gromowy świątek. Dotąd spotyka się po chatach jego wizerunki. Ale żabiowcy szukali sobie jeszcze innych proroków. Bo trzeba to powiedzieć, żabiowcy byli postępowi, a bystreczanie zacofani. Żabiowcy pijali wódkę od dawna, gdy jeszcze o karczmach się nie śniło, a już dzięki brataniu się z panami i z pankami przywozili sobie na koniach baryłki z pańskich gorzelni na leckim boku, albo przez Czarnohorę z węgierskich targów. Z czasem gdy bójki i zwady rozgorzały, chadzali daleko na Bukowinę do czarnych przemówników, szczególnie do Grablina, do osławionego Daradudy. Zanosili mu gorliwie pieniądze jak później do karczmy za wódkę. Stawali rzeszami przed osadą Daradudy, a potem dopuszczeni przed oblicze przemównika, który siedząc nad watrą w dymie w otoczeniu czarnych kotów, mruczał w stanie zupełnie pijanym czy też w porywie czarnego wieszczowania, zażywali porywów i dreszczów czarnych jak gdyby wódki. I otrzymywali skuteczne nasłania, strzały czarodziejskie i przemówki, wraz z dokładnymi przepisami dla uśmiercenia wrogów, tych których nie mogli dosięgnąć toporem lub strzałem z zasadzki. Chodzili także za innymi pilnymi potrzebami do Daradudy, aby zapuścił im muszkę lubowną pod skórę w dłoń poniżej małego palca. Od tego mały palec zakręcał się na całe życie, ale wabił skutecznie wszystkie dziewczyny, które jego właściciel sobie upodobał.
Gdy po latach Żabie napełniło się karczmami, uszczęśliwiły one jedno pokolenie do tego stopnia, że przestało wędrować za szczęściem daleko. Widocznie jak gdyby nawet przesyciły, bo żabiowcy pomstowali na Żydów i śpiewali pieśni o przewrotności żydowskiej, co tak zwabia biedny naród, iż gorliwie zanosi pieniądze do karczmy, a chudobę do lichwiarzy. Po latach ksiądz metropolita Szeptycki podczas odwiedzin apostolskich grzmiał z kazalnic żabiowskich przeciw wódce, a jak głosi pieśń, błagał żabiowców, aby nie wyniszczali się wódką.
A sąsiednie osiedla doskonale sobie zakarbowały, o czym zapomnieli spóźnieni pieśniarze, jak to żabiowcy całymi hurmami wdzierali się do karczmy, targali karczmarza za brodę i groźbami zmuszali do stawiania tylu baryłek wódki, ile chcieli za gotówkę czy też na kredyt. Po wypiciu rozbijali cały sklep karczmarza, i od tego czasu szynkwasy zagradzano kratami. Potem powtarzali takie same najazdy, i karczmarz przyciśnięty do ściany albo pouczony, spoza swojej kraty przed piciem zaprzysięgał gości, żądając aby przeżegnali się na znak, że nie rozbiją mu ponownie sklepu. Gdy już karczmarze nauczyli się bronić, zyskując czasem osłonę w innych pijakach, szajki żabiowskie nalatywały hurmami na karczmy sąsiednich osiedli w podobny sposób. Karczmarze (o ile nie uciekli) respektowali takich gości, a tylko na Żabiu słynny siłacz Ichel Majer, nie tylko nikomu nie pożyczył grosza na wódkę, lecz nudziarzy od razu całkiem po dobremu wyzywał na próbę siły, kładąc każdego bez wyjątku na podłogę. Zyskał rozgłos bohatera żabiowskiego, gdyż nie lękał się wcale odpłaty za odmowę. Inny zaś, który w zajeździe obok sklepu odważnie i stanowczo nigdy nie podał więcej wódki niż kieliszek, a przenigdy na kredyt, zasłynął jako jeden z dziesięciu sprawiedliwych.
Niestety! Gdy Żabie w najnowsze czasy wynurzyło się z mgławicy nowej Rzeczypospolitej jak gwiazda nowa, co rozpłomieni się na chwilę, i stało się fałszywym klejnotem w jej sezonowym diademie, ów jeden sprawiedliwy musiał ulec. Bo tam, gdzie żadnemu rodowitemu żabiowcowi nie dane było wychylić ani kropelki więcej ponad jeden marny kieliszek, dygnitarze Rzeczypospolitej upojeni podziwem dla Huculszczyzny i nieograniczoną ilością kieliszków, tańczyli na stołach w samych spodniach i skarpetkach. Tak to stolica Żabiego zasłynęła wreszcie po stolicach, ściągnęła pielgrzymów i dopełniła swej starej sławy: stolicy pijaków. Ostatni wójt Żabiego, Petro Szekieryk-Donykiw, twierdził stanowczo, że od kiedy żabiowcy nauczyli się pisać, piszą Hospod-Boh przez małe h, a „horiwka“ przez duże H.
Żabiowcy służyli już od dość dawna w wojsku cesarskim i przynosili medale cesarskie za waleczność, a także cesarskie talary wówczas jeszcze, kiedy hołowcy buntowali się i ściągali karne wyprawy, a bystreczanie chowali się po puszczach jak niedźwiedzie.
Chodzili także od dość dawna na roboty, ale nie jak byle biedak co niższy od prochu, zdejmując czapkę łazi po zarobkach. Żabiowców zaprosił do Lwowa już przed stu laty nie byle kto. Sam hrabia Stanisław Skarbek, założyciel dobroczynnej fundacji wraz ze szkołą dla sierot, nazywany w górach „pan Skarb“.
Hrabia był pionierem i nie chadzał utorowanymi szlakami swojego stanu. Po katastrofach narodowych, osobistych i majątkowych zaczął zawzięcie zbijać majątek. Oskarżono go po cichu o niegodną szlachcica takiego rodu chciwość i nieprzystojne skąpstwo, gdyż stanowczo nie pożyczał nikomu z braci szlachty ani grosza. Szeptano nawet, że nie bardzo litował się nad zbiedniałymi krewnymi tego samego świetnego rodu, którzy nie tak dawno na wystawne, godne szlachcica przyjęcia, nie szczędzili majątku. Insynuowano brzydko, że pamiętliwy i to dla błahego powodu, bo przedtem ci sami krewni poznając w nim od razu fantastę, ani grosza mu nie użyczyli. A jemu marzyły się sieroty, dobrobyt ludu, co gorsza oświata, nawet budowa teatru! Po prostu — panie dobrodzieju — wieże babilońskie. Stąd jego mowa z mową braci panów i szlachty prędko i całkiem się różniła. Nawet słynna z piękności żona wyparła się go. Nie dla jakich takich poziomych celów materialnych, tylko dla głosu serca i tak dalej. Doszło do niesłychanego a słynnego w owe czasy rozwodu. Wprawdzie jeden taki — pamiętano to — ksiądz lecz bez charakteru, zresztą Jezuita (ci zawsze, któż nie wie, knują coś i kręcą), szeptał po salonach lwowskich, a potem z uporu głośno mówił, że piękna pani zrujnowała męża. Ale nikt ze zdrowo myślących ludzi, szczęściem także księża, nie wątpił o winie męża. Takiego co nie umiał wyrozumieć żonie słabości, a porozumiewał się z pospólstwem. Z Bojkami — hodowcami wołów, z wiejskimi Żydami, co umieli dlań wyszukać wszystko co potrzeba, i z wolarzami. W końcu z tymi znad Czeremoszu, co jeszcze dziwniejsze, bo choć to chłopstwo i dzikusy, niedaleko odlecieli od negliżowanej przez hrabiego braci szlachty. Podobnie dokładnie marnowali majątki, rąbali się jeszcze zawzięciej, a z biegiem czasu procesowali się także.
Wtedy pokazano dokumentnie, że hrabia miał nie tylko poczciwe słabości lecz i pychę nieokiełznaną, jakby chciał własnymi rękami zbudować nowe królestwo. I to jakie!? Zbierał wokół siebie chamstwo, sieroty jakieś, także bękarty, bojkowskich czcicieli krowiego ogona i po prostu hajdamaków z Żabiego. Nasze prababki między Stanisławowem, Dniestrem i Brzeżanami doskonale recytowały rejestry grzechów hrabiego Stasia, a chociaż już nawet chadzały do loży teatru Skarbkowskiego we Lwowie, nie mogły mu ich przebaczyć. Przebaczano wyjątkowo w wypadkach nagłych, alarmujących i to późno, gdy trzeba się było przed kimś pokazać, gdy przyjeżdżali do Lwowa tacy goście, jak niezapomniany Franciszek Liszt, muzyk, taki sobie wędrowny grajek-pianista, lecz bądź co bądź z pobratymczego narodu i — z dobrego towarzystwa... Czarodziej to był i czarował lwowskie damy, a u innych zyskał na zawsze nieśmiertelną sławę tym, że w jakiejś trudnej kompozycji, gdy zbrakło mu palców, uderzył w klawisz potężnym nosem. To pamiętano i to zrozumiałe, niech świat pozna, że nie trzeba jeździć aż do paryskich teatrów i salonów Rotszyldów, bo Lwów i podolska szlachta, z przodków wielkich, lechickich czy ruskich, nie wypadła sroce spod ogona, ma swoje.
Poza tym nie szczędzono hrabiego, zwłaszcza gdy zostawił niemiłosierny testament, zapisując wszystko jakimś sierotom, a wydziedziczył krewnych. Zawzięty hrabia sporządził swój testament nielitościwie dokładnie i ściśle, umieszczając w nim klauzulę, że tylko, gdyby jakieś obce rządy lub państwa sięgnęły po fortunę, tylko w tym jedynym wypadku ma ona przejść na krewnych. Zarówno hrabia jak rodzina wierzyli w wieczyste zapisy, w wiecznotrwałość własności i prawa cywilnego aż poza granice wędrownych narodów, a nawet poza koniec świata. Toteż jego złośliwemu testamentowi i zgonowi fundatora towarzyszyły ponure westchnienia: „fortuna przepadła“.
Niestety następne pokolenia stanęły zwartym szeregiem przy fundatorze i znalazł się taki, co miał śmiałość twierdzić, że do Skarbka, a nie do kogo innego, odnosi się słynny wiersz Słowackiego: „Dziś jednegom znał szlachcica!“ Anachronizm prowincjonalny, możliwy tylko nad Czeremoszem, gdyż jak wiadomo Słowacki był romantykiem, poza tym nie żył już, kiedy hrabia opętany chciwością skupował woły na handel.
Trzeba to bowiem wyznać, że taki właśnie proceder był podstawą późniejszej działalności hrabiego. Zakupował i osobiście pędził do Wiednia woły, sprzedawał je tam taniej niż inni, aż kupcy wiedeńscy oburzyli się i sprawa oparła się o samego cesarza. Jeżdżąc tuż za swoimi trzodami, zbudował pierwszy wóz sypialny w czasach, kiedy nie było kolei. Sypiał w swoim powozie i wprost z takiej sypialni wyskakiwał we Wiedniu do hotelu zwanego „König von Ungarn“. Gdy zbił dość pieniędzy, po zakupieniu licznych majątków objął także leśne państwo żabiowskie. Nasłuchawszy się wieści o opryszkach żabiowskich, odgrażał się przeciw nim stanowczo w obecności całego ludu przed cerkwią. W odpowiedzi na to zamaskowani ludzie uprowadzili go nocą z pałacyku nad samym brzegiem Czeremoszu, a związawszy mu oczy, zawiedli w nieznane leśne pustkowie. Tam wszakże ugaszczając go przyjaźnie, pouczyli go również przyjaźnie, jacy oni opryszkowie i pokazali mu drogę do domu. Od tego czasu hrabia, który nie chadzał szlakami innych, zaprzyjaźnił się z nimi i zaprosił do robót stolarskich przy budowie teatru, a rzekomo do robót także w Kaplicy Boimów. Majstrowie żabiowscy wcale nie spadli do poziomu najmitów bezprawnych, poszturkiwanych i krzywdzonych. Pod opieką Skarbka byli uprzywilejowani może także jako znawcy, ba, wynalazczy mistrzowie roboty w drzewie, a także, że nie utracili swej odskoczni. Nie słychać jakoś, żeby który wsiąkł tam we Lwowie, za to ten i ów przywiózł sobie z dołów żonę albo hodowańca, co najmniej najmitę.
I z tego wszystkiego wyszło, że gdy dla bereżniczan i bystreczan każdy ubrany po pańsku człek nie człowiekiem był — tylko panem, co mógł chapnąć do wojska albo do pańszczyzny, do tej całej polityki, i przed takim trzeba było uciekać co tchu, a każdy ksiądz — popem, którym straszono niegrzeczne dzieci: „czekaj, czekaj, pop cię uchopi!“, na których widok zatem dzieci umykały jak łasiczki, w tym samym czasie żabiowcy sadzili się: „Nasz pobratym — pan Skarb!“ Zaprosili także później metropolitę ze Lwowa na wizytację apostolską na Żabie. Wielkodusznie a sobie na głowę, bo Władyka Preoswieszczennyj niewdzięcznie gromił wódkę z kazalnicy, o czym świadczy niejedna pieśń. Mimo to niektórzy żabiowcy pozostali nadal wielkoduszni i wyrozumiali, mówiąc: „Cóż on biedak winien? To jego urząd.“ Lecz nawet dzieci żabiowskie zdradzały to samo zuchwalstwo. Gdy metropolita przyszedł łaskawie na wizytację także do szkoły żabiowskiej jedynej w górach na lekcję rachunków i egzaminował chłopców: „Ile to będzie dziesięć orzechów plus siedem“, chłopiec Drahyriowy odpalił: „Naprzód daj, to ci powiem.“
Żabie słynęło od dawna i długo z hodowli koni, o tym też opowiada Wincenty Pol. Jeszcze przed rokiem 1870 mimo mniejsze zaludnienie Żabie posiadało więcej koni niż później cały powiat kosowski. Jednak już w owym czasie, o którym opowiadamy, z powodu częstej sprzedaży koni, sprowadzania obcych ras i nieoględnego krzyżowania, i w końcu dzięki modzie i dzięki próżności żabiowskiej, konie marniały powoli, a ilość ich ciągle malała. Gdy mały, rozsiany w kieszonkach leśnych światek bystrecki przebijał się przez lasy i trzymał się twardo, żabiowcy marnieli powoli, po części nawet na skutek dostatku.
Bystrec uparcie trzymał się swych rodów i swej parafii w Krzyworówni. Mimo że po drodze były dwie cerkwie żabiowskie, bystreczanie nadal chodzili do Krzyworówni i nadal należeli do jej parafii. Podczas jazdy do cerkwi zdarzyło się nieraz, napadnięto ich w Żabiem, czasami pokaleczono kogoś lub wrzucono do rzeki, a gdy kto zapuścił się pod noc, ograbiono go na Żabiem. O tym pamiętano na Bystrecu. Bystreczanie dawniej bardzo rzadko kosztowali wódki, chyba przy wielkich okazjach. A jedyny Żyd, który osiadł u wylotu rzeczki Bystrec, zwany Etyk, targował drzewem, wódki nigdy nie sprzedawał, chyba tytoń. Poza tym on i jego rodzina uprawiali pracę cywilizacyjną, rozpowszechniali białe bułki, pokazywali zdumionym górskim sąsiadom białe spuchnięte pierzyny i odczytywali im teksty rozporządzeń urzędowych, nawet gazety. Zacofani bystreczanie nie chadzali w świat do czarnych czarowników, brzydzili się bezbożnymi zabiegami. Mieli swoich, nie takich co by Boga spoprzeczali albo ludziom szkodzili lecz do pożytecznej pomocy.
Mieli swego Maksyma spod Jaworza, który uczył rachmańskiej, bezkrzywdnej wiary, a takie słowa mówił, że w głowie kręciło się bardziej niż od dymu czarnego czarodzieja Daradudy. Nie można było nic zrozumieć, ale Maksym spod Jaworza miał najlepsze na świecie oczy dla ludzi i dla zwierząt, niejednego wyleczył i wyratował.
Przez długi czas mimo sąsiedztwo Bystrec nie zawierał związków małżeńskich z Żabiem. Aż do ostatnich czasów nieliczne takie ożenki kończyły się smutnie, kłótniami rodzin i nowymi napadami żabiowców.
Tak zapewniali i zapewniają solennie bystreczanie. Zresztą w nowszych czasach zapomniano już o prawdzie starowieku: „Pojednać się, z dala od sądu!“ Nowsza pieśń ze smutkiem osądza: „Sąsiad po sądach ciąga sąsiada, tam nań nieprawdę świadczy i gada“. Po zwadach i bójkach na Żabiem nie tylko straże bezpieczeństwa, nieraz same zagrożone, spisywały protokoły, także poszkodowani z zapałem latali do lekarza nie tyle dla opatrunku, głównie dla zyskania cennych a groźnych papierków o ciężkim uszkodzeniu ciała, a sądy żabiowskie i kosowskie zaszumiały grubymi papierami. Jedni przeciw drugim wnosili rekursy, protesty, apelacje, szumiało aż do Lwowa. Na procesy wykosztowali się niektórzy nie mniej zapalczywie jak na wódkę. I z tego wszystkiego papiery świadczyły przeważnie przeciw żabiowcom, a panowie i podpanki nie innych osądzali lecz żabiowców. Jako że byli lekkomyślni, nieostrożni, zapalczywi. A sami żabiowcy dobrze nauczyli się, że bystrecka leśna i nocna zemsta przykryta niewinną głupotą, cierpliwa a nieuchwytna nie da się rozgryźć panom i sądom. Po zwadach i procesach dzień i noc mieli się na baczności, czasem znikali z horyzontu. Żabiowcy przynajmniej tyle ocalili z prawdy starowieku, że chętnie jednali się przy wódce. A jak się pojednać z takim, co wciąż siaduje w lesie i nie pije wódki?
Dziejopis naszego powiatu ma łatwiejsze zadanie niż dziejopisi narodów i państw nie tylko dlatego, iż łatwiej mu wymknąć się propagandzie, lecz także, iż przejrzystsza dlań jest ta stara prawda: że wszystkie wadzące się rody i szczepy nade wszystko w jednym się lubują: chwalić siebie samych.
Chwaliły się nasze osiedla, może i dziś się chwalą, a największej chwalby przepomniały. Dziejopis przeto nie powinien ugrząźć na jałowym piasku bezstronności. Żabiowcy zmarnowali wprawdzie swoje rody końskie, ale nie wyrzekli się nigdy gorliwej hodowli krowy, a nawet kultu krowy, podobnie jak wszystkie nasze osiedla. Najmarniejszy biedak posiadał krowę i to nie byle jaką, cudzoziemcy podziwiali ich dorodność, a najeźdźcy naukowo udowadniali, że tak nadmiernej ilości krów kraj nie może należycie wyżywić i wybijali je dla siebie. Wszelako krowa to tylko przetrwanie, a koń to natarcie. Toteż należy przypomnieć, że właśnie na Bystrecu najdłużej zachowały się konie górskie, którym człowiek wiele zawdzięczał. Hipogności jak pułkownik Hackl i inni słusznie sławią odmianę konia górskiego, którą nazwali bystrecką, „Der Bystrezhuzul“. Zahartowane przez surową przyrodę konie te broniły się od wilków umiejętniej i skuteczniej niż którykolwiek zwierz puszczowy, nie zwad nauczyły się od ludzi lecz solidarności w tej walce. Ratowały ludzi, pomagały im wdzierać się w puszczę.
Ponad wszystkie zwady jedno pobratymstwo pewne. Ponad wszystkie chwalby ta chwalba najstarsza, zagadka Wierchowiny puszczowej.
Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka?
„Jasne pręciki sięgają nieba —
Liść dęba staje, łapie szoch-połoch —
Czujki motyla ostrzejsze od zębów —
Gruby piec rozwala liściaste festunki —
Czterej rębacze mali zgryzą szkło —
Iskra w czarnym płaszczu brnie-wybrnie z dymu —
Bez ognia łusznice dwie w wichrze drżą, nie zadrżą —
Dwaj pobratymi na sześciu nogach —
Nad nimi skrzydła niańczą.“
Zagadka jasna do cotu:
To oczy końskie sięgają nieba —
To uszy końskie łowią szept i lęk —
Węch nozdrzy miękkich rozgryzie wilka —
Końska pierś roztrąca gąszcze, gęstwiny —
Kopyta końskie rąbią śliski lód —
Koń nocą brnie, wybrnie z najgęstszej mgły,
Dwie głowy, końska i ludzka, obie bez lęku.
Dwaj pobratymi człowiek i koń —
Nad nimi anioł chroniciel.
Zdarzyło się wszelako, że wśród żabiowców, którzy przyszli na butyn wcale nie było krzywdzicieli ani napastników, ani nawet ich krewnych. Za to spośród bystreczan Giełeta i Mandat napadali żabiowców słowami. Toteż w odpłacie za to ten i ów z żabiowców nie wahał się ćwikać im w oczy starym Mandatem z Raduła albo Fudorem Giełetą, chociaż ten nigdy nie bywał na Bystrecu. Docinali ostrożnie, nie wprost ale dość zrozumiale. Sprzeczki odnawiały się pod nieobecność Foki i Sawickiego, a o ile żabiowcy byli w większości, dochodziło nawet do wzajemnych grubych słów, stosownych chyba dla jarmarku dalekiej Kołomyi ale nie dla butynu. Witrołom powstrzymywał swoich rozważnie i poprawnie ale bez przekonania. Za plecami żabiowcy nazywali założycieli butynu, stosownie do nastroju, dziedzicami lub niedźwiedziami, a tamci ich prosziekami albo Cyganami.
Foka wiedział na co się porwał lecz zaskoczyło go, że zwady zjawiły się tak rychło. Oddzielił od razu jednych od drugich. Przybysze zbudowali sobie w zaciszu pod skałą drugą kolibę, a raczej dość mocną chatę-stajnię, na której strychu obetkanym mchem sypiali młodzi robotnicy. Starsi, zarówno kiermanycze ze Stebnego jak i żabiowcy, sypiali w kolibie razem z bystreczanami. Inni przychodzili do koliby tylko rano i wieczorem na jedzenie.
Poza tym pracowali zawsze osobno, bystreczanie na Riabyńcu na wschodnim stoku. Żabiowcy na zachodnim, a także daleko na Popadyńcu. Foka stykał się głównie z bystreczanami, Sawicki z żabiowcami, gdyż sporo z nich pomagało w ukończeniu ryzy i przygotowaniu materiału dla haci. Do pomocy rębaczom w korowaniu nie posłali ani jednego żabiowca, tylko tych wyrostków i dziadów, którzy już korowali przed świętami. Mniej wysiłku na człowieka, przeto robota od razu popłynęła sprawnie, tylko kierownicy pilnowali nieustannie zwaśnionych stron, aby nie narazić się na kłopoty dotkliwsze.
Z żabiowców tylko obaj najstarsi Pechkało i Birysz sypiali w starej kolibie. Nawet tym obum nieszkodliwym rębacze wciąż uprzykrzali życie. Nietowarzyski i małomówny Pechkało całymi wieczorami leżał na swoim posłaniu w ciemnym kącie, nie obok watry. Gdy objął swój kącik, od razu ustawił w nim szereg garnuszków kosowskich. Ukradkiem popijał wodę z każdego garnuszka za porządkiem, mrucząc coś przy tym. Wstawał przed świtem, dopełniał w lesie garnuszki wodą i szedł do roboty. Wszyscy wiedzieli, że to zaklęte w wodę przemówki. Nikt nie uszkodził garnuszków ani ich nie dotykał, przecie ten i ów ukradkiem lecz uważnie spoglądał w ich stronę. Nikt nie zauważył, by Pechkało modlił się kiedykolwiek, albo by żegnał się znakiem krzyża, ale nie modlił się na wspak jak czarownicy i nie wyglądało wcale, by odprawiał jakieś bożkochwalcze, bezbożne praktyki, z których słynęli strzelcy. Strzelby nie miał, w głąb lasu sam nigdy się nie zapuszczał, wieczorem i nocą nosa poza kolibę nie wychylił. Choć zawodowy najemnik, doświadczony w robotach drzewnych, dotychczas pracował jedynie we własnej wsi nad Rzeką. Widocznie bał się lasu. Zauważyli to od razu rębacze, szeptali, pośmiewali się. Jednak Pechkało nie usposabiał nawet do śmiechu, sam nie śmiał się z żartów Petrycia, milczał. Machnęli nań ręką, nazwali go „wiejska huzycia“.
Birysz, nieco młodszy lecz bardziej sterany od Pechkała, jeszcze mniej zawadzał. W kolibie pomagał Petryciowi chętnie, wystawiając w bezbronnym uśmiechu zęby, jak pies na cudzym podwórzu. Lecz im bardziej usłużny i życzliwy, tym bardziej wydawał się bezbronny, tym bardziej wyzywał rębaczy. Śledzili go zapamiętalej niż Pechkała.
Z długiej nader kształtnej głowy Birysza, strzyżonej krótko, pozbawionej wszelkich ozdób, kędziorów lub kudłów, zaledwie kosmyk włosów nad czołem się rozwiewał. Z twarzy niezmiernie chudej, z oczodołów na zewnątrz wygiętych w krzywe łęki, z całego wizerunku troski, w jaki los włożył ten nieszkodliwy obraz, to żałosne podobieństwo Boże — głębokie siwe oczy Birysza, więcej życzliwe niż zbolałe, usprawiedliwiały się nieustannie. Wokół jego oczu strzelały promieniście fałdy, podobnie jak wokół pach jego zgrzebnej, starej koszuli. Gdy uporał się z robotą kolibową, gdy wymył naczynia i wygarnął popiół spod watry, wpatrywał się w watrę z uśmiechem szczególnie zadowolonym, podobnie jak bywalcy jarmarków kosowskich gapią się w szkła modnego fotoplastikonu. Sam Birysz takich szkieł nie widział, ani o nich nie słyszał. Wcale nie żabiowskiego pochodzenia (takich biednych na Żabiem jeszcze nie było) od kiedy przywędrował, mieszkał w buchni malutkiej, byle jak skleconej z marnego drzewa, na gruncie gminnym, który w zamian za to ogradzał i kosił. Takich nędznych budowli wówczas na Żabiem nie widywano. W Żabiem lubiano go, nawet ceniono, bo na każde zawołanie najmował się do wszystkiego chętnie i najtaniej. Nie uważano go wszakże nigdy za swego. Dla bystreckich rębaczy był żabiowcem. Po myśliwsku świdrowali jego twarz, przeszukiwali i przebuszowali każdy odruch. Zdawało się im w końcu, że go rozgryźli, szepnęli jeden drugiemu: „fałszywy“. Nazwali go niewdzięcznie „kapusta“. Nawet z tymi dwoma żabiowcami życie nie układało się. Mimo że Birysz czasem zagadnął tego i owego, rębacze nie odzywali się ani do niego ani do Pechkała.
Z robotników żabiowskich od razu wybił się i odznaczył nawet młody Jasio Tomaszewski. Znał się na zbijaniu darab, po trosze też na spławaczce, mniej niż kiermanycze jak Gucyniuk, lecz do roboty był chętny nawet zapalony a pojętny, ze spokojem i powściągliwie władał każdym ruchem, wyprzedzał innych. Gdy pracowali z niemałym trudem przy zaśnieżonych ryzach, wygartując z nich łopatami zwały śniegu, a potem wzmacniając i łatając ryzy, Tomaszewski w lot zgadywał zamiary Sawickiego. Tak samo jak on walił młotem kowalskim dla próby, wymieniał gorliwie niepewne słupy i polana, spajał klamrami podejrzane skręty ryzy, zabezpieczał je dodatkowo wzniesioną nad poziom koryta kłodą, umacniał podpory stromych spadów ryzy. Pilny, chyży, zawsze pewny siebie, zastępował Sawickiego niezawodnie, stał się jego prawą ręką.
Gdy śnieg znów zasypywał niedokończone ryzy, ci sami robotnicy zwozili na karczuhach materiał na ryzy, przygotowując go dla wiosny, naprzód nad Riabyniec a potem nad Popadyniec. Wyzwolony od trosk i zachęcony pracą tak chętną i wydatną, Panicz-Ryś wesoły jak dziecko przelatywał konno przestrzeń od Riabyńca do Popadyńca. Zawsze w pośpiechu, śpiewał i świstał, rozweselał robotników żabiowskich. Wychudli i poczernieli, lecz słuchali go najchętniej. Tomaszewski zawsze spokojny a małomówny nie odstępował go, a z czasem w jego zastępstwie dowodził robotnikami tym sprawniej, że miał swoją paczkę żabiowskich hulaków, którzy ochoczo wprost i z zapałem słuchali każdego jego skinienia. „Jasio powiedział, Jasio nakazał.“
Omijał starannie bystreczan, nie zwracał uwagi na ich docinki, czasem tylko przechylił na bok ku nim głowę w milczeniu, uważnie a śmiało, jak bojowy lecz rozważny cap górski. Bystreczanie przezwali go capem.
Zawsze chłodny, nieudzielający się, Tomaszewski miał jedną słabość. Nie wiadomo szczerą, czy udaną dla zyskania względów Sawickiego. Witał go codziennie zwięźle a znacząco po polsku: „Dzień dobry panu.“ I żegnał na noc: „Dobranoc panu.“ Nie zdradzał się poza tym, czy umie więcej po polsku, ale dawał to do poznania. Po nieruchomej twarzy Tomaszewskiego trudno zresztą było coś poznać. Gdy znalazł raz sposobność sam na sam, powiedział Sawickiemu.
— Cała Huculija to śmierdzące leniuchy.
Sawicki zdziwił się.
— Birysz i Gucyniuk leniuchy? A chłopcy z waszej paczki? Skądże.
— Nie można im wierzyć jak psom — twierdził Tomaszewski chłodno, zawsze pewny siebie — żadnemu Rusinowi. I pan pisarz z fundacji tak samo mówi.
— A wy sami co?
— Ja nie z ich rodu — sadził się powściągliwie Tomaszewski — my Polacy.
— Wierzmy im tymczasem — uspokajał Sawicki.
Kiedy indziej Jasio narzekając z zaciekłym spokojem i z pewnością siebie także na tych, którzy go słuchali i podziwiali, ostrzegał Sawickiego.
— Panicz za dobry dla nich. Z Rusinami tak nie można.
Sawicki nie był cięty, lecz zniecierpliwił się trochę.
— Mój Jasiu, jesteście naprawdę Polakiem?
— To się rozumie — potwierdził chłodno Tomaszewski.
— A czyż wiecie po czym poznać Polaka?
— Że Polak, nie chłop jakiś, głowa, umie robić — odparł bez wahania Tomaszewski.
Sawicki przemógł się i powiedział.
— Mój ojciec, stary Polak, pouczał, że Polaka po tym poznać, iż nigdy nie mówi źle o przyjaciołach. Honor —
Tomaszewski splunął. Opanował się, zamilkł dotknięty, nie mówił więcej o tym. Sawicki nie domyślał się, że w puszczy echo głośniejsze niż słowo, a osamotnienie czyha nie tylko z przestrzeni puszczowej lecz także z ciszy i z czasu, w których dotkliwie rozrasta się uraza.
Wieczorami napełniała się koliba i młodzi obyci żabiowcy gwarem, śmiałością i domniemaną znajomością świata zatykali usta rębaczom bystreckim. Szczególnie wesoło hałasowała niewielka paczka pobratymów Tomaszewskiego, biedniejsi czy bogatsi, a wszyscy zawodowi hulaki, bywalcy tołok i pijatyk na Żabiem, co z daleka wywąchiwali, czym jaka chata się kurzy, wślizgiwali się proszeni czy nieproszeni na wódkę i na tańce, a z szczególnym zamiłowaniem do samotnych mołodyc i do młodych wdów. Lubili i umieli się bawić. Przewodził im nie kto inny jak Jasio Tomaszewski. Także w kolibie skupili się wokół niego ciepło i gwarno jak pszczoły wokół matki. Chłodny, spokojnie zuchwały Jasio spoglądał na swoją paczkę przelotnie, jakby utwierdzał się, a także pokazywał, że jest ich watażkiem. Niewiele mówił, a inni spoglądali nań w potrzebie uznania, wciąż zwracali się do niego, hałasowali bez troski o to, czy to się podoba gospodarzom koliby. Aby pokazać jaką są walną gromadą, pochlebiali Tomaszewskiemu, opowiadali o powodzeniu jego u kobiet, czasem wymieniając imiona, czasem z chichotem pozwalając się domyśleć. Sławiony bałamut zaledwie raczył słuchać swych zwolenników.
Petrycio zasłyszał coś o czarodziejskich zabiegach żabiowców, zapytał jak zazwyczaj niby to niewinnie:
— A palec zagięty macie, Jasiu?
— Jaki palec? — spytał niedbale Tomaszewski.
— Muszkę od Daradudy, aby przyciągać „czeled“.
— Daraduda już dawno poszedł na dno, gdzie jemu droga — pogardliwie odparł Tomaszewski.
— To może od któregoś innego? U was ludzie bywali, uczeni — pytał ciekawie Petrycio.
Tomaszewski zamiast odpowiedzi otworzył prawą dłoń.
— Cuda! — dziwił się Petrycio — i jakżeż wy to?
Tomaszewski milczał wzgardliwie, jego kumpani pośpieszyli się.
— U Jasia inna muszka: czarny wąsik — wyrwał się chichocząc Kryniczny, wyrostek blady lecz żywy, śmiechliwy — która spojrzy — przepadła.
— I jeszcze coś — mruknął nieco ponury ciemnawy Kraszewski. — Ze spodni przyciąga.
Młodzi żabiowcy rechotali zanadto głośno, rębacze bystreccy nie odzywali się.
Niski, jasnowłosy i różowy a miły parobczak nazwiskiem Giżycki zachęcał dobrodusznie Krynicznego.
— Harasymie, powiedz nam jakąś bajkę, bo tutejsi gazdowie nieciekawi naszych plotek.
Kryniczny zachichotał i zaczął opowiadać chętnie i pośpiesznie, zanim go kto zachęcił.
— Było to u nas na Żabim bardzo dawno. Wszystkie dziewki i mołodycie chodziły goluśkie tak jak dziś czasami dzieci. Koszul nie było, zapasek nie było, na zimę skóra z owcy i dość. Raj! Pomyślcie sobie, nie trzeba zaglądać, wszystko wyłożone gładziutko, pierś twarda czy zwisa, pomarszczona czy gładka, huzyczka tak samo. Od razu widać, wybieraj, choć na ulicy chapaj.
Rębacze słuchali. Harasymko spojrzał ku nim z zadowoleniem i mówił dalej z ochotą.
— Bo wszystko to mocne było, zdrowe, cyckate, choć lizać językiem. Ale przecie zdarzyło się, że jedna wyrodziła się krzywa, Krywula i Bezcycula. Dopóki dziecko, trzymała się chaty, a kiedy miała iść w wielkie święto na chram, co robić? poszła i ona. A tu za nią śmiech ze wszystkich stron, jak to na Żabiu: „Krywula-Bezcycula!“ Uciekła bidula do domu z chramu, ani pomodlić się, ani z ludźmi nabyć się. Ani ksiądz ani diak, ani wójt jej nie obronił. Idzie bidna Krywula do chaty, płacze i powiada sobie: „Poczekajcie, ja wam oddam za to.“ Po rozum do głowy, naciągnęła skórę jakby w zimie i poszła na doły. Co tam robiła nie wiadomo, tkała czy co, przyniosła lnu, przyniosła konopi, utkała koszulę do ziemi, przepasała się, nitek czerwonych także przyniosła, wyszyła sobie ustawki szerokie jak na dołach, ubrała postoły. Znów wielki chram, a ona powolutku na samym ostatku do cerkwi się wślizgnie. Cerkiew już pełna, przeciska się przez tłum, klęka pobożnie na samym środku cerkwi i pokłony bije. A ksiądz właśnie śpiewał głośno: „Pomiłuj nas grzeszników“. Odwrócił się, jak popatrzył, kielich wypadł mu z ręki, biegnie do niej, a diak gębę otworzył, książkę z rąk wypuścił i do niej. A wójt co w ławie siedział, wstał, ciężką laskę wójtowską, rewaszową wypuścił i do niej. A dalej wszystkie chłopy do niej się cisną, jeden drugiemu zawadza, nie puszcza. A wtedy popadia z laską na księdza, wójtycha z laską na wójta, diaczycha z laską na diaka, i cap za czuper, i wszystkie baby na swoich chłopów. Pokajanie się robi, i już po służbie Bożej. A Krywula oczy spuściła, cichutko prosi bab: „Puśćcie mnie, ja niewinna, ja tylko ubrałam się na służbę Bożą, jak tam na dołach między ludźmi.“ I baby wypuszczają. Bo niewinna. A ona w drzwiach cerkwi jak podniesie koniec koszuli aż pod huzyczkę, tak że koniec huzyczki widać. I w nogi. Jak się puszczą za nią ksiądz, diak, wójt, pałamar i radni starzy i młodzi. Z rozpędu poprzewracali baby. Ona już daleko, to spuści koszulę, to znów podniesie, aż huzyczka ślicznie w oczy zaświeci. Opętała ich —
Rębacze rozmarzali powoli, słuchali z rosnącym zadowoleniem, a potem ze śmiechem. Tylko Cwyriuk wstał już przedtem, przecisnął się cicho aż do Kuzimbira i szeptał mu coś na ucho. Kuzimbir wstał niechętnie i nagle huknął z głębi piersi:
— Stój młodziaczku! biesicy do puszczy nie zawabiaj! Inaczej — — !
Kryniczny uśmiechał się głupkowato, wtem niespodzianie wszyscy rębacze bystreccy wstali groźnie. Kryniczny spłoszył się i schował się za Tomaszewskiego. Tomaszewski nie poruszył się, plunął pogardliwie, potem krzyknął ostro do swojej szajki:
— Zabierajmy się stąd.
Wyszedł spokojnie, za nim pozostali żabiowcy wstali pośpiesznie i wyszli. Pechkało i Birysz niezwłocznie ułożyli się na swoim posłaniu.
Foka nie był zadowolony.
— Mój Kuzimbirze, takim sposobem nie pouczysz nikogo.
— I ja tak myślę — dorzucił głośno Sawicki.
Inni nie dali przyjść do słowa.
— A po co taki cap ma się u nas puszyć. Śmiecie! — wściekał się Giełeta.
— Jakiś niby-Jasio, Polaka struga — wcale niewesoło gorączkował się Mandat.
— Wymieść to! — ryczał Matarha — sami damy sobie radę.
— Cap — skarżył się ośmielony Łesio — nawet nie spojrzy na człowieka.
Gotycz-Niauczuk mówił ponurym, dzikim głosem.
— To ciemne, to wódczane, gdzież im do lasu. Macie Żabie!
Kiermanycze ze Stebnego politycznie nie odzywali się, a dwaj starzy żabiowcy na posłaniach także milczeli jak zaklęci.
Foka zniecierpliwił się:
— Ludzie, to was biesica już opętała. Z sąsiadami nie możecie się pogodzić gorzej niż niedźwiedzie. Co byście robili na dalekim świecie? Przepadlibyście!
Matarha rozwikłał swój bas przemożny. Słuchano go uważnie. Nikt nie podejrzewał, aby wielka światłość wyniańczyła jego stalową głowę, ale był żołnierzem z dwóch wojen, w wielkiej polityce był światły jak żaden.
— Foko — wołał — wy gazda wielki, rodowy, a polityki najstarszej, prawa światowego nie kosztowaliście.
Foka odbił uderzenie zręcznie.
— I ja byłem w dalekim świecie, a tam w Wenecji nie przyjmowali nas po niedźwiedziemu.
Matarha ryczał:
— W Wenecji — na pańskich paradach — a ja kosztowałem wojenek ślicznych, kartaczy i bajonetów, Turka i Prusa, także sąsiedzi.
— Ależ Turek pohanej wiary — wtrącił Petrycio — umywa się końskim moczem zamiast wody święconej.
Matarha miażdżył samym głosem:
— Woda święcona! Spytajcie mego brata Iwanka, był w niewoli pruskiej. I księża pruscy i biskupi także kropili Prusów wodą święconą, gdy szli na nas. Tak samo jak u naszych, cesarskich. Każdy sąsiad — pohana wiara. Najstarsza polityka: — zasię!
— Cóż Żabie ma do polityki? — obruszył się Foka.
— To ma, że i do nas puścili, do wsi naszej żabiowską latornicę. Durny Danyluk złakomił się na Marijkę żabiowską, że wysoka i chodzi jak księżna. A pewno na majątek także. A odziedziczył długi.
— Jakaż to polityka? — dopytywał się Foka.
— Każdy wie — niecierpliwił się Matarha — opętała chłopców durnych, że pod jej komendą napadli na jakichś nieszczęśliwych Madiarów, co uciekali z wojska. Zamiast nakarmić, rozebrali do goła i byliby posiekali, szczęściem stary gazda Gondurak, co szedł z chudobą na Maryszeską, skrzyczał na nich, i to psiarstwo rozbiegło się. A byłyby szubienice i bieda na całą wieś. Potem już przyczaiła się.
— Gdzież ta polityka?
— Polityka taka — ciągnął Matarha — że kiedy pokłóciła się z mężem, podjudziła i zaprzęgła całą swoją rodiję, aby napadali na Danyluków i na naszych na Żabiem. Porębali, powrzucali do rzeki, jak zawsze i sami pochowali się, a tamta zabrała się z lubasem, uciekła przed naszymi i przed mężem gdzieś na doły. Bezdzietnica ohydna! Żabiówka istna! Mnie nikt nie oszuka. Na pewno przysiadła sobie rękę po ślubie, aby dzieci przysiąść bezbożnie. I z tego wszystko. I puszczać takie śmiecie do siebie? Zobaczycie, jaka to jeszcze będzie z tego polityka. Patrzcie na tych tutaj. Same bezdzietniki!
Matarha zwrócił się jeszcze do Kuźmy Niauczuka:
— Może nie tak, Kuźma? Wy to wiecie najlepiej, biedaku. To w waszej rodzinie.
Kuźma Niauczuk wyłupił błędne oczy i wytchnął ochryple:
— Prawda święta, prawda do cotu.
Pechkało nie spał, podniósł się z pościeli, odezwał się ponuro.
— A u was nie ma bezdzietników?
Matarha zakłopotał się.
— Bezdzietni są, jak Pan Bóg nie da dzieci, ale hodowańców biorą sobie jakby dzieci. A łajdactw z głowy nie snują żadnych.
Pechkało mruknął ponuro i znów się położył na posłaniu. Birysz wzdychał. Było już późno. Foka upominał:
— Idźcie już spać, jutro robota. Wy więcej biesów zawabicie kłótnią niż oni bajkami.
Rębacze układali się powoli do snu, warcząc i klnąc po cichu. Tylko Giełeta już leżąc na pościeli, zapamiętale cedził, dusząc płacz wściekłości.
— Zakładajcie butyn, niech trzeszczą wasze kości, niech pęka głowa, a potem wślizgują się szczury, co wywożą spod Żydów gówno, panów i popów podcierają, kurwom żabiowskim wylizują, a na nas haukają przy cerkwi jak ten polski zawołoka Jasio. Ledwie wstąpił, już kieron, butyn wywraca — śmiecie!
Inni nie odzywali się, tylko Foka nieco senny zapytał:
— Pawle, a wy słyszeliście kiedy bajkę, jak pastuch przewoził przez wodę wilka, kozę i kapustę?
Giełeta mruknął szorstko:
— Słyszałem i co z tego?
— No to podumajcie nad tym — odparł Foka.
— Któż tu wilk — warknął Giełeta.
Foka ożywił się.
— Wyście nie tylko wilk, wy także i cap durny — wy! a nie żaden Jasio. Durny cap, łasy na tą biedną kapustę, co tam leży w kącie. I z tego pastuchowi przyjdzie się chyba utopić. Wstyd!
Giełeta mruczał jakieś przekleństwa, potem zamilkł.
Głęboki mocny sen kolibowy ukołysał zwadę.
Na samym wierchuszku miesiąca Prosińca zimowi święci, Trzej Mędrcy, raz jeszcze powetowali lasowi dolę: niech odosobni się, nazimowi, naśnieży. Nie wadzili się z nikim. Bez zawiewki dosypali nocą do gór i do stoków nowych stoków, nawisów, zasp. Naprzód nieznacznie siali pył śnieżny, potem mżyli gęstym maczkiem, następnie szeregami raźnych ściegów to cięli, to szyli. Zszywali ziemię z niebem coraz krótszym ściegiem, nizali ścieg za ściegiem w poprzek, tkali w zasłony. W końcu płastowcem skrzydlatym lepili płast na płast, skrzydło na skrzydło, płachtę na płachtę, aż każdy płaj ziemski spoczął w grobie śnieżnym, każdy stok nakrył się dachem, każdy krzew okręcił zawoistym wirem, każda gałąź obrosła w skrzydła do odlotu ze skazanej ziemi. Święci robili, co mogli. Obliczyli się także z czarnym do cna. To co czyste piętnuje się byle czym, białość ziarnkiem sadzy, bryzgiem błota, biała cisza lada skrzypem. Trzej Mędrcy całunami zarzucili piętna, patrochy, grzechy, zagasili stuki i szmery. Bez skrzypnięcia rozwarli w samym pępku ziemi zaworzyny morza podskalnego. W najcichszą godzinę po śniegu i przed nowym śniegiem buchnęły stamtąd mgły. Rozprężyły się, zagarniały, skracały widzialny świat niesłyszalnymi, niestrudzonymi piłami. Odcięły widzialność góry od góry, las od góry, drzewo od drzewa, człowieka od człowieka. Wciąż zasilane porwały się nawet na czas, skracały światło dnia.
W butynie zaczynano robotę co dnia później, i to nie siekierą, czekanem ni piłą, lecz łopatą i miotłą w codziennej walce ze śniegiem. Tuż po zachodzie słońca łasił się łaskawie chytry mrok, lepił się obleśnie, łapał za oczy. Bezbronni robotnicy coraz wcześniej wracali do koliby, zawsze z mozołem, gdyż przekopane co dnia ścieżki zalepiały się w ciągu dnia. Im głębiej schodzili ku dołowi w las, tym podobniejsi szeregowi ślepców, ściskali się, chwiali, zataczali się, to trzymali się za plecy, podawali sobie laski przez plecy. Czasami gubili się, nawoływali się z cicha. Las nie czarno ich oślepiał i nie biało, lecz niebiesko. Jak z zasnutej kadzidłem krypty wyrywali się oczyma w górę ku powale leśnej, by possać jaką taką kroplinę światła. Lecz mgły szczelnie zatkały pułap leśny. Niejeden na darmo tarł oczy, jak gdyby zdzierał z nich siną łuskę. Potem rozglądał się jeszcze z jakiego to wewnętrznego wybuchu rozpościera się bezcielesny dym. Zamykali oczy, pragnieniem światła wydzierali się poza oczy. Słuchali. Jak potop sinego popiołu, co już pochłonął pożar i wszelki płomień, gasi także wszelki łopot, nawet syk ognia, niebiesko-mroczny las chłonął wszelki krok, wszelki głos, skrzyp i świst. Także wody, góry, niebo, także dnie i noce pogrążył w ciszę niebieską. Zawzięcie chciał spać, jak stepowy suseł, jak skalny świstak, jak puszczowy niedźwiedź. Bormotał spod ziemi: nie bawcie się pusto — spaaaać.
Świat posiniał, miesiąc Prosiniec wciąż ciągnął do snu, a ludzie codziennie walczyli ze śniegiem i ze snem. Gdybyż tak mieli przed sobą co dnia tylko przechadzkę do miejsca pracy, na to by zbadać, czy las jeszcze stoi! Gdyby wyciąg z całej pracy dokonywał się w kolibie, jak bryndza z udojów w stai pasterskiej. Gdyby jedyną ich pracą było planowanie, liczenie — leśna koliba pracowałaby wydajnie jak głowa! Ale ryzy czekały na wykończenie ścisłe, dokładne na pierwszym, drugim i dziesiątym wiązaniu, a także na próbę, na sprawdzenie każdego koryta. Odkopane za dnia ze śniegu zakrywały się ponownie przez noc. Przeładowane już drzewem portasze nakrywały się nieustannie portaszami śniegu. Po jakim takim wymieceniu, narzucone na nowo kłody znikały przez noc w śniegu. Nawet świeżo zrębane drzewa, zaledwie położyły się, od razu znikały w śniegu; gdyby ich nie zapchano natychmiast na portasz górny, niełatwo byłoby je nazajutrz odszukać. Wody zasnęły, do kotłów wrzucano lód i śnieg, śniegu bez końca. Chyba nie ubyłoby go widzialnie, gdyby do stopienia podłożono i spalono cały las pod tysiącem kotłów. Śnieg sypał, sypał.
W takież popołudnie, w sobotę po Trzech Mędrcach robotnicy wrócili wcześnie do koliby. I tegoż wieczora założono w kolibie Fokowej rewasz butynowy. Nogi były spętane śniegiem, ręce unieruchomione, głowy gorzały, kipiały. Butyn spał w lesie, sama jednak głowa-koliba czuwała, butynowała zawzięcie.
Po wczesnej wieczerzy Petrycio stanął obok watry i ogłosił:
— Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka: „Żonwa nastukała, kieszonka schowała, z mokrego najsuchsze, z małego największe, z wielkiego najmniejsze, z taniego najdroższe, otworzy zawory, skarby, komory?“
Koliba umilkła, Harasymko Kryniczny zaśmiał się wesoło, wyrwał się:
— Ziele kluczowe.
Petrycio nie odpowiadał, uśmiechał się tajemniczo i ciągnął dalej:
— Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka: „Osobno rąb — prosto do hańby kryminału, wspólnie rąb — prosto do sławy majątku.“
Koliba milczała, a Petrycio wciąż powtarzając wstępną formułkę sypał dalej zagadkę za zagadką:
— „Palec przy ręce trzyma się, palec odrąbany trzyma się, palec przyłożony trzyma się.“
I dalej:
— „Wyciągniesz z zasuwki — ciemno, schowasz do kieszeni — wesoło, włożysz zasuwkę — jasno i wesoło.“
I wreszcie:
— „Wadzili się o cały las, pogodził ich patyczek.“
Harasymko Kryniczny zaśmiał się głośno.
— To rewasz przecie, to wszystko rewasz.
— I naprawdę rewasz — ucieszył się Kuzimbir.
— Rewasz, rewasz — przeszło wesoło przez całą kolibę.
Zadowolony Petrycio wyciągnął z kąta płytę jaworową, sięgającą mu po kolana i przewleczony łykiem spory pęk przez niego samego sporządzony deszczułek płaskich na pół dłoni szerokich. — Jak zwabione jesiennym rykaniem wynurzą się z gąszczy bezgłośnie naprzód nozdrza jelenie, potem uszy czujnie wyniesione, aż wreszcie z masy gałęzi wyplączą się i z szumem wystrzelą rogi, tak po wyczekiwaniu i badawczej ciekawości rosochata ochota szurnęła nagle ku watrze. Jak płomienie zagięte wiatrem wszystkie głowy pochyliły się ku rewaszowi. Petrycio oddał płytę jaworową Foce, a sam wyjmując deszczułki z więzi rozdzielał je po kolei. Foka, siedząc nieruchomo z prawej strony watry, oparł się w milczeniu na tablicy, tymczasem dziesiątki rąk wyciągnęły się po deszczułki. Ich cienie bardziej drapieżne potwornymi szponami spadały wciąż na Petrycia, jakby go chciały porwać, rozdrapać. Nie modlili się wspólnie, jak to kiedyś czyniono przy zakładaniu rewaszów połonińskich, tylko każdy z butynarów wyciągnął nożyk i wycinał na swoim rewaszu znak rodowy i osobisty. Witrołom namyślał się statecznie, tarł czoło, po czym przeżegnał się, wstał i powiedział głośno:
— Boże broń, aby ogień ani bieda czepiały się rewaszu.
— Amen — odpowiedziano gromko w kolibie.
Tymczasem Foka nakarbował na płycie jaworowej znak słonkowy 卍 ; podniósł do światła, pokazywał wszystkim. Po czym przemówił niezbyt głośno lecz wyraźnie, ciepło, jeszcze spokojniej niż zazwyczaj.
— Co nakarbujemy razem i w zgodzie, tego żadna moc na świecie nie przekarbuje. Prędzej cały las, prędzej wszystkie lasy wywrócą się niż nasz rewasz. Jednym trzyma się rewasz — zgodą, i tylko tym jednym można go przekarbować: zgodą! A jest taka pogaduszka, co zaciąga inaczej: Gdy ktoś na kogoś się zaweźmie, powiadają: „zarewaszował mu odpłatę, zakarbował pomstę na wieki“. Pogaduszka niemądra i bezbożna. To ani rewasz główny ani poboczny — to fałsz. W rewaszu nikomu z nas nie wolno ciąć bez drugiego, ani nawet bodnąć, ani ruszyć, ani kasować karbów osobno nie wolno. Nie wolno ani nie można, nikomu do głowy nie przyjdzie. Nie tylko kryminał zakarbuje sobie samemu taki osobniak, także hańbę wieczną, na słońce się nie pokaże. Bo deszczułki, jeśli choć trochę przeinaczyć jedną z nich, a potem złożyć do kupy, zaraz same zakrzyczą. Rewasz nienaruszalny! choćby takie prawo ogłosili w świecie od jutra, że las nie las, ziemia nie ziemia, moje nie moje, a twoje nie twoje, dla nas prawem na wieki jest ten nasz rewasz, który sami sobie teraz zarąbiemy, nie inny. Pamiętajcie wszyscy, a spuzar zaprzysiężony od tego głównie, że gdyby nie daj Boże, zapaliła się koliba, przede wszystkim rewasz ratować, tak jak ksiądz sakrament z palącej się cerkwi.
Przy tych słowach Petrycio nasrożył się i wypulił oczy. Przyłożył dwa palce do tablicy, mówił drżącym głosem:
— Przysięgam na Boga, na Matkę Bożą co strzeże wód i prawa na wodach i na ten rewasz, że rewaszu nie zarzucę, pilnować go będę, uratuję od ognia i od wody, choćbym sam miał zginąć. Dla dobra całego narodu — Amen.
— Przyjmujemy przysięgę — powiedział Witrołom.
— Amen — powtarzali butynary chórem.
Foka zasłynął z tego, że przemawiał cierpliwie, nigdy nikogo nie zakrzyczał, nie uraził, dlatego miał posłuch. Zanim ogłosił warunki butynu, dodał:
— Dumaliśmy nad tym razem z ojcem pod koniec świąt długo przez cały dzień aż do nocy, co komu należne i jak rozdzielić zarobki. Jednak każdy z was niech dobrze poduma, niech zapyta, a nawet niech od razu uderzy i niech obali to, co niesłuszne. Bo gdy zakończymy rewasz, nie ma tej siły na świecie, co by go obaliła. Ogłosiłeś się grzybem, to leź do kosza. Kto swój znak położył, położył na sakramencie.
Foka zamilkł, wszyscy milczeli, lecz siedząc czy stojąc, wszyscy pochylili się ku Foce. Wśród ludzi swobodnych milczenie ma swoją wagę jako przerwa wymowna, gdyby pauza muzyczna. Uznają nade wszystko, jeśli ktoś mówi i wysila się, aby przekonać. Nie ulegają złudzeniu, że taki co milczy, już przez to samo dobrze robi. Tym bardziej, że nie pytając i nie mówiąc mógłby narzucić innym, to czego nie chcą. Co prawda nie zawsze są sprawiedliwi wobec milczków. Jakoś tak im się czasem wydaje, że uparty milczek nadrabia miną, zakrywa swą nieumiejętność albo zawiść. Lecz jeśli bywają nieokrzesani i nawet dzicy, krótki a niezrozumiały rozkaz, wymagający milczącego spełnienia budzi w nich upór dziki, rozpaczliwy.
Foka rozglądał się długo i uważnie, po czym powołał do siebie najstarszego z Koczerhanów, Witrołoma, Pechkała a także Sawickiego.
— Siadajcie obok, sprawdzajcie raz jeszcze każdy rachunek, pomagajcie aby nie było omyłki.
Gdy usiedli obok niego, w kolibie zrobiło się jeszcze ciszej, nawet nabożnie, aż sennie. Rębacze bystreccy wiedzieli, że będą wspólnikami i zdając się na Fokę, mimo że już otrzymali zadatki, nigdy nie rozpytywali o rozliczenia. Jeśli co liczyli i karbowali, to tylko ilość kłód zrębanych codziennie. To jedno wiedzieli wszyscy, że zapłata dzienna dla każdego — także dla Foki, Sawickiego i Petrycia — wynosi guldena dziennie, a co do reszty, będzie umowa przy rewaszu taka, jaką sam Foka uzna. Pokazując tablicę, objaśniał Foka.
— Ta strona czerwonym znakiem słonkowym zaczęta, to wydatki, koszty całego butynu, zarobki całej spółki. Obliczenie tymczasowe. Gdy będzie zgoda, pokrasimy wszystkie karby czerwono. Odwrotna strona, sino kraszona, wykaże rozliczenie tego, co kto pobrał już i co pobierze zgodnie ze swoim własnym rewaszem.
Foka podniósł głos. — Naprzód wydatki: kto w lesie pracuje, guldena dziennie. Dopłata dla rębaczy do rozdziału guldena od kłody. Dopłata za zsuwanie, ryzowanie, złożenie w portasze i mygły, do rozdziału — guldena za pięć kłód. Zbijanie darab, guldena od talby do rozdziału. Kiermanycze za dowiezienie daraby do Kut, 12 guldenów, do Czerniowiec 20 guldenów, do Gałacu w Rumunii 30 guldenów. Ale tylko jeśli dowiozą. Bo jeśli rozbiją darabę i drzewo przepadnie, przepadnie i zapłata, gdyż kupcy nam nie zapłacą. Czy zgoda?
— Zgoda, zgoda — przeszło żywo przez kolibę.
Gdy Foka karbował i krasił czerwono, Petrycio zapytał cicho:
— A za życie kiermanycza kto zapłaci?
Foka zatrzymał się.
— Chcesz powiedzieć, kto zapłaci, gdyby kiermanyczowi, nie daj Boże, coś się przydarzyło?
Petrycio zmieszał się.
— Pewnie, pewnie, a czyż o to trudno...
Foka żywo zakiwał głową.
— Tak, tak, to rozważmy, jest dwojaki sposób.
Obecni zakiwali gwałtownie głowami, jakby chcieli odkiwać groźbę.
— A gdyby — — Witrołom zwracając się ku Foce, dobył głosu z głębi piersi i zaciął się.
Petrycio odgadł, zakończył.
— A gdyby rębaczom coś przydarzyło się?
Foka pośpieszył się:
— Ale naprzód zwyczajne koszty, codzienne wydatki, a o wypadkach potem. A zatem jedzenie od świąt do Juria za 110 dni — 200 guldenów (jedzenia do świąt nie liczmy). Narzędzia i przewóz 1000 guldenów. Bystreccy rębacze od początku do świąt i od po świętach do Juria 1440 guldenów dziennej robocizny, pomocnicy sprzed świąt i od po świętach do Juria 1000 guldenów. Inni, zaczynając od świąt do Juria 2228 guldenów. Dopłaty dla rębaczy od kłody do ryzowania i do zbijania darab 14000 guldenów. Dopłata do kopania haci przed świętami 500 guldenów, dopłata do kopania na wiosnę, liczmy 1500 guldenów. Dodajmy to wszystko razem wychodzi 21668. Zakarbujemy tu jeszcze, że dopłatę dla kiermanyczów trudno obliczyć tymczasem, a także straty drzewa jeśli się rozbiją daraby, zatem na to zostawimy osobny zapas drzewa. — Zwrócił się do Koczerhana: — Przeliczcie. — Zwrócił się do koliby: — Czy ktoś ma coś do powiedzenia?
Nikt nie zabierał głosu, przeto Foka krasił karby czerwono, po czym objaśniał dalej:
— Jesteśmy spółką, jesteśmy sami gospodarzami w butynie, musimy naprzód myśleć o wydatkach, a potem dopiero o zarobkach. Nasze drzewo płacą lepiej niż inne, już teraz mamy więcej robotników, możemy ściąć więcej drzewa niż zamyśliliśmy na samym początku — około 10000 kłód. Odłóżmy 1000 kłód na bok jako zapas i liczmy ostrożnie: 3000 kłód spławionych do Kut po 10 guldenów od kłody da nam 30000. 3000 kłód do Czerniowiec po 15 guldenów od sztuki da 45000 guldenów. 3000 kłód do miasta Gałacu w Rumunii po 25 guldenów od sztuki da nam 75000 guldenów. Razem 150000 guldenów.
Lękliwy szept przefrunął przez kolibę. Łesio Karawaniuk jęknął cicho, a Kuźma Wichrynka głośno, jakby boleśnie, Harasymko Kryniczny zachichotał głupkowato. Foka przerwał obliczenia, Pechkało ofuknął mrukliwie Harasymka.
— Czego piszczysz?
— Cieszę się — odparł Harasymko i zachichotał jeszcze głośniej.
— Gdy odciągnąć od tego dwadzieścia jeden tysięcy, pozostanie sto dwadzieścia osiem tysięcy trzysta trzydzieści dwa guldeny. — Zwrócił się do Koczerhana. — Przeliczcie!
Koczerhan kiwał głową powoli i rozważnie.
— Powiadam raz jeszcze — mówił Foka twardo wyraźnie — to tymczasowe, to plan tylko, bo mogą być większe wydatki lub straty, a teraz rozdział jak uradziliśmy z ojcem: dwanaście i pół guldena od setki dla rodu Szumejów za drzewo. Wydatków naszych dawniejszych nie liczymy. To znaczy dla nas przypada ponad szesnaście tysięcy guldenów. Podzielimy na dziesięć części. Pięć dziesiątych otrzymają założyciele butynu do rozdziału. To słuszne, bo bez nich nie byłoby butynu. Wszyscy pracują sprawnie, ale któż otworzył butyn, jak nie bystreccy rębacze? Przeto dla założycieli butynu — razem z Andrijkiem Płytką przypada pięćdziesiąt sześć tysięcy guldenów. — Podniósł głowę z wyzwaniem, nikt nie odezwał się, przeto Foka mówił dalej: — Po nich przychodzi dwudziestu robotników, rębacze i cugary z Żabiego i z Dolnej Rzeki, którzy zgłosili się po świętach. Na nich przypadnie trzy dziesiąte, to znaczy trzydzieści trzy tysiące guldenów do rozdziału między dwudziestu.
Harasymko jednym susem przeskoczył przez siedzących aż na środek koliby, odbił się od ziemi aż pod dach i chwycił ręką wiązania swołoku. Wisząc u pułapu bełtał zabawnie nogami. Śmiech przeleciał przez kolibę, lecz młodzi towarzysze Harasymka pośpiesznie ściągnęli go spod dachu za nogi, a ująwszy za kark posadzili na miejscu. Foka mówił dalej.
— Po nich przychodzą pomocnicy dziadkowie i chłopaki, co oprócz korowania, widtynu i zhonu pomagali w kopaniu haci, poza tym są na posyłki i do każdej drobniejszej roboty. Na nich przypada jedna dziesiąta, to jest jedenaście tysięcy i dwieście guldenów do rozdziału dla dziesięciu. I w końcu jedną dziesiątą zostawimy na cerkiew w Krzyworówni, na szkołę w Jasienowie, szpital w Kosowie i na podatki. Do sądu nie pójdziemy, po dawnemu ustanowimy swój własny sąd ze starych ludzi. Sędziami naszymi niechaj będą ksiądz Buraczyński, Tanasij Urszega i stary dziedzic ze Stanisławowa. Dziedzic był adwokatem, zna prawo, na rewaszach też zna się nie gorzej jak my.
Pechkało chrząknął głośno, żabiowcy podnosili głowy znacząco, szeptali jeden drugiemu.
— Tanasij, nasz Tanasij —
Foka mówił dalej.
— Poprosimy sędziów, aby sprawdzali i nadzorowali nasze rewasze.
Pechkało chrząknął ponownie, mruczał niewyraźnie.
— Sąd sądem, a na rewaszach najlepiej zna się wasz ojciec i lubi je. Tanasij tego nie lubi i po cóż nam nadzór.
— Ojciec mój sprawdzi chętnie — zgodził się Foka — a nadzorować musi kto inny, spoza rodziny.
Nikt więcej nie sprzeciwiał się, Foka karbował wszystko i krasił czerwono. Potem oglądał obecnych długo, mówił ciszej:
— Wspomnieliście o wypadkach. Na wypadek gdyby ktoś się broń Boże skaleczył czy nawet życie stracił przy robocie, czy też umarł przed zakończeniem butynu, sąd tak czy tak przysądzi odszkodowanie należne rodzinie. Tymczasem jeszcze poddaję tak: my tu obecni ślubujemy, że będziemy pracować za tego, kogo by zabrakło, wypłacimy jego rodzinie zarobek według tego, jak przypada podług dzisiejszego rewaszu, czy zgoda?
Koczerhan wciąż jednakowo nieruchomy, z nieruchomymi głębokimi bruzdami na czole, mruczał coś niewyraźnie, Sawicki wpatrywał się w Fokę jak rozmiłowana dziewczyna patrzy na swego chłopca. Witrołom wydobył z głębi piersi.
— Jakżeż niezgoda? Zgoda!
— Zgoda! Zgoda! — powtarzano w kolibie.
— I to także karbuję — mówił Foka — aby na ten wypadek, gdy przyjdzie do rozdziału, nikt się nie skarżył, że pracuje za darmo na innego, gdy tamten choruje albo nie ma go już na świecie. Czy zgoda? — powtórzył Foka.
— Zgoda! Zgoda! — gorącym szumem przeszło przez kolibę.
Foka tłumaczył jeszcze.
— Może któryś z was nie potrafi zliczyć dość prędko i dość dobrze, a każdy wie, że krowa kosztuje mniej więcej 60 guldenów. Zatem gdy kto będzie pracować sto dziesięć dni, gdyby dostał tylko same dniówki, zarobić może od biedy na dwie krowy. A kto z rozdziału otrzyma tysiąc guldenów, może kupić dwadzieścia morgów sianożęcia albo ogrodu, a zrębu dla karczowania więcej.
Karbował dalej i krasił czerwono, a gdy skończył, podał płytę Koczerhanowi. Zgęszczony tłum ścisnął się nad płytą, po czym płyta wędrowała z rąk do rąk, a Foka tak zakończył z uśmiechem:
— Nie ma już od dziś między nami ani dziedziców ani Cyganów, ani niedźwiedzi, ani proszieków. Wszyscyśmy dziedzice i wszyscy proszieki, bo prosimy Hospoda Boga o łaskę, i wszyscy niedźwiedzie, bo w norach, i wszyscy Cyganie, bo zasmarowani, a wszyscyśmy gazdowie. Mój ojciec mówi: rewasz zgodzi i złączy. Zima groźna, przeciw niej rewasz zwiąże nas do kupy.
Zaledwie to powiedział, Harasymko Kryniczny znów przedarł się na środek koliby, podskoczył szczupakiem pod dach, zakrzyczał: „Zagrajcie, paniczu, arkana!“ — I obracając się na wszystkie strony w przysiadach, tańczył. Sawicki nie śpieszył się do gry, a Harasymko nie czekał, tylko wycinając arkana, śpiewał:
Mamy rewasze, mamy tysiączki,
Ja pan na Żabiu, pan na Krzyworówni...
Młodzi klaskali w dłonie do taktu, a Harasymko zdyszany powtarzał:
Ja pan na Żabiu, pan na Krzyworówni...
Gucyniuk opamiętywał:
— Gdzież tobie chłopcze do panów?...
Harasymko przerwał taniec, rozkraczył nogi zawadiacko i zapytał:
— A co? Nie wolno mi z panem mierzyć pućki?
— Co za durne gadanie — odburknął Gucyniuk.
Harasymko upierał się przekornie.
— Czemuż nie wolno? Pójdę do pana dziedzica albo do pana zarządcy Fundacji, powiem grzecznie: proszę, teraz mierzymy.
— I co będziesz miał z tego? — pytał Witrołom z uśmiechem.
— Zobaczymy, czy jest rewasz, czy nie ma.
Młodzi śmiali się, a Witrołom upominał.
— Może każesz wierzbie albo olszy mierzyć szyszki z jodłą?
— To co innego — odcinał się Harasymko — wierzba to inny ród, nie ma szyszki. A za co pan ma mieć większą szyszkę ode mnie i nawet nie wolno zmierzyć?
— A jak będzie miał większą, to co? — kpił Mandat.
Giełeta mruknął:
— Przytnie panu dziedzicowi, aby był rewasz.
— Nie, broń Boże, nie przytnę — zapewniał Harasymko — ale będę wiedział. A może to nieprawda, że ma większą?
— A po cóż ci wiedzieć, chłopcze — śmiał się Witrołom.
— A po cóż taka durna pogaduszka: „gdzież tobie chłopie mierzyć z panem pućkę.“ Ja zmierzę. Teraz ja także dziedzic — zapewniał Harasymko.
Foka nie zwracał nań uwagi, powracał do swego.
— Zatem kto ma coś przeciw rewaszowi, albo kto chce o coś zapytać?
Gdy niektórzy baraszkowali jeszcze z Harasymkiem, siedzący opodal Foki najstarszy z Koczerhanów wyciągnął z torby okulary i założył z trudem cienki, nieco pogięty drut poprzez gęste kudły na uszy. Uważnie badał tablicę do światła. Od razu przestano się troszczyć o Harasymka, oglądano w milczeniu Koczerhana i jego okulary. Bliskie Kutom osiedla Dolnej Rzeki a także Białej Rzeki wraz z Stebnem butynowały od jakichś pięćdziesięciu lat, a Koczerhan, najstarszy z górskich kiermanyczów, bywał po świecie. Na Riabyńcu wszelako dotychczas raz tylko przemówił do narodu, zaraz po przyjściu. Polityczny, oszczędny w słowa nie udzielał się łatwo.
Gdy oglądał tablicę, wypukłe, podobne korze starego drzewa, czoło jego nadmiernie wysokiej głowy wprawione w czaprak kudłów, zastygło w siedmiu równoległych bruzdach. Nagle bruzdy zagrały jak koźla skóra nadymanej dudki, po czym rozluźniły się, oczy rozszerzyły się. Koczerhan odłożył tablicę, zdjął okulary, otworzył usta jak do śpiewu, a uderzając w takt wypaloną fajką, wytaczał z ust słowa ważkie. Wszyscy słuchali bez słowa, bez szeptu.
— Butyny od wczoraj i przedwczoraj — mówił rozważnie Koczerhan — dlatego rewasz butynowy od niedawna. Przecie były u nas w chacie — lat temu sześćdziesiąt, nie — sześćdziesiąt trzy, rewasze inne, bouharskie. Leżały sobie za piecem, suche, poczerniałe pałeczki i deszczułki. Z obu stron cięte, pocięte, całkiem niezrozumiałe. Nikt ich nie tknął. Korciło mnie i pytałem ojca: „Co to? Tajemne znaki czy czary?“ Ojciec śmiał się: „I tajemne i czary także. Z jednej strony woły, dziesiątki, nawet setka wołów, naprzód zamówiono tyle a tyle przez kupców z węgierskiego boku, z Debreczyna, aby im posłali kupcy z Kut. Potem w Kutach tutaj na leckim boku karbowano: ile wołów wysyłają. I znów zaświadczenia zarąbane tam za Czarnohorą, aż w Debreczynie. A z drugiego boku deszczułki karbowane, pieniądze grube, setki, bywała i tysiączka, u góry zacięte w Debreczynie, a poniżej zaświadczone w Kutach. Byłem bouharem, kupcy zaprzysięgali mnie na krzyż i na słońce. Przysięga mocna, gdybyś podczas przysięgania miał tylko jakąś pohaną chętkę przeciw przysiędze, zginiesz zaraz, a gdybyś złamał ją, wyrwie ci z korzeniem cały ród. Sami kupcy byli tędzy ludzie, nie bardzo się bali. Ależ to dróżka była niekrótka i niesłodka. Gruniami-skałami, puszczami-gąszczami, chmurami między gromy, młakami, śniegami, rzekami-powodziami. Czasem woły gubiły się nocą czy w mgłach wierchowych, czasem grzęzły w śniegu albo rozbiegały się. W lasach zagórskich wilków ławady, bywało niedźwiedzia nawet przysiądą, do czysta ubachmorzą, zostawią zeń kudły, strzępy skóry. Czasem także niedźwiedź z zasadzki skoczy wołowi z tyłu na kark, a wół nie buhaj, nie taki zaradny, zmięknie prędko, podda się i przepadł. Dawniej nieraz samym kupcom coś się przydarzyło, choć miewali szable, nawet strzelby. Bo w Czarnohorze w skałach, w lasach na węgierskim boku ludziska leśni czyhają kupami, ciekawsi od wilków. Gdy kupcy wracali z pieniędzmi, bywało napastnicy z zasadzki rewaszowali im głowy akuratnie, obdzierali, a zaklepanego chowali razem z jego rewaszami. U mnie ani jeden wół nie przepadł, nie zmrużyłem oka nocą, choć drzemka mnie łamała. I nikt mnie nie tknął. Od wypadku naciągałem na głowę kaptur skórzany z głowy byka razem z rogami. Strzelby nie miałem, gdzież wtedy strzelba u nas, tylko w ręku doubnię i naokoło mnie psy wołoskie kudłate. Jechałem na ogierze sinym, takim co by stratował kopytami każdego wilka, na czterech nogach i na dwóch także. Woły też uczone, co zadąłem w trembitę, ryczały stadem jak grom, lęk niósł się lasem, nie daj Boże aby coś się podepchało. Dopilnowałem wołów, pieniędzy, a rewaszy najwięcej. Gdybym jednego wołu zgubił, gdybym jeden grosz ukradł, rewasz mnie wyda; gdybym rewasz zapodział — sława przepadła; gdybym, nie daj Boże, rewasz siekierą przeinaczył — hańba mnie zgasi, a na sam koniec kryminał debreczyński mnie połknie. Nie oglądałem rewaszy, trzymałem na piersiach, jeśli coś się zdarzy, zginę razem z nimi. Dotrzymałem do cotu, każdy rewasz zakończony, zatwierdzony w Kutach i w Debreczynie, wyrównany. I masz czary.“ Ojciec śmiał się.
Pytałem jeszcze: „Co to znaczy rewasz?“ A ojciec na to: „Debreczyn węgierski miasto sławne, targi ma sławne, jest tam kamienica na całą ulicę, na fundamencie tęgim festunek. Piętro na piętrze, okno za oknem. To sąd królewski, sędziowie przy stołach, przy świecach, przy złotych krzyżach. Na podwórcach kryminały i szubienice też, dla złoczyńców, strach wieje stamtąd. A pod samym dachem sądu po łacińsku napis mądry: »To wszystko trzyma się na jednym patyczku. Bez niego zwali się sąd królewski, całe królestwo węgierskie.«“
Pytałem ojca: „Na jednym patyczku? Jakżeż to możliwe?“ A ojciec śmiał się: „Tak, ten patyczek — to rewasz. Dla niego trzeba ważyć głowę i warto. Dawniej był u nas niedźwiedzi rewasz. Za porządkiem stawało z dobrej woli jedno obejście za drugim z rohatyną przeciw niedźwiedziowi. Jeden chłop dosięgnął niedźwiedzia celnie, a drugiego niedźwiedź narewaszował, ściągnął mu włosy z głowy. A rewasz swobodny dalej sobie wędrował do drugiego chłopa, co miał ważyć głowę. Bez rewaszu gdzie stąpisz, tam wyrośnie ci pod nogami stroma góra, nie puści.“
„Obejść ją trzeba“ — powiadam ojcu, a ojciec na to: — „Obracaj się jak chcesz w koło, nie ominiesz, stanie przed tobą, zagrodzi ci świat las stromy, zaśnieżony. Drapiesz się w górę, brniesz po pas, czy daleko? Ej, nie bardzo, trzydzieści drzew. Śnieg coraz głębszy, idziesz coraz dalej, coraz stromiej i już pięćdziesiąt drzew, sto drzew przed tobą. Pełzniesz na czworakach w śniegu, a to setki drzew, cały las wali się na ciebie i ciebie w przepaść. Broń Boże.“
„Jakżeż przejść?“ — pytałem. Ojciec śmiał się: „Jak? Co dnia rąbać rewasz, co godzina bodnąć rzetelnie, a potem przeżegnać góry rewaszem: Rozsuńcie się góry, rozstąpcie syhły! I zaraz przejdziesz“ — śmiał się ojciec.
Koczerhan zamilkł. Tymczasem średni brat jego, Mychajło, też rosły, lecz zgięty pokornie, ośmielił się z kąta koliby.
— Mama nieboszczka powiadali, żeście całkiem podobni do ojca, tylko włosy gęste, a u niego —
Zamiast odpowiedzi stary Koczerhan wstał nagle, sięgając stromego swołoku głową, pochylił ją. Jak zbudzony rozglądał się wkoło, pokazywał palcem głowę, otworzył szeroko usta.
— Ojciec trochę wyższy ode mnie — mówił — a dużo szerszy w plecach. Gdy szedł ze stadami przez wierchy, jeszcze wyższy, bo nie kłapanię na głowę kładł ani czapkę rogatą, tylko rogi prawdziwe, kaptur z głowy byka górskiego z rogami zgiętymi do siebie. Ani topór, ani doubnia nawet nie uszkodziłyby go.
Wciąż stojąc, ożywił się Koczerhan, mówił nieco swobodniej.
— Są tacy jak ojciec, nielękliwi, a są tacy jak ja, nie to, żeby wielki bojahuz, ale czasem zlęknę się, kiedy fala pędzi darabę na Sokolską Skałę, nad karkiem skrzypią i łoskocą daraba za darabą, kiermamycze jeden za drugim patrzą na mnie, a tu skała otwiera zęby i wciąga. Ale trzymam się: „Tyś czyj? Koczerhana rogatego czy jakiś inny?“ No i dobrze.
Młody Giżycki słuchał z kąta uważnie, oczy zaświeciły mu się, wyrwał się.
— A to prawda, że rogi nosił?
— Nad Dolną Rzeką nie kłamią tak jak nad Górną — skarcił go Giełeta.
Stary Koczerhan uśmiechał się pobłażliwie.
— Kłamią, kłamią umiejętnie, ale to prawda.
— To wszyscy tak chodzili z rogami? — pytał Giżycki.
— Nie wiem, a ojciec chodził, pamiętam, przezwali go Rogaty — odpowiadał rozważnie Koczerhan.
Giżycki błysnął oczyma, znów wyrwał się, jakby w uniesieniu.
— To ojciec wasz był jeszcze kraśniejszy dziad niż wy.
Koczerhan zaśmiał się.
— Kraśny? Ha, mnie się podobał, twardy jak hak żelazny, a wesoły. — Usiadł, namyślał się, znów mówił z trudem: — Tak to, Foko, słuszny wasz rewasz, a jeszcze przyjazny, miłosierny. Kiedy was słucham i rewasz oglądam, to tak jakbym mego ojca w łysinę pocałował.
— Oj tak — wypalił średni brat Koczerhan — właśnie tak.
Stary Koczerhan spoglądał nań przez ramię.
— Cóż ty możesz wiedzieć? Byłeś jeszcze malutki.
— Wiem dobrze, panie bracie — ośmielił się raz jeszcze Michajło Koczerhan. — Łysina bez jednego włoska zachodziła głęboko. Kiedy leżał umarły w choromach, zakradłem się z tyłu, aby nikt nie widział. Od potylicy pocałowałem i pogłaskałem głowę. Była gładziutka.
— To tak, to możliwe — uśmiechnął się smętnie najstarszy Koczerhan — głowa była łysa a mocna, sama moc, zdawało się, że chatę rozsadzi, mój Boże, że takiej nie można pochować. No i cóż? Ileż lat temu jak umarł? —
— Ile może być? — dopytywał się z kąta najmłodszy brat Iwan.
Stary Koczerhan wahał się.
— Pięćdziesiąt siedem? Albo więcej. No i patrzcie, pochowana czy nie, a nie gnie się rewasz. Kiedy górą prawo, zgoda i serce miłosierne, to tak jakbym tę mocną głowę pocałował.
Koliba milczała, Witrołom westchnął.
— Daj wam Boże za taką mowę.
— I ja tak mówię — dorzucił Foka.
Petrycio biedził się niezaradnie.
— Od starych ludzi moc straszna... Ruszyć się nie można bez nich, czyż nie tak, paniczu?
Sawicki bąknął niechętnie:
— No tak.
Stary Koczerhan brzękał wypaloną fajką o kocioł, wytrzepując ją niepotrzebnie. Uśmiechał się. Potem nasrożył oczy i nagle głębokie bruzdy na czole rozluźniły się i wygładziły. Jakby ściągnięte lejcami wlały się w głęboką poprzeczną bruzdę, co jak wrębana blizna wjeżdżała na nos, przedłużała się nosem. Odwrócił pół twarzy od watry ku kolibie. Prawa strona czerwona od watry i lewa zaciemniona uwydatniały nos hakowaty, jakby zawadiacki. Rąbnął fajką powietrze, otworzył szeroko usta.
— A ja przeciw! — zawołał donośnie — przeciw temu, aby stary na zawsze wiązał młodych, aby ich życie giął na swoje koło. A także przeciw temu, aby młodzi porządek świata wywracali. Cóż to za sposób, mój Foko luby — wy człek luby, wy i godny, to tak — ale cóż to za nowa moda, bez obrazy, aby za darmo rozdzielać rodowe majątki. Zarobki ładne, dodatki jeszcze ładniejsze, jedzenie palce lizać, sarsama cesarska, ale ta spółka — nie!
Koczerhan przerwał, oglądał się, wszyscy milczeli, przeto mówił dalej:
— Za co? Nie mówię o bystreczanach, wzięli się przecież gołymi rękami do puszczy, ich rzecz. Ale ja? Tacy jak ja, wstydziłbym się tysiączki niespamiętane w besahach dźwigać do domu. Plecy by mi paliło. A moi bracia czyż nie tak samo? — zapytał ostro.
— Tak samo, tak samo, — powtarzali pokornie bracia Koczerhany.
— A wy Ferkaluku? — zwrócił się do rodaka ze Stebnego.
— Ja tu nic nie mam do gadania. Foka daruje, jego rzecz.
— Co innego darować — ciągnął rozważnie Koczerhan — czy bardkę, czy dukat, czy konia, czy nawet parę wołów, tak jak to stary Tanasij Urszega lubi. I to stary młodym ma darować, a nie młody jak wy. Co innego chram, przyjęcie, to godzi się, gdy Bóg da zdrowie, przyjdę do was. —
Gucyniuk zabormotał nieśmiało.
— To po waszemu jak? Wszystkie majątki mają się zbijać jak bryndza do jednej berbenicy dla jednego? A inni — Czy jak wy o tym?
— Inni niech zdychają, żebrzą albo do kryminału — palnął grubiańsko ponury choć młody Kraszewski z Żabiego.
Stary Koczerhan jak przystało nabijał spokojnie długą zakręconą fajkę tytoniem, szepnął do Petrycia: „Dajcie węgielka“. Potem zadymił i odpowiadał rozważnie.
— Taka odpowiedź jak twoja, młodziaczku, to sadza dla zaczernienia i plotka z wiatru. Dlatego ja nie tobie odpowiadam, tylko Gucyniukowi. Nie do jednej berbenicy, mój Gucyniuku, nie, ale dla tych co umieją zadbać o majątek, przydbać i zagospodarować. U Szumejów zawsze można zarobić, pożyczyć, podkarmić się podczas głodu, poprosić, a nawet, broń nas Boże — można ukraść bez strachu. A co dostaniesz od takiego, który nie dba, zaniedba, przepije, a gdybyś, nie daj Boże, od niego ukradł, procesem cię zniszczy, zedrze z ciebie skórę, aby znów miał co pić. Byli tacy, co dziedziczyli, o lasy nie dbali zawczasu, a zaczęli dbać sto lat potem, gdy lasy mają cenę, a tymczasem już ktoś zasiedział. Czekali na złodzieja, procesowali się, a tu hou! stój, za późno. Taki nie wart, aby coś mieć, tylko taki co — spojrzał ku Sawickiemu — jak to wasz ojciec mówił, paniczu?
— Rzetelny — szepnął Sawicki.
— Właśnie taki — potwierdził z godnością Koczerhan, wypuszczając kłęby dymu.
Kraszewski zaśmiał się grubiańsko, niektórzy sykali nań. Witrołom wysławiał się z trudem.
— Bywa przecież inaczej. Sami wiecie, że rzetelny wcale nie łapie, bo rzetelny, i z tego potem biedny. Nasz Maksym spod Jaworowa mówił nawet —
— Dobrze mówicie — spokojnie ucieszył się Koczerhan — dlatego ja przeciw tej modzie. Foka nie łapie, nie chapie, zbiednieje, a potem nawet go nie wspomną ci, co się z niego zbogacili. Powiedzą: „Ja? Nie, to tamten się zbogacił“. Idźcie potem do Kraszewskiego, aby was karmił.
Kraszewski splunął, Koczerhan kończył:
— Nie moja rzecz, a nie mogę zrozumieć, że ojciec Foki, Maksym, godzi się na to.
— I ja się dziwuję — przyznał Witrołom.
Gucyniuk chciał zażegnać tę rozmowę.
— Nie warto się dziwować ani kłócić się. Foka ma jakiś swój interes, a każdy z nas swój, zostawmy to.
Foka milczał nieporuszony. Milczeli wszyscy. Tymczasem Birysz wstał z cienia i zbliżył się do watry. W blasku watry napinały się, grały promieniście zwielokrotnione wokół oczu zmarszczki, rysując się wciąż i tryskając nowymi cieniami.
— Gazdo — mówił do Foki, mrużąc oczy — ja zgodny z gazdą Koczerhanem. Przeciw wam nigdy nic nie mówiłem, gdzież mnie do was. Dzięki wam, ale nie udźwignę tysiączki za darmo, nie! — mamrotał jeszcze coś, powtórzył: — Nie!
Za nim stał Pechkało, mówił ponuro.
— Co za dużo, to za dużo, darować dobrze, ale darmocha — to fe!
Foka zniecierpliwił się.
— Bądźcie ludźmi, to nie darunki, nie darmocha, nauczcie się czegoś, a weksli gruntowych nie będzie.
Koczerhan znów się ożywił.
— Nauka ma piec i ma palić, nie tego co naucza, a tego co uczy się. A darowane tysiączki to ot, jaka nauka — puszczał potężne kłęby dymu jeden za drugim.
Foka porwał się z miejsca i zawołał.
— Gdzież jeszcze tysiączki wasze? Rozsypać się mogą razem z kośćmi po lasach, po wodach.
Stary Koczerhan ujął go za rękę.
— Takich słów nie wypuszczajcie, wyście za dobry na to. A samiście powiedzieli przecie, aby uderzyć to co niesłuszne z rewaszu. Ja uderzam. Z jakiego wiatru wam to wszystko do głowy nawiało?
Foka nie odpowiadał. Tomaszewski bąknął chłodno.
— Pan kancelista z Fundacji mówi, że stara głowa, to znaczy mózg, u starych ludzi wysycha i nie może złapać niczego nowego.
Kraszewski warknął ponuro.
— Niech wysycha, niech zeschnie, będzie więcej dla nas do rozdziału.
Sawicki przerwał ostro.
— Tak się nie mówi do starszych!
Kraszewski spokorniał, twarz znijaczyła mu się, uśmiechał się głupio.
— Zostawcie go, niech mówi — uspokajał stary Koczerhan — wolno Foce i Szumejom darować, lasy odrosną, a innym wolno przyjmować, albo nie przyjmować. Ja mówię za siebie i za braci, ale wam to powiadam, Foko, z tego wszystkiego więcej pijaństwa będzie niż gospodarstwa, a nawet będą długi i weksle także. O grunt niełatwo, a ci co najporządniejsi, gdy się zbogacą, przebiorą się, wyskoczą z naszego stanu i taka będzie nauka.
Gucyniuk mruknął ponuro.
— Tanasij Urszega to samo mówi.
Foka ożywił się.
— Właśnie o tym też chciałem mówić, ksiądz Buraczyński doradza, aby dać pieniądze do kasy w Kosowie na to, aby się nie zmarnowały, a potem rozglądać się za gruntami.
Kraszewski żachnął się.
— Jedną ręką dają, a drugą odbierają dla kasy.
— Spółka z kasą to spółka zająca z lwem jak w bajce — zaśmiał się Kimejczuk.
— Zarobek dla robotników, czy dla kasy? — zapytał cicho Tomaszewski.
— Macie! — śmiał się Koczerhan — do dawania ty, do brania ja. Nauka. —
— Chodzi o to — tłumaczył jeszcze Foka — że pieniądze do kasy da kto zechce, nie z musu, tylko z rozumu, aby mieć w pogotowiu nietknięty pieniądz, gdy trafi się grunt, bo gruntu nie sprzedają na targu w Kosowie.
Kimejczuk śmiał się zuchwale.
— Ma jakiś urząd z kasy siedzieć na moich pieniądzach, to lepiej niech u mnie za piecem przeleżą.
Stary Koczerhan westchnął.
— Zostawmy to na dzisiaj — orzekł spokojnie — każdy zrobi, jak zechce, a teraz niech powie, kto ma co przeciw rewaszowi.
Nikt się nie zgłaszał z zarzutami ani z pytaniami, przeto Koczerhan uważał za stosowne jeszcze upomnieć spokojnie a surowo.
— To jedno pamiętajcie, robić szczerze. Kiepska robota fałszuje rewasz, warta hańby i kryminału.
— Jakżeż można fałszować? — odparł Tomaszewski — jodła nie papier, robota sama siebie broni.
Koczerhan nie ustępował.
— Można zrobić papierowe ryzy, a tacy co się biorą do daraby jak nieopierzony ptak do budowania gniazda, sklecą papierowe daraby, i wiadomo co z tego.
Foka bronił.
— Za robotę odpowiedzialni kierownicy, ja czy Piotruś, papierowych ryz ani darab nie wypuścimy.
Koczerhan schylił głowę.
— Daj Boże!
Głębokie bruzdy na czole jego zastygły nieruchomo.
Foka obrócił płytę, po czym każdy z robotników za porządkiem zgłaszał się z rewaszem osobistym. Karbowano dotychczasowe dniówki, ilość kłód i inne dodatki równocześnie na głównym i na osobistym rewaszu. Koczerhan, Witrołom i Pechkało sprawdzali każdy karb, pokazywali każdemu z osobna tablicę i rewasz do porównania. Następnie każdy z robotników chował odcinek rewaszowy do kieszeni kożucha albo do torby, a rewaszową kłodę oddawał Petryciowi. Ten przewlekał ją łykiem do wspólnego pęka, niejeden odchodził z uśmiechem szczęśliwym, niektóry przymykał oczy w upojeniu, jakby złoto schował do kieszeni, a inny cmokał z zadowolenia, inny znów nie mógł ukryć dumy nowo zbogaconego. W kolibie zasiała się zgoda, nikt nie miał ochoty spać. Tu i tam niewielkie gromadki więcej w cieniu niż przy watrze gwarzyły wesoło, półgłosem lub szeptem. Stary Koczerhan upomniał po ojcowsku.
— Nie zadzierajcie głowy, bo kłoda nie oszczędza ani biednego ani bogacza.
— Za to bogacz sam siebie oszczędza — śmiał się Fyrkulak.
— Oszczędza — uśmiechał się Koczerhan. — Bogacz mówi, niechaj biedny pcha głowę pod kłodę, mnie szkoda, ja śliczny cacany bogacz, brzuch rośnie, szkoda brzucha.
— Mnie już brzuch rośnie — śmiał się Harasymko klepiąc się po brzuchu.
Petrycio żartował.
— Mandat brzuchaty, a brzucha nie szanuje.
— Inny brzuch z rodu i z mocy, a inny od złota — pouczał Koczerhan.
— Ależ Foka nie na to butyn założył, aby brzuchy rosły, tylko aby się ludzie uczyli — mówił Fyrkulak.
— Czegóż? — pytał Koczerhan.
— Nowej praktyki, lepszego życia, i my z wami uczyliśmy się kiedyś. Kiedy pierwszy raz z piłą przyszedłem na Stebne, mówili, że to do muzyki, śmiali się. A teraz? Widzicie. Nauka najtrudniejsza, a wysoko sięga, trzeba rozpowiadać ludziom o naszym butynie, rewasz pokazywać, uczyć, na to, aby nikt z nas nie darł skóry, aby każdy dawał sobie radę, aby szanowali człowieka.
Kraszewski usiłował poprawić się, dostosować się, czy też usprawiedliwić. Z kwaśną miną zwracał się to do Koczerhana, to do Foki i Sawickiego.
— Mój ojciec też nie byle kto, ze szlachty. Pierwszy wóz na Żabiem wymądrował i zbudował, będzie już ze dwadzieścia lat temu, sami wiecie. Z początku przestraszyli się, potem śmiali się, mówili, że to dla naszych dróg na nic. A długo jeszcze, gdy drogi już wykopano, nie mieli ochoty do tej pańskiej mody. Tylko mali chłopcy strugali sobie wózki, bawili się. Starsi śmiali się z nich także: „Tyś Kraszewski.“ Ojciec jeździł wciąż do Kosowa, nawet berdami aż pod węgierską granicę, zwoził co trzeba dla siebie i dla innych, zarabiał także, a wciąż pokazywał drugim, tłumaczył. No i nauczyli się. I cóż z tego? Oprócz śmiechu nikt ojcu nic nie dał, wożą sami, zarabiają sami, ojciec biedniejszy niż przedtem, odbija sobie to na nas. I jak tu nie kląć — Kraszewski ochrypł, twarz ściągnęła mu się zawzięcie.
— To prawda — westchnął Birysz.
Gucyniuk dodał.
— To prawda, a zanadto twardy, nie poprosi o nic nikogo, woli biedę.
Koczerhan dmuchał kłębami dymu.
— Pokazywać? rozpowiadać? — ha, nauka najtrudniejsza, odpadnie jak wapno od drzewa, za to zawiść najlżejsza, cichutka, niższa od wody, najgłębiej podmyje, lepiej niż woda.
— Oj, tak — godził się Witrołom — pokazywać, chwalić się — to poniżyć się. Palcami będą pokazywać na nas: to dziedzice. Lepiej zacichnąć.
Bomba zabełkotał.
— Schować do komory, jeszcze lepiej zakopać złoto na czarną godzinę. To stara praktyka, wara rozpowiadać.
Bystreczanie skupili się w lewym kącie, wokół Matarhy. Jak gdyby przekonani przez Bombę nie wspominali już o rewaszu, ani o zarobkach. Matarha opowiadał półgłosem o jakimś polowaniu na dzika z toporami, wciąż spoglądając na Iwanyska. Iwanysko uśmiechnięty złośliwie, czasem kiwnął lekko głową, i wtedy Matarha nabierał śmiałości. Czasem jednak Iwanysko podnosił palec, a Matarha biedził się, mieszał się i poprawiał, po czym znów Iwanysko ośmielał go potakiwaniem.
Młodzi żabiowcy wyszukali najszerszy odziomek na stół karciany, ustawili wokół niego mniejsze słupki, ścisnęli się gęsto i gorliwie zajęli się grą w karty. Iwanysko śledził ich nieznacznie.
Tymczasem kiermanycz, Jurko Cwyłyniuk z Jasienowa, powszechnie zwany Hajdukiw, bo był synem pańskiego hajduka, przysunął się na palcach ku watrze. Był dość stary, ale jeszcze więcej schorowany czy może wyczerpany, w każdym razie słabeusz, nie mogąc podołać kiermanyctwu, już przed świętami najął się u Foki do robót lżejszych. Skradający się krok i oblicze Cwyłyniuka ogłaszały wymownie: „Jestem chytry“. Mamrotał i paplał jak starzec, lecz wąsik wykręcony starannie i zadzierzyście na bezzębnych ustach, twarz zrumieniona przy watrze, wypłowiałe lecz ruchliwe oczy, a nade wszystko włosy z boku na łysinę zarzucone figlarnymi kogucikami zapowiadały słowa czupurne. Jeszcze nie wyrzekł słowa, a już cienie włosów, tańcząc na ścianie jak bijące się koguty, odciągały młodych od kart, niecąc śmiech. Potem któryś z nich wstał, przysunął się cicho z tyłu ku głowie Cwyłyniuka i otwierał nad nią dwa palce. Wówczas nad kogutami kiwały się na ścianie dwa rogi capa czy czorta. Młodzi wybuchali niepowstrzymanym śmiechem, lecz Cwyłyniuk czekał cierpliwie, wznosząc brwi, wypulając śmiejące się oczy i podnosząc palec ważnie. Osiągnął swój zamiar, młodzi od kart i inni szeptali w uznaniu czy dla przestrogi: „chytry, chytry.“ Cwyłyniuk dość długo jeszcze zabierał się do przemowy, cierpliwie jak lis do kur. Nagle zawołał wesoło:
— Złoto! Złoto w kieszeni! powiadacie. A ja mówię: w kieszeni czy w komorze, w kasie czy zakopane, złoto — to błoto. Czemuż złoto i czemuż pieniądz cesarski mają wstęp wszędzie, do dworu i do cerkwi? Bo złoto świeci się, a na pieniądzu głowa cesarska. A teraz my ich w taką kluczkę zaczepimy, że nie wyplączą się. Oto rewasz, choć patyk, nie gorszy a lepszy od złota. Złoto można sfałszować, pieniądz cesarski jeszcze łatwiej, a któż sfałszuje mój rewasz?
Nikt nie odpowiadał, przeto Cwyłyniuk spojrzał wyzywająco i krzyknął piskliwie:
— Któż sfałszuje? — pytam.
— Nikt, nikt — posypały się wśród śmiechu odpowiedzi.
Giełeta mruknął z kąta.
— Nie miałby chyba czego lepszego fałszować.
— A tak — zapiszczał pośpiesznie Cwyłyniuk — lepszego nie ma! Ale hodi[66], stój, nie sfałszujesz! A złoto? Powiem wam o złocie, ale naprzód o prawdziwym złocie, o złotym człowieku. Nazywał się — furda jak się nazywał — czy to jedno nazwisko, a przezwisko także, dla niepoznaki. Był u nas jeden taki, zwał się Niedochodiuk-Dobryńka, a to najpierwszy biegacz i złodziej. A drugi Łoskotyn-Pysznosraka, a to najcichszy człowiek. A trzeci Czernomudiek, myślałbyś, że jądra ma czarne, ale skądże, sprawdzałem, brechnia. Przeto złotego człowieka nazwali inaczej a ważnie: „Bambirij“ — to znaczy czarownik. A że był ze szlachty, zwali go także pan Bambirski. I to mu nie pomogło. Ja nie taki bywały, jak rogaty Koczerhan, broń Boże! Kryminały debreczyńskie mi się nie przyśniły. Ani taki jak ten tutaj Tanasij Koczerhan. Kołomyjom ani Kutom huzycią w oczy nie błyskałem. Przecie byłem w Kosmaczu za solą i w Riczce kosowskiej za konewkami. Stamtąd sypią się konewki, beczki, beczułki, berbenyczki, a także mosiężnictwo sypie się i błyska. Mosiężnicy z Riczki najstarsi a pan Bambirij Bambirski najstarszy z najstarszych. List z nieba coś bardzo rozpowiada, że oblicze człowieka na obraz i podobieństwo Boże. Jak które. Za to o rękach żaden list ani mru-mru. A potem nasz ksiądz zakręca, że Pan Bóg sądzi człowieka po rękach. To mi nie do smaku. I pana Bambirskiego oblicze na obraz i podobieństwo nędzy, za to ręce na istne podobieństwo Bożej Ręki. No i zobaczcie jaka nagroda.
Cwyłyniuk przerwał, rzucił chyże spojrzenie ku grającym w karty, ci byli chwilowo zbytnio zajęci grą. Spoglądnął ku bystreczanom, zobaczył ożywione twarze, iskrzące oczy. Petrycio przysiadł się jak najbliżej do Cwyłyniuka. Cwyłyniuk nie taił zadowolenia. Opowiadał dalej.
— Robił srebrzone i robił złocone, za oczy chwytało. Od tego on Bambirij, a kiedy raz Jezusa zrobił dla cerkwi, to nikt nie mógł poznać, czy to Jezus, czy złoty kwiat. Sam ksiądz pokazywał, mówił na kazaniu, że taki chyba raz w życiu przed śmiercią może się wyśnić. Sam diak cmokał przed cerkwią, chwalił się, że od tego krzyża już polizał trochę nieba, a kto inny popatrzył, płakał. I mnie od razu do płaczu było, ale kiedy patrzyłem na samego pana Bambira. Ze wszystkich czterdziestu męczenników główny męczennik. Sam święty Seryło-Muczennyk. Miesiącami siedział nad robotą, sprzedał dobre spodnie co miał jeszcze od dziada, aby kupić mosiądz czy srebro, nie zarabiał, nie gospodarował. Biedny nasz Jezus święty pomęczył się pół dnia, potem umarł, a potem już zmartwychwstał, a pan Bambirij pół roku się męczył nad krzyżem, zanim jednego sierocego guldena zarobił, tyle co u Foki co dnia płynie każdemu. Gdyby kosił u gazdy, gdyby na gościńcu kamienie rozbijał, sto razy więcej by nachapał pieniędzy. I z tego wszystkiego tak mądrze wyglądał, strach patrzeć. Oczy wytrzeszczone jakby się upiora przestraszył, warga jak u dziecka, co chce płakać, nawet wąsy z głodu zmarniały niby trawa na rosie solankowej. Brzuch co dnia więcej mu się zapadał, co tu mówić, dziurawił się na wskroś. Istny święty Pantalejmon. I to miał być pan majster Bambirij Bambirski ze szlachty rodem, pomyślcie ludzie.
— Gdzież to złoto? — niecierpliwił się Petrycio.
— Cicho, synku, ze złotem trzeba cierpliwie. Sam pan Bambirij główne złoto, a dla świata to nic. I tak było. W Kosowie w zaułku pod skałą mieszka sobie Żydowin cichy Ichałe Szmuluk, już nie pamiętam jak się pisze. Rzetelna dusza choć żydowska. Pan Bambirij raz przyszedł do niego, a Ichałe znał go dobrze. I zaraz wyciąga z chałatu nową dziesiątkę srebrną z cesarzem. Mówi mu cichutko: „Nu, panie majster.“ Pan Bambirij oglądał dziesiątkę, zmierzył sobie po cichu i powiada mądrze: „Nu, nu, Ichałe.“ Ani słowa więcej żaden z gęby nie wypuścił. I ani Żyd dziesiątki Bambiremu nie dał, bo mądry, a pan Bambirij by jej nie wziął, bo honorowy. Broń Boże. I wtedy pan majster Bambirij ze szlachty rodem najął się do najgorszej roboty. Całe przedwiośnie u gazdy gnój woził, wiosną najął się do drogi, tłukł kamienie. Zarobił jedną dziesiątkę, drugą i więcej. Nakupił mosiądzu, wykupił od bab stare talary z Marią Teresą, aby mieć srebro. I zaczął. Dla takiego majstra marną dziesiątkę zrobić to nic. To mniej niż ćwierć, mniej niż dziesiąta część tej roboty z krzyżem. Szach-mach — od razu dziesiątka. Co tygodnia chadzał do Kosowa do Ichałe, zanosił mu nową dziesiątkę: „Nu, Ichałe.“ A Ichałe cichutko: „Nu, nu, panie majster.“ I zacny Żyd jak brat rodzony, nie chwalił jak ksiądz na kazaniu, nie cmokał — siedem guldenów cesarskich rzetelnie wypłacał. I tak co tygodnia po dziesiątce, potem po dwie, potem po trzy i więcej. Urósł trochę pan Bambirij, brzuch mu nie urósł, ale już nie zapadał się do dna. Miarkujcie sobie jaki pieniądz! Kupił krowę, dokupił gruntu łatkę, o medalach ani o krzyżach świętych ani słyszeć nie chciał: Niech ludzie nie płaczą, i ja nie będę płakał z głodu.
Cwyłyniuk oglądał się badawczo.
— No i co? — pytał Petrycio — robi dalej dziesiątki pan majster?
Cwyłyniuk skrzywił się żałośnie, mówił dalej.
— Rzetelny, honorowy, ze szlachty rodem, a wszystko ma koniec. I przezwisko mu nie pomogło. Cesarską głowę wraz z brodą rewaszował uczciwie, nie poskąpił mu mosiądzu ani srebra, ani jednego włoska z brody mu nie ukradł, dziesiątkę też karbował dokładnie, ale pisać nie umiał. Raz jakoś nie dopatrzył dobrze i ten jeden raz tylko pomylił się, narewaszował dziesiątkę odwrotnie, zadkiem do przodu. Pomyślał pewnie: „to bajka, dziesiątka głupstwo, byle cesarz był ładny“. I słusznie. A dziesiątka taka bajka, że zaraz zmiarkowali, posadzili do kryminału, jeszcze i Żyda biednego chcieli posadzić. Za co? Za to, że za dziesiątkę z Riczki płacił prawdziwe cesarskie pieniądze? Ale co to, to nie! Obaj honorowi ludzie. Pytali sędziowie pana Bambiria: „Co mówił Żyd?“ Odpowiada pan Bambirij: „Mówił: Nu.“ Pytali Żyda: „Co mówił pan Bambirij?“ Odpowiada Żyd: „Mówił: Nu.“ „I nic więcej?“ „Nic.“ Puścili wtedy Ichałe, a panu Bambiriemu ze szlachty rodem narewaszowali lat za tę jedną odwrotną dziesiątkę tyle, co waszemu Fudorowi za to, że trzydzieści żywych głów porewaszował, a niektóre puścił na tamten świat. A przecie pan Bambirij głowy cesarskiej nie naruszył. Srebra ze starych talarów więcej domieszał niż jest w cesarskich dziesiątkach. I macie! Całe życie majstrował, krzywdy nikomu nie zrobił, marna dziesiątka go zdradziła. Tak mu zapłacili. A gdyby znał pismo, do dziś dnia by go nikt nie złapał. Siedzi i będzie siedzieć tam, gdzie wszy najstarsze rodem, wyhodowane od kiedy kryminał stoi, tłuste, bachkate. Siedzi i bije wszy. Co zabije, bachnie tłusta wesz. Taki majster i takie teraz całe jego majsterstwo. A któż winien? Złoto i pieniądz. Kusi człowieka, a cóż dopiero takiego majstra. Ciągnie jak czort, bo otwiera drogę w świat jak czort. Gdybym był księdzem albo Papą-rymskim, nie puściłbym złota ani pieniędzy do cerkwi. A rewasz? Co warta kłoda rewaszowa i cały rewasz główny bez mego rewaszyka? Nic. A co mój rewaszyk bez nich? Nic. Niech kto spróbuje poszachrować. Kicham na złoto i będę kichał na cesarskie pieniądze też, choćby mnie zaraz posadzili tam koło pana Bambiriego.
Cwyłyniuk jak gdyby zmęczony usiadł opodal watry przy Koczerhanie.
— Ale z rewaszem nie pojedziecie do Lwowa — mówił Petrycio. — A przed złotem i przed pieniędzmi świat otwarty.
— Ja to właśnie mówię, przed czortem też świat otwarty. Za trzydzieści srebrników nawet Chrystusa sprzedali i kupili. A co kupili? Biedę sobie na głowę. Nawet z kości nie skorzystali, uciekł im do nieba.
— To jakżeż pojedziecie w świat? — pytał Petrycio.
— Niech mnie Bóg broni, po co mi świat? Mnie człowiek potrzebny, a nie żaden świat. Do człowieka pójdę z rewaszem, do takiego co mnie zna i dostanę co mi potrzeba. I cesarz gdyby był człowiek, wierzyłby Bambiriemu, a nie do ciemnicy na wieki.
— Cóż miał wierzyć, że ta dziesiątka zadkiem do przodu prawdziwa?
— Co? — wykrzyknął Cwyłyniuk. — Miał go zawołać do Wiednia: „Mój panie majstrze Bambirij, skoroście taki umiejętny, a w dodatku rzetelny i więcej srebra dajecie do pieniądza niż ja, to proszę chodźcie na starszego do mojej cesarskiej majsterni, tu macie zadatek, a Żyda czemnego bierzcie do pomocy.“ — Tak by zrobił człowiek i gazda!
Najstarszy Koczerhan westchnął, odezwał się niechętnie:
— W kolibie, bracie, możesz sobie bambirzyć do ochoty, ale po wsiach —
— Oj tak — westchnął także Pechkało — chyba w zaszeptynach leśnych szeptać.
Cwyłyniuk uniósł się z siedzenia, podniósł brwi, zakręcił wąsik. Znów uśmiechał się by natężyć uwagę, nagle zawrzeszczał:
— Szeptać? Ludzie, a czyż wy widzicie, co z tego wychodzi? Że nie ma rewaszu, złoto starszuje, albo fałszywe złoto, to wszystko jedno.
— Jakżeż to nie ma rewaszu? — łagodnie oburzył się Koczerhan — a sąd i prawo na czym stoi?
Cwyłyniuk znów usiadł.
— Gdyby rewasz starszował — paplał donośnie — to pan Bambirij złoty człowiek, zamiast wszy bić, dalej biłby sobie swoje dziesiątki. Albo niechby nawet krzyże delorne, byleby tylko zamiast płacić, karmili go, a nie zabijali. Człowiek jeden drugiego wciąż zabija, niejeden nie chce, niektóry nawet żałuje a zabija.
— Was już ktoś zabił? — pytał Petrycio.
— Nie zliczyłbym, pewnie i ja drugich także. I teraz już myślałem, że mnie zabiją, ale nie, nie zabili.
— A czemuż to tak? — pytał dalej Petrycio.
— Bo rewasz wciąż szuka człowieka, człowieka się trzyma. A kiedy człowieka braknie, idzie go szukać dalej, znika. I wtedy złoto przyjdzie, zakrzyczy: „ja tu pan! ze mną będziesz wesoły, beze mnie tyś smutny śmieć!“ I kto mu uwierzy, ten już zabity. Nie dlatego, że nie ma co jeść, tylko że mu smutno. Bo złoto potrafi durzyć, umie fałszować, ha-ha, i niebylice pokazywać: „nie smuć się.“ Mego ojca pan zabił.
Petrycio poderwał się z miejsca.
— Co, zastrzelił na polowaniu czy jak?
— Nie. Zabił, bo zapomniał. Pojechał sobie w świat, nie pomyślał. Pan był niezły, zresztą każdy pan durny nieboga.
— Czemuż durny — zaśmiał się Foka — bo nie umie krów doić?
— Także dlatego, a najwięcej dlatego, bo bez złota marnieje, rewaszu nie rozumie, daleko mu do człowieka. —
Foka przerwał.
— Ale są między nimi tacy i owacy, panowie to także ludzie. —
— Jacyż tam ludzie? — przerwał Cwyłyniuk. — Posłuchajcie, niech skończę. Mówię: pan był całkiem dobry, ojciec przywykł do niego jak ja do daraby, miał z niego pociechę. Biegali razem po polowaniach, po lasach jak młode psy. A kiedy pojechał, zapomniał. Ojciec zasmucił się od razu, nogi mu spuchły.
— Spuchły ze smutku? — dziwił się Petrycio.
— A z czegóż? Widać! Leżał, ledwo dyszał, umierał, ale zanim umarł, jakoś pan znów przyjechał. Dał mu pieniędzy, dał mu wina i wódki, posłał hajduka po lekarstwa. Oho — Pan także posmutniał całkiem i mówi już trochę mądrzejszy: „Łesiu, to ja ciebie zabiłem, goniliśmy po lasach, goniliśmy nieraz obaj z fajkami w zębach. Nawet pieniędzy ci nie posłałem. A teraz co? Człowiek zabija człowieka — tak mówi pan — nawet nie chce, nawet żałuje, a zabija, bo nie pomyśli. Pamiętaj to, chłopczyno!“ — mówi do mnie pan. Widzicie, zmądrzał! I cóż z tego? Wino i wódka dziurawiły ojca jak nożem. Na nic! Od lekarstwa od razu koniec, na dobrą godzinkę umierał, spał jak zabity. Aż dał mu pan jakiejś czarnej brahy gorącej a gorzkiej, nazywa się kafe. Ojciec pluł, no i patrzajcie, to paskudztwo czarne pomagało! Poznaliśmy wtedy, co to kafe. Na polowanie już nie pobiegli, ale mógł dychać tyle co dnia przybywa po Nowym Roku. Kiedy mu ulżyło, powiada do pana: „To słusznie, panie, zabijają jeden drugiego. Ja tak samo. Zwierzyny dość ubiłem, a ludzi pewno jeszcze więcej, bo nie pomyślałem. A to co na mnie teraz przyszło, to nie z polowań, polowanie to samo zdrowie, ani przez pieniądze, to ze smutku. Nie gryźcie się panie, no nie gryźcie się —“ I tak się to skończyło.
Cwyłyniuk odwrócił się ku kolibie, wyciągnął ręce przed siebie:
— I widzicie teraz sami, rewaszu nie ma, jeden człowiek drugiego zabija i jego też zabijają.
— Jeśli sam zabija, to słuszne, że jego też zabijają i dobrze mu tak, widać że jest rewasz — odparł Petrycio.
Cwyłyniuk posmutniał, wydął bezzębne wargi, nawet wąsik mu opadł. Młody Giżycki wciąż zerkał od kart, szepnął rozczarowany: „On nie taki chytry.“
Jak gdyby żgnięty Cwyłyniuk podkręcił wąsik, podniósł brwi chytrze, rozweselił oczy, paplał żywo.
— Nie, to nie tak! I ja byłbym zmarniał od smutku, od kiedy nie jeżdżę darabą. W uszach mi wciąż coś szumi zamiast wody. Cóż to? Pewno smutek, a cóż innego? Jedzenia mi starczy, ubrań mam dość, żona mnie dogląda aż lubo, a smutno. Od kiedy mi siła zmiękła, walam się koło domu, jak porzucony wóz bez koła, co mówię, gorzej, jak daraba, co bez wody zsycha się na brzegu i gnije. Co spróbuję siąść na darabę, choćby tylko do Uścieryk, świat mi się kręci. Gdy zbudzę się rano, do siekiery mnie nie korci. Smutek. Czekałem przecie: zabije mnie Foka czy nie, pominie czy najmie do butynu? I nie zabił, pomyślał, zaprosił. Znam go od dziecka, mówię mu uczciwie: „chłopczyno, ja dziadyga, pusty makuch, mnie tylko do rowu cisnąć.“ A on: „Nie! przyjdźcie zaraz, przyjdźcie, bardzoście nam potrzebni.“ — Potrzebny? To już wesoło.
— I wesoło wam? — pytał Petrycio.
— Widzisz, że wesoło. O złoto nie dbam ani o pieniądze, rewasz starszuje, bo jest człowiek i są ludzie.
— A kto przestarszuje koniec końców — pytał Petrycio — złoto czy rewasz?
— Rewasz ma wstęp, gdzie znają człowieka, a złoto bez człowieka. Złoto najdroższe, schodzi na dół i ściąga na najgorsze, a rewasz z małego do góry ciągnie, z marnego na to co warte, z głupiego wywodzi mądre. Biją się o starszeństwo.
— Jakżeż się biją?
— Posłuchaj, synku, pogawędki starej i nowej też, jak chwali się złoto i jak broni się rewasz.
Cwyłyniuk wstał i wygłosił.
— Mówi złoto: tyś z patyka, z śmiecia, kto cię zna i kto ci wierzy?
— Mówi rewasz: jam z żywego, zna mnie człowiek. Wierzą mi Szumeje z kiedrowego rodu, znają Koczerhany z bouharów rogatych. A tyś skąd? kto rodzi cię, kto zna?
— Mówi złoto: zna mnie ziemia z pierwowieku, chroni mnie. Jam płukane, wypalane, jam i bite, kute młotem, sprawdzane przez majstrów. Zna mnie cesarz, zna mnie król. Znają mnie panowie, kłonią mi się w pas do ziemi. Tyś kozikiem wystrugany, kto ci się pokłoni?
— Mówi rewasz: niepotrzebne mi pokłony, pokłon, przekłon i przekleństwo. Matki me jodły czubate bratają się ze słońcem, kochają się ze słońcem.
— Mówi złoto: Jam ze słońca i znad słońca. Błysk mój zaćmi samo słońce. Zaćmi świat, oślepi, zmiażdży. A twój błysk na chwilę buchnie w ogniu i tyś popiół.
— Mówi rewasz: twój błysk kusi świat do zwady, do zabójstwa. Będziesz błyszczeć nad martwymi i starszować na cmentarzach. Mój błysk się odrodzi przy watrze i w zgodzie.
— Mówi złoto: mój błysk w zaplotach dziewczątek, w zbrojach, w pancerzach, w szturmczakach, w złotych wozach, w złotogrzywych, w złotouzdych koniach, w złotych orłach, w złotoksięgach, w złotostrunach. Od korabi złotych nurty złotoszumne, z pępka ziemi, z Rzymu bije w oczy złoto. Złoto na krzyżach kościołów, na skrzydłach świętych, aniołów. Sięga Boga.
— Mówi rewasz: W słońcu błyśniesz, w nocy zgaśniesz, bez trzaski, bez iskry żywej, tyś czarne, tyś zimne. Nocny robak-świetlak złociejszy od ciebie. Moja trzaska siostrę-trzaskę znajdzie, wskrzeszą zgodę, ogień żywy z siebie, z nieba, z Boga. A gdzież jest twój ogień, złoto?
— Mówi złoto: Mój ogień śpi w oczach złotoszalnych, wskrzeszę go, zbudzę, zaszumi, skrzydłem ogniowym poleci, podpali lasy, miasta, kraje, spali, wypali.
— Mówi rewasz: W tobie wojna, we mnie zgoda. Tyś nie-ogień, ognik błędny, tyś lustro-załuda, tyś upiór-paskuda, sczeźnij, zgiń, przepadnij! Ogień twój wciąż nowy.
— Mówi złoto: Tyś niedźwiadek głodny w puszczy, łapy własne zessiesz. Nie ruszysz się, zaschniesz. Ja pędzę przez świat, ruszam świat jak wiatr, łączę świat, karmię świat. Mnie można wymienić na chleby-na miody, na konie-na woły, na lasy-na kraje, na wojnę-na pokój, na miłość-na cześć. A ciebie?
— Mówi rewasz: Tyś z gościńca — ja z płaiczka, z targowiska tyś — jam z ula, tyś ze suszy — jam ze źródła, ty z hałasu — ja z szeptu. Mnie nie trzeba wymieniać, ten rewasz nie inny, ten człowiek nie inny. Do mnie przyjdą, za mną pójdą, bom jest wart a niezamienny.
— Mówi złoto: Spełnisz swoje i wymienią cię na popiół siwy.
— Mówi rewasz: gdzież twoje, złoto, korzenie? Gdzież szyszki, kwiaty, nasienie? Gdzież twa złotoskibna rola? Siej się złoto nasiennie, glino wypalona! Zagrzebie cię ziemia, zgasi, nie odrośniesz.
— Mówi złoto: ileż patyczków, ileż kołeczków, ileż człowieczków zgnije na wieki. Za tysiąc lat, za tysiące lat zawsze jam to samo złoto. Nawet w grobie w ziemi — złoto.
— Mówi rewasz: złoto, tyś nie złoto, prawdziwe złoto nie świeci, niewymienne.
Cwyłyniuk usiadł. Młodzi żabiowcy przestali grać w karty, obrócili głowy ku Cwyłyniukowi. Giżycki wytchnął w zachwycie.
— Ależ on chytry.
Harasymko zaśmiał się, ucieszył się głośno.
— Naprawdę chytry.
Tomaszewski mruknął od kart.
— A pieniędzy nie pobierzecie podług rewasza?
— A cóż mam pobrać? — zdziwił się Cwyłyniuk.
Tomaszewski śmiał się.
— Może lepiej czorta z Sygietu do pieniędzy, otworzy wam świat.
— Po cóż mi pieniądze — poprawił się po namyśle Cwyłyniuk — gdy mi czegoś potrzeba pójdę do Duwyda Bernhauta z rewaszem, zna Fokę, zna i mnie dobrze.
Tomaszewski nie odpowiadał więcej, zajął się kartami. Coraz więcej widzów tłoczyło się wokół kart. Witrołom rozszeptał się z Iwanyskiem, potem podszedł do Tomaszewskiego, położył mu rękę na ramieniu i zapytał.
— A cóż to takiego?
Tomaszewski pochłonięty grą nie odpowiadał.
— A kiedy skończycie? — nalegał Witrołom, zwracając się do Giżyckiego.
Giżycki odpowiadał chętnie.
— To pierwsza gra bliska końca, a gra w karty nigdy się nie kończy. Można grać noc i dzień.
— A o cóż gracie?
— O rewasz — odpowiadał Giżycki.
— Co? — dziwił się Witrołom — cały rewasz w karty przegrać?
— Niekoniecznie. Tylko kto przegra i ten kto wygra, zrobią znaki na kantach swoich rewaszyków i przy wypłacie rozliczą się.
Witrołom przypatrywał się nadał cierpliwie, tymczasem gra skończyła się.
— Zagramy jeszcze? — pytał Tomaszewski.
— A ja was o coś poproszę — mówił grzecznie Witrołom.
— Co tam? — mruknął niegrzecznie Tomaszewski.
— Nie grajcie już więcej — prosił Witrołom — tu butyn, a w dodatku rewasz.
Tomaszewski wzruszył ramionami.
— Tu nie cerkiew, u was więcej zakazów jak w cerkwi. Foka wmieszał się pośpiesznie.
— Grajcie, jeśli chcecie, ale według zwyczaju nie godzi się grać w karty w butynie.
Sawicki usiłował bronić Jasia.
— Mój ojciec kładł pasjanse z kart nawet w święto, ale skoro taki zwyczaj —
Tomaszewski zaciął wargi, złożył karty pośpiesznie.
— Tak, paniczu, zwyczaj, rozumiemy się. — Schował karty do kieszeni.
— A cóż wolno? — pytał Kimejczuk.
Witrołom obruszył się.
— Wszystko wolno, byleby się godziło. Zagadki wolno.
Harasymko zgłosił się.
— Ja powiem zagadkę.
— Powiedz, powiedz — zachęcali kompany.
— Zagadki — wołał Petrycio.
— Zagadki, zagadki — powtarzano coraz głośniej.
Harasymko spoglądał figlarnie na Jasia.
— A czy wszystko jedno jakie zagadki?
— Zagadka zagadką — uspokajał stary Koczerhan.
Harasymko ogłosił.
— Szymbałe, szymbałe — panna cieniutka, dziureczka malutka, dwa palce trzymają, a dwa pchają, duszko słodziutka!
Mandat zarechotał, kompany rechotali, śmiech głośny jakby rżenie przeleciał przez kolibę.
— Zaczyna się — mruknął Witrołom.
— Cóż się zaczyna? — spytał Jasio chłodno.
— Widać co — odpowiadał poważnie Witrołom.
— No, zgadujcie — nalegał Harasymko.
— Któż nie wie — śmiał się Mandat.
— To mówcie — zachęcał Harasymko.
Milczeli wszyscy, jedni, bo obznajmieni z zagadką, inni, aby nie naruszać butynu, inni wreszcie z obawy przed pułapką Harasymka.
— Zgadujcie — śmiał się Jasio. Ogłosił po chwili: Igła.
Cieszyli się wszyscy, najwięcej sam Harasymko.
— No dalej, dalej Harasymku, jeszcze — prosił go Mandat.
Harasymko opanowując śmiech, ogłosił:
— Szymbałe, szymbałe — prosył chłopec u diwki dyrki, ona każe: touste majesz, ne upchajesz...
Rechotano znów lecz nikt nie odgadł. Harasymko mimo próby nie odsłonił zagadki. A gdy go proszono natarczywie i powszechnie o dalsze, mówił dalej.
— Szymbałe, szymbałe — cipko stoit, słabko wysyt, sam mochnatyj, konec łysyj.
— To samo — wyrwał się Mandat.
— A cóż takiego? — pytał Harasymko poważnie — całkiem nie to samo. A może to będzie to samo: zabyw jak suk, wytieh jek flak, a z kińcia kapaje.
Zaraźliwy rechot porywał bezmyślnie jednych lecz odrażał drugich. Wtajemniczeni kompany nie wydali Harasymka, śmiali się ciszej. Giełeta skąpy w uznanie opanowywał się lecz słuchał ciekawie.
— Więc cóż — niecierpliwił się Harasymko — nikt nie wie?
Po kątach szeptano. Bomba przyznał bez zapału lecz bez szyderstwa.
— Za trudne! Gdzież tacy wynalazcy jak w Żabiem! Same głowy.
Gucyniuk zniecierpliwił się.
— Powiedzcież po prostu: pierwsze to igła, drugie — pierścień, trzecie — śliwka, czwarte — ogórek. I po całej paradzie.
Młodzi zakrzyczeli Gucyniuka.
— Psujecie zabawę, tak nie sztuka.
Tomaszewski dociął.
— Kto wszystko wie, niech idzie spać, a kto za mądry — na wieczny odpoczynek, nie bronimy.
Harasymko trzepał dalej lekko, łatwo, bez zastanowienia, nie czekając już na zaproszenia.
— Babyno remesło, naokoło obrosło, a w seredyni dyrka. — Baba sy rozłożyła, a didowy wysyt sarsama.
Witrołom wstrzymał go.
— To nie żadne paskudztwo, to po prostu studnia.
Lecz Harasymko popisywał się dalej bez końca wciąż w ten sam deseń, według którego łatwa sprośność jakby echo wyzywa sprośną pewność, a podsuwając pułapkę, zaraz osadza zgadującego, zmuszając go do zastanowienia. Nie wiadomo, co więcej zachęcało, sprośność, do przesytu czyhająca na głupotę zgadującego, czy obawa aby nie wpaść i bardziej delikatny wstyd dowcipu. Jakby odwrotnie niż dowcip subtelnisiów, co poza zupełnie delikatnymi pozorami odsłania raczej niż ukrywa rzekomo wstydliwe sedno wszystkich spraw ludzkich, całe to chłopskie zuchwalstwo nakłada od razu ze śmiechem skórę grubą, a bardziej delikatny śmiech zdziera ją. Każdą zagadkę witano grubiańskim śmiechem, potem jednak rozgryzano ją powoli z cichym uśmiechem, zawsze zresztą w podziwie dla Harasymka.
Nie wszyscy wszakże mieli uznanie dla żabiowskich zagadek. Nie tylko znający je Gucyniuk nudził się i ziewał. Zakłopotany Sawicki śmiał się z przymusem, potem krzątał się po kolibie tam i sam, jakby czegoś szukał. Witrołom słuchał nieufnie, wciąż jakby z obawą cierpkim słówkiem przycinając Harasymkowi. Iwanysko spoważniał, wstał jakby obrażony, wyniósł się w odległy kąt na posłanie, Wichrynka skrzywiony dziwacznie, jakby dotknięty, udał się za nim. Nie troszcząc się o zagadki, rozmawiali półgłosem.
Witrołom nie wytrzymał.
— A pamiętacie co mówił Andrijko pierwszego wieczoru? Wilcze wesele się zbudzi i burdel z dziewkami leśnymi. Nie śmiejcie drażnić siebie ani nikogo, bo zasieją się wam tłuste pogaduszki do snu i w pustkowiu bez żon, takich żon zaczniecie łaknąć, co was odurzą, wyssą, wyplują, a butyn zniszczą.
Harasymko rozchichotał się przekornie, lecz zaraz odrębał się chichot jego, bo z tej i z owej strony zasykali nań żabiowcy. Tylko Petrycio zażartował.
— Nasza starszyzna Foka i panicz zaprzysięgli się ślubem od kobiet. To archimandryci nasi, i nic nam nie grozi, nie dadzą do nas przystępu.
Stary Koczerhan uspokajał.
— Zagadka zagadką, zastawi pułapkę, a pośmiechuja sama wyśmieje. Śmiech zdrowy.
Foka żartował.
— Słusznie mówi Koczerhan, śmiech zdrowy, ale kazanie Witrołoma też zdrowe, na to, abyśmy się pilnowali. Przecie nie bójmy się czarnego i czorta nie czerńmy zanadto, bo przerzuci się na białego i co wtedy? Patrzcie, zima się wzięła do nas rogata, mamy już rewasz, pokażmy jej i my nasze rogi. Złoto czy nie złoto, świeci czy nie, a słusznie mówią, że nie podług gadania będą nas sądzić, tylko podług rąk. Róbmy jak najlepiej.
— A jest taki — poprawił Koczerhan — co nie podług słowa sądzi ani podług rąk, tylko podług orzeszka.
— Jakiegoż orzeszka?
— Zagląda do środka, czy zdrów orzeszek, czy pusty.
— Niech dobrze zagląda, aby zrozumiał — odparł Foka.
Koczerhan odsłonił myśl.
— Ależ to nie człowiek zagląda —
— No to pomódlmy się razem i spać — zakończył Foka.
Po modlitwie układali się do snu i rozchodzili się powoli jakby z żalem. Od świąt nie było w butynie takiej zgody.
„Czyli to było, czyli nie było, czy się pradziadom — dziadom przyśniło.“
Z nowym tygodniem śnieg ustał, las zastygł, ni wiewu, ni płatka śniegu. Chmury zniżyły się, zagarnęły łożyska potoków wraz z kolibami. Dnie pomroczniały, noce poczerniały, zgęszczona ciemność całej zimy gramoliła się z lasu na ludzi.
„Uprzątnąć śnieg!“ — naglił, przyspieszał, nawet straszył Koczerhan. I przez to prowadził przeprawę ze śniegiem. Po świątecznej okazji nie mówił wiele tylko tyle: „Warko, gwałt, strach, łopatą spieszniej niż kiermą machaj, machaj!“ Do krótkich słów machał fajką i sam z miejsca pierwszy machał łopatą. Foka wstrzymywał wyręby, każdy chwytał łopatę, czekan, miotłę, także Petrycio mimo zajęcia w kolibie. Stawali ochoczo, szumnie obok Koczerhana. Matarha ryczał w uszy: „machaj, machaj!“ Mandat mu wtórował, Cwyłyniuk piszczał, Harasymko hałasował wesoło: „machaj, machaj!“ Koczerhan karcił rozważnie: „cicho tam, nie zrywaj piersi, machaj!“ Dopędzali i przepędzali Koczerhana w milczeniu. Powoli wesoły choć nieraz swarliwy butyn posurowiał, jakby daleka północ opuściła się na kraj i ludzi.
W dole na mygle nie było jeszcze ani jednej kłody, przed zryzowaniem czekała ich naprzód ciężka walka ze śniegiem, odszukanie zaśnieżonych portaszy i luźnych kłód. Dalej wisiała groźba za groźbą: ryzowanie, może zawieje, lawiny, może uszkodzenie ryz, może — Starzy od dawna wiedzieli, młodzi nauczyli się od razu, że za lada zapomnienie, uchybienie, opóźnienie można zapłacić życiem jednego albo wielu. I że to mało nie dbać o własne kości, bo kto w butynie je naraża, naraża butyn, jest smarkaczem, nie śmiałkiem. Śniegowy grób w puszczy najokrutniejszy, butynowy pogrzeb żywych mroźniej przeszywa niż każdy inny.
Najprędzej odkopano ścieżki i przejścia do ryz, a ryzy same najbardziej pochłonęły uwagę Sawickiego. Bowiem długie, miejscami kręte koryta, szczególnie w miejscach nie osłoniętych lasem, naśnieżone co najmniej podwójnie ponad ich głębokość, z daleka już witały wyzwaniem mogił zmienionych w harde twierdze. Tam szczególnie gdzie nie wzniesione na wieżyczkach ponad jar koryta dotykały prawie ziemi, śnieg nie zsypywał się, lecz oblepiał ryzy szerokim zbitym wałem. Półoczyszczone ryzy zamarzały przez noc, nazajutrz rozbijano lód czekanami i sapinami z jeszcze większym trudem. W miarę oczyszczenia koryt Sawicki z Tomaszewskim i z jego zwinnymi kompanami od świtu do nocy biegali wzdłuż koryt, wypróbowując ryzę, uzupełniając nie dokończone, wzmacniając niepewne i podejrzane koryta. Stary Koczerhan zawczasu odkopywał źródła i kryniczki wzdłuż ryzy, aby ją od razu polać wodą i wyślizgać. W trosce o odporność ryzy Sawicki rozważnie opóźniał robotę, a Koczerhan w obawie zawiei nie mniej rozważnie przyśpieszał. W szukaniu dostępu do średnich portaszy, zawianych dawniej lub niedawno, nie tylko zapadali w śnieg ludzie i tonęły łopaty, błądziły także oczy, a pamięć nie miała o co zaczepić. Gdzież i jak ich szukać pod białym całunem, co jednolicie zakrył rzeźbę wzniesień i wgłębień? Mróz wzmagał się raptownie, ścinając wygładzone płaszczyzny. I wreszcie niemożliwe prawie było dotrzeć do tylu luźnych kłód licznie pogrzebanych w śniegach. Mapy portaszy, a tym mniej mapy zrębów nie mieli. Nocą wszystkie krowy czarne, a śnieg biało pogrąża i czarną ziemię i szare kłody i okorowane biłanie. Już ten i ów odmroził ręce. Koczerhan zrzędził, że zawczasu nie pomyślano o zielu przeciw odmrożeniu, a Foka nakazał surowo, że odtąd nikomu nie wolno wyjść z koliby bez przewieszonych przez szyję rękawic, bo każde dotknięcie żelaza to pewne odmrożenie. Petrycio sprawdzał wszystkich przy wyjściu z koliby, a Koczerhan przy pracy. Foka karcił niedbalstwo, chwalił czujność, zaostrzał ostrożność, ale nie mógł się rozerwać.
Na noc chmury podnosiły się, rozpraszały się lub wsiąkały. Niebo iskrzyło się gwiazdami, śnieg oskorupił się, skrzypiał pod nogami. Drzewa pękały z łoskotem, polane wodą ryzy strzelały, rozpryskując echa, przypominały się ważko przez całą noc. Także świt bywał pogodny, tylko mgły otulały każdy wierzchołek leśny, każdy widzialny szczyt dokładnie podług jego zarysów. Okładały każdy półkolistymi kłębami, puszysta bania na bani, biały pęcherz na pęcherzu, jakby potworne baby wypchały się poduszkami. Powiększały wprawdzie, czasem wszerz podwajały rozmiary wierchów, a przecież wiernie jeszcze zachowały postacie ich, uwydatniając je. Z czasem pozwalały sobie więcej. Od jednego rozmachu piętrzył się kłąb na kłąb, czasem wystrzelała złudną iglicą. To znów mgły rozpychały wierchy w równo cięte kostki, przepostaciowując je w społeczeństwo kryształów. Robotnicy odszukujący dalsze portasze, docierając do stromizn i szukając kłód porzuconych po lesie, zanim odkopali płaje, kierowali się podług zarysów góry przemienionej mgłami i tak zapuszczając się w bezdroża i zaspy, błądzili ciągle. Na dobitek, gdy dobrze zabrnęli, już wczesnym przedpołudniem gęste mgły opuszczały się na las. O dwa kroki nie było widać, z braku płaju, tropów i śladów tracili wiele czasu. Nawet w biały dzień, las czyhał, omylał, straszył.
Pod wieczór mgły ogarniały szczelnie kotlinę, koliby, jednakowo pogrążały i daleki niedostępny i bliski, niby to dostępny świat. Znów nocą, zawsze to samo, znane gwiazdziste niebo odsłaniało się, śnieg tężał, można było stąpać bez zapadania się, lecz nocą las był zamknięty dla ludzi, nikt doń nie wchodził nigdy.
Zima wsysała leśnogórski kraj między Riabyńcem, Czeremoszem a Popadyńcem w swoje królestwo, wabiła do swoich kwietników kryształowych na samo dno potwornego jaja. Jak ze słońca wylęgły ród wężów, razem ze swym królem zimuje w zdrętwieniu pod ziemią na innym świecie, tak butynary, odcięci od światła, od ojcowizny, od pieców i od chat, od wsi i od zabaw, powoli tężeli, milkli. Lecz wydzierali się codziennie. Być snem, stać się drzewem, co jednakowo na wsze strony wyciąga korzenie czy gałęzie, a ufnie dać się ponieść snom, aż zetną nas w skamieliny, w kryształy, aż uspokoją — taka jest pokusa zimowego królestwa. Takiej ulec może każdy z nas, co o niej opowiada, ale nie ten, co codziennie wyrębuje drzewo i wydziera je z wnętrzności snu, aby uzyskać zeń drewno. Lecz po nocach temu, co zbudził się i słuchał stężałej ciszy lub nawet wyszedł z koliby, dzwoniły z nieba i ze śniegu naprzód cichutkie światła, potem coraz nieznośniej rozdzwaniały się drżące światłem kryształy.
Najbliższej niedzieli, jeszcze za dnia, sanie z Jasienowa, naładowane żywnością i narzędziami, przedarły się przez zamieć na odsiecz butynowi. Przodem, odgartując śnieg bukową łopatą, brnął główny pastuch Trofym, tuż za nim, młodzi sąsiedzi Szumejów poprawiali łopatami. Za nimi sunęły sanie drewniane, ciągnione przez stare brzuchate kobyły, niekutymi płozami ściskając śnieg z cichym skrzypem, czasem z przenikliwym piskiem. Zostawiały szerokie, ubite gładko koleiny. Po nich stąpały przypędzone na butyn krowy, podejrzliwie wsuwając nogi w śnieg, ślizgając się czasem. Ten cichy pochód był dla butynu hałasem niezwykłym, podniósł od razu wszystkich na nogi. Wysypali się tłumnie z obu kolib na powitanie, a Foka zaznajamiał ludzi z krowami.
Niespodziane barwy: czerwone, niebieskawe, buro-szare, wszystkie maści krów i koni wsunęły się w czarnobiałą puszczę. Razem z barwami szło samo życie, ruchy, oddechy, spojrzenia i głosy zwierząt, wkarbowane od dzieciństwa rytmy i znaki najbliższych istot, bez których dla pasterzy nie ma świata. Przodowała krowom potężna, czerwona, nawet ognista Krasula, dmuchając gwałtownie. Ruchami rogów i pociskami z oczu nakazywała nieznajomym, aby ustępowali z drogi. Jakby zdumiona zatrzymała się na widok Foki, zaryczała przeciągle, po czym lizała mu ręce. Zamykała krowi pochód niepozorna leśna krowa o przypalonym — jak się to mówi „pryszkrumłenym“ — czole, zwana Szestula.
Foka zalecał ją także uwadze nieznajomych.
— Ta rodem z węgierskiego boku, pilnuje stada przed zwierzem, ostrzega.
Krowy „czużyły“ się — to jest niepokoiły się obcością — wąchały śnieg nieufnie. Krasula wciągając powietrze i chrapiąc, porykiwała raz po raz i zarazem ryczały jedna za drugą, tylko Szestula zadowoliła się wąchaniem śniegu. Ryki ogrzewały ciszę, jak gdyby zwycięsko niosły się daleko, wieś górowała nad pustkowiem. Lecz pastuch główny niepokoił się.
— Kłopot — mówił zatroskany — nie wiadomo czy przypuści mleka, a może chora? Od kiedy weszliśmy w puszczę za Kraśnikiem, Krasula „czuży się“ bez przerwy i porykuje, a tamte za nią.
Zaledwie to orzekł, Harasymko przyskoczył z fłojerą. Tańcząc na śniegu przed krową, przybliżając się i oddalając w przysiadach zagrał krótką Pełechową nutę, raźną jak wyskakujące ze skały źródło, i zaraz Petrycio a z nim cały rój młodych zaśpiewali:
W paporoti, w wyworoti jawir zełeneńkyj,
Pohyb, pohyb u Synyciach Pełech mołodeńkyj,
Szumyt woda zza horoda, kłekoce, kłekoce —[67]
Choć wody milczały zawzięcie i chyba tylko gdzieś daleko przy ryzie zasyczała jakaś ciepliczka i zaraz wsiąkła w śnieg, pieśń starodawna zaszumiała wodą i wiosną. Krowy uspokoiły się. Harasymko pieścił Krasulę, ona lizała go po twarzy. Grał także przy pierwszym dojeniu. Krowa przypuściła, mleko było zdrowe. Chłopiec napierał się jeszcze więcej:
— Będę grał zawsze przy udoju, dobrze?
Foka zgodził się lecz zaraz prawowali się inni:
— Harasymko najmłodszy, a ma grać przy dojeniu, czym on lepszy?
— Tak ma być, to słusznie, najmłodszy, najbliżej cyćki — orzekł Foka i tak zostało.
Później jeszcze butynary domagali się jeden przez drugiego, by karmić i doić krowy. Nie było takiego, co by z najcięższej pracy nie spieszył prosto do krów. Niejeden urywał chętnie jaką godzinkę snu przed świtem, by przywitać się z chudobą. Aby nie było wzajemnej zawady i natłoku, Petrycio założył rewasz krowi. Podług niego karbując w nim codziennie, robotnicy po trzech dziennie pilnowali swych praw do krów. Nawet wtedy nie brakło prawowania się, że ten źle czyści stajnię, a tamten porozrzucał siano i nie zgarnął go ze śniegu.
Oglądając samych siebie w gałach ocznych krów i trzymając krowy za wymiona, bronili się przeciw zimie. Bo oto butyn zsuwał się powolutku na same dno zimy, w ojczyznę ściętych kryształów. Za niejednym drzewem, w niejednej jarudze leśnej nakrytej śniegiem czyhała cicha furteczka i jeszcze cichszy zjazd do kryształów. Naokoło, w ołowianym powietrzu pachło cichym nalotem, porwaniem, cichym sczeźnięciem. Piski głodnych sokołów i jastrzębi z daleka przeszywały surowe mgły, a za nimi na razie milczały niewidzialne a jeszcze mroczniejsze ptaszyska grabarze i sprzątacze leśnej śmierci.
Lecz lube rodowym pasterzom oddechy i wyziewy krów łagodziły surowość, przywracały świat. Oczy i wzdychania krów rozdmuchiwały gasnące już westchnienia chat, rodów i wsi do Bożego miłosierdzia, do opieki tego Gazdy, co troska się jak może o całą swą chudobę, czy dał jej cztery nogi czy tylko dwie, czy dał jej myśl chyżą, wzrok ostry, słuch czujny, węch czuły, czy to i owo nieco przytępione.
Jednak puszcza przypomniała się niezwłocznie. Głosy i zapachy łagodnych gości z dolin ściągały surowych gości z gór. Wilki zaciekawiły się i nocami coraz więcej ich śladów ostro znakowało się wokół koliby. Udeptały sobie nawet swój własny płaik obok stajni. Raz i drugi przyhasało nim nocą, z zadyszanym użeraniem się i wyjącym lecz raczej wesołym zgiełkiem, wilcze wesele i przepadło w puszczy.
Jako najmłodszy, Harasymko otrzymał zezwolenie nocować razem z krowami w stajni pod skałą. Spał jednak twardo, nie słyszał wilków. A oto jednej nocy wilki szczególnie rozwściekliły się opodal stajni, i zaraz zagórska krowa Szestula ostrzegła najprzód mrukliwie, potem coraz głośniej, aż wszystkie krowy rozryczały się. Najgłośniej wydzierała się Krasula. Zbudzony Harasymko bez lęku poskoczył do koliby i zbudził Iwanyska. Ten pośpieszył bez zwłoki za wilkami z łuczywem i ze strzelbą. Tym razem wilki nie ujadały ochoczo, rozwyły się przeraźliwie i rozjęczały tęsknie. Po powichrzonych i kręcących się w kółko śladach poznał Iwanysko, że wilczyca gdzieś przepadła, a wilki szukały jej z rozpaczą. Gdyby na szlaku natknęły się na jakąkolwiek żywą istotę, choćby to był niedźwiedź, rozdarłyby w szale. Na dnie zimy, gdzie wszystko zdrewniało pod snem i pod szkłem, gorzała nadal wilcza dola, wilcza chuć i rozpacz wilcza.
Iwanysko śledził wilki zawzięcie, przecie brnąc z trudem przez zwały śniegu nie podążył prędko. I bez tego nie nadążyłby zbyt daleko za dalekobieżnym ciągiem wilków, co mając odległe cele, podczas jednej nocy przelatują puszczę za puszczą, przepadając nie tylko w przestworzach obcych lasów, obcych powiatów, lecz nawet obcych krajów gdzieś na Węgierszczyźnie, Wołoszczyźnie, i kto wie gdzie. Nasyciwszy się śledzeniem zawiłej plątaniny wilczej, Iwanysko wrócił rano do koliby.
Wkrótce nowi goście wzmocnili żywą załogę koliby. Maksym Szumej chociaż nie myślał dawać koni do pracy w butynie, posłał kilka par wołów z saniami pełnymi siana, z tym zamiarem także, że skoro chudoba znajdzie się bliżej zapasów siana (skoszonego jesienią na połoninie nad Riabyńcem i pozostawionego tam na zimę), przed końcem zimy od razu podąży na górę na wypas. Tymczasem woły wcale nie grymaśne jak krowy, ani nie płochliwe czy porywcze jak konie, ani nie wybredne jak budowniczowie ryzy, w spokoju i w poddaniu zwoziły drzewo karczuhami, szczególnie znad Popadyńca, gdzie zjazd nie był stromy. Ryzy milczały nadal, a ciągnione przez woły na podwołokach kłody zgrzytały po śniegu, stukały po drewnianych schodach. Chociaż wymyślna i wykonana na urząd ryza, już oczyszczona od śniegu i polana od góry na dół wodą, świeciła się i zapraszała do zjazdu, Sawicki wciąż wzmacniał ją, poprawiał i odkładał ryzowanie.
Znów tydzień minął zanim zagrały ryzy. Główna ryza w krzywiźnie wielkiego Z dwa razy przeskakiwała przez jar i potok, raz wymijając skalisty obryw zwany Sinym Berdem — którego skały sinawe latem posiniały jeszcze bardziej od śniegu w barwę stali — drugi raz ponad mało zalesionym stokiem, zwanym Zajęczą Paszą. Każdy zakręt ryzy spoczywał na potężnych wieżycach kaszycowych, ubezpieczonych pobocznymi kaszycami. Taka była najmniejsza ilość zakrętów jaką po długich dumaniach wymyślił i wykonał Sawicki. Poboczne dopływy ryzy, nie tworząc większych zakrętów, wpadały poniżej każdego z dwu głównych zakrętów. Przed rozpoczęciem ryzowania Sawicki i Tomaszewski wraz z kumpanami raz jeszcze przebuszowali wszystkie odnogi ryzy. Spojona ukrytymi klamrami z żelaza, polana i wybielona od wewnątrz zamarzłą wodą, jak gdyby spoglądała wywróconymi białkami, ryza błyszczała bez nagany. W jądrze pierwowiecznego lasu, wśród zapadzistych śniegów, wymyślne i trudne dzieło ludzkie, a przecie nieodrodna córa Baby Lodowej, krasawica zimna, śliska, milcząca.
Sawicki postanowił postawić przy każdym zakręcie strażnika z czekanem na to, by w razie potrzeby dał pchnięcie kłodzie, gdyby na zakręcie zaczęła się wahać i namyślać. A musiał to być skoczek nielada, na wypadek gdyby kłoda od razu i bez namysłu wyskoczyła ze skrętu. Sawicki wybrał dla siebie posterunek przy Sinym Berdzie, groźniejszy przez to, bo u góry, gdzie kłoda jeszcze nie mogła nabrać należytego rozpędu. Do zakrętu nad Zajęczą Paszą zgłosiło się kilku kumpanów Tomaszewskiego, a Sawicki wybrał Harasymka. Harasymko cieszył się, hałasował, a Matarha zrzędził:
— My tu od początku, a ten malec od razu ma honory. I po co? Skazywać takiego bez siły, aby pchał nos pod kłodę i aby mu kości roztrzęsło.
— Ależ skąd? — śmiał się Mandat. — Zaledwie zamruczy biłania, Harasymko ucieknie na drzewa, jak przed niedźwiedziem.
Harasymko nie obraził się.
— Dobrze, gdy mnie kości roztrzęsie, albo gdy ucieknę na drzewo, to zaraz po mnie niech staje Mandat.
— Młodziaczku, nie wyzywaj — upomniał surowo stary Koczerhan.
— Tak, tak, nie zaczepiaj językiem — potwierdzał Witrołom.
— Nie gadaj głupstw — upomniał także Sawicki — bo cię nie puszczę na Zajęczą Paszę.
Matarha upomniał się o swoje prawo.
— No dobrze, a w razie czego, Mandat czy ja? Do zawracania kłody potrzebny najmocniejszy.
— Naprzód Mandat z brzuchem, a gdy brzuch pęknie, niech idzie kark najtęższy — żartował Harasymko.
Sawicki sierdził się łagodnie:
— Przestańcie, nie lubię żartów głupich. Wybrałem Harasymka, bo śmieszek i tancerz, będzie w nos kłodzie chichotać, a jeśli potrzeba, uskoczy.
O świcie, we mgle u szczytu ryzy najstarszy Koczerhan wraz z Witrołomem i z czterema najtęższymi z Bystreca wsunęli tłustą od smoły i oblepioną śniegiem biłanię w koryto ryzy. Koczerhan otworzył usta szeroko i zaśpiewał uroczyście:
— Klej-hou, klej-hou!
i niezwłocznie chłopaki ustawieni wzdłuż ryzy od dołu ku górze, jedni widzialni, inni już we mgle, podawali jeden drugiemu od dołu ku najwyższemu posterunkowi hasło: —
— Kinetou, kinetou, kinetou!
To znaczy: Droga wolna.
Koczerhan poklepał kłodę na pożegnanie, otarł smołę z ręki o ryzę i mruknął:
— Ne żurysy[68], szczęśliwie!
Po czym, wraz z Witrołomem, popchnęli biłanię. Zachrypiała, zgrzytnęła po lodzie, biorąc rozbrat z wiekowym bezruchem, stęknęła w pierwszym rozmachu. Potem zawyła w rozpędzie opętanym, rozdzierała się, jak rozjuszony potwór. Już grała pod Sinym Berdem, gdzie stróżował Sawicki, gotów do pchnięcia lub do uskoku. I zaraz kanie, gnieżdżące się w szczelinach Sinego Berda, urągały kłodzie czy ludziom, czy też zachęcały nie wiadomo kogo: „bij, bij!“ Kłoda szamotała się rozpaczliwie z zakrętem, gardłowała ze zdławionej paszczy: „kto tu starszy, ryza czy ja?“ Zlodowaciała ryza, niemiłosiernie dzierżąc olbrzymkę, wzdychała ślisko, z przelotnym żalem: „Ach, nie w tym rzecz.“ — Koczerhan słuchał z góry, z lękiem wychylał głowę ku dołowi, lecz mgła zakryła Sine Berdo, wraz z zakrętem ryzy i z Sawickim. Za chwilę Sawicki gwizdnął, nie mniej przenikliwie niż kania, znak, że prześwidrowała się kłoda. Skazanka grzmiała już niżej jednostajnie wzrastającym gromem, aż cały las stojący jeszcze na rodzimych pniach, pęczniejąc grozą, roztętnił się aż do najdalszych kresów: „grom-grom, pogrom-rozgrom.“ Koczerhan wciąż słuchał u góry. Nie zatrzymywana kłoda, nie zmagając się już z niczym, dosięgła zakrętu nad Zajęczą Paszą. Świsnęła ryza, zachichotał i szczeknął radośnie na kłodę Harasymko jak młody pies, aż las pokrzywiając się mu, odszczeknął pokracznym echem: „hihihihihi.“ Kłoda pomknęła, bachnęła w końcu na poduchy śniegu opodal miejsca przeznaczonego na mygłę. Skończyło się, Tomaszewski, jego kumpany i inni bodąc ją czekanami, powlekli po śniegu, aby założyć mygłę.
Sawicki słuchał także, starał się odróżnić dudnienie kłody od pomruków, świstów i westchnień samej ryzy. Dosłyszał, że gdzieś tam coś zatrzeszczało, że gdzieś jęknęła ryza. Okrzykiem „habou“ wstrzymał ryzowanie, po czym podając w dół znak przez chłopców, nakazał, by Tomaszewski sprawdził ryzę od mygły w górę. Sam biegał to w górę to w dół, od łożyska do łożyska, już nie dziadowskie nuty zaświstując, lecz czupurne czardasze i dzikie hucułki. Panicz Ryś był wszędzie, trzymał w garści całą ryzę, ani jeden ruch, ani jeden spust, ani jeden okrzyk nie padł bez jego skinienia. Tomaszewski i tak już dość wychudły, wzywany kilkakrotnie, wbiegając w górę i znów na dół dyszał z trudem, zmęczył się, ledwie mógł się ruszać, a Sawicki dziwił się, bo porwany ryzowaniem nie czuł zmęczenia. Koczerhan to naglił, to ostrzegał i nadal zaśpiewywał przemożnie: klej-hou, klej-hou! Znów kłoda za kłodą toczyła się w porządku.
Tymczasem sam Foka z garstką ochotników zapuścił się w najgęstsze zaspy dla przeszukania lasu. Docierali do zakątków, odśnieżali portasz za portaszem, wygrzebywali także gdzie tylko mogli kłody dawniej lub niedawno zrąbane, a nie zsunięte jeszcze, układali je w portasze. Jeszcze niejeden zrąb, a może niektóry portasz nie rozpoznany przez nikogo tonął w śniegu, jeszcze nie zdążyli zryzować połowy złożonego drzewa, gdy jednego wieczoru zwaliły się od zachodu czarne chmury, zrobiło się nieznośnie duszno, a nocą rozhulała się zawieja. Zatrzęsła kolibą, nie tylko pobudziła śpiących, przytłoczyła im oddech jeszcze ciężej. Całą noc las huczał i grzmiał, było coraz duszniej, świat beznadziejnie staczał się ku samemu dnu zimy. Nazajutrz na próżno szukałbyś wczorajszego świata. Burza śniegowa otulając każdy wczorajszy kształt, zatarła wszelkie rogi i kanty, zatopiła każdy twardy występ, przeinaczyła drzewa, koliby, stajnie, stogi ze sianem, mygły i ryzy, zagrzebała ślady ludzi i zwierząt, wyciągnęła miękkie czuby, rozkudłała dymowe czupryny, rozwichrzyła ślimacze mary śnieżne, nie postacie rzeczy — lecz ślady harców zimy. Butynary od razu stwierdzili, że jedna noc pogrążyła ich jeszcze głębiej w zimę. Mimo to Foka nakazał dalszą pracę. Ziarnisty śnieg wciąż smagał twarze robotnikom, wyciskał im łzy z oczu, zalewał twarze łzami, po czym wiatr ścinał łzy na twarzach w skorupy, zatykał i suszył oddech. Prawie połowa robotników nieustannie oczyszczała śnieg, odkopując w szczególności ryzę jak najgorliwiej. Koczerhan kiwał głową ważnie, lecz zapowiadał jednakowo przemożnie: klej-hou! Sawicki niewyspany z czuwania nocnego i osowiały, biegał bez poświstywania, często i nawet niepotrzebnie wstrzymywał ryzowanie, mruczał, ciskał się, nawet krzyczał niecierpliwie. Robotnicy nie obrażali się, lecz dziwili się, że panicz Ryś posurowiał jak leśny ryś. Pracowali posłusznie lecz smętnie, zwiędle, jak nigdy dotąd.
Burza nie ustawała. Przed wieczorem mniejsze i większe ptaki to garstkami, to rojami pośpiesznie zmykały ku północnemu wschodowi, przelatując nisko nad kolibą. Świst skrzydeł wyprzedzał wiatr lub mieszał się ze świstem wiatru. Na to niewiele zwracano uwagi, tylko Kuźma Gotycz, zwany Niauczuk albo Wichrynka, wtargnął do koliby, jakby uciekał od ptaków. Zasłaniając głowę rękami, chrapliwie skarżył się Iwanyskowi:
— Ptasi świst, lecą, już są tu.
Iwanysko uspakajał go litościwie. Żabiowcy oglądali ich bacznie, a Tomaszewski zapukał palcem w czoło. Kumpany wybuchnęli głośnym śmiechem.
Po trzech dniach pracy w burzę i ciągłej walki z burzą, wieczorem wśród zamieci przyjechał do koliby — po raz pierwszy od jesieni — Andrijko Płytka. Oblepiony śniegiem wszedł do koliby i zaraz ożywili się robotnicy.
— Gość nad goście! — wołał Foka.
— Batko chrzestny naszego butynu — bełkotał Bomba.
— On ściął pierwsze drzewo — wyjaśnił Foka żabiowcom.
Żabiowcy przyglądali się Andrijkowi w milczeniu, ten i ów szepnął ostrożnie:
— To on sam, Śmierć Leśna.
— Dobry znak — mruknął Witrołom.
— Szczęśliwiec leśny — stopniował Petrycio.
Andrijko splunął na bok przezornie, po czym w milczeniu witał się ze wszystkimi, podawał rękę, nie pominął nikogo. Nie mówiąc prawie, usiadł z Foką w kącie, szeptał wytrwale i długo. Foka to kiwał głową przecząco, to wzruszał ramionami. Nie słyszano słów Andrijka, lecz szeptano sobie domysły, oczekiwano, że Foka zapowie coś nowego. Lecz nazajutrz mimo nieustającą zawieję ryzowano dalej jak dotąd. Koczerhan prowadził pracę ze spokojem, a Sawicki po raz pierwszy zmęczony i rozklejony jeszcze bardziej niechętnie. Jeszcze z większym trudem odśnieżano ryzę, robotnicy wracali wieczorem tak wyczerpani jak rębacze jesienią podczas pierwszych zawodów rębackich.
Choć nie było wesołości, Petrycio przekomarzał się z Cwyłyniukiem, a ten choć słabszy od innych i bardziej zmęczony wygarniał z pamięci chytre mądrości i pogaduszki, aż śmiech zaświtał na niejednej twarzy. Chwalił ich Foka:
— Z takimi przetrwamy burzę, nie ona nas.
Ten i ów kiwał głową bez zapału, wiedzieli, że to nie wszystko i nie koniec, a tymczasem już ten i ów zasypiał, siedząc. Wśród ciężkich westchnień położyli się spać wcześnie, lecz o północy obudził nielicznych hałas przed kolibą, innych dopiero mocne stukanie do drzwi koliby i okrzyki. Znużeni robotnicy zwlekali się niechętnie z posłań, pojękiwali, klęli. Powoli zbudzili i podnosili się wszyscy, co nocowali w starej kolibie, bo oto znów przyjechał z Jasienowa główny pastuch Szumejów Trofymko. Sam tym razem. Przyjazd Trofymka aż z Jasienowa w taką pogodę i o północy, to nie byle co! Lecz Trofymko nie przywiózł żadnych głośnych nowin. Zaledwie kiwnął z daleka głową na przywitanie, potem niezwłocznie usiadł w kącie z Foką. Mruczał długo, nalegał twardo, nawet niecierpliwie. A gdy Foka opierał się, Trofymko mamrotał jakieś przekleństwa, groził Foce palcem pod nos i wreszcie chlasnął dłonią o kłodę, jakby on a nie Foka był gazdą. To, że najmita Szumejów, dolski chłop z jakichś Bojków niedźwiedziowatych nie znał obyczaju górskiego, nie dziwiło nikogo. Wszelako to było dziwne, że Foka zachwiał się i ustąpił. Ogłosił, że od rana wstrzymuje robotę. Widocznie Maksym Szumej, co uszami nieswoimi słucha z daleka i z daleka troska się o ludzi i chudobę, nakazał zaprzestać robotę.
Sawicki był na razie zadowolony, Koczerhan kiwał głową dwuznacznie, zresztą nie mówiono o tym wcale, nie tłumaczono głośno ani nie pytano. Zawierucha co nocy nasypywała wokół koliby kopice i mogiły śniegu, oblepiała szczelnie stogi ze sianem, zagradzając dostęp do stajni. Już nie wypuszczano chudoby w pole do siana na „dawanie“, noszono na plecach siano do stajni a także topioną ze śniegu wodę w konwi. Także przejścia między kolibami były zawiane, już od świtu robotnicy krzątali się z łopatami dla przekopania przejść, a do południa znów wały śniegu pokrywały przejście. Lecz nazajutrz po przyjeździe Trofymka Foka nakazał od razu wyprowadzić chudobę ze stajni w pobliże koliby. Stajnie były w pobliżu mygły, a niedaleko ujścia ryzy. Mimo burzy umieszczono chudobę na powietrzu, na razie zaledwie pod osłoną stogów. Tymczasem na rozkaz Foki sporządzano pospiesznie szałasy w pobliżu siana. Robotnicy oglądali się jeden na drugiego, lecz nikt o nic nie zapytał. Andrijko ruszył biegiem do zrębania drzew w pobliskiej gęstwinie, wybierając najcieńsze, a robotnicy niewyspani i ospali dali się popychać bezwładnie. Nawet stary Koczerhan, choć pomrukiwał srogo, ruszał się dość zwiędle, a Sawicki wbrew zwyczajowi przespał cały dzień w kolibie, jakby głęboko uśpiona ryza i jego zaciągnęła na współsen. Wyścielili szałasy obficie smereczyną, już ściemniało, a jeszcze Andrijko podpierał je ze wszystkich stron palami i opatrywał starannie chwoją, wiążąc ją hużwami i ściskając poprzecznymi palikami na to, aby burza nie wykrzywiła szałasów, a wiatr nie przeszywał zimnem chudoby. Było już ciemno, gdy wprowadzono chudobę do szałasów.
Tymczasem Iwanysko Cwyriuk znikł od rana ze strzelbą, a Pechkało wcale nie troszcząc się o budowę szałasu siedział w kącie koliby. Popijając skąpo ze swych garnuszków, mamrotał zawzięcie, aż usnął, siedząc oparty o ścianę. Gdy Iwanysko wrócił pod wieczór, Pechkało zbudził się i zamamrotał gwałtownie, jakby nieczysta siła wtargnęła do koliby. Mandat i Giełeta pokazywali go sobie palcami ze zduszonym chichotem, lecz Iwanysko nie zwracając nań uwagi, z przejęciem szeptał z Witrołomem. Szeptane wieści od ucha do ucha wyjawiły, że Iwanysko wyciągnął z zamieci, gdzieś na skrajach lasów zupełnie białą jelenicę z dębowym jarzmem na szyi, z karbami ludzkimi sprzed setki lat.
Ustaliło się jakoś, że nikt nie pytał o nic Iwanyska, lecz z braku innych nowin i wobec nowiny tak dziwnej Cwyłyniuk ośmielił się:
— I nie ustrzeliliście tej białej, choć mieliście w ręku?
Iwanysko kiwał głową przecząco, a Cwyłyniuk ośmielony pytał dalej:
— A któreż strzelacie?
Iwanysko roześmiał się głośno i nic nie odpowiedział, a Cwyłyniuk nalegał:
— A gdzież spotkaliście tę białą?
Iwanysko wymówił się:
— Potoki i wzgórza zawiane, trudno powiedzieć.
Pechkało nasłuchiwał nieufnie, sykając męczeńsko, jakby cięły go nieliczne słowa Iwanyska.
Pod noc pocieplało lecz było jeszcze duszniej. Wiatr to ustawał na chwilę, to znów uderzał w nierównych porywach. Przebijając się przez zimne powietrze, ciepły wiatr rozrywał się na głosy, jęki, skowyty i gwizdy. Nawet gdy grał całkiem wysoko w chmurach, pojękiwał stamtąd skargą odległej męki i umierania. Wszystkie nierówne głosy wiatru, to żałosne, to przeraźliwe, to w pojedynkę wyły to chórem, drażniły nieznośnie. Jeden i drugi dzień mieszkańcy obu kolib siedzieli bez ruchu, wychodzili tylko dla nabrania śniegu do wiader, dla nakarmienia i dla napojenia bydła. Sami naprzód jedli zbyt dużo, potem stracili ochotę do jadła, przesypiali pół dnia, dusząc się w zadymionej kolibie, gdyż dym odpływał leniwie i ciągle zawracał. Nie nauczyli się od krów i wołów spokojnego poddania i przeżuwania, a raczej oduczyli się go w ciągłym ruchu butynu. Nie nabywali się jak w święto lecz nudzili się, gnusili i kwasili, w końcu klęli bezradnie. Gdy jeden zaczął kląć, inni wymyślali coraz szpetniej, prześcigając się w przekleństwach. Wówczas Pechkało podnosił się z posłania, błagalnie wznosił ręce w milczeniu, jakby chciał ich zaklinać, powstrzymać. Domagali się wreszcie, by zacząć robotę. Nawet Sawicki widząc, że burza się nie kończy, a nie widząc celu przerwy, skłaniał się na stronę większości. Foka spoglądał to na najmitę ojcowskiego Trofymka, to na Andrijka, to na Iwanyska, a Witrołom z zakłopotanym chytrze uśmiechem przypomniał Sawickiemu:
— Pamiętacie, paniczu, znak sprzed świąt?
Sawicki machnął ręką:
— Pamiętam, i nic nie było z waszego znaku.
— Nie było — wtajemniczał smętnie Witrołom — bo wisi nad głowami, nie wyczerpany.
— Niech sczeźnie znak — klął Tomaszewski.
— Niech go czort sobie wykarbuje na huzycy — bluźnił Kraszewski.
W odpłacie za bluźnierstwa Mandat i Giełeta, jakby się umówili, kłuli żabiowców jadowitymi przytykami.
— Wszystko przez bezwstydne zagadki — twierdził Mandat — chociaż sam słuchał zagadek z zachwytem.
— I karty w dzień rewaszowy — dodał ponuro Giełeta.
— Kto wie, może? — przyznał Witrołom.
Cwyłyniuk, chcąc przerwać przekleństwa i docinki, żartował:
— Nasz ksiądz zakręca chytrze na kazaniu, że Hospod za karę nałożył pracę na człowieka, a tu stój, nieprawda! Któż nie widzi, że to czort na utrapienie nasze nakłada nieróbstwo.
Petrycio podtrzymywał żarty.
— A przedtem mówiliście, że czort otwiera drogę w świat, dla ruchu, dla handlu, dla pieniędzy.
— Jak mu potrzeba — odpowiadał Cwyłyniuk. — Kiedy widzi, że w domu rewasz i zgoda, wypędza w świat. A kiedy widzi, że w pracy zgoda, nakłada nieróbstwo.
— Wszystko przez Harasymka — śmiał się Petrycio. — Trzepał zagadkami aż zbudził czorta.
— Tak, tak — wesoło godził się Cwyłyniuk. — Bez Harasymka czort przespałby całą zimę, a teraz zły, i macie.
Rozeźlony Giełeta cedził ważnie:
— Śmiejcie się zdrowo, a dziewki leśne zbudzone nakładą pułapek, na niebojów także... pojedziecie gładziutko na dno, na sam spód, do Baby Lodowej.
Pechkało przerażony i zły na wszystkich za ich niewczesną głośność, nie mógł się opanować.
— Szanujcie żywocinę, dajcież się jej poskarżyć! A wy jej urągacie! W taki czas ze strzelbą do lasu, dla zabijania — Posłuchajcie, jak jęczy.
Na dworze uderzało nieustanne wycie cieniowane na wszystkie głosy.
— Jakaż tam żywocina — niecierpliwił się Witrołom. — To dziewki czortowe wyzwane, dobrze mówi Giełeta.
— A któż je wyzwał? pytam — powtórzył Giełeta ze złością.
— Taki co grzech myślowy rozdmuchuje — odparł Witrołom z przekonaniem.
Sawicki gasił go.
— Bajki! Jakiż tam grzech, znowu?
Matarha podniósł głos:
— Taki jak inny, kryminalny, a gorszy, bo podziemny: Pulvermagazin[69], cała prochownia, jedno potarcie, jeden siarnik i dość.
— Tak, tak — potwierdził Witrołom — leśne dziewki tylko czekają i zaraz —
Pechkało rozkrzyczał się:
— Leśne? A skąd wiecie? Złapaliście leśną do klatki?
— A wy skąd możecie wiedzieć? Z garnuszków? — pytał twardo Giełeta.
Pechkało skrzypiał cicho:
— Posłuchajcie, jak skarży się żywocina leśna, gdyby choć jeden weselszy głos! Dziurawią uszy, proszą miłosierdzia —
Giełeta powtarzał zawzięcie:
— Nastawią pułapek, na miłosiernych najprędzej. Pojedziecie na dół.
Witrołom odpowiadał Pechkałowi:
— Mówicie: „słuchać jęków“, a wy sami przeciw komu wciąż kładziecie zastawy? Przemówkami kogoż chcecie odbić?
Giełeta splunął, mruczał wzgardliwie:
— Tfu, co mi to za przemówki! od baby jakiejś nałapał, trajkoce jak puste żarna. Gdzie jemu do naszych.
Jakby ugodzony Pechkało ryknął na całą kolibę:
— Pech! co komu do tego. Za takie szczekanie — pech! — zatchnął się, pokrzykiwał urywając: — Przeciw komu zastawy? Przeciw temu co ze strzelbą śmierć niesie do lasu! Kąta skąpicie żałosnemu dychaniu, gdzież się ono podzieje? — Położył się na posłaniu, odwrócił się do ściany, zamilkł.
Petrycio naśladował żałość Pechkała:
— Biedne dychanie, biedne, a tymczasem nam dychać nie daje. Gdzież się podziejemy?
Pechkało, głuchy na żarty, nie odpowiadał. Bystreczanie skupili się, rozmawiali półgłosem lecz na tyle głośno, że było ich słychać dokładnie. Witrołom skarżył się:
— Bieda z narodem żabiowskim, nie nauczą się nigdy.
— To jeszcze nie koniec — wieszczył ponuro Giełeta.
Matarha mamrotał głucho:
— Oj tak, lepiej było nam samym do końca męczyć się, niż — coś takiego. Naokoło groza, już już ogarniają nas, nocą strach wyjść, a tu w środku siedzi taki niesamowity, kto wie po czyjej stronie.
Giełeta nie omieszkał podtrzymać pogardę dla Pechkała.
— Jaki tam niesamowity! Gdzież temu do lasów, wiejska huzycia śmierdząca.
Pechkało nie odzywał się. Burza to słabła to wzmagała się. W kolibie było nawet zimno, lecz duszno i coraz duszniej. Tak minął czwarty dzień uciążliwej bezczynności. Tegoż dnia wieczorem Iwanysko znów znikł z koliby. Foka zbudził się w nocy, a zaniepokojony, że nie ma Iwanyska, obudził Petrycia. Petrycio uspokajał go, że wyszedł ze strzelbą jak zazwyczaj i wróci jak zawsze. Przed świtem usłyszał Petrycio przez sen skrzyp kroków na śniegu. Zerwał się, wyglądał przez szparę i dostrzegł, że zbliża się Iwanysko. Tuż za nim szły dwa wilki dorodne, lecz wychudłe. Iwanysko wśliznął się jak najciszej do koliby, a Petrycio przypadł zaraz do posłania, udając że śpi. Iwanysko oglądał się ostrożnie, szperał w besahach, wyjął z nich sporo suchych kawałków kartoflannika, szperał też po garnkach, wygarnął sporą resztkę zimnej kuleszy, i wyszedł niezwłocznie. Znów zerwał się Petrycio i śledząc ponownie przez szpary, dojrzał, że Iwanysko, wciąż oglądając się nieznacznie naokoło, karmi wilki. Znów wrócił Iwanysko do koliby, ułożył się cicho na posłaniu, wstał razem z innymi.
Piątego dnia raniutko najmita Trofymko załopotał ochrypło płaczliwym głosem:
— Gazda sam, sierota, całe gazdostwo osierocone, róbcie co trzeba, a mnie pora.
Mimo burzę odjechał na Jasienowo. Andrijko pozostał nadal w kolibie.
Nie wiadomo jak wieść o wilkach rozniosła się po kolibie. Szeptano o tym i gwarzono półgłosem, lecz jedna szepcąca garstka strzegła się drugiej. Sawicki rozmawiał po cichu z Witrołomem, a Łesio Karawańczuk przysłuchiwał się w milczeniu.
— To trzeba tak rozumieć — tłumaczył Sawicki. — Nie uchodzi napadać, kiedy wróg w biedzie. Mój ojciec, świeć mu Panie, opowiadał, że kiedy Turek i Anglik przysiedli Moskala, nasi nie chcieli napadać z tyłu na Moskwę.
— A tak — ucieszył się Witrołom — daj Boże niebo panu kowalowi! Wilk wilkiem, ale człowiek nie wilk, choć w lesie. Za wszystko jest odpłata, a dla każdego jest miłosierdzie.
Łesio Karawańczuk mruknął:
— I któż wie co to za wilki? I czy wilki?
Te ostatnie słowa dosłyszał któryś z żabiowców, rozsnuły się z tego wieści nowe, podejrzenia mrukliwe jak potok wzbierający nocą. W lesie nie zapomina się prędko.
Dopiero siódmego dnia przed świtem ustała burza. Wypogodziło się od razu, robotnicy przygotowywali pośpiesznie łopaty, czekany, topory, lecz Foka nie dał znaku, by rozpocząć robotę. Tylko Iwanysko i Witrołom wymknęli się chyłkiem z koliby. Poszli jarem ku ryzie wzdłuż stoków zwężających się ku Zajęczej Paszy i tam znikli. Nie minęła godzina, gdy w kolibie usłyszano grzmot walących się kłód, a po chwili trzask druzgotanej ryzy. Wszyscy wybiegli ku mygle, spoglądali ku Zajęczej Paszy, i Łesio Karawaniuk dojrzał wysoko, na skraju widzialności bezwładnie rozwalony strom kłód. Wołali, wzywali Iwanyska i Witrołoma, krzyczeli z całych sił. Zaledwie echo zdążyło powrócić, gdy usłyszeli kilkanaście kroków od siebie u ujścia ryzy przenikliwy skrzyp śniegu, po czym potworna kłoda buchnęła z ryzy na śnieg. Zanim ochłonęli ze zdumienia, ujrzeli, że kłoda sunie dalej po podwyższonym przez zamieć a stężałym na lód śniegu prosto ku mygle. Nie zdołali zaczerpnąć oddechu, gdy mygły zaczęły się walić z piekielnym łoskotem. Pchnięte kłody mygły zsuwając się, najechały na sąsiednie mygły, potem w straszliwym nalocie luźne kłody, strącone ze szczytu mygły, zjeżdżały w ustronie pod skały na stajnię, strzaskując jej ściany.
Chociaż dotąd nikomu nic się nie stało, nikt nie wiedział, czy to koniec, czy dopiero początek znaku, o którym wciąż szeptano. Chroniąc się, rozprysnęli się ku kolibie. Nadaremnie Foka i Sawicki wskazywali, że są w bezpiecznym miejscu, że wszystko ucichło. Zebrali się wreszcie ponownie wokół Foki i znów wołali Iwanyska i Witrołoma. Usłyszeli w odpowiedzi kilkakrotne słabe wołanie od strony Zajęczej Paszy. Żyli. Andrijko Płytka i Sawicki bez namysłu rzucili się ku jarowi, mknąc lekko po stwardniałym śniegu. Pozostali milczeli na razie jak ogłuszeni, potem każdy pytał to samo:
— Skąd kłody? Skąd ruszył cały budynek kłód na ryzę?
Foka wypytywał:
— Co stało się z portaszem z Zajęczej Paszy?
— Przekazaliśmy go Biryszowi po świętach — odparł Matarha.
Birysz potwierdził:
— Tak, zryzowaliśmy i zmygłowaliśmy w porządku.
Znów milczeli, a Łesio Karawańczuk wyrwał się nieśmiało.
— Ależ to nie z Zajęczej Paszy portasz, tylko znad Pohanej Hołowyczki.
— A komu przekazaliście Pohaną Hołowyczkę? — pytał Foka Matarhę.
Matarha milczał, a Giełeta odpowiedział pochopnie:
— A komuż? Biryszowi, zaraz po świętach.
Birysz kiwał głową przecząco:
— Mnie nie.
— A komuż innemu? — nalegał Giełeta. — Oddaliśmy wam przecie po świętach cały odcinek.
— Mnie nie, nam nie — potwierdził Pechkało. — Nawet nie słyszałem o żadnej Hołowyczce.
— Tak — dodał Birysz. — Zastaliśmy wszystko zasypane śniegiem —
Łesio wyjaśniał suchym kościstym głosem:
— Pohana Hołowyczka jeszcze dalej i wyżej niż Zajęcza Pasza, na ukos na lewo w klinie jaru. Skała, wydziurawiona, źródło z niej ledwie syczy. Portasz złożyliśmy na skale, powyżej i na lewo od ryzy.
— Nie słyszałem nawet o tym wszystkim — odburknął Pechkało.
— Nie słyszeliśmy — potwierdził Birysz.
Bezdźwięcznie i spokojnie Łesio przypomniał swoim:
— Tam to Iwanysko wyśledził przed świętami gniazdo żbików i przyniósł młode w worku do koliby. Przyniósł też blaszankę pohanej wody, co nie zamarza. Z młodymi żbikami była komedia, foszkały, skakały nam do oczu, i pod dach koliby. A woda groźna, nie tylko skałę, nawet naczynie blaszane przeżera. Iwanysko odniósł żbiki na miejsce, a dla wody wykopał dół i nakrył ziemią. Pamiętacie?
— Któż nie pamięta — mówił Bomba z przejęciem. — Portasz na skale, tuż nad zakrętem, ale na lewo. W tym miejscu panicz najwięcej się namęczył, ryza najtrudniejsza.
— To wszystko było przed naszym przyjściem, to jasne — dodał spokojnie Birysz.
— Tak, tak, przed świętami — potwierdził Łesio.
— Od tegoż czasu ileż warstw śniegu tam napadało — tłumaczył Matarha.
— Tak — mówił Łesio z troską — może śnieg przeważył portasz, a może sama hołowyczka —
— I nikt się o to nie zatroskał? — pytał Foka.
Łesio sam jeden usprawiedliwiał wszystkich.
— Święta, śniegi, nowi ludzie, zresztą wiatr, odwilż, a skała stroma.
Foka nalegał jeszcze, dopytywał za porządkiem każdego z bystreczan. Nikt więcej nic nie pamiętał, czy nie chciał pamiętać. Wichrynka rzucił się naprzód, jakby chciał coś powiedzieć, potem zamachał rękami, schował się w kupie.
Pechkało wybuchnął:
— Pech! zasadzka umyślna, a zatajona, aby nas zniszczyć, trzymałem, póki mogłem.
Foka rzucił się ku niemu.
— Wiedzieliście o portaszu?
— Ależ nie wiedziałem — ciskał się Pechkało. — Znak czyhał, a ja trzymałem modlitwami.
Mandat warknął.
— Ładne modlitwy, bez krzyża świętego.
Pechkało rozjątrzył się:
— Tak, to wasz uśmiechnięty pobratym, ten czort, spuścił nam portasz na kark.
Foka nie rozumiał:
— Kto spuścił?
— Któż jak nie Łełyk cichołazy, wasz cacany Iwanysko — wypalił Pechkało.
Foka rozkrzyczał się:
— Po cóż spuścił, opamiętajcie się!
Giełeta, ściskając kułaki, przybliżył się do Pechkała i cedził wściekły:
— Dziadeczku modlitewny, pyseczek twój zaraz rozleci się nie gorzej niż portasz. Huzycia wiejska!
Foka krzyknął gwałtownie:
— W takiej chwili zwada? wstyd!
Odepchnął Giełetę, a Pechkało chroniąc się obok Foki, zawrzeszczał:
— Gwałtu, gwałtu, ratujcie od zbójów, od watażczuków, łajdaczuków, giełetczuków, doboszczuków!
Pieczony dwoma watrami Foka zagrzmiał:
— Teraz kąsajcie się, głowy rozbijajcie, kiedy ryza rozbita.
Pechkało, choć schronił się pod opiekę Foki, wcale nie uspokoił się, ani nie zamierzał oszczędzać Foki.
— To wszystko wy sami nawarzyliście, taki z was zawidca i tak wam trzeba! Butyn to nie chram, nie bal, trzeba prądy znać, pilnować, a nie tańczyć tędy i owędy.
Łesio i Birysz wzięli go pod ramiona, uprowadzili ku kolibie.
— Człowiecze — mówił Łesio — dziękujcie Bogu za to, co jest, i nie wyzywajcie.
— Spokojnie, spokojnie — uspokajał Birysz.
Pechkało wyrywał się i szarpał, lecz uległ.
Oniemiały dotąd ze strachu Harasymko wytchnął:
— Ależ to pohana hołowyczka.
Ostatecznie zgodzili się, że wiedzieć o portaszu może tylko Witrołom. On to kierował wyrębem i oddawał portasze. Czekali nań przed kolibą. Słońce wschodziło, niezmierzona płyta stężałego śniegu buchnęła porywiście zapłonem, rozpłomieniając wszędzie kwietniki czerwonych różyczek, stokroć tysięcznie czerwieńsze niż pole wiosennych różaneczników u stoków połonin. Oślepiła oczy nie do zniesienia, jak gdyby czerwone batogi smagały po oczach. Wszyscy weszli do koliby.
Iwanysko i Witrołom wraz z Sawickim i Andrijkiem biegiem, lekko a cicho, wracali po miękkiej, bo usłanej ponową tafli śniegu. Weszli cicho. Zdyszany i wciąż jeszcze przerażony Witrołom opowiadał gorączkowo, słowa tłoczyły mu się na słowa. Więcej domyślano się, niż słyszano, co mówi.
— Iwanysko wywąchał, gdzie syczy znak, idziemy prawą stroną przy samej ryzie, cicho, cicho, słychać serce. A tu zachrypi coś przy ryzie, coś gramoli się spod śniegu jak krowa. Wyłupiastymi gałami bałwani się na nas kłoda. W przekrój, tak mnie po pas. Skrzepłem jakby mnie gad urzekł, a tu Iwanysko gwizdnął, zbudził mnie i my obaj skokiem wysoko na brzeg. Kłoda chrypi, chrypi dalej powoli, aż tam w górze coś rozsadziło się, jakby prochownia pękła, a z tego kamienica rozsypała się. Portasz runął, ryza strzaskana, koniec świata.
Milczeli wszyscy, przerażenie udzielało się, tylko Andrijko rzekł spokojnie:
— Dzięki Bogu wysypało się, mogę już jechać do domu.
Z kolei Foka opowiedział przybyłym o rozsypanych mygłach i o strzaskaniu ścian stajni. Znów milczeli, starali sobie wyobrazić, zrozumieć. Foka otrząsnął się wreszcie, zapytał Witrołoma:
— A kto zostawił portasz nad Pohaną Hołowyczką?
Witrołom otworzył usta.
— Choćby mnie zabili, nie wiem.
Foka raz jeszcze pytał za porządkiem bystreczan, żabiowców i wszystkich. Wzruszali ramionami, tylko Pechkało wypalił:
— Mnie nikt nie oszuka.
Foka znów pytał Witrołoma:
— A do świąt wy trzymaliście odcinek?
— Ja — przyznał Witrołom.
Foka ściągnął twarz, przygryzł usta, lecz hamował się i pytał:
— A portasz został na miejscu, nie wyparował?
— Został — wytchnął Witrołom.
— I nie przekazaliście go nigdy nikomu?
Witrołom milczał, Foka poczerwieniał, rozgniewał się po raz pierwszy w butynie.
— Czegóż oczekiwać od innych, kiedy najstarszy z Biłohołowych, rodem z Mogoriów, ojciec dziewięciorga dzieci, nie wie, co robi. Z Andrijkiem nie byłoby takiej hańby.
Witrołom skamieniał, szeptał ledwo dosłyszalnie:
— A mówiłem wam, bez Andrijka butyn nie butyn, ino czysty strach.
Andrijko opamiętywał twardo:
— Nie mówcie tak, czasem człowiek sam nie wie, winien czy nie. Bogu dziękujcie za znak, i dobrze.
Sawicki mówił z trudem, wzburzony i rozżalony:
— Wszystko od zwady durnej, handryczenia się przeklętego! Gdybyście w zgodzie pracowali, przekazalibyście portasz bez pośpiechu, w porządku. Taka ryza — Boże!
Witrołom usprawiedliwiając się jak chłopczyna, mówił prawie z płaczem.
— Diedyku luby, może zawiniłem, wybaczcie, ale niech mnie Bóg skaże, bezwiednie. Zamroczyło mnie i przysięgam, nie będzie tego więcej.
Sawicki czerwony, także bliski płaczu, nie słuchał, a Foka ściskał kułaki, jakby gotował się kogoś wybić. Tymczasem Koczerhan wytoczył powoli:
— Nie pogniewajcie się na mnie Foko, i wy paniczu. Pamiętacie, przy rewaszu była mowa, że wy obaj nie wypuścicie marnych ryz, ani darab. To dobrze, to chyba wy i za portasze odpowiadacie. Tato-mama w lesie, tak samo jak w chacie, tak jak cesarska para w dzierżawie.
Sawicki żachnął się.
— Moja sprawa ryzy, i to najtrudniejsze, a teraz —
Foka po raz pierwszy zniecierpliwił się także na pobratyma:
— Na jednego zwalić wszystko, a samemu nos w ryzy i moja chata z kraju.
Koczerhan syknął, Sawicki spojrzał zdziwiony, znów poczerwieniał, otarł oczy nieznacznie, jak gdyby ocierał łzy, westchnął:
— Zgłosiłeś się na grzyba, leź do koszyka.
Zamilkł.
— Cóż to mówić — cedził Giełeta wzgardliwie. — Nie kolej żelazna nam potrzebna, nie ryzy przemądre. Od razu trzeba było wołami zwozić powoli.
— Trzeba było — potwierdził Matarha głucho.
— Oj trzeba — zgodził się Bomba.
— Trzeba — dopełnił potępienia także Pechkało.
Sawicki wstał i krzyknął:
— Ludzie, tępsi od wołów! Czyście poszaleli?! Co macie w głowach? Zwady i znaki.
Machnął ręką, usiadł.
— A widzi panicz — szeptał Tomaszewski. — Warto dla nich coś robić?
Stary Koczerhan nie przejmował się i tak zakończył:
— Nauka piecze i ma piec, a kto gniewa się na nią, ten nie pouczony, niech się uczy od wołów.
Zajął się fajką w spokoju.
Zdziwieni, zmieszani, ogłuszeni, podnosili głowy, badali jeden drugiego. Milczeli bez słowa, bez szeptu. Witrołom, Foka i Sawicki wstali, snuli się po kątach, każdy szukał sobie kąta, żaden go nie znalazł. Także Andrijko wstał, ściągając pośpiesznie besahy, gotował się do drogi. Harasymko wciąż jeszcze przerażony jak dziecko, wypaplał:
— Ależ to pohana hołowyczka, przegryzła i was.
Andrijko odszeptał spokojnie:
— Dobrze mówi chłopiec, nie dać się przegryźć, nie piętrzyć zwady na zwadę, jak jeszcze jeden portasz śniegu na portasz, pilnować się! No, mnie czas. Bywajcie zdrowi.
Podawał rękę za porządkiem wszystkim. Ocknęli się, zerwali się, hurmą wołali:
— Jedźcie zdrowi, Andrijku, dziękujemy.
Odprowadzali go poza kolibę, czterdzieści jedna para rąk jeszcze raz i drugi garnęła się do dłoni Andrijka, ściskali ją, potrząsali.
— Andrijku, z wami życie — powiedział Foka.
Andrijko uśmiechał się smętnie, potem znów nasurowił się. Stężała jednolicie pokrywa śniegowa, choć twarda, nie śliska bo posypana puszkiem śnieżystym, falowała i błyszczała, jakby płaszczyzna bielonego, dopiero co stężałego szkła. Ludzie stąpali po niej pewnie a cicho, rzadko który zapadł w śnieg. Także stara kobyła Andrijka stawiała umiejętnie kroki, nie zapadając się wcale. Zaledwie dosiadł jej Andrijko, a już ze szklanym łoskotem rąbała śnieg, zapadając się powyżej kolan, z trudem wyciągała nogi, dzwoniąc roztrącanymi taflami.
— Chybaby na psie jechać w taki czas — żartował Petrycio.
Łożysko potoku wypełnione śniegiem zrównało się z brzegami. Przechodząc przez nie kobyła brnęła po brzuch, wydzierała się stękając. Przed Andrijkiem ścieliła się droga, niby miękka, gładziutka, a zapadzista, dzień mozołu dla konia i człowieka. Butynary przechodząc bez trudu przez łożysko odprowadzili Andrijka do skraju lasu. Stojąc w rzędzie i spoglądając w ślad za Andrijkiem widzieli jak wciąż zapadał koń, jak hockał i kiwał się na koniu człowiek, aż znikli im z oczu. Kiwali głowami z poddaniem.
Słońce już było wysoko. Po tylu nocach trwogi, po tylu dniach dusznych i martwych. Po śnieżycach, zawiejach i groźbach, a w końcu po kłótniach, lubowali się pogodą. Ciepłe niebo bez jednego obłoczka zniżyło się i przybliżyło. Jak spojrzeć mroźny dzień iskrzył się i oślepiał. Jakby bez przerwy pękały bezgłośnie, ale nie, bo dźwięcząc nutami najcichszymi — zwierciadło za zwierciadłem, tęcza za tęczą, gwiazda za gwiazdą. Bez końca tafle gładkiego śniegu, jak połoniny szkłowe, o takim szlifie, jakiego nikt nie widział na ziemi! I dnia takiego nikt z butynarów, odkąd żyli, nie widział. Wszystkie pogrzebane zapasy i skarby światła, o których nikt jeszcze nie śnił, tryskały, przelewały się, buszowały. Niewyczerpane, niewyczerpalne światło czyha i zaraz wytacza się, gdzie mu postawić zwierciadło, mnoży się od zwierciadła do zwierciadła. Mleczne drogi, zamiecie gwiazd, w biały dzień wysiały się na powietrzu ziemskim, tysiące tysięcy w gwiazdy ściętych kroplin, pęcherzyków, iskier, bań, kul, przesycało każdą drobinę powietrza. Pijane światła zataczały się, tańczyły, jak wodospady wody burkuckiej zapienionej falą wina węgierskiego. Skrzydlate cienie drzew raczej niebieściły się niż zacieniały. Świeciły same z siebie. Chyba Bóg, chyba wyrwany z serca Bożego posłaniec rzuca takie, same z siebie jarzące światłem cienie. Dzień zimowy, a korona zimy, korona stu zim, ponadzimowy i ponadwiosenny, korona stu lat, ponadczasowy. Dzień co wśród mrozu odmładza, co więcej, od wieku zwalnia. Dzień wdzięczności dla światła, dla jego świętej ciszy. Rodzi się światło, budźcie się wody, raduj się ziemio! Choćby strzaskany portasz zmiażdżył nie tylko ryzę całą i wszystką chudobę, ich wszystkich i całą żywocinę — niech miażdży, święć się twe imię, imię twe światło! Ale nie zmiażdżył ich ten dzień, ocalił.
— Po chorobie zdrowie — radował się Bomba.
— Skakać by, tańczyć by z wierchu na wierch, z połoniny na połoninę. — Cieszył się i dreptał na miejscu Harasymko.
— Taki dzień — rozglądał się i kiwał głową Cwyłyniuk. — Jednego żal, tych co go nie widzą, bo nie doczekali, albo w ciemnościach tkwią jak luby pan majster Bambiryj.
Mandat zamyślił się.
— Mam takiego kotka w chacie, co za światełkami i cieniami więcej lata niż za myszami. Ten by się dziś natańczył, nie gorzej niż Harasymko.
Foka rozchmurzył się, podszedł do Sawickiego i ujął go za rękę:
— Pogoda pewna — mówił — co najmniej na dwa tygodnie. Czy tak?
— Ładnie — przyznał Gucyniuk — bardzo ładnie, ale zima tegoroczna zawadiacka, zdradliwa, któż wie?
— A wy jak mówicie? — pytał Foka starego Koczerhana.
Koczerhan rozmarszczył się, mrużył oczy od słońca, nadął policzki.
— Ludzie! — wołał. — Wielka łaska na was, taki dzień — raz na pięćdziesiąt lat, raz na siedemdziesiąt lat, a może — Pogoda mocna, korzeniasta aż do Odokii. A pewnie Odokię odsunie, skróci, może przeskoczy.
Petrycio wraz z kilku młodymi skoczyli z łopatami i czekanami ku łożysku potoka. Rozbijali płyty lodu, odrzucali je łopatami, odkopali przerąb w Riabyńcu. Na dnie śniegu odkryli nienaruszony krzyżyk jordanowy z drzewa, oplątany czerwoną włóczką. Potok odzyskał mowę. Jedni skoczyli po konwie, nosili wodę dla chudoby i do koliby, inni słuchali wody.
— Odniemiej świecie — wzdychał Witrołom.
— Woda, woda — cieszył się Cwyłyniuk.
Sawicki objął Witrołoma za plecy, stali tak we trójkę z Foką, pogodzeni bez słów.
— No cóż, Kuźmo, wyczerpany znak? — śmiał się Sawicki. — Zaczynamy robotę?
Witrołom cieszył się głośno:
— Jeszcze jak wyczerpany, a wasz gniew, paniczu, też wyczerpany?
— Nie ma się o co gniewać — mówił Sawicki. — Co było, przeszło. A to mi przypomina, że matka uważała, aby soli nie rozsypać, bo to znak kłótni. A ojciec lubił się podśmiewać, że to nie z soli i nie ze znaku kłótnia się rozsypuje.
Iwanysko dorzucił wesoło.
— Sól kłótni nie rozsypie, ale ostrzeże, jeśli jest kogo.
— To słuszne — mówił Witrołom. — Patrzcie, znak był przed świętami i przed zwadami. Oj, gdyby człowiek pilnował sam siebie, jak trzeba.
Sawicki orzekł:
— Znak znakiem, ale pomodlić się trzeba. Zaśpiewam wam pieśń, której mnie uczyli.
Stojąc na śniegu, z odkrytą głową, zaśpiewał pieśń poranną poety, którego pomnikiem chlubi się nasza sławna Kołomyja: „Kiedy ranne wstają zorze.“
Butynary odkryli głowy, nikt nie znał pieśni, nikt jej dotąd nie słyszał, lecz wtórowali ochoczo, powtarzali słowa, jak słyszeli i jak umieli: „Tobi spiwa żywit wsiekij.“
— Zaczynamy robotę — naglił Foka. — Ciężej niż kiedy a weselej niż kiedy.
Całą czterdziestką bez trudu pośpieszyli po gładkim śniegu. Jedni ku rozwalonym mygłom, drudzy ku strzaskanej ryzie. Uporządkowanie mygły nie trwało zbyt długo, bo tylko ściany stajni były strzaskane, lecz rumowisko kłód pod Zajęczą Paszą zatonęło głęboko w lawinie. Jak posiekane skwarki w piekielnej mamałydze, wystawały ze śniegu rozbite, zmierzwione i pogniecione na miazgę kłody. Naprzód odgartywali śnieg, dopiero pod nim ukazywał się wertep kłód. Niektóre sztorcem stojące jak wieże, wcale nie powalone. Inne przemieszane bezładnie. Stojące kłody, w miarę jak zwalniano je od śniegu, przechylały się i chwiały, lecz tkwiąc głęboko w śniegu nie padały jeszcze. Jak żbik wdrapywał się Iwanysko na szczyt kłody sterczącej nad głowami, a krzycząc dla ostrzeżenia: „klej-hou“, rozmachem ciała zwalał kłodę, uskakując w ostatniej chwili. Gdy jako tako uprzątnęli śnieg, podzielili się na kilka gromadek. Jedni usuwali miazgę i strzaskane drzewo daleko na bok, inni przesuwali ocalone kłody w dół, gdzie kończyła się wyrwa rozbitej ryzy i układali je w portasz. Inni odrzynali piłami strzaskane części drzewa od całych. Mandat, Giełeta i Matarha dawali niedźwiedzie pokazy siły, lecz nie brakło kłód zbyt ciężkich nawet do przesuwania po gruncie dość równym. Przeto pobiegli po woły i ściągali podwołokami co cięższe kłody ku nowemu portaszowi. Dotarli wreszcie do dna lawiny. Wygartywali stamtąd resztki drzewa i rumowiska zupełnie strzaskanej na tym odcinku ryzy. Byli zadyszani, niemal zatruci dymem, przeto dzwoniło im w głowach, odwykli od ruchu jak zastałe konie, przeto męczyli się więcej niż zazwyczaj. Mięśnie bolały ich, a proce światła od słońca i od śniegu waliły ich w oczy do przejmującego bólu. Przez cały dzień nic nie włożyli do ust, poczernieli od słońca i od trudu. Dzień był już dłuższy, a księżyc wszedł wcześnie. Przedłużyli pracę, jak mogli, wracali do koliby przy księżycu.
Także Petrycio napracował się w kolibie sam jeden więcej niż zazwyczaj. Przezornie nagotował całe sagany kuleszy ze słoniną, poustawiał jak kanony jedną obok drugiej berbenice huślanki i bryndzy. Zajadali chciwie w milczeniu, rzadko padło słowo. Tylko sagany dzwoniły, tylko usta siorbały huślankę i mlaskały kuleszę.
Po wieczerzy Harasymko wcale nie żartując, wstrząsał się jakby z głębokiego przemrożenia, i wzdychał z przejęciem.
— Ależ to straszne, broń Boże!
— Cóż strasznego? — pytał Mandat.
— Kłody potrzaskane, gały i mordy piekielne — upiory. Śnić mi się będą. Nie pójdę do krów, tu zostanę. Pohana hołowyczka!
Zwinął się w kłębek obok ogniska, grzał się, lecz wciąż się wstrząsał. — Co będziesz tu spać jak pies, idź na siano, pod krowie wymiona — namawiał Petrycio.
— Boję się — drżał Harasymko.
— A wilków się nie bałeś — mówił Petrycio.
— I Zajęczej Paszy nie bałeś się — dodał Sawicki.
— Tamto nie straszne — szeptał Harasymko, grzejąc się tuż koło watry i drżąc nieustannie.
Giełeta wyśmiewał.
— Nogi i ręce całe, cóż strasznego?
— Mogło być gorzej — mruknął Sawicki. Nasurowił się, sięgnął po cymbały, przeżegnał się, i znów zaśpiewał przy dźwięku strun wieczorną pieśń poety kołomyjskiego:
„Wszystkie nasze dzienne sprawy.“
Butynary słuchali uważnie, żegnali się nabożnie, lecz nie znaleźli sił, by wtórować i podążać za nieznanymi słowami.
— A jak tam z pogodą? — zagadnął ponownie Foka starego Koczerhana.
Koczerhan wyszedł na dwór, po chwili wrócił zadowolony.
— Mgły leciuteńkie, księżyc świeci, mgły świecą. Wody w mgłach grają jasno, tak ma być — pogoda.
Wskazał na watrę, dym strzelał w górę i odpływał swobodnie. Już od dawna koliba nie była tak dobrze przewietrzona. Rozbierali się i układali co prędzej, także niektórzy żabiowcy zbytnio znużeni by ruszyć do swego szałasu, wsuwali się gdzie mogli, obsiadając watrę obok Harasymka i tak od razu drzemali zgięci w kuczki. Leżący w kącie Cwyłyniuk przypomniał coś sobie, podniósł się z posłania:
— Paniczu — mówił — my waszych modlitw nie znamy, ale wy nie znacie naszych, połonińskich, posłuchajcie.
Gramoląc się z trudem, ukląkł i wygłosił:
— Z piersi Matki Bożej ssijcie
Chmury-dziewuszki, chmury-mołodyczki, wy i mateczki.
Karmcie piersią bujną wasze obłoczęta.
Nam też użyczcie piersi ciepłych-mokrych.
Karmcie, przykryjcie, kołyszcie nas, amen.
— Amen — powtarzali sennie robotnicy.
Wszyscy już prawie leżeli, a niektórzy zasypiali. Oddychali to głęboko i pełnie, to chrapali równomiernie głucho, jak pogrążone w śniegu piły. Tym głośniej słychać było wyzwolone wody. Mruczały we mgłach, chóry ich potężniały, czasem przedarł się jakiś bełkot fali wyswobodzonej upadkiem bryły lodu, czy ponownie ścinanej mrozem.
— Słyszycie jak grają? — szeptał Cwyłyniuk.
— Na pogodę — odmruczał stary Koczerhan.
— Bogu dzięki — odszeptał Cwyłyniuk.
— Dzięki — powtarzali drzemiący butynary.
Sawicki podniósł się wpół z posłania i powiedział głośniej:
— Dziękujmy Bogu za dzień dzisiejszy, a ślubujmy rzetelność. Mój ojciec — świeć mu Panie — pouczał: czyż Pan Bóg mógłby opuścić rzetelnego? Nigdy w świecie.
— Nigdy w świecie! — mruczeli butynary chórem.
— Tak — wyszeptał odrobinę głośniej Cwyłyniuk — za dzisiaj dzięki, za pogodę dzięki, a za człowieka największe dzięki.
— Największe dzięki — powtarzało drzemiące echo.
Do wtóru wodom pomrukiwał stary Koczerhan, jak fala co wciąż napływa na ten sam głaz.
— Tak, tak. Foka-panicz, ojciec-matka, Petrycio-karmiciel, Maksym-Andrij, ratownicy, a najtężej Iwanysko z lasem trzymał rewasz wierny.
— Wierny — godziło się drzemiące echo koliby.
— A nie mówiłem? — znów kapinkę głośniej rozszeptał się z lekkim śmiechem Cwyłyniuk. — Kogo szuka rewasz? Człowieka.
— Czło-wie-ka — łamało rozklejające się echo zasypiającej koliby.
Leżąc w kuczki przy watrze Harasymko zachichotał i zapaplał:
— A nie mówiłem! Kto najchytrzejszy?
— Najchy-najchy-najchytrzej — kołysała sama siebie zasypiająca koliba.
Stary Koczerhan poprawił twardo:
— Bóg najłaskawszy.
— Najłask-najłask-najłaska — wytchnęło gasnące echo uśpionej koliby.
Już dolny portasz z kolibami przypominał małe osiedle, a wnętrze koliby szumiało jak targ, kiedy przez śniegi i zaspy przedarł się na butyn gość nie tak nabożny. Osiemdziesięcioletni wędrowny połatajko garnków, co po ciężkim dwudziestopięcioleciu twardej służby wojskowej, i drugich dwudziestu latach włóczęgi po świecie, skądś, z końca świata, przyplątał się w góry już przed kilku laty i tu pozostał.
Na butyn nikt go nie zapraszał i nikt nie wiedział po co przylazł, chyba z ciekawości, może z biedy czy też z nudy zimowej, bo garnków glinianych na butynie prawie nie było, przeważnie jaworowe naczynia albo mosiężne.
Połatajkę zwano „Pańcio“ albo „łysy Pańcio“, a nikt naprawdę nie wiedział, czy to jego imię czy zdrobnienie od słowa pan. Lico i czoło przybłędy przejechała głęboka bruzda starej blizny, w ustach szczerby i resztki zębów, mimo że zawzięcie potrzaskane, trzymały się zawzięcie, jak gdyby uparły się aby nie wypaść. Nogami plątał niepewnie lecz wytrwale, a siwe oczy żołnierza czy rybaka haczyły drapieżnie.
Któż by mógł zresztą orzec, co bardziej było dziwaczne: lice Pańcia czy jego nogi, a raczej jego spodnie! Bowiem podarowane mu — jak wiedziano w Żabiem — przez Tanasija Urszegę niezniszczalne haczi, co utraciwszy dawno czerwień, powróciły do wełnianej barwy brudno-zbitej, zastanawiały ludzi po drogach, śmieszyły po chramach, przerażały na butynie, dzięki przeraźliwemu przeciwieństwu między uparcie bufiastymi pozorami a twardą podspodniową rzeczywistością. Oto sztywne grube spodnie trzymały się na nogach gładko, rzekłbyś, że obejmują tęgie członki, zwłaszcza że dzięki nadmiernej długości tuż nad stopami zbiły się w spuchnięte banie. A dość było zgięcia nogi lub ściśnięcia sukna i zaraz okazywało się, przy każdym świetle prócz czarnej nocy, że zakrywają szczątki goleni, piszczele chudsze od zeschłych patyków. Ta rzeczywistość i te dekoracje otrzeźwiały kpiarzy żabiowskich, bo zaświadczały, że całą postać Pańcia nie nogi lecz Łaska Boża i litość ludzka noszą po drogach i bezdrożach tego świata.
Był to bywalec osobliwy. Żaden język, o którym kiedykolwiek słyszano w górach, nie był mu obcy: niemiecki, madiarski, włoski, żydowski, rumuński, nawet francuski i turecki. Wydawało się, że przyszedł grzać się nie tylko przy watrze, także przy młodych. Z początku uparcie nie przyjmował żadnych traktamentów z dość obfitych zasobów koliby. Nie tknął słoniny ni huślanki, ani nawet kuleszy. Jadł własne wysuszone placki i zapleśniałe kartofle, a mimo zimy łowił pstrągi na wędkę i piekł je na ogniu. Zupełnie osobliwie oświecał robotników butynowych o świecie szerokim. Właściwie był małomówny, lecz rzucał słowa cierpkie, gorzkie a ważkie, mimo że często zupełnie niezrozumiałe. Koniec końców śmieszył wszystkich, żałowano go i lubiano. Całymi dniami towarzyszył spuzarowi Petryciowi, pomagając w wypalaniu dziesięciu poukładanych warstw — gliny i wypalonego na popiół drzewa — które służyły do posypywania wyślizganych w śniegu kolein, tam gdzie zwożono drzewo saniami. Zbliżyli się od razu, choć Petrycio jak zawsze z udaną powagą kpił nieustannie z Pańcia i nawet go drażnił. Pańcio cierpliwie z własnej ochoty posypywał całymi dniami wyślizgane dróżki, przeto robotnicy uchwalili, że ma pobierać dniówki, aby sobie zarobił, i Foka wciągnął go do głównego rewaszu.
Zimowe święto Bogarodzicy było w sobotę, i przez dwa dni świąt robotnicy odpoczęli sobie. Mając w świeżej pamięci rewasz Foki, niektórzy z nich roili, planowali głośno, jak się zbogacą, jak pobudują chaty nowe, dokupią gruntu, wyhodują piękne krowy. Foka półżartem snuł jeszcze śmielsze marzenia o oszklonych dworach, o nowych cerkwiach i kaplicach, a Sawicki mruknął tajemniczo: „takie świecące jak raz widzieliśmy...“ I dalej: jak hodować będą sady, ogrody, kwietniki, takie jak w szerokim bogatym świecie.
Petrycio, niby to poważnie, wyciągał z Pańcia jego mniemania, aby się pośmiać. Pańcio kaszlał, mówił przez kaszel, jąkając się często.
— Ja bidny, pewnie z tego że durny. A durny, bo bidny. Tak to się kręci, nie wyskoczysz. Ale to wam powiadam sumiennie, pieniądz psuje wszystko.
Petrycio pytał:
— Cóż psuje, może nam zdrowie popsuje?
— Zdrowie najprędzej — potwierdził Pańcio.
— Może pochorujemy się, kiedy nie będziemy jeść zgniłych kartofli?
Pańcio wykaszliwał.
— Pochorujecie się, to pewne, ale na tym nie koniec. Kiedy nabudujecie za wielkie pieniądze, będą domy jak u bogaczy, jak w Kołomyi, jak w Budapeszcie, jak tam w Kremsie nad Dunajem, no i kościoły, no i to wszystko, co należy do bogaczy. I co komu z tego? W tych domach ludzie niedobrzy, twardzi. Dobry człowiek tylko w takiej chacie, co do ciała ciasno przylega jak serdak.
— A bogacz niedobry? — dowiadywał się Petrycio.
— Nie może być dobry, nie ma czasu i nie chce. Bóg z tego nazywa się Bóg, że bogaty. I cóż? Jeśli on naprawdę bogaty, to on nie żaden Bóg, bo niedobry, a jeśli on biedny, to taki sam Bóg jak ja.
Słuchacze śmiali się głośno, niemal z zachwytem. Pańcio spoglądał podejrzliwie, namyślał się, kaszlał i śmiał się dalej.
— A jakiż ten Bóg naprawdę? — dopytywał Petrycio, pokrywając śmiech smętkiem.
— Py-pytajcie księdza, je-jemu za to płacą — jąkał się Pańcio. — A teraz i ja Bóg.
— Cóż za Bóg?
— Łapię pstrągi, zjadam i grzeję się. Bóg także łapie nas na wędkę i grzeje się.
— Nie ma co jeść bidny Bóg? — litował się Petrycio.
— A cóż innego będzie jadł?
Cała koliba huczała śmiechem.
— To po co stworzył świat? — pytał niestrudzony Petrycio.
Pańcio zaśmiał się dziwnie.
— Che-che-che, kto stworzył świat, dobrze wiem, a wam nie powiem. — A Bóg też chce coś mieć z tego. A zresztą — Pańcio machnął ręką zagadkowo, powracał do swego. — I dokądże pojadą wasze kłody? Do bogaczy, tam gdzie nikt nie ma serca.
— A któż ma serce?
Pańcio namyślał się.
— Są może gdzieś tacy, sami bidni, sami durni. I naprawdę durni, bo wciąż myślą, że się zbogacą, a to darmo.
Foka nie kpił z Pańcia, powiedział rezolutnie.
— Patrzajcie, Pańciu, durni my czy nie, zbogacimy się czy nie, a przecież coś zrobiliśmy tutaj, żyjemy jako tako —
— Zrobiliście — przerwał Pańcio — ha, u bogaczy nie takie budowle. A dla bidnego człowieka nie ma u nich miejsca ani nory. I nie takie hacie u nich, woda z żelaznej haci spada na żelazne koło, z tego iskry jak błyskawki ruszają maszyny. Wszystko kręci się samo, robotnicy już niepotrzebni, niech zdechną! A bogacze tylko złoto zgarniają, zgarniają...
Mandat rechotał, trzęsąc brzuchem.
— Z wody zgartują?
— Ależ nie z wody, jeden z drugiego zdzierają, jak zwyczajnie — tłumaczył Giełeta.
Cwyriuk podniósł głowę, uśmiechał się złośliwie, lecz czekał cierpliwie. Kuzimbir dobył głosu z głębi piersi.
— Opowiedzcie, proszę, jakżeż to jest.
Pańcio mówił raźniej, a wszyscy słuchali w milczeniu.
— To się nazywa — elektryka... Opowiadają we Wiedniu, że ino rok-dwa poczekać, a wszystko wszyściutko będzie elektryka. Elektrisch!
— A cóż to za jedna ta jakaś Elektryka?
— Na miejsce Boga — wypalił Pańcio bez zająknienia.
— Cóż ona, święta ugodnica, Matka Boża, czy co? — dopytywał Petrycio zaniepokojony.
— Idź, człowiecze! Iskra wielka, ogień z chmur, rozumiesz? Taka ci matka, że gdy dotkniesz palcem drutu, to spa-pali cię na węgiel.
— Jakżeż? Z chmur błyskawki ściągają?
— Ależ nie z chmur, z ma-maszyny, ino że podobne jak z chmur. Bogacze potrafią! — rozpalił się Pańcio, rozkaszlał się zanadto i zamilkł.
— Bajki — szepnął ktoś.
— Bajki — powtórzyli inni.
Pańcio machnął ręką pogardliwie. Mandat lubując się Pańciem, zarechotał beztrosko.
— Cuda, same cuda.
Pańcio rozdrażnił się.
— Ta-takie cuda, że pozielenieje ci oko, a brzuch od razu zapadnie.
W połowie marca na swoje święto, w pogodne ciepłe przedpołudnie popadia Eudokia rozhulała się jak zazwyczaj swoją ostatnią najgroźniejszą śnieżycą. Wyrębane wyrwy i golizny leśne, ubite gładkim śniegiem, zapraszały ją świątecznymi podłogami do tańca.
Naprzód najwyżej, na lewym brzegu Riabyńca, u górnej granicy wyrębu, gdzie jeszcze pracowali rębacze bystreccy, dziobały w uszy cieniutkie zrazu a ochocze jej piski, wciąż przerywane, jakby jeden gil nadlatywał za drugim.
Witrołom oglądał się bacznie, przeżegnał się, po czym piłowali dalej. Od zachodu wynurzyła się sina a długa piła chmurowa. Jej ostre zęby wyciągały się, rosły. Rozbiły się długie rohatyny i przednią strażą pędziły, jak sine ostrza lodowe, kłując jasne niebo. Przepędziły, znów było jasno, piły śpiewały w lesie.
Witrołom spoglądał uważnie na Cwyriuka, ten uśmiechnięty jak zwykle, nie zwracał nań uwagi.
Potem zza gór żałobny całun wystrzelił, chmura tak czarna jakiej nigdy nie widzieli latem. Wierchami już lasów nie było, już chmurosporne drzewa leżały pokotem albo zjechały na portasz. I mroku leśnego nie było, sama biel czysta.
Przytoczyła się Odokia. W kłębach łachmaniastych, baniasta głowa, baniaste cycki, baniaste biodra, kolana baniaste, spuchnięte. Dostrzegła białość, zarżała wyuzdanie, spadła na nią jak sęp na jagnię.
Od razu czarne łachmany wetkały się od góry w las, rębacze nie widzieli jeden drugiego. Zajazgotała Baba, rębacze nie słyszeli jeden drugiego. Piłowane drzewa zawyły, uginały się. Zaskowyczały naraz wszystkie piły tkwiące w brzuchach drzew, ścisnęły się w mig, zachwiali się zatrzymani nagle w rozpędzie rębacze. W mroku — kliny, sapiny i doubnie z trudem dobierały się do uwięzionych pił, aby je wyratować.
Popadia ugaszczała na swoje święto. Rozpruła czarne łachmany, sypnęła z czarnych czeluści mączką bialutką tak hojnie, jakby sypała z tysiąca worków. Pusty wyrąb chłonął chciwie czarodziejską mączkę. Stajała niezwłocznie w lepki moczar.
Rębacze od razu pobieleli. Zasypani mąką, zakryci żałobnymi spódnicami Baby, zbrzemienieli w moczarze po pas, nie mogli się ruszyć krokiem. Zarechotała Baba, porwała się, pocwałowała dalej. I zaraz pojaśniało.
Przemoczeni do skóry rębacze przetrwali nalot, nie uciekali. Wyzwolone piły zachrypiały w zaśnieżonych ranach drzew. Znów Mandat zuchwale rechotał, znów Matarha, piłując i wyszarpując piłę, porykiwał: „Hou-raz! Hou-raz!“ Wyzywali Popadię.
Wtem rozbłysły piły, odstrzeliły światłem. Czyli słońce zagrało na wodach?
To wyruszyły procesje Odokii. Od zachodu słońca białe duchowieństwo w iskrzącej kurzawie sypnęło wyrębem z kolędą za Babą. Preoswiaszczenni[70] — gwiazdy na tiarach, tiara przy tiarze, srebrna wiecha obok wiechy, złotokręty kostur za kosturem. Ich straż, złoci puszkaryki, blachowani słońcem. Ich świty w bieli: bialutcy pląsarze wirowali w koło, z nimi dziewczyny otulone w przejrzyste koszule, rozpuszczone warkocze jak snopy wydarte słońcu. Żartowni skoczkowie koziołkowali, z ich łysych czół wciąż łyskało słońce.
Światła śpiewały, granie rosło, wrzawa potężniała. Diaczkowie w zaśpiewach, dziady rozkręcali liry rzewne, kolędnicy gromkie nuty, świszczypały-sopiałki dmuchały piskliwie. Sypał się chichot łaskotny. Ptaszyny chramowe rozświergotały się chmarą. Brzęczały migotne bączki, buczały szafirowe żuczki, fiwkały bukaszki-świetliki, cieniutko bzykały tysiącem błyskotnych żagielków chramowe komary. Ponad wszystkim potężnie górowały śpiewy Preoswiaszczennych dostojników Odokii. Powszechny chór świateł wielkich i maluczkich.
Raduj się lesie, Odokia miecie,
Raduj się!
Chcąc nie chcąc, rębacze zachłysnęli się igrzyskiem pijanych świateł. Lecz świetlisty korowód oślepił ich od razu, mrużyli oczy, zakrywali dłońmi. Homon świąteczny rozbijał się po wierchach, ogłuszał z dala.
Zaniepokoili się, bezradnie naciągali na uszy mokre czapiska.
Zanim ochłonęli, procesje Odokii z godnością duchowną, w miarę jak zbliżały się, zaprzestały hałasu. Z delikatności duchownej okryły się mrokiem, skradały się duchownie.
Omroczyły rębaczy i w mig skakały do gardła. Z wiru mrocznego nalatywały i rosły puchate ptachy-śnieguły, dziobały zawzięcie, raniły. Mary i maszkary dziobate wokoło: — po jednej, po dwie, w samodziesięć, rojem, białe, białe, białe — zagarniały skrzydłami. I zaraz rozdzierały dzioby w puste czarne paszcze — Ależ nie! By nie czynić krzywdy, aby nie przeląc, same znijaczały się w pyły. Pokornie rozsiały się w duchowne kruszyny, w proch. Kruszyny płynęły, pyłki tryskały, świdrowały, parzyły. Rozszeptały się spowiedziami, skruszyły, tryumfowały. Od święta wielkiego roiska duchowne duchały-dusiły nie byle kadzidłem. Ostrym kropidełkiem siały chrzest, zmywały. Dla umocnienia wywiały z połonin raz na stuletni urodny plon. Ziarnem błogosławiąc, nie jak bądź smagały. Naziarniły, bierzmowały duchem-dmuchem, szpony sępie wpruły w oczy, w gardło, w przełyk. Kładły rębaczy na kolana, mrozem wychlastały spod samej wątroby pianę na usta, kipiącą modlitwę.
Na chwałę Odokii do sępiej kutii bogato wszastały starty na biel mak z tej połoninki, co ją zwą „Niedajboże.“ Mak co usypia słodko bez miodu. Kutię sypały wkoło nabożnie dla dusz zmarłych i na skon lekki dla tych, co umrą. Każdy dziób powietrza nasyciły kutią, usta modłami rozcięte zlepiły ostatnią namastą.
Sciszeni rębacze, zwaleni z kolan, padali nabożnie na brzuchy. Witrołom raz tylko wydarł z siebie krzyk: „Biała śmierć“! Potem zamilkli, sami nie wiedzieli, jak rzucili piły i nie widzieli, jak stoczyli się jeden po drugim na dół w nie wyrąbany jeszcze las. Ścisnęły się usta, jak drzewa wcięte głęboko piłami. Lecz rozwierały się przecie by chwycić — tchu! Znów zasypane to ścinały się, to rozdziawiały. Kłapały jak u ryb wyrzuconych na brzeg. Oczy jarzyły się, ze stulonych pąków — w pełne róże, z zawianych iskier w spuchnięte węgle, lazły na wierzch: tchu! I przeognione krwią gasły. Przylegli do ziemi, rozgrzebywali śnieg, wciskali nosy w mech byle oddychać, byle nie zatchnąć się, byle żyć. Przecie co chwila wskakiwał któryś po narzędzia, ratował od zamieci, wlókł je na dół, jakby chciał zabrać na tamten świat. Wracając, każdy walił się błyskawicznie na ziemię, ustami do mchu: Tchu!
Wyrwami i lasem hulali, to śpiewnie kolędowali, to cicho nucili duchowni Odokii. Pilnowali, czy wszystko sciszone już, grzebali miękko, przysypywali, sypali.
Kto wie, czy długo jeszcze wytrzymaliby rębacze, lecz oto przywiał z pogoni za Odokią sam Pop Iwan, siwy i rozkudłany, zazdrosny i zdyszany. Zagrzmiał krótko wiatrem, raz tylko uderzył jak piorun. Po gromie blask szurnął lasem, jak błyskawica śnieżna. Od razu wymiótł wszystkie białomroczne roje. Ocalił żywych od uduszenia. Z lamentem krzywdy tysiącstrunnej odpływały rzesze Odokii, z daleka gruchała do nich słodko Popadia. A wszystkie drzewa w lesie zaraz pochyliły się aż do ziemi. Waliły pokłony przed Popem. Naprzód na pobliskiej wapiennej stromiźnie, w płytkiej glinie padały niedobitki lasu. Bach-bach-bach! Za chwilę powyżej rębaczy, w jednym-tym-samym ruchu pękały i padały drzewa. A potem po obu stronach, w końcu też od dołu gruchotały się jedno za drugim osaczającym nalotem. Pod wodzą Popa czarno-biała nagonka na rębaczy, czy też rąbana czarno na białym nauczka: „Nasypać lęku! Niech nie pchają się na nasze gody, nie podglądają naszych harców, naszych zwad! Bach-bach-bach!“
Śnieżyca nie dusiła, powietrze było czyste i Witrołom wygrzebał się spod lawiny. Walcząc z hukiem wiatru, z pełnej piersi zawołał:
— Hajda, junacy, uciekać póki czas!
Białe bryły jak potwornie spuchnięte koniki polne, przewracając się co chwila głową w śnieg, pomykały po miękkim białym bezdrożu.
Nagle Niauczuk wrzasnął.
— Zostawiłem żelaziwo — pod środkową jodłą — jeszcze stoi!
Zaledwie krzyknął, myśliwy Iwanysko trącił go z całej siły w śnieg, zawołał: „przyniosę“, sam lekko pomknął ku górze.
Iwanysko — i Pop Iwan. Iwanysko zwrotny-lotny i rębacz, lecz słowem spętany i młody. Pop Iwan starzec duchowny-dychawiczny lecz puszczołomiec a chytry. Iwanysko pędził w szturm z siekierą — z łopatą — zatrzymał się Pop Iwan, ani mruknął.
Czy zaczaił się ze śmiechem, by capnąć z zasadzki? Czy umowę leśną miał ze strzelcem Iwanyskiem? A może się zaciekawił z góry miłościwie: „czy to krzak wyrwany wiatrem? Czy przecież chłop, chrząszcz czupurny pcha się pod olbrzymów?“
Także drzewa wnet ucichły, tylko baszty powalone w zaworach i splotach, wymierzyły gałęziska ku niebu, ku ziemi, najeżyły się zawzięcie miotłami-igliwiem.
Łapiąc się witek, nasz Iwanysko skakał przez zawory. Padał wciąż, wstawał wciąż, jakby pływał w śniegu. Wnet u stóp jodły stojącej stał. A już ledwie rozeznali rębacze od dołu: czy to z śniegu się gramoli boża-krówka biedna czyli najroślejszy z nich strzelec Iwanysko? Wydarł, wygrzebał z śnieżycy żelazo, puścił się w dół. Zaledwie zrównał się z innymi, Pop-Iwan nie czekał więcej. Znów tupnął krótkim piorunem wichru, znów drzewa zawyły. Pokotem — z łoskotem kładły się do mchu. Rębacze zmykali, zmykali.
Śniegi zawaliły od razu cały butyn i ryzy także. Kiedy Petrycio Siopeniuk usłyszał z koliby gromy wiatrołomiste od szczytu, zadął w trembitę na alarm. Foka z Sawickim byli przy ryzach. Bezzwłocznie wraz z innymi, uzbrojeni w łopaty puścili się ku górze na odsiecz. Okrężny płaj nad Riabyńcem zasypany powyżej pasa śniegiem nie puszczał ich. Przedarli się przez turszieki nad potokiem i idąc gęstwiną młododrzewu, strącali płachty ciężkiego śniegu sobie na głowy. Nie uszli daleko, gdy ujrzeli przez gąszcze toczące się bryły śniegowe, uratowanych rębaczy. Nie poznawali nikogo.
Najgrubsza z brył wstrząsnęła się głucho przytłumionym śmiechem.
— Z tołoki od Odokii. Myrom! — To śmiał się Mandat.
— Od czarnej śmierci — ponuro, ledwo dosłyszalnie docierał głos Giełety.
— Biała śmierć już nas zatańczyła — z najwątlejszej figury śnieżnej dziarsko wołał Łesio.
— Kanonada! — niech uczą się — Prusy — — — z białego słupa borykał się przerywany i zduszony głos Matarhy.
Rębacze spuchnięci w zbite bałwany śniegu, tak byli wyczerpani i sponiewierani, że staczali się z góry gwałtownie, bezwładnie, to znów w słabych podrygach jak liście i śmiecie leśne, miecione wichrem jesiennym ze starej bukowiny. Gdy zrównali się z odsieczą, Foka usiłował rozróżniać pod ich zaśnieżonymi czapami osoby. Wszystkie twarze posiniały jednakowo, oczy poczerwieniały, usta zbielały. Witali się serdecznie, lecz gdy raz przystanęli, ledwie mogli wlec nogi naprzód.
Witrołom sapał, oczy wyłaziły mu na wierzch. Przyznał przecie:
— Wyratował nas Pop Iwan rzetelnie, w ostatniej chwili.
Najmniej zmęczony ze wszystkich, nawet podochocony do mówienia myśliwy Iwanysko Cwyriuk oceniał spokojnie.
— Młodsi strzelcy z nagonką, łakomi zdusić od razu i byle jak. A stary? ha, cierpliwy, postraszy gracko zwierzynę, niech pokaże co umie. Polubuje się skokami i odłoży sobie. Ha! Gdyby zwierzyna miała rozum — zaśmiał się Iwanysko.
Gdy zbliżyli się do potoku, spragnieni rębacze zwalili się pokotem na brzeg i chciwie żłopali wodę. Tylko Iwanysko otrzepywał się starannie ze śniegu, po czym umył ręce i twarz, wreszcie dłonią napił się wody i poszedł naprzód pierwszy.
Przywlókłszy się do koliby, rębacze od razu zwalili się na posłanie. Nie czyścili się, nie suszyli, nie rozbierali ani nie rozzuwali. Foka skinął, i wówczas Petrycio i Pańcio wraz z innymi usiłowali pośpiesznie ściągać im z nóg poszarpane a stężałe na kamień chołosznie i postoły. Nadaremnie, rozcinali je przeto nożami, ciskali do ognia poszarpane szmaty. Watra co chwila sykała mściwie. Jak zniewolony pies leniwie pożerała parzące mrozem obrzydliwe resztki. Po czym rozcierano rębaczom śniegiem nogi, całe w ranach, co cuchnęły spalenizną od tarcia. Nacierany przez Pańcia Mandat stękając z cicha śmiał się resztką sił.
— Pańciu, a może by tak Elektrykę waszą puścić przeciw Odokii?
Pańcio nie rozumiał.
— Przeciw jakiej?
Mandat choć śmiał się nadal, odpowiadał z trudem.
— Przeciw zawiei maczkowej, tej corocznej, a także przeciw takiej, co raz na sto lat.
Iwanysko podniósł się żywo z posłania. Otwierając oczy i mrużąc zaraz, zapytał półgłosem.
— Właśnie, że chciałbym wiedzieć, co tamci robią przeciw —
Pańcio oglądał się pytająco. Skurczył się i skrzywił żałośnie, przerwał nacieranie. Tymczasem leżący w kącie Giełeta odpowiadał Iwanyskowi szyderczo:
— Nie martwcie się, Iwanysku! Bogacze potrafią, potrafią, ho-ho —
Mandat w gasnącym śmiechu syknął:
— Lepiej od nas uciekać?
— Elektrysz, elektrysz — szydził głucho Giełeta.
— O czymże mówicie? — wydobył z siebie Pańcio.
— O czortach — prysnął Mandat — tych co nas tak —
Witrołom poderwał się i krzyknął.
— Przestać! Nie wolno! Nam swoje prawa, im swoje.
— Ależ czorty widziałem, widzieliście — upierał się Mandat.
Pańcio rozjąkał się.
— Czy-czyście powariowali? Jakież czorty?
Zniemożony Mandat podtrzymywał swoje ze śmiechem.
— Czortowa popownia i to najstarsza! Z tych najbielszych. Któż ich nie widział?
Witrołom wrzasnął dziko.
— Milczeć, psi pysku! Wara przezywać, naruszać. Gazdo, pogróźcie, bo koniec nam.
Zaszczekali jeden przez drugiego, to szydząc, to grożąc, lecz Foka zbliżył się i wnet ucichły żarty i groźby. Foka tłumaczył oględnie Pańciowi.
— Rozumiecie? Zamiecica, urwała się z wierchu śnieżna zasowa — no, zawiź —
Pańcio nie rozumiał.
— Co to takiego zawiź?
Foka oglądnął się, a Sawicki tłumaczył chętnie.
— Po prostu lawina.
Pańcio podskoczył i zaskowyczał.
— Chie-chie-chie, lawina! Alboż ja nie wiem? To naprawdę on! Nam w Alpach cały Gefechtzug[71] ppo-je-chał i aus![72] I czemuż nie czort? Prawda nie-święta, najjaśniejszy czort.
Foka żachnął się gniewnie.
— Kto wam pozwolił? O czym nie wiecie, nie paplajcie!
Pańcio zadziwił się, po czym ocknął się i teraz dopiero odpowiedział Iwanyskowi.
— A chcecie wiedzieć, Iwanysku, jaki sposób mają na niego bogacze?
— No jaki? — mruknął Iwanysko.
Pańcio pośpieszył się gorliwie.
— Jeden-jedyny tylko! Ciskać tamtemu do pyska, i pod lawiny i w lejące się błoto i pod skały rozbite granatami, pchać mu w zęby żołnierzyków starych i młodych — Na ofiarę! Niech ich chapnie. Niech śnieg ich zasypie, zadusi, niech błoto ich zaleje, niech skały rozedrą ich na krwawe szmatki, tak! a niech on się nasyci, byle tylko bogaczy przepuścił. Niech sobie przejadą bezpiecznie po naszych karkach.
— Dość tego! — rozkazał Foka. — Oczyścić się i milczeć.
— Sprawiedliwie, gazdo — poddał się Witrołom i dodał spłaszczonym głosem: — My nie chudoba, pomódlmy się razem.
Bosi już rębacze chwiejąc się, a nie otwierając zbolałych oczu, klękali do modlitwy, zaczynali kilkakrotnie, napinali i rozstruniali, łykali słowa. Witrołom podniósł głos gniewnie.
— No jakże, razem czy nie razem?
Iwanysko też podniósł głos, podchwycił modlitwę, prowadził ją wyraźnie i tak powoli, iż każdy miał czas nadążyć zgodnie. Zakończył:
— Twoje królestwo, Twoja moc, Twoja sława, Amen.
Pechkało i Birysz przybliżyli się nieznacznie, za nimi inni żabiowcy krok za krokiem, nastawiali uszu, śledzili każde słowo Iwanyska, porozumiewali się wzrokiem. Mieli swoje powody.
Po modlitwie Foka zakończył twardo.
— O tamtym ani słowa! Zostawmy je. Mówmy o Bożym!
W międzyczasie Petrycio kilkakrotnie zatrembitał, aż zeszli się wszyscy butynary. Nie brakło nikogo. Foka zarządził przerwę w robotach, aż miną burze, stoczą się lawiny i ustali się pogoda.
W ciągu dnia wały śnieżne otoczyły kolibę na wysokość chłopa. Żabiowcy z trudem przekopywali się łopatami z jednej koliby do drugiej. Robotnicy nie wydalali się z koliby. Wypoczywali jak w wielkie święto. Baba Odokia świętowała swoje święto na Wierchach, na przepaściach, a oni swoje w kolibie. Grali, śpiewali, opowiadali więcej niż zwykle, więcej niż kiedykolwiek dotąd.
Jak w taki czas się godzi, Foka opowiadał o rachmańskiej krainie.
— Nie byłem ja tam, może nikt nie był. A powiastował nam na połoninie Maksym jaworzański, ten biały, co kiedyś przez Synycie na tamten świat chodził, kiedy stęsknił się za matką. Był jeszcze dzieckiem wtedy.
Rachmanowie niby to biedni, powiada, żaden dla siebie nic nie potrzebuje. A pobudowali tam pod samym wschodem słońca, na najwyższych górach wielkie budowle. Kościoły ze skał, w skałach komnaty wielkie, chodniki oświetlone, skały na figury przekuli. Wszystko świeci się i gra. A po co im to? Dla świętowania, dla zbratania. Nikt tak nie świętuje, nie modli się, nie raduje się, jak oni. Przychodzą nawet do nich, powiada Maksymko, na święta z drugich światów, jak do nas sąsiedzi i znajomi z drugich wsi na chram. I sama praca u nich — także święto. Poszczą długo przedtem i jakoś to się dzieje, że mają więcej sił, niż my po huślankach, banyszach i słoninach. Kiedy dzwonek zawezwie na robotę, z każdego kąta, z każdej połoniny, z każdego jeziora zgłaszają się dzwonki. Przylatują Rachmanowie cicho z najdalszych kątów i witają się najciszej. Mają swoje znaki rąk, złożenie palców czy to w kółka czy kluczki, czy krzyżyki. Porozumiewają się w milczeniu, jak milczące wody. A kiedy pracują — śpiewają. Kiedy przewiercają skały — skalny śpiew, i wtedy skała lepiej im się daje, a kiedy wodę tamują, wodzie po wodnemu śpiewają, woda ich słucha. Ha! Gdyby mieli butyny, jakże by śpiewali? Może drzewom po drzewnemu? Ale oni drzew nie ścinają, u nich się liczy, że drzewa z tego samego rodu. To jeszcze można by zrozumieć, a to dziwne jakieś, że drzewa ścinają tylko na korabie i na ofiarę Bogu, kiedy ono samo zechce. I jeszcze i to, że znajdzie się zawsze taki mnich, co skoczy do tej watry ofiarnej i spali się wraz z drzewem, choć go nikt nie zmusza. Nie wadzą się z żadnym stworzeniem, nie wadzą się z ziemią, ni z wodą. Lubują się w wodach nade wszystko. Ich korabie węszą same, widzą same, przewożą przez wielkie jeziora, dokąd im potrzeba. W czasie roboty śpiewa sama rachmańska kraina. Wiatr także śpiewa na wielkich lirach, co zawieszone zawsze na drzewach. Wody ze skał uderzają o wielkie cymbały dzwonowe, także grają. Watry pałają po wierchach, ogień i dym ich przeciska się przez strunowe sito, też śpiewa. „Jacyż oni, bogaci czy biedni?“ — pytałem tego z Jaworza. On mi na to: „Oni nie tak rozsądzają, to tylko dwóch półślepców i jeden głuchy tak się sprzeczają. Jeden półślepiec widzi tylko blask, a drugi tylko cienie, a głuchy nie słyszy tego, co obaj słyszą, a widzi to, czego obaj nie widzą. A któryż z nich wie, jak naprawdę jest?“ Pytałem jeszcze białego dziadka: „Czyż oni nie zanadto miękcy?“ — „Przeciwnie“ — mówi Maksym. „Jakżeż tedy, twardzi?“ — „Przeciwnie“ — mówi dziad. „Zatem ani miękcy ani twardzi, nijacy?“ — „Przeciwnie — powiada — niż twardzi i niż miękcy, a także przeciwnie niż nijacy: przezroczyści — ot tacy!“ — „No dobrze — mówię — a teraz powiedzcież jeszcze, Maksymku, jak wy sami o tym: to bajka czy sen?“ A on mi na to: „Słuchaj, chłopcze miły, to stara prawda, zaglądnij do sumienia, powiedz z ręką na sercu, czy sam tak samo nie wiesz, czy to może nieprawda?“ I prawda, któż by przeczył, któż by tak nie chciał, aby nie było bogatych ni biednych, ni twardych ni poddanych, ni zwady bliższej ani dalszej — zakończył Foka.
— Ależ tam, w rachmańskiej krainie Baba Odokia nie hula — zarzucił Petrycio.
— Bracie — pocieszał Foka — alboż to dzisiaj źle wśród zawiei? Nie bójmy się mocarzy, a nie pchajmy się im w drogę! Nie wadźmy się z Babą, a szanujmy święto.
Kuzimbir Biłohołowy westchnął, mówił poważnie.
— Nie mają grzechów Rachmanowie, nie ciążą im. I człowiek nasz, gdyby się zwolnił od grzechu, zaraziutko będzie leciutki, rachmański. A któż się zwolni?
— A cóż wy na to, Pańciu? — pytał znów Petrycio.
Pańcio opuścił wargę i dumał.
— Ha, grzechy — mówił — jakież to moje grzechy? To że bolało mnie, kiedy pędzili przez pałki leszczynowe? I teraz boli. —
— Cóż was boli? — odważył się Sawicki.
Pańcio ożywił się.
— Pa-paniczu Sawicki, za-zapytajcie lepiej, co nie bo-boli! Rana koło rany. I za co? Gdzież mnie, paniczu, do rachmańskich zachcianek!
Petrycio nie drażnił już starego.
— A wiecie, Foko — zaśmiał się Pańcio — nie sprzedacie dobrze waszych kłód, jeśli będziecie wędrować — tamtędy...
— Dokąd wędrować? — zmarszczył się Foka.
— Razem z Maksymem, tym z Jaworza. Widziałem go, ani jednego słowa nie przemówiliśmy do siebie. Widywałem już głowacza niejednego, biskupów, mnichów też. Nawet cesarzy obu widziałem, starego i młodego. Oni tacy sami jak my. I gorsi, bo z bogaczami. A ten Maksym —
— Jakiż on? — pytał Foka.
— Sa-sama tęsknota — odkaszlał Pańcio.
— Cóż to znaczy?
— Nosi go ta tuha po światach, otwiera mu oczy, uszy —
— To wy przecie myślicie, że są gdzieś Rachmanowie.
— Kiedyż mam myśleć, bratczyku — Pańcio kaszlał znów i znów mówił — a jeśli są, to cóż z tego? Tu do nas nie przyjdą na pewno, ani im to w głowie. A my tutaj po to wszystko.
— Po co wszystko?
— Aby pić, do końca pić co gorzkie, co obrzydliwe, gnojówkę samą żłopać, truciznę.
Petrycio znów zaczął.
— Kiedy Rachmanowie są, to i Bóg czuwa.
Pańcio opuścił wargę, skrzywił się żałośnie.
— Chłopcze, nie ciągnij mnie za język! i daj mi już raz spokój z twoim Bogiem — kaszlał znów długo, nikt nie śmiał się z Pańcia.
Zawierucha huczała bez przerwy wokół koliby. Sawicki zmiarkował, że smutno, zgłosił się.
— Chcecie, to wam zaśpiewam nową żabiowską pieśń z Synyci? Niedawno, na zeszłorocznym Jordanie żabiowcy uznali, że główna, najpiękniejsza ze wszystkich.
Mandat mruknął.
— O łydkach babskich czy jeszcze dalej?
— Ależ nie! — obruszył się Sawicki. — O dawności i jeszcze o tym, co będzie.
Mandat chciał coś dorzucić, lecz Tomaszewski pośpieszył.
— Proszę śpiewajcie, paniczu, śpiewajcie.
Żabiowcy zahałasowali, zagłuszyli wszelki opór, krzyczeli.
— Śpiewajcie, prosimy, śpiewajcie.
Sawicki zadzwonił w cymbały i śpiewał powoli na nutę żabiowską, wójtową.
Na wysokiej połoninie, w Synyciach daleczko
Wysłuchują siwe buki z nieba śpiewaneczkę.
Ty zacichnij, wodo wszelka, w zacisza, w zacisza,
Och, bo takiej śpiewaneczki tutaj nikt nie słyszał.
Dziecię Boże przy organach, aniołowie wieńcem
Do udałej śpiewaneczki liry swoje kręcą.
Oto prawda starowieku, prawo Wierchowiny:
Krasa, drużba i słoboda — te stare — nowiny.
Jak to sławnie ludzie dawni żyli, mieli statek,
Sto lat wieku, sto pięćdziesiąt dożywali latek.
A wciąż młodzi, bo wciąż w zgodzie, z wierchu na wierch, hajda!
Hej jałówki w połoniny przez puszcze, przez berda!
Z połoniny w połoninę, haj, owieczki, hola!
Ludziom mir, a sława Bohu, Jego święta wola.
Niedaleczko tak od ludzi, a do nieba blisko,
Z połoniny w połoninę, z pastwiska w pastwisko.
Oj wy młodzi! Nie zaznacie z niebem pojednania,
Już na wiosnę list wasz więdnie, a kwiat główkę skłania,
Mrozem przeszło świat szeroki, suchy wicher miecie,
Takaż teraz nienawistka nastała na świecie.
Od Podgórza przez Podole aż do morza brzegu
Jak szeroki świat zorana ziemia, skiby biegą,
Zniewolona potem ziemia, pot pokropił pola,
Tam niewola ziarno siała i zbierze niewola.
Ale wrócą znów od wschodu wieści stare-nowe,
Wskrzesną, łysną, zaświtają zornice gromowe,
Za wiosneczką wiosnka wstanie, będą grać zazule,
Nowy liść i nowy rój, gniazda nowe, ule,
Nowy brzęk i nowy śpiew, nowy głos i mowa,
Nowy słych i nowy dech, drużyna wierna nowa,
Nowe gwiazdy i z gwiazd nowych nowa ozimina.
Chrzest, chram nowy, starowieczna radość, a wciąż inna.
Dzieci wdzięczne przed dawnością niechaj głowy skłonią,
Dawność sławią, młodość sławią i modlą się o nią. —
To słuchają siwe buki w Synyciach daleczko,
A radują się anioły w niebie śpiewaneczką.
Gazda Bomba wzdychał, puszczał wielkie kłęby dymu, bełkotał z wolim spokojem lecz ważnie.
— Tak było dawno. Po co rozpytywać i dziobać? Ludzie dawni słuchali o Rachmanach, słuchali śpiewanek, każdy milczał sobie, aż zasnął. —
Dzień po burzy, już późnym wieczorem przybył konno z Bystreca syn Andrijkowy, wyrostek zwany Lubko. Przyjechał na młodym koniu domowego chowu. Mieszkańcy kolib ucieszyli się synem Andrijka, podziwiali konia i pieścili. Oglądali, dotykali, sprawdzali dokładnie. Koń był młody z piersią nie rozwiniętą jeszcze, a już twardy, suchy, kanciasty choć cienkokostny. O suchej głowie, wysokim czole, o chodach wypadowych dla zagarniania przestrzeni. Także oczy zadzierzyste, dalekosiężne, zaborcze śmiały się do dali. Powitał kolibę kilkakrotnym rżeniem. Gdy go pieszczono, osadzone nader głęboko w czaszce skalnej oczy zamykały się i gasły cicho, jak strumień żywy co przepada pod skałą.
— Niedawno okoszelił się Andrijko, a już taki koń — mówiono z uznaniem.
Także Foka chwalił.
— Duma Andrijkowa, nawet Bystreca.
— I całej Huculii — wygłosił uroczyście Bomba.
— Nie ma co mówić — odezwał się cicho Birysz — domowe koniątko, „babyna detyna“, a przecie koń ze syhły i z przepaści.
— Nie dziwota, że Andrijko nie dba o butyn — wzdychał kiermanycz Gucyniuk.
Bomba stękał.
— Oj Bożeńku święty, kiedyż już raz człowiek powróci do tego maleństwa.
Butynary w wielkiej liczbie z gorliwością odprowadzili konia do stajni pod skałę, po czym Lubko wszedł do koliby. Niepodobny do ojca ani do rodu Płytków, wcale nie dorodny, długonosy, lnianoczuby Lubko uśmiechał się do wszystkich szafirowymi oczyma, co raczej były dziewczyńskie niż chłopięce. Mimo że przebył dopiero co uciążliwą całodzienną drogę, przysiadł do watry i zaszczebiotał dziarsko, a przecie dziewczyńskim głosem.
— Mama powiadają: „czekaj, nie posyłaj chłopca w takie śniegi“, a diedia: „jedź, jedź synku, zaraz“. Bardzo niespokojny o was, coś mu się wyśniło, martwi się, mówi nam: „ich butynarskie życie twarde zanadto, nie takie spokojne jak nasze, szkoda ich.“
Pańcio ożywił się nagle.
— A gdzież spokojnie?
Lubko odpowiadał ufnie.
— U nas spokojnie, w chacie, przy krowach, przy cielętach.
Pańcio otworzył usta chytrze, pokazując wszystkie szczerby.
Zastawiał pułapkę na chłopca.
— A gdzie jeszcze spokojnie?
Lubko zamyślił się, szczebiotał dalej.
— Najspokojniej w leszczynach, wiosną pszczoły, jesienią orzeszki.
Pańcio rozkrzyczał się niespodziewanie.
— Chłopczyno, gdzież tam spokojnie!? Czort znajdzie cię wszędzie! Tyś nie dla spokoju. Tyś dla wojny, tyś dla szturmu, dla ran, jak każdy inny! Dla głodowania i aby łajno świńskie żwakać zamiast słoniny! I do lizania kałuży także.
Lubkowi wydłużył się nos, oczy pociemniały, oglądał wszystkich po kolei, a Petrycio znów kpił z Pańcia.
— A może Lubko także do daraby i do zahaty na wodach?
— I do zahaty i do połamania kości i do poparzenia także — krzyczał Pańcio bez zająknienia.
Lubko nie rozumiejąc, szepnął.
— Za co?
— A ja za co? — wrzeszczał Pańcio.
Petrycio znów zbijał Pańcia z pantałyku wymowy.
— A teraz, Pańciu, do czego wy, powiedzcie.
— Chie-chie-chie — śmiał się Pańcio — niech cię broni cały twój Bóg, i wszystkie jego generały, i tego chłopca też, abyście byli do tego, do czego ja teraz jestem.
— To łatać garnki tak niespokojnie? — pytał niewinnie Petrycio.
— Człowiecze — skrzeczał wściekle Pańcio — gdybyś tej siarki powąchał, co skwierczy naokoło mych garnków, tobyś brał całą darabę, całą zahatę na plecy, sam jeden i uciekał od garnków. Ty masz przynajmniej dokąd uciekać, a ja...?
Jakby z ulgi, że się rozkrzyczał do woli, Pańcio nie kaszlał wcale.
Znów Piotruś Sawicki zadzwonił w cymbały i nie pytając o zgodę, zaśpiewał starą pieśń.
Oj cesarzu, cesaryczku, nasz cesarzu panie,
Czym hodować nas będziecie, gdy chleba nie stanie?
Nahoduję was, nakarmię plewami — owsianką,
Gnać was będę i poganiać gościńcem-cesarką.
A jakaż ta z plew — owsianeczka gorzka, nie słodziutka!
A ta dróżka-cesareczka długaśna, nie krótka.
Pańcio zaskrzeczał.
— Ja tę jedną pieśń tylko pamiętam — i zawył skrzecząco:
Naseru-matery! tato umer,
Sestra w burdelu, a ja w militer!
Sawicki skrzywił się.
— A ileż jest ładnych pieśni o żołnierzach! Tego i tamtego dokładnie wymieniają, choć dawno już nie żyje, wspominają wiernie.
— A gdzież je śpiewają? — pytał Pańcio.
— W swojej wsi, w swoim kraju — odpowiadał Sawicki.
Pańcio zakończył.
— A jest taki, co nie ma swojej wsi ani swego kraju. Kto będzie śpiewać o nim i komu?
Iwanysko Cwyriuk zakrzątnął się koło swoich besahów. Kulejąc jeszcze trochę, przedarł się z końca koliby przez tłum i podał Pańciowi sporą bukatę jeleniej żółtej słoniny.
Jak ślepy gad w szczelinie skalnej syczała Hołowyczka — nie dosyczała. Z jasnego nieba czarny sęp-Odokia spadła, wizgnęła na swych łowców: bij! Spuściła biały rój skrzydlatych dziobów — nie dodziobała. A wiosna przypomniała, że zaczął butyn szczęśliwiec Andrijko. I pokazała, że także Foka — na przekór wszystkim wybielonym czortom — jak śmiałek niejeden i wódz, miał szczęście. Na lat dziesiątki było co wspominać, głównie to, że butynu nie splamiła taka sapina, co śnieg najgłębiej dziurawi i do spodu — gorąca krew. Nie było ani jednego wypadku śmierci, nikt nie uszkodził się, nawet nie skaleczył poważnie. Jeszcze mogiły białe dławiły brzemieniem żywą ziemię leśną — niezmierzone, nienaruszone, stężało na głaz — znak, że nie od ognia zginie kiedyś ten świat, lecz od białego tężca, jeszcze nikt z ludzi ani żaden zwierz nie wyśnił, jak skończy się ta zapowiedź końca, a już spadły nowe tysiące kłód i już złożono sporo obok koliby w mygłach wysokich na chłopa. Reszta wyciągnięta równiutko paradowała w portaszach, czekała. Szukałbyś z trudem kłody luźnej, nieokorowanej, chyba że która od razu wyrwała się rębaczom, zsuwaczom czy ryzownikom, stoczyła się do jaru, przepadła w śniegu.
Toteż za to wszystko od razu i na zapas nawściekliła się butynowa zimka, aby ją popamiętali. Biało soliła, czarno pieprzyła, czerwieniła i siniała, jakiej barwy się dorwała, tę wcierała w kości. Sinym porankiem już skręcała kiszki, sino przerażała, aby nikt nie śmiał budzić się ni wstać. Potem przez cały dzień czerwono kąsała ludzi, chudobę, nawet jodły młode, aż skóra i kora pękała. Wyżłopała, wyssała wszelką wodę do dna i już bez wody był ten świat, już zamilkł. Zagrzebała wszystko bialuśko, potem nocami siała czarną paszczą, bardziej groźną gdy milczy, niż gdy ryczy. Po długim milczeniu gwizdała długo, szczekała, judziła piekielnie, aż spiętrzyła dębem stado ogierów białogrzywców, srebrnochwostych. Duchały lodowym parskaniem, rechotały lodowym rżeniem, zatratowały lodowymi kopytami. I już zdusiły żywocinę, nawet ptaki w locie. Zdławiły nawet najlżejszą siwą ptaszynę, co zowie się dym. Już się nie ważył wzlatywać swoim swobodnym płaiczkiem, już nie świstał, nie ćwierkał, tylko chłódł, syczał do samej ziemi poniżony. Oskrzydlała śniegiem, zaskorupiła lodem kolibę, stajnię i szałasy. Brała się do oddechów, do krwi, na to, aby nie swobodni butynary gazdy Foki ruszali się w kolibie, a w stajniach nie jego chudoba dychała i hodowała się, lecz aby zasnęli wiecznym snem zapisani na wieki zimie jej poddani i jej skostniała chudoba. Już trzymała świat w okowach, a wciąż zakuwała na nowo. Zamachnęła się raz i drugi na watrę. A gdy na przekór dzień w dzień słońce rozjarzało się na całe niebo, porywała się wciąż na samo słońce. Ale stój! Naruszyła wszelkie granice, miary przebrała i wyczerpały się jej białosine nurty i ich czarnonocne źródła-zapasy. Wiosna przemogła nagle.
Oto jednej nocy zahuczało strasznie i jakby dla zdruzgotania koliby zwaliła się na nią skądś z góry ławica wiatru. Uderzyła, siadła jak oszalały z głodu jastrząb na sieroce kurze jajo. Koliba zatrzeszczała, jęknęła, a pokrywa lodu, co jak skóra przywarła do dachu, strzeliła krótko, oddarła się i posypała się ze szklanym łoskotem. Wszyscy zerwali się ze snu na równe nogi. Tak jak wstali wybiegli na dwór. To pękła zima. Olchy wzdłuż potoku w czarnym szeregu zatrzeszczały suchym zduszonym chichotem. Chuchało gorąco, groźnie z odległego pieca. Ludzie byli bezsilni, koliba bezbronna, nawet śnieg już nie chronił. Pogrążeni w zimie nie spodziewali się wybuchu wiosny, wyrwani ze snu jedno zmiarkowali, że ten zalewający gorącym potopem wiatr, co wyzywał setką, setkami zuchwałych gwizdów, nie marą tylko straszy, nie znakiem jak zimowy, gdy czyha, naleci, zmrozi albo nie, sczeźnie i dalej sobie czyha. Bo nawet gdy burza zimowa wysusza mroźnym tchem dech, gdy zetnie świat w głaz, o ile od razu nie zmrozi, przepędzi wszystko co żyje do nory, a przynajmniej w swych głaźnych bryłach pozostawi nory dla schowków lub dla usypiającej śmierci. Lecz ten gorący nie tylko dusił i ściskał serca, zbliżał się taką jawą jak tańczony i gwizdany przez rój zbójów arkan. Wywracał od razu świat u podstaw. W obliczu obecnego strachu, strach wspomniany to stary pobratym, a urojony strach to niania miła, co zmieniła głos, zawinęła się chustką, by postraszyć niesforne dziecko. Za to strach jawy, gdy już nie widać innej obrony, w tym jednym przynajmniej przyjazny, że szepcze: uciekać!
Nowy lęk, wiosenny, ogarnął butynarów, jak gdyby trzeźwy; czy gorąca burza rozrzuci kolibę, rozmiecie watrę, pożar rozpęta czy powódź, zagarnie chudobę, przepędzi ludzi bez narzędzi, nawet bez portek? Czy wybatoży skądś nowy nalot, mściwy nawrót zimy?
Po trzech dniach ustał gorący wiatr, w ciągu tygodnia śnieg gwałtownie stajał, nawet ziemia zaczęła rozmarzać. Już i potoki przelewały się przez brzegi żółtymi mętami, wybielonymi pianą ubitą pędem wód. Nocami gardłowały najgroźniej, dobierając się do gardeł olchom. Przecie laski olch, choć przebuszowane wodą, zdołały obronić stan posiadania swego rodu. Co prawda, starsze olchy wyrosły czasem po kilka, nawet po tuzinie z jednego korzenia, czasem skupione gęsto po trzy, po cztery na małych kępach, podmywane nieustannie, uderzane bałwanami rozdzierały się strzelistymi szeptami, tuliły się jedna do drugiej, słaniały się, potem padały z trzaskiem. Jednak choć nawet porwane falą, przecie splatając się wzajemnie, a zlepione mułem, nie opuściły rodzinnego stanowiska. Przeciwnie, wznosząc bezładne tamy, wstrzymywały pęd wód, każąc im rozlewać się jeziorkami. Przez to te olchy które ocalały, szczególnie krzewy olchowej młodzi, zbite w gęstwinę, mimo że zalane, stały bezpiecznie wsysając na zapas wodę całą siecią korzeni i miękkim podłożem kęp. Wyzywały powódź dla bujniejszego, wiosennego rozrostu. Czy też dla kolib i dla ludzi zwiększyły niebezpieczeństwo zalania? Co prawda woda, odszukując jakieś kręte łęgowinki i stare łożyska przedzierała się strugami, otoczyła osiedle niby półwysep. Za to czuwano po nocach przy watrach przed kolibą i przed mygłami. Wznoszono doraźnie kaszyce dla odparcia wody.
Koliba utrzymała się, woda nie odcięła jej od razu, lecz wkrótce dostęp do lasu stał się trudny, potem niemożliwy. Oblany wodą, zasiedziany i zawzięcie pilnowany półwysep roił się chudobą, kłębił się ludźmi, a puszcza choć powalona, tym zacieklej, ba, wściekle broniła przystępu, niby zgruchotany jadowity potwór, co choć głęboko zachłyśnięty śmiercią, w rozkładzie potężnego cielska już nie zębami kaleczy, lecz kośćmi przebitymi przez rozpłataną skórę i nie łapami miażdży, lecz dusi pętlami wypuszczonych kiszek, zalewa juchą żółtą i kałem. Tylko na niewielu wsuniętych w jary cienistych ścieżkach trzymał się jeszcze „nabij“, czyli śnieg twardo ubity ściąganiem kłód, a przydeptany stopami. Lecz zaczynając od osowni, to jest od odsłoniętych przez wyrąb dosłonecznych łęków i stoków, lały się z leśnego trupa wykaluszone lepkie wnętrzności, zatapiając potworny śmietnik dżegi, czyli resztek lasu. W porównaniu z takim wertepem nie trudne do przebycia nawet najbardziej zbite gęstwiny młododrzewu, wszystkie owe smerekowe czyhry i tursze, bukowe i jaworowe hucze czy jałowcowe albo mieszane dżemory, sprężyste i harde, nieraz kłujące, nie przepuszczały wprawdzie nikogo, lecz ustępowały przed siekierą, a stanowiły wyspy suszy, przystanie przed potopem błota. Lecz od kiedy wyrębano młodnik na szałasy i na podściółki, wyspy takie w pobliżu koliby były nieliczne. Zaledwie kilka kroków za półwyspem, a dalej zaledwie krok lub dwa od naboju, kopny śnieg oblepiał nogi brudnymi bryłami i zaciągał w bardziej niesamowitą flegę, kaszę z przewodnionego pożółkłego śniegu, spojoną u spodu maćkołą na wpół zmarzłego leśnego czarnoziemu. Oddalić się od naboju było uciążliwiej niż zimą od ścieżki w największą zamieć, a może niebezpieczniej. Wryte we flegę i zagrzebane w niej szczątki dżegi, pogruchotane łomagi, korzeniska grube, czyli korniagi, resztki potężnych odziomków, czyli sztoubury, gnijące już spróchniałe a przemoczone na nowo wiwernyci splątane, czyli sieci z wywrotów korzeni czyhały by wessać, by walnąć znienacka po głowie, wybić oko, schwytać nogę i złamać, co najmniej skaleczyć dotkliwie.
Gdy robotnicy spuścili resztę drzewa dostępnego do naboju, usiłowali przecież jakoś dotrzeć do pobliskiego portaszu uwięzionego w błocie. Nadaremnie! Głęboka flega i maćkoła, nie wiadomo z dnem czy bez dna i zatopiona w niej dżega zaryglowały dostęp z inną surowością, a surowiej niż niedawno jeszcze mrozem ścięte mogiły śniegu, ściślej niż sama noc.
Pańcio zazwyczaj z niedowierzaniem pośmieszkiwał, teraz gryzł się.
— Wziął się do was, nie siarką to błotem, ho, ho, wiedziałem to od razu.
— Kto taki? — pytał Petrycio z przerażeniem.
— He-he-he, ten co wszędzie. A teraz przepadło, na cóż to wszystko?
Ten i ów uspokajał, a Petrycio odwzajemniał się Pańciowi:
— Weźcie miotłę od spuzy, wymiećcie go bo przepadniemy.
— A gdzież zacząć? — poważnie pytał zatroskany Pańcio.
— Od naboju prosto nosa ku portaszom — kpił Petrycio.
Mandat ujął się za Pańciem:
— Nie dajcie się wyśmiać, dziadeczku, a wy Petryciu nie znęcajcie się, bo utonie w błocie.
Lecz Pańcio uparł się, wziął bukową łopatę i miotłę:
— Dla mnie błoto nie nowina, napaćkałem się na wojnach, na egzecyrkach, chodźcie kto chce.
Foka odwodził, lecz na razie nie zabraniał, zresztą Pańcio, nie oglądając się na nikogo podreptał do lasu, a za nim nieliczni robotnicy, trzej bracia Koczerhany, Iwanysko, Birysz i Cwyłyniuk ruszyli bez zapału lecz z łopatami, a choć niechętnie, wcale pośpiesznie, jakby na ratunek, nie do roboty. Inni zajęci przy mygłach nie zwracali nawet na nich uwagi. Co uprzątnęli ochotnicy przy samym naboju nieco śniegu, maćkoła tryskała od spodu jak źródło błotne, a odkryta dżega zsuwała się na nich leniwie lecz nieuchronnie. Odrzucając błoto zawzięcie, słaniając się ze zmęczenia Pańcio orzekł z przerażeniem:
— Woły trzeba by zaprząc do pługa śniegowego i tak zgartywać błoto.
Stary Koczerhan pomrukiwał znudzony:
— Ależ cztery nogi głębiej ugrzęzną niż dwie i będzie po wołach.
Przez cały dzień kopali po próżnicy. Oczyścili spory skrawek lasu, ale do najbliższego portaszu nie dotarli. W rozpaczy Pańcio tak mocował się z błotem, iż złamał łopatę, która od razu utonęła, a miotła brzozowa przemieniła się w błotnego chochoła. Niepotrzebnie ratując złamaną łopatę ugrzązł w błocie po kolana, potem jeszcze wyżej, wreszcie uwięziony w pływającej leniwie maćkole zaczął zsuwać się w dół bez udzierżku. Z trudem dotarł doń Iwanysko z oboma młodszymi Koczerhanami, lecz i oni ugrzęźli. Sam Iwanysko wydarł się jakby cudem z błota, a nie zdołał pomóc innym. Obaj Koczerhani i Pańcio mimo szarpaninę zapadając w lepkie paszcze, chwiejąc się lecz trzymając się za ręce, zsuwali się powolutku. Ze spaćkanej dżegi bulgotały i łypały chciwie żółte gały czortów leśnych, a z maćkoły sykały ich śmieszki. Iwanysko gwizdnął aż uszy dziurawiło, a inni wołali rozpaczliwie o pomoc. Na to przybiegli na ratunek od mygły czy od haci najsilniejsi i najzgrabniejsi, wśród nich Matarha i Mandat. Nie włażąc sami w błoto ustawili szereg trzymający się za ręce i wyciągnęli tonących za pomocą hużw. Uratowali także Pańcia, zostawiając na ofiarę maćkole jego odwieczne człapaki, coś jakby trzewiki, nazwane przez podobieństwo do krzywych sań grendżoły. Unieśli Pańcia bosego. Zasmarowali się jak nigdy dotąd, a gdy wrócili do koliby, rozeźlony Pańcio gderał nadal, że sami wielcy panowie, nie skosztowali najsmaczniejszego, a jemu to nie nowina. Suszyli się przy watrze, przebierali się jak mogli, nikt z nich nie odpowiadał Pańciowi, tylko stary Koczerhan łagodził:
— Człowiecze, zostawcie, to ponad ludzkie siły.
Pańcio dziawkał:
— Kiedy be-befel[73], to do wszystkiego jest siła, a kiedy z ochoty — widzicie jak, ja już wiem.
— Ależ po co — rzetelnie tłumaczył stary Koczerhan. — Idzie taka miotła chuchająca, taki pług ognisty, że przy nich my wszyscy razem ze wsiami na nic.
— Jaka tam miotła i jaki pług — wykrzywiał się Pańcio.
Koczerhan mówił głośniej:
— Słońce, ulewa wiosenna, wiatr.
— Całe szczęście, Pańciu, że nie wojowaliście z maćkołą na Riabyńcu, boby przegrał pan cesarz — docinał Petrycio.
Pańcio machnął ręką smętnie, zamilkł.
Pozostawić las w spokoju konania, aż ulewa go spłucze, aż wiatr wysuszy, aż słońce wygrzeje, aż wybuch nowej zieleni zakryje trupy i groby lasu — oto co pozostało kolibie.
Foka orzekł:
— Mazać się to mazać, ale z pożytkiem i póki czas! Teraz czas dla haci. I macie befel.
Oto było słowo: był czas dla haci, dopóki rozklejona ziemia nad potokami, piaskowiec czy ił, jeszcze nie stężała na nowo od suszy. Sawickiemu zaświeciły się oczy, sięgnął po cymbały i zaraz pobratymi i kumpany zakrzyczeli, poprosili by zagrał kruhleka i zaśpiewali nowy porywczy kruhlek.
Któż ryzy ścieli — nasz panicz-ryś
Któż nas weseli — nasz panicz-ryś
Któż kładzie haci — nasz panicz-ryś
Któż nam wypłaci — nasz panicz-ryś.
— Machaj, machaj — zaskrzeczał w porywie stary Koczerhan.
— Machaj, machaj — zaryczał Matarha.
— Machaj, machaj — zadudniało wiosennie w kolibie a Pańcio już nic nie miał do zrzędzenia.
Oczyszczono do końca z kamieni łożysko Riabyńca, opancerzono je z przodu głazami i zatamowano. Następnie szczelnie spleciono z przyciosów wiązania, spiętrzono całą cudaczną twierdzę z drzewa i umocniono głazami, bo cały ciężar spartej wody trzymał się na tym drewnianym czole. Szczęściem potok Riabyniec, choć rozbijał echa po stromych brzegach, samych brzegów nie naruszał. Stateczny, niezbyt obfity w wodę, bez nieobliczalnych dopływów, niby przepastna ryza trzymał w ryzach swe wody. Zalesione stoki a u dołu skalne ściany broniły go od usuwania gruntu, a potężna sieć mchów, co zdołała uwięzić wodę z najobfitszej miejscowej ulewy, chroniła od powodzi.
Inny był Popadyniec: łudził płaskim dostępnym wybrzeżem, z przyjaznym pomrukiem czaił się wraz z tuzinem ukrytych, słodko mrukliwych pomocników — wód. Jego dorzecze obszerne, dopływy nieogarnione, zasilane podziemnymi wodami, stąd nieobliczalne. Nie tylko przeto wykopano jeziorko aż do kości, to jest do skalnego podłoża, obwarowano je ponadto jeszcze przed ustawieniem drewnianej zastawy wałem z iłu twardniejącego, a zawarto głazami spojonymi tym iłem, pozostawiając wszakże u spodu otwór dla spustu wody. Zabezpieczono tę gliniastą i kamienną oprawę haci trzypiętrowymi kaszycami, a potem dopiero ustawiono hać drewnianą na wysokość czterech chłopów.
Zaledwie zima pękła, co nocy strzelał lód na całym pomoczarzu Popadyńca, jak szeregi strzelców ustawionych w zasadzce z nagonką na zwierza. Potem dopływy zahuczały groźnie, brudne wały staczały się do Popadyńca, wywracając przeszkody, unosząc zgniłe kłody, i zapory gliny. Lecz rychło mchy otrząsły śnieg, lody spłynęły, męty przejaśniły się, a dopływy Popadyńca rozczapierzone szeroką lecz płytką siecią na płaskowyżu puszczy, znów zamaskowały się najciszej. Zasnuły się, jakby nie rodziły się z wytrysków podziemnych, jakby nie hulały dopiero co, jakby nie miały nieco niżej uczestniczyć w szumnych habach i hukach Czeremoszu, jakby na zawsze miały zaklęsnąć w sennym moczarze. Tylko płaskie, żółtawo-tłuste chrząszcze, zwane pływakami pluskały na przyczajonych kłodach, tylko pstrągi pryskały srebrnie między czarnobrzegami. Po wyrównaniu zakrętów jak się dało, po pogłębieniu w miarę możności, dopływy znów przypomniały sobie swój ród, zadudniły wartką groźbą macierzystych podziemnych wód. Po nocach nawet niepokoiły szlochami, jękami, jakby boleśnie ciągnęły na pomoc wody z samego pępka ziemi. Lecz czyhała na nie wszystkie jama wykopana, wspólna hać. Wlewały się z poddaniem a ludziom zdawało się, że starczy tej jamy dla wszystkich skradających się wód. Hać napełniła się, wody cichły.
Tymczasem Cwyłyniuk wraz z Sawickim i Koczerhanami zbudowali nad każdą z haci dla kierowników spławu zwanych hatarami, kryte daszkami schronienia. Były to ośmioboczne altanki z krąglaków, otwarte od połowy aż pod dach. Ośmiospadowy dach każdej altanki, każdy o dwu pokrywach, z których górna jak fałda podniesiona na wysokość dłoni, zachodziła na dolną, spiętrzono u góry kopułą i zakończono krzyżykiem jak kapliczkę. Dla każdej altanki Cwyłyniuk wyrzeźbił po jednym krzyżu jaworowym i umieścił go w kącie każdej, jak gdyby ołtarzyk. Wewnątrz i na zewnątrz biegły wzdłuż ścian nieprzerwane ławeczki z oparciem. Powyżej oparcia przestrzeń aż pod dach była otwarta, tak, że siedzący na wewnątrz i na zewnątrz mogli rozmawiać ze sobą.
Niezwłocznie przygotowano daraby, wiążąc hużwami i skrętami młodych smereczek kłody całkowite, nieprzecięte, dobierając równe co do długości krąglaki dla każdej talby, to jest człona daraby. Wiązali mocno lecz luźnie, na to by niesione wodą kłody mogły sobie grać sprężyście na podwodnych kamieniach. Układano ponadto kłody cieńszymi nosami ku przodowi talby, podcinając je od spodu do płaskości, aby bez zaczepiania kamieni prześlizgiwały się lekko, nie zwichrzając kierunku. Oba zewnętrzne słupy każdej talby zaopatrzył jeszcze Sawicki w klamry żelazne, łączące je liną drucianą na to, aby trzymały całość w razie wstrząsu.
Przyszedł dzień, że hacie napełniły się wodą, a Sawicki kazał spuścić wodę dla próby w obecności całego butynu. Woda syknęła chytrze, potem zagrzmiała, rozpogodziła się i rozśpiewała. Przytwierdzone do brzegu talby, uderzane wodą lecz przytwierdzone hużwami, dygotały i drżały niecierpliwie. Do grania wody zaśpiewali butynary na dwa chóry nowy kruhlek.
Któż syn kowalski — nasz panicz-ryś
Wdowie pociecha — nasz panicz-ryś
Żelazo w palcach gnie — panicz-ryś
Sercem nie miechem — nasz panicz-ryś
Rozdął ochotę — nasz panicz-ryś
Kto rączki złote ma — panicz-ryś
Oczy surowe — nasz panicz-ryś
Bez złego słowa — nasz panicz-ryś
A nagiął słowem — nasz panicz-ryś
Butyn gotowy — nasz panicz-ryś
Któż składa talby — nasz panicz-ryś
Kto Bogu chwalby — nasz panicz-ryś
Kto wierci skały — nasz panicz-ryś
A któż w cymbały gra — panicz-ryś
Kto zagra wodom — nasz panicz-ryś
Spławi nas dodom — nasz panicz-ryś
Zdrowo i młodo — nasz panicz-ryś
Graj-śpiewaj wodo — nasz panicz-ryś
W sławie popłynie — nasz panicz-ryś
W sławie zostanie — nasz panicz-ryś.
W krótkim życiu panicza-rysia hać była jeszcze większym zwycięstwem niż ryza. My starzy, widząc młodość nachyloną nad tą mętną falą, co tryska ze źródeł doli, nad przyszłością, odwracamy oczy. Niechętnie myślimy o tym, że młodość taka, która nie zaznała ni chwili odpoczynku ani zadowolenia innego jak tryskająca nadzieja dla nadziei, może wyczerpać się tak prędko.
Haci stały złote, nowiutkie, nad nimi altany-kapliczki, pod nimi daraby, nosami wietrzące wodne szlaki. Butyn udał się do ostatniej deszczułki, do ostatniego kołka. Tylko budowę tartaku odłożono do jesieni.
Gdyby Foka najął do robót nastawnika, ba, podżegacza, jak gdyby ostrogę przeciw leśnemu snowi, nie znalazłby może lepszego niż ten co sam się zjawił. Choć wszystko udawało się, choć pogłębiano hać z powodzeniem, choć zastawy rosły a wody zbierały się, nie kto inny jak Pańcio co ranka, a jeszcze chętniej wieczorem zrzędził i prorokował:
— Oho, szkoda roboty, wszystko przepadło, nic z tego nie będzie.
Zachęcał skuteczniej do pracy na przekór, niż gdyby zaklinając wzywał do robót, niż gdyby obiecywał złote góry. Od wiosny Pańcio bardziej jakoś niespokojny rozdrażniał się byle czym, nawet sam zaczepiał. Lubił postraszyć nieznanym lub dwuznacznym słówkiem, czasem nawet zahaczył któregoś żywiej jaką taką przynętą, a nie chciał wytłumaczyć, jak gdyby na to, aby ciekawość jątrzyła się niby ranka. Wyśmiewał wówczas wyniośle butynarów, jakby oni byli przybłędami, a on gazdą mocnym na swojej zagrodzie. Przeważnie śmieszył wszystkich. Przecież ten i ów co miał tego za wiele, sarkał na dziadygę, a Matarha pomrukiwał, że skoro już przezimował, to można by mu coś kapnąć, wypłacić jaki grosz i niechaj idzie sobie z Bogiem, garnki łatać.
Foka sprzeciwił się:
— Przyda się, potrzebny nam taki, jak czort Bogu.
Stary Koczerhan uznawał żywo:
— Tak, tak. Im więcej tamten dogaduje i wykrzywia się, tym Hospod lepiej poprawi. Potrzebny.
Wieczorem, po próbnym spuszczeniu haci odezwał się Foka wesoło do Pańcia:
— No cóż, hacie grają, porządeczek?
Pańcio machnął ręką z poddaniem i powierzył:
— To się nazywa „ordnung“[74], a z tego największy strach.
Foka uśmiechał się.
— Powodzi się boicie? Gdy hać w porządku nie ma strachu.
Pańcio poderwał się jak ugodzony, uniósł się niezrozumiale.
— Człowiecze — krzyknął — wszystko niech będzie. Powódź, ogień, cholera, czarna śmierć, czerwona śmierć, byle tylko nie ordnung.
— Ależ ordnung to nie żaden strach ani cholera — sadził się Matarha. — W feldkompanii[75] co ranka pan febel[76] krzyczy: „Ordnung mus!“[77] Co nam bajdurzycie?
Pańcio uspokoił się, powierzał dalej:
— Wojsko to nic, to dopiero początek, to ćwiczenie, na to by chapnąć was wszystkich za czuper. A butyn także.
— Cóż to ma do haci? — pytał Foka.
Pańcio upierał się, powierzał dalej tajemniczo.
— Ścielicie im drogę, zamiast schować się do dziupła, przynęcacie butynem. I chapną was.
— Kto chapnie? jak? czym? — śmiał się znów wesoło Foka.
— Poukładają głowy równiutko, poszatkują, do beczki na wieki i będzie z was kiszona kapusta.
Foka machnął ręką śmiejąc się niedbale, a Pańcio wyczekał, włożył rękę za pazuchę i jakby wyciągając coś z zanadrza, wyszeptał tajemniczo a wyraźnie:
— Egalité.
— Jakie to? — pytał Mandat.
Pańcio przypatrywał mu się uważnie, znów wyczekał, powierzył jeszcze:
— Taka braha, smoła rzadziutka, z początku strasznie chce się pić, a potem obrzydliwsze niż gdybyś żłopał starą gnojówkę.
— Dają wojsku czy cywilom? — pytał Mandat.
— Wszystkim aby poszatkować.
— Słodkie czy gorzkie?
Pańcio otworzył usta, biedził się z chytrym uśmieszkiem.
— Wy-wygląda tłusto, no, smoła, a skosztujesz dobrze, cieńsze od wody, za to straszny smród po gębie wieje, przez całe życie chce się rzygać.
— To po co piją? — dowiadywał się Mandat.
— Ho-hooo, niechby który nie wypił, toby go zaraz do liberté.
— A to co?
— Urząd do ścinania głów, guzik pociągnie — panc-panc! zaszatkowany gładziutko.
— A kto szatkuje?
— Herod urzędowy, pensja płynie mu za to, jak woda, a jeszcze od każdej głowy osobno. To nazywa się —
— Ależ u nas o tym nie słychać — przerwał Mandat.
Pańcio odpowiadał z troską:
— U was inna gnojówka, u każdego swoja.
— Cóż za gnojówka? — zniecierpliwił się Matarha. — Któż u nas pije gnojówkę?
Cwyłyniuk uspakajał:
— Zostawcie Matarho, nasz panoczek głębokouki, to nie ta gnojówka, to z książek.
Pańcio znów otworzył usta:
— U was ta, którą popy was poją, ale teraz leje się nowa, nowa —
Stary Koczerhan łagodził z uśmiechem:
— Nie troskajcie się, idzie słońce, wiosna, gnojówka wszelka wsiąknie, i dobrze.
Matarha oburzał się na Pańcia:
— Dym, dym! Nie wstyd wam gazdów pępkowych odurzać jak durnych za to, że was przyjęli jak swego?! Nie słuchajcie go ludzie, to z zawiści.
Pańcio, chcąc go zatkać ostatecznie, wypalił niecierpliwie:
— Wiecie co nad głową? O konstytucji słyszeliście? Figę! Będzie wam ordnung, butyn i konstytucja.
— Właśnie — prosił Cwyłyniuk wcale nie przelękniony — konstytucja, wciąż o tym słychać, rozpowiedzcie nam panoczku.
— Ja nie słyszałem, ale opowiedzcie — prosił także Mandat.
Obaj, Pańcio i Matarha, zamachali gwałtownie rękami. Matarha wstał i zakrzyczał:
— Inny także garnki łata, a nikogo za to nie kąsa.
Pańcio wyskoczył nań, stali obaj, młody olbrzym i stary pokraka, jakby się chcieli rzucić na siebie. Matarha ryczał:
— Gdyby tu był naprawdę ordnung, toby dziada za nogi i za potok.
— Siadajcie, Matarho, tak nie sztuka — rozkazał Foka. — A wy, Pańciu, ze zmory gadacie. Powiedzcież prosto, kto nam co zrobi? Za co? Jakim prawem?
— Ten co wszędzie — ujadał Pańcio z góry do ucha Foki. — A takim prawem jak mnie ko-kości leszczyną odbijali.
Foka odpędzał ręką krzyk od ucha, jak natrętną muchę:
— Ależ to minęło, inne czasy.
Pańcio ujadał dalej.
— Czas ciągle jednakowy, tylko wy gazdo za młody jesteście, nie wiecie, że gdzie za dobrze, tam zaraz z tego musi być najgorzej.
Cwyłyniuk podniósł palec, trzymał długo aż wszyscy zaczęli słuchać i paplał:
— Nie znacie się na panach. A ja hajdukowy syn, przy nich od dziecka. Nasz panoczek jest od głównej mądrości pańskiej, takiej co przy robocie nigdy się nawet nikomu nie przyśni, choćby się na ścianę drapał i choćby pękł, nie przełknie jej, zaraz wyrzyga.
— Czemuż nie przełknie? — pytał Mandat.
— Bo to dla pańskiej głowy, dla innej formy.
— Jakiej formy?
— Jak u garncarskiego majstra do pozakręcanej formy przynależna glina mięciutka jak łajno. I taka sama jest mądrość.
— Jakaż tam mądrość? — skrzywił się Foka niedbale.
Także Cwyłyniuk skrzywił się z zakłopotania, wstał, przystąpił do watry, znów podniósł palec, ogłosił rozważnie:
— Słońce o północy, północ w południe, mróz na świętego Piotra, święto w roboczy dzień, a robota w największe święto. Oto jest pańska mądrość!
— Ależ panowie garnków nie łatają, w łatach nie chodzą — wyrwał się ktoś z głębi koliby.
Cwyłyniuk krzywił się jeszcze.
— Nie można wiedzieć, bywa taki co poszedł całkiem na żebry, a nic mu nie pomoże, pan, na wieki pan.
Zamilkli znudzeni, ten i ów stukał palcem w czoło, a któryś znów szepnął z kąta.
— Ordnung.
Cała koliba wybuchła burzliwym śmiechem. Pańcio usiadł na posłaniu w swoim kącie, machał ręką coraz słabiej, coraz smętniej.
Z mgieł wstawał świat pełen głosów. Ze śpiącego poranka wyłuskiwało się złote wiosenne południe, świeże, nawet pijane jak nieustanny poranek. Z pamięci staro-młodej, przywalonej zimowym całunem, wydzierać to co dawne, na co nie ma ani jednego żywego świadka, ani znaku widzialnego, to zawsze walka ze snem. Ten który walczy, już budzi się, ale jeszcze wciąga jawę do mary, śni nawet, że zbudził się, że wstał, a wciąż zapada w mgłę, śpi dalej. Śpiącym okiem ogląda wyraźny sen przedświtowy, zaś budzącym się, co chwyci jawę, to zaraz pogrąży ją w sen.
Było? wcale nie było? Będzie?
Trzmiel co wylęga się w lesie wiosną z czarnej ziemi, od razu brzęczy, rucha się, wynurza się ze szpary, od razu kosmaty i ciepły jak trzmiel stary, jak pierwszy trzmiel po stworzeniu rodu. Także wiosna leśna wynurza się od razu, jak stara wiosna od początków świata i brzęczy nieustannie. Nocą szeptem-bulgotem wód, lejącymi się głosami żab, glu-glu-glu, che-che-che, aż spłyną w przeciągłym gromie — ho-ho-ho. Dniem głosy skaczą i tańczą. Od ranka odmarzają kałuże, to prysną, to chlupną, to sykną, schnąc i zasypiają z sykiem coraz cichsze. W schnącym błocie wybujały burzany, wieńczą je miotłami, żółtymi i niebieskimi. Ze schnącego błota bzykają roje muszni. Od świtu, znad mgieł wydzierają się dzikie gęsi ciągnące na północ ku Dniestrowi. Nawołują się, ostrzegają: gę-gędy, stąd tędy. Nad nimi jeszcze wyżej jednostajnie świdrują powietrze zatroskane żurawie: żur-żuru, kru-kuru, klu-kluru. Najgłębiej w toniach nieba, chyba tylko z puszczy dosłyszalne, sterują dzikie łabędzie, pojękując cichnącymi odgłosami głębinowego dzwonu: głąb-głąb, prąd-prąd, ląd-ląd. Z ochotą uwijają się w dole za musznią wesołe drozdy: świt-świt, świt-chyst, chyć-chwyć, syć-żyć, chwyt-syt, fit-fit, cyt. Kosy słuchają głosów cierpliwie, wyzywają przekornie: Olej-olej, powoli, do woli, co kto woli. I naśmiewając się z każdego, kpią słodko: „doli-doli, niedoli, boli-boli, nie boli, niech boli, co kto woli.“ Wtem batog puszczowy świśnie, jastrząb i jastrzębica nawołują się z dalekiego jaru, ze stanowisk myśliwskich: bij-bij! pij-pij! Zacichnie wszystko w górze i na dole, tylko wody i bajory nie dbają, tylko musznia zatryumfuje i zahuczy, a obudzona ciszą żaba krzyknie drugiej żabie: „kwa-kwa-kwak.“ Lecz jastrzębie, wyrywają się ku górze nie po to, by bić rzesze skrzydlate ani by pić krew. Wiosną szukają innych źródeł, wyżej, coraz wyżej. Szybują ku swoim godom dla parowania, już zatopione, już niewidzialne, już żadne oko z puszczy nie dojrzy ich, żadne ucho nie dosłyszy. Znów hasają leśne głosy. Skacze także każdy błysk, z wód, ze strug, z gardzieli błot. Na wyschłych brzegach flegi zabłysły niebiesko-złote krople jak gdyby spadły z nieba, to pancerne żuczki-gudzule. Na skraju błota i suszy grzejący się gad raz po raz tłusto mignie i zniknie. Świeci się i skacze w oczy blaskiem także mech na nowo rozzieleniony, zagarnia błoto, ściska je, zalewa zielenią. Nie zdziwi się las, gdy żuczek niebiesko-złoty przekornym bzykiem zachichoce, gdy tłusty gad świśnie chytrze, a przyczajony mech ciapnie suchym śmieszkiem zwycięstwa nad błotem. Wolność głosu, staromłody świat odniemiał.
Lasu już nie było, inaczej niż corocznie osierocone jego dziedziny tratowała wiosna. Nocą przez obezlesione pustkowia przeganiały się zdyszane młode wichry, dopiero co od ziemi odrosłe, których dotąd nikt tu nie znał. Dniem słońce waliło prosto z nieba bez saneczek, bez wózeczków, bez pośrednictwa liści, szpilek i szpar, bez ślizgania się po żywicznych pniach jak niegdyś. Światło a nawet żar wdzierały się do najwstydliwszych kieszonek lasu. Wiosna wracała nie tylko spieszniej, także hałaśliwie, jak gdyby dziatwa przybłędów cygańskich baraszkowała sobie na gruzach majestatycznej świątyni.
Po ukończeniu robót, tyle co niezbędne przed ruszeniem darab, tydzień przed Juriem oczekiwano gości sproszonych z kilku wsi na święto, na zakończenie butynu. Zawczasu poczyniono przygotowania, a było z tym zabiegów niemało. Na warsztatach przerżnięto piłami potężne kłody na łodwy, grubaśne niby-deski, co najmniej na dłoń w przekroju. Z nich pozbijano tyblami z sęków miast gwoździ stoły i ławy. I stoły i ławy wytrzymałyby dziesięć razy tyle luda co sproszono na chram, wytrzymałyby nawet, gdyby wielikany z samego pępka ziemi stanęli żywi i zasiedli przy nich. Sporządzono także po obu stronach koliby nowe szałasy na nocleg dla gości, osobne dla kobiet, osobne dla mężczyzn. Foka i Petrycio postanowili, że będą ugaszczać obok koliby lecz tańczyć obok haci, bo tam przestronniej, twardziej i chłodniej. Przygotowano potrawy chramowe, tyle co mężczyźni sami potrafili i przywieziono od Joseńka z Rozdroża piwo i wódkę.
Po wschodzie słońca białe obłoki trysnęły wysoko znad zachodnich przełęczy, potem rozpływały się w niebie. Zapowiadało się ciepło i pogoda. Foka i Petrycio raz jeszcze sprawdzali przygotowania do chramu, a inni ubrani świątecznie już od rana baraszkowali i podążali powoli ku haci nad Riabyniec. Z czasem znaleźli się tam wszyscy mieszkańcy kolib. Wchodząc po jednym do altanki, klękali przed krzyżem, potem siadając na zewnętrznych i wewnętrznych ławeczkach jak kto chciał, słuchali wody i głosów lasu. Także Foka i Petrycio wpadli na krótko, by od święta pomodlić się w altance. Pańcio choć do altanki nie wstąpił, już od ranka dreptał po stromym brzegu haci w nowych postołach, które otrzymał z zapasów koliby. Odwieczne grube spodnie barwy brudnej wełny spadły mu na stopy wydmuchanymi baniami.
Raz po raz zarzucał długą wędkę z takim rozmachem jakby smagał długaśnym biczem czwórkę koni. Lecz wytrawny woźnica, co miłuje swe pieszczone a bujne konie, dba także aby źródlano ufne oczy końskie nie zamąciły się gniewem ni wściekłością i aby z tego, broń Boże, nie rozhukały się jego wiatropłynne bieguny, może na zgubę sobie samym i jemu. Z rozmachu strzela biczem wysoko nad głowami koni, a zaledwie muśnie skórę. Tak właśnie władał Pańcio wędką, że choć z rozmachu, osiadała na wodzie cichutko, jak jedna jedyna kropla deszczu. Każdy mógł oglądać, jak nabożnie oszczędzał czułe źrenice wód, jak gdyby lękał się zbudzić przyczajone huki i rozhuśtać burze wodne.
W rzeczywistości chytrze oszczędzał, a raczej łudził czujność pstrągów. Toteż co chwila srebrnopromienny a czerwono cętkowany pstrąg jak błyskawica wiosenna spadał na podłogę opodal altany. Pańcio podnosił go z ziemi, śledził drapieżnymi oczyma, naszczupywał lekko palcami szyję i odczepiał. To z lekkim trzaskiem łamiąc kark pstrągowi wsuwał go do drewnianej korobki, to znów, ilekroć natrafił na szyję nabrzmiałą jajnikami, rzucał tak rozpoznaną samiczkę-pstrążynę z powrotem do wody pojękując: „Panienka, niech hula!“ — I znów smagał wędką toń błyskawicznym ciosem, z leciutkim wdziękiem wiru komara, tak iż nawet śpiący w cieple południa pstrąg budził się i chwytał to sennie to żwawo, aby nie wymknęła mu się tłusta gratka, skoro widocznie komar w pogoni miłosnej wtargnął do wody na własną zagładę. Ale czujniejszy od pstrąga Pańcio, ani za wcześnie ani za późno, niemylnie chwytał drgnienie i już wydzierał wędkę wraz z pstrągiem z żywiołu w żywioł. Pstrąg fruwał z wody przez powietrze jak ptak i spadał jak kamień na twardą podłogę haci. Olśniony światłem, wstrząśnięty udarem, on jeden, pierwszy i ostatni raz w życiu, przenikał wiedzę Pańcia jak Pańcio jego, że ogarnięci jesteśmy wszyscy żywiołem zagłady. Pańcio był niemal zadowolony, a Cwyłyniuk stąpając za nim na palcach, przyglądał się mistrzowi rybakowi uważnie i z podziwem.
Z wiosną zabłąkały się na butyn wiosenne wieści o cesarskich zagadkach czy patentach. To co nie tak dawno nazywało się rewolucją, a teraz znów jakoś inaczej: konstytucją. W roboczy dzień nie pamiętano o tym, ale od święta korciło mówić i wiedzieć. Niedawno nie kto inny jak Pańcio wspomniał o konstytucji, ale zataił zawzięcie, a teraz prócz niedawnego żołnierza cesarskiego Matarhy, który chcąc wszystko lepiej wiedzieć sierdził się nieustannie na Pańcia, oczy znów zwracały się ku staremu połatajce. Bystreczanie pytali i słuchali przeważnie dla zabawy, a bywalcy żabiowscy, którzy w swojej parafii może by nawet nie spojrzeli na takiego dziadygę, przyglądali mu się uważnie, nawet z niepokojem. Pierwszy Tomaszewski jak gdyby zawstydzony, że pyta, zapytał:
— O konstytucji jak wy?
Pańcio nie dosłyszał. Wrzucając pstrążynę do wody jęknął znów:
— Panienka, niech hula!
Witrołom powtórzył głośno:
— Wiosna idzie światem, słoboda, słychać że pan cesarz wypuścił konstytucję. Jak wy o tym?
Pańcio zapatrzony w wędkę nie odpowiadał, a Cwyłyniuk kiwał palcem ważnie, aby nie przeszkadzali. Zamilkli, tylko las hałasował łagodnie. Słuchali lasu, potem Mandat opowiadał półgłosem:
— Od kiedy głośno w lesie i zielenieje, zaledwie zmierzch, nie mogę przejść spokojnie. Takie małe coś, raz po raz, drapnie mnie pazurkiem w nogę, drepcze za mną, chichocze, śwista. O północy włazi do koliby i śmieje się do ucha.
— Strach wam? — pytał Giełeta.
— Nie, ale utrapienie, jakby coś do ucha wlazło.
— Wypłukać ucho — radził Petrycio.
— A to prawda? — upewniał się Giełeta.
Mandat ożywił się.
— Przysięgam, że prawda, dotąd mi coś takiego się nie przydarzyło. Nawet z daleka go słyszę.
Witrołom przeżegnał się, a Mandat mówił dalej:
— Nadaremne żegnanie, co przeżegnam się to mi świśnie koło ucha: fiut.
— Coś będzie — westchnął Witrołom.
— Nie — orzekł stary Koczerhan — to nie żaden pohany duch, to głos bez ciała. Cały świat głośny, a taki wesoły szuka sobie wesołego.
— Może być — zgodził się Mandat — tylko po co drapie znienacka? I zanadto już się przyczepił.
Stary Koczerhan ogłosił:
— Cóż dziwnego, czas taki ładny, że pstrąg by zaśpiewał. I opowiadają, że komuś śpiewa.
— Komu śpiewa? — pytał Mandat.
— Kto go słyszał? — wątpił Giełeta.
Koczerhan nie odpowiadał, a Witrołom z trudem wygarniał słowa z głębi piersi.
— To możliwe, to pewne, że gdy wodne dychanie wyzwoli się spod lodu, zaśpiewa sobie raz na rok i są tacy co słyszeli.
Cwyłyniuk dosłyszał z daleka, obrócił się. By nie płoszyć ryby Pańciowi mówił półgłosem:
— To pewne, że słyszeli, ale taki nigdy nikomu się nie przyzna —
— Dlaczego się nie przyzna? — pytał Petrycio.
Bomba wybełkotał:
— Bo życie zmarnuje i broń Boże —
— Ależ ryby są nieme — przerwał Giełeta.
Petrycio wywracał oczy, mówił z przyduszonym śmiechem:
— Jest takie miejsce, jest, gdzie nabywają się pstrągi na weseliskach, ale tam hałas okropny.
Sawicki popatrzył nań surowo, chrząknął i mruknął:
— Po co opowiadać niebylice.
Petrycio pośpieszył się, jakby się usprawiedliwiał:
— Cóż to szkodzi, takie sobie bajki.
— Bajki nie bajki — ciągnął Witrołom z natężeniem — a tam gdzie morze podziemne wystawia jedno oko z podziemi, tam śpiewają wiosną w jakieś święto, ale nie wiem w które.
— Słyszeliście? — pytał Petrycio niewinnie.
— Skądże? — odpowiadał Witrołom — nie byłem tam, ale są tacy —
Sawicki i Petrycio oglądnęli się wzajemnie, a Witrołom ciągnął dalej:
— No i niedobrze, taki co słyszał, może naokoło roznieść biedę jakąś, zarazę. —
— Od śpiewu pstrąga zaraza? — pytał Petrycio.
— Nie od śpiewu, skądże? — żachnął się Witrołom. — Tylko z tego, że talki pcha się do pępka ziemi, do tej śruby.
Petrycio śmiał się głośno.
— Bajki, bajki.
— Bajki nie bajki — troskał się dalej Witrołom — a ja tamtędy za nic w świecie nie pójdę, słuchać nie będę.
— A gdzież to? — znów ciekawił się niby to Petrycio.
— Szkoda mówić — zakończył Witrołom niechętnie.
Pańcio zbliżał się bardzo powoli, śledząc ruch ciągnionej wędki, nastawił uszu z uśmiechem, jakby łowił ledwo uchwytne drgnienia czy pluski. Cwyłyniuk szedł z boku na palcach.
— A może wy, Pańciu, słyszeliście jak śpiewa pstrąg? — zaczepiał Petrycio.
Pańcio oderwał nagle oczy i uszy od wody, ożywił się. Kiwał głową z krzywym uśmiechem.
— Opowiedzcie jak to było — prosił Petrycio.
— Opowiedzcie — prosił Mandat.
Pańcio śmignął wędką od wody ku haci, haczyk był pusty. Nie rzucał wędki ponownie, usiadł na skraju haci, opuścił nogi w dół, zamknął oczy. Uśmiechnięty jak we śnie, lepiotał bez złości, słabiutko, poufnie. Wszyscy słuchali.
— To ba-bardzo, da-dawno-daleko. To już nieprawda. I tego kraju już nie ma. Za-zapadł się całkiem. Mały byłem, całkiem m-m-malutki, tyci, no bąk. Złapałem toto. Złapałem pstrąga ręką, puściłem na piasek. Sam nie wiedziałem jeszcze co i jak, ni be-be, ni me, ni mama-tata, ni mama-łyga, ani jak się nazywam. A toto tak tańczyło na piasku, błyskało, od razu mnie przecięło, za-zaśpiewało: „forél, forél“. Oczy-uszy mi rozdarło, od razu wszystko wiedziałem. I tak się to ciągnie, ciągnie: „forél, forél...“[78] No i już dobrze, już zapomniałem jak się sam nazywam, a to wciąż —
Pańcio zatchnął się, rozłuskał pisk w gasnące zawodzenie: wciąż śpiewa, śpiewa, będzie śpiewać: „forél, forél, forél...“ Macie.
— Tak pstrąg śpiewał: „forél“? — pytał Matarha z niedowierzaniem.
Pańcio otworzył oczy, ocknął się, zamachnął ręką:
— Tak-tak, nie-nie, forél, forél to po niemiecku.
— To pstrąg po niemiecku śpiewa czy wy po niemiecku mówiliście?
Pańcio zamachał rękami gwałtownie:
— Tak-tak, nie-nie, mówię wam, to ba-bardzo dawno, to już nieprawda. A co pytaliście? Aha, o konstytucję.
Było cicho, tylko z haci sączyła się woda, tylko wietrzyk łagodnie czesał głowy. Siedząc na haci ze spuszczonymi nogami, wciąż zadowolony Pańcio wykładał o konstytucji:
— Dwadzieścia lat minęło jak panowie w miastach zbuntowali się przeciw cesarzowi. Mówiono wtedy: wiosna. Buchała, kipiała ta czarna kapusta, czarna wiosna. To się nazywa — rewolucja. Panowie zaczęli, oni zawsze. Mówią tak panowie: ty panie najjaśniejszy sobie najjaśniejszy, a my także sobie panowie najjaśniejsi, cóż nam zrobisz? A cesarz, ho-ho, chytra sztuka, naprzód batogiem ich ciachnął po skórze. Rozbiegli się, pochowali się po dziurach i dobrze, niech będzie. Ale jemu smutno, bo kto mu paradę zakomenderuje. Wyciąga z biurka wielki, biały papier, napisał, pieczątkę buchnął, posyła do nich, tam do dziury, głównego lokaja. W papierze stoi: Halt! Skoro wy mnie równi, to ludzie pracowici wam będą równi. Konstytucja! — Panów strach przeciął, wyleźli z dziury, przepraszają, paradą komenderują dalej, ani mru-mru. Ale to nad nimi dalej wisi. Widzicie?
— Co wisi, mój panoczku? — pytał grzecznie Cwyłyniuk.
— Konstytucja, i po to jest: dla groźby.
Tomaszewski wydął wargi wzgardliwie, lecz słuchał uważnie, kumpany spoglądali to na niego, to na Pańcia. Pechkało splunął:
— Tfu! I z tego wszystkiego znów dla nas nic i gorzej.
Pańcio zgodził się pochopnie:
— Tak, tak, dla mnie też, było źle, będzie gorzej.
Zamilkł i wszyscy zamilkli, tylko las gwarzył wesoło. Mandat zarechotał, wiedział co o tym myśleć, lecz wypytywał dalej:
— No i cóż dalej z tą konstralucją?
Pańcio uśmiechał się jak cierpliwy nauczyciel:
— Człowiecze, nie plątaj postronka jak krowa, bo i tak się nie wyplączesz. Co innego rewolucja, a co innego konstytucja. Rewolucja to wilcze zęby, a konstytucja, to tak sobie — szczury.
— A co gorsze? — pytał Mandat.
— Ha, rewolucja gorsza, taki od razu chapnie, wzbogaci się, ucieknie, albo ci jeszcze zęby pokaże i co mu zrobisz? A szczury — to też bardzo paskudne, strach jaka hurma! Chapią też. Ale jest nadzieja, że jakoś dadzą się wytruć. Ho-ho, cesarz twardy, panowie przycichli, u nas nie będzie — tego.
— Czego nie będzie, panoczku? — pytał Cwyłyniuk.
Pańcio uśmiechnął się, wyszeptał: to się nazywa — egalité, tak jak tam we Francji. Króla wypędzili, na tronie zasiadł pijaczyna z ulicy, szewczyk połatany, potem króla za kark, głowę — panc! ucięli. Widziałem —
— Głowę widzieliście? — pytał Mandat.
— Ależ nie głowę, porządki tamtejsze, równość, chleb-wino, dużo tego owego, ale —
Witrołom przerwał z żalem:
— Ładne mi porządki, tata wypędzili, jeszcze głowę zrąbali. W komorze zasiadł pijaczyna z ulicy, tatowym chlebem-winem traktuje.
— Ależ tam nikt nikogo nie traktuje. Młóciłem u gazdy, przed wieczorem mi wypłacił, naodliczał tu godzinkę, tam pół godzinki, już mi nie dał ni wieczerzy, ni rano śniadania. Na głodno przenocowałem w szopie na gołej ziemi, głodny poszedłem w deszcz do miasteczka, sam siebie traktowałem.
— To w czymże porządki? — pytał Tomaszewski.
— Każdy trzyma w garści, nikt nikomu nic nie da, równość.
— Czemuż nie dają? — pytał z troską Tomaszewski.
— Słyszeliście, równość, każdy ma jednakową gadzinę w kieszeni, co tylko sięgnie do kieszeni, gad go tak ukąsi, że syknie i nic nie da.
Giełeta nieco znudzony zapytał:
— A papie-rymskiemu głowy nie ucięli? Ze stołka nie spędzili?
— Nie — biedził się Pańcio — do niego jakoś nikt nie ma ochoty, sto-stołek za gorący.
— Na węglach? — pytał Petrycio.
— Che-che-che — śmiał się Pańcio — niech ci będą węgle, a to gorzej jeszcze...
— Czemu gorzej? — pytał Petrycio.
Pańcio powierzył tajemniczo:
— Zasłania papa, aby — rogów nie było widać spod siedzenia, rozumiecie?
Oglądał uważnie słuchaczy, machnął ręką.
Matarha podniósł głos do wielkiej polityki, z powodu święta mówił pojednawczo:
— Co tu mówić, żal was dziadeczku, wy stareńki. A jakżeż nie wstyd rozpowiadać takie? Wszędzie są cesarze albo królowie. Aby króla spędził pijaczyna? tfu! nie pogniewajcie się, a to nieprawda.
Także Pańcio odpowiadał od święta cierpliwie:
— Matarho, nie bądźcie jak wół dopiero co zwałowany, co zabłądził na cudze podwórze i całkiem zdębiał. Co widzieliście? Turków i to wszystko.
— Prusów widziałem, kosztowałem, to najtwardszy ród — wybuchnął Matarha.
Pańcio rozdrażnił się:
— Prusów i tyle? U nich befel, befel, tacy durni jak nasi i durniejsi. Po-powiadam, pi-pijaczyna, szewczyk połat-połatany wydrapał się z ulicy na piętro, wrzasnął „abalrua“[79] to znaczy marsz do czorta, siadł sobie na tron, macie!
— Hospody! — westchnął Witrołom.
— I cóż, siedzi na tronie pijaczyna? — pytał Mandat.
— Skądże? Zaraz drugi go spędził, raz król, raz cesarz i marsz! I z tego tron u nich na pokaz, jak u was czaszka Diduszkowa, zawieszona na wierchu w Hołowach w rozwalonej chacie. Nikt nie tknie.
— Jeśli to prawda, to wychodzi bezbożnie — orzekł Witrołom.
— Bezbożnie, jakżeż inaczej — zgodził się Pechkało.
— Coś w tym jest — odezwał się Cwyłyniuk. — Nie tak stary jestem, a pamiętam, dawniej nazywano ich u nas „Francuzy bezbożni“. No?
Najstarszy Koczerhan potwierdził:
— Oj, wiadomo, nazywano.
Pechkało otworzył usta, przypomniał coś:
— A wiecie, naprawdę nazywano! A czemuż? Zapytać by mądrych.
— No widzicie — cieszył się Pańcio — nie ma co pytać, bezbożni i jeszcze jacy! popów wyczesali akuratnie do ostatniej weszki, każdego popa dzieci na śmiech wyzywają „a-bee, a-bee“[80].
— I cóż komu z tego? — pytał Mandat.
— Skasowane gładziutko — cieszył się Pańcio.
Foka odezwał się po raz pierwszy:
— Coś tu nie tak! Któż nie wie, że ludzie nie równi, ani chudoba nie równa ani nawet drzewa wcale nie równe.
— Nie równi — godził się Pańcio z chytrym uśmieszkiem — ja to wiem najlepiej. To tak jest, gazdo, jak regimentsmuzik[81], wiecie dobrze, równiutko maszeruje, równo zahuczy-zagłuszy, równo zadepcze. A tam na spodzie, pod butami, pod bębnami — jest takie śpiewanie malutkie, najlepsze. I nic, oho!
Pańcio przerwał, badał słuchaczy uważnie. Petrycio wtrącił figlarnie:
— Pstrąg śpiewa?
Zamiast kijem od wędki lub twardym słowem, Pańcio zdzielił Petrycia gniewnym spojrzeniem. Podrażniony mówił dalej:
— A jest znów takie drzewo w lesie, samo całkiem puste, bortawe, a sadzi się, wystrzela w górę, ho-ho! Dusi inne drzewa i jeszcze z góry, samo w świetle, kiepkuje sobie. Takie trzeba zaraz zrębać, wykarczować.
— A bogaczy też skasowali czy wykarczowali u Franci? — dopytywał się Mandat.
Pańcio zasmęcił się, tłumaczył z trudem.
— Nie, nie skasowali. To jest tak, mój Mandacie: skocz ty sobie na ten przykład w Kołomyi do krajsamtu[82], aż na górę, na same piętro i krzyknij na krajshauptmana:[83] „marsz“! Bardką spędź ze stolca, a sam brzuchem rozwal się na stolcu. Kasę w swoje ręce, a potem huknij na szandarów: „Habt acht[84], na moje komando!“ I któż cię spędzi?
Mandat żachnął się gwałtownie.
— Do chrzanu potrzebny mi krajsamt i kasa i siedzieć między szandarami w śmierdzącej Kołomyi, żeby mnie potem spędzili.
Tomaszewski pytał do rzeczy:
— A biedaki wzbogacili się tam we Francji?
— Jak który, miękkiemu-głupiemu chuda skóra wystarczy, a który ostry-mądry jeszcze więcej złota nachapał niż król. Ale wypędzą, skasują — uspokajał Pańcio.
— Ja bym się nie dał spędzić — warknął głucho Kraszewski.
Pańcio nadął się:
— Gadanie, ano spróbuj, podpisałeś równość, ciągnij równość, taka konstytucja.
Młody Giżycki zapytał bez obawy, odbijając każde słowo:
— Dobrze, ale co to znaczy konstytucja?
Pańcio odparł bez zająknienia.
— Groźba dla jednego, wędka dla drugiego.
Giżycki nie zadowolił się.
— Słowo zagraniczne, nie nasze, nie polskie, nie ruskie, to wiem, jakież to?
Sawicki jakby chciał ratować, szepnął pośpiesznie:
— Łacińskie.
Pańcio łapnął ustami jak pies, co chwyta muchę, potem zalewając się śmiechem jak na uwięzi pies szczekaniem, odpowiadał:
— Łacina łaciną, pa-paniczu, na to żeby lepiej durzyć. W kościele łacińskim trajkoczą po łacinie, aby nikt nie rozumiał, aby umiejętnie chapnąć na wędkę, a w tym drugim uniackim bardzo chytrze, niby to rozumieją służbę cerkiewną, a jeszcze majsterniejsza konstytucja.
— A co to znaczy konstytucja? — pytał uparcie Giżycki.
— Tego na ludzką mowę nie wyłożysz, dlatego po łacinie. Księża wymyślili i zakręcili. To znaczy — ustanowa. Mówią, że Bóg tak samo ustanowił ten świat. Konstytucja taka: urodziłeś się, to będziesz męczyć się i umierać, a męki i śmierci dużo do wyboru. Ożeniłeś się, to masz zdurnieć, biedować, a biedy do wyboru. Masz dzieci, to same łajdaki, a łajdactwa do wyboru. Jesteś bogaty, toś od razu i z ochoty wielki rozbójnik, a rozboju do wyboru. Jesteś biedny — Pańcio przerwał.
— Biedny jaki? — pytał szeptem kiermanycz Gucyniuk.
Pańcio zaśmiał się głośno.
— Szczera dusza, niby to mały rozbójnik, a największy, bo biednych dużo, mają do wyboru: zdechnąć z głodu albo rozbijać, taka konstytucja. Żydzi tak tłumaczą konstytucję: „konsty — tis te“[85], to znaczy, „chcesz to zrób, a nie musisz“. I prawda, gdzież ten mus, abym ja zginął akuratnie od bajonetu, od kartacza, od cholery czy od czerwonki? I prawda, kto zmusza pstrąga, aby łapał przynętę? Czy ja go chwytam ręką? Gdzież tam, ręką wypłoszył bym inne, a do tej wędki, do konstytucji umiejętniej garną się, tłoczą się jeden za drugim, wyskakują z wody.
Mandat zachichotał.
— Nie płoszcie nas, dziadeczku, my nie pstrągi.
— Nie, ja was wcale nie straszę, popatrzcie dobrze sami. Egalité to jeszcze gorsza konstytucja, to znaczy równość. Równiutko wędki padają, sto wędek, tysiąc wędek, jak kropelki deszczu, nie poznasz co to, i łapie się jednakowo, jak pierwszy tak setny, taka równość.
Gucyniuk znów pytał nieśmiało:
— To jakżeż, czyż to nie dobrze równość, jak wy o tym?
Pańcio roześmiał się zwycięsko.
— Jakżeż może być dobrze, pomyślcie! Hurmą naskoczy stado byków, aż czarno i zatratuje. A takiego co sam nie tratuje — od razu na miazgę, ani piśnie.
— To cóż zrobić? — pytał cicho Tomaszewski.
Znudzony już Pańcio ziewnął, zaśmiał się smętnie.
— Che-che-che, najlepiej poradzić się papy rymskiego, a jego i tak nikt nie posłucha.
Matarha hamował się widocznie, ale nie mógł się całkiem przemóc.
— Wszystko lubię, a wy znów przeciw Ojcu Świętemu. Nakazywał ksiądz ostro, że niemylny i aby nikt przeciw temu, no i my nie przeciwni. To wielka rzecz, nie z Żabiego ani z Kosowa.
Cwyłyniuk gasił:
— Nie mówcie tak, biskup jest trochę większy pop, metropolita trochę większy biskup, a papa-rymski trochę większy metropolita. Mała czy wielka pchła jednakowo czarna i skacze.
— To wy na nich, że pchły i sam papa pchła? — żachnął się Matarha.
— Broń Boże — odpowiedział grzecznie Cwyłyniuk — nie, że pchły, tylko jak pchły, przykład.
Pańcio dosłuchał cierpliwie:
— A wy byliście, Matarho, u papy?
— Nie, nie byłem.
— No to pojedźcie, posłuchajcie, co ten wygaduje, czy go kto posłucha.
Matarcha zamilkł niechętnie, a Cwyłyniuk pytał jeszcze:
— To dawniej było lepiej czy jak?
Pańcio spoglądając już ku wodzie domamrotał pośpiesznie, w roztargnieniu:
— Dawniej wędkami, teraz sieciami, dawniej pańska trąbka, teraz regimentsmuzik, było źle, będzie gorzej.
Zamilkli. Drozdy zahałasowały: „fit, świst-chyst, chyć-chwyć, syć-żyć, chwyt-syt, fit-fit, cyt“.
Pańcio zerwał się, odwrócił się nagle, jakby wykręcony skurczem, po czym smagnął wodę wędką. Oddalał się, pojękując cichutko. Pechkało przeżuwał:
— Ładna mi wiosna i ładna konstytucja, tfu! Strach na panów i tyle.
— Do niczego — potwierdził Tomaszewski.
— Dla biednego nic a nic — dodał Pechkało.
— Mnie na wędkę nie złapią — burknął Kraszewski.
Foka zerwał się także, wyszedł z altany, powiedział głośno:
— Nie słuchajcie tego, ludzie, to fałsz! Dostanę konstytucję, przeczytam wam. Swoboda, prawo dla wszystkich, prawo i ochrona dla każdego — to konstytucja.
Pańcio dosłyszał, charknął przez plecy:
— Biednemu swoboda i prawo? A brahy mu do putni, niech chłepce, smoły gorącej do gardła, niech się dławi, chleba zeschłego, niech szczerby łamie, potem marsz, spać na sieczkę, kusz!
Cwyłyniuk ten raz jeden poprawił Pańcia:
— Oj nie, panoczku, u nas najbiedniejszy ma liżnyk z wełny, na sieczkę nie łakomy, a biedny tak samo jak bogaty, do kuleszki przywykł z mlekiem słodziutkim albo z huślanką i do bryndzy też —
— Aby żyć — potwierdził Pechkało.
Foka zniecierpliwił się:
— To wy, Pańciu, przez cały dzień dzisiaj jakąś smołę parzącą biednym do gardła lejecie! I to od święta! Za co?
Pańcio wydarł wędkę z wody i spory pstrąg upadł na podłogę. Oglądał go uważnie, szczupał za szyję, zdjął z wędki, strzaskał mu kark i schował do korobki. Odwrócił się ku Foce. Przekrzywiając gębę więcej niż zazwyczaj, zaczął cierpliwie:
— Gazdo, wyście wąchali coś niecoś smrodów tego świata, a czy nie dowąchaliście się, że biedny to śmierdzielnik najśmierdzielniejszy, do chrzanu, dobry tylko do tego, aby go grzać, z biedy wyciągać, nakarmić, obuć, ratować —
— A do czegóż ma być? — przerwał Foka.
Pańcio wracał wzrokiem do wędki z uśmiechem, znów spojrzał na Fokę z wyrzutem, rozjuszył się:
— No tak, a kiedy on już wyciągnięty, wtedy on najpaskudniejszy, śliniawy gad, niech go piorun spali i siarka i skała po głowie! Tego tylko wart, ho-ho, ja to wiem.
Cwyłyniuk zapiszczał grzecznie:
— A czemuż on taki, panoczku?
Pańcio wściekał się dalej:
— Gardziele same, jeden z drugim rura śmierdząca, co z przodu wrzucisz, to z tyłu wyleci! Chapałby tylko, a sam by nic nie dał, ani parszywego włoska z głowy, taki śmierdziel!
Cwyłyniuk dopytywał cierpliwie: —
— A bogacz lepszy? Zimą mówiliście jakoś inaczej. —
— Bogatego cały smród szczelnie zawinięty w czyste szmatki, za to chapie stoma łapami, łyka setką pysków, chłepce tysiącem gardeł, sto tysiącem gardeł, ale — nie bójcie się! i jego setki pysków będą chrupać aż do kosteczek.
— To któryż dobry? — pytał Cwyłyniuk.
Pańcio uspokoił się, dotknął palcem korobki:
— Ten pstrąg, za przynętę, za muchę marną daje swoje ciało. I ten człowiek co taki durny jak pstrąg.
Także Foka opanował się, zapytał spokojnie:
— To po waszemu nie trzeba z biedy wyciągać?
— Ha — niby trzeba, ha — niby to jedno dobre, ale z tego nic nigdy nikomu, a biednemu najmniej.
— To po cóż wyciągać?
Pańcio cisnął wędkę na ziemię, srogo rozjąkał się, potem wypłakiwał męcząco, nieznośnie.
— Be-behekacie, ku-ku-kuryczycie się razem z po-popami, żeście chrześcijanie, a któryż z was zawąchał, co ten je-jeden n-na-nakarbował: „By-byłem głodny, a nie nakarmiliście mnie, byłem g-goły, a nie odzialiście mnie. —“
Foka przerwał porywczo:
— Milczcie! Nie śmiejcie urągać, to Jezus powiedział.
— A któż urąga? — wydzierał się Pańcio. — To wy-wy wszyscy urągacie, śmiejecie się z Niego razem z popami.
Zmartwiony Petrycio wypulał smętne oczy na Pańcia, a dziobata twarz jeszcze bardziej podziobała się. Jak gdyby dla powszechnej ulgi zaśmiał się, ucieszył się niby to:
— No, widzicie, my ludzie grzeszni, a on był z Boga i —
Pańcio nie dał mu mówić dalej, dobywał z siebie ostatków wściekłego jęku:
— On był z takiego miejsca, co go wcale nie ma na święcie i z takiego dnia, co go nie ma w kalendarzu. Ciało swoje dawał, życie, bez żadnej przynęty, lepiej niż pstrąg.
Petrycio uparcie przybijał do zgody:
— Mądrze mówicie i za to Hospod Boh go wywyższył.
Pańcio ścisnął wargi zawzięcie, jak pies, co wgryzł się zębami w patyk i nie wypuszcza. Cedził zadychając się:
— I za to wasz Bóg wysoko go zawiesił, całkiem wysoko do słońca. Patrzcie jaki zakrwawiony! Ja pstrągów nigdy tak nie wieszam. Na durnego Kaina z nieba wrzeszczał: „Gdzie twój brat, Kainie?“ A do niego któż śmie z dołu wrzasnąć: „Gdzież twój syn, Kainie?“
Głuchy pomruk oburzenia przeszumiał, niezrozumiałe przekleństwa i okrzyki wybuchały wśród siedzących w altanie i wokół altany. Wstawali. Foka stojąc nadal, uspokajał ich niecierpliwym ruchem ręki, a Sawicki skoczył pośpiesznie, rozłożył szeroko ręce, zasłaniając im wyjście, jakby się obawiał, że ktoś zdzieli Pańcia kułakiem. Szeptał urywanie:
— Czekajcie, nie sądźcie, nie sądźcie.
Petrycio nie burzył się, lecz zniecierpliwił.
— A wy adwokata dobrego macie, Pańciu?
Pańcio żachnął się ze złością:
— Dla mnie adwokat? tfu, po cóż?
— Do procesów z Bogiem — wypalił Petrycio. — Wygracie na pewno, jak mój wujko Foma z panem.
Opętany Pańcio pytlował nieprzytomnie:
— Każda teraz wie psianoga, tyle z Bogiem co bez Boga. A wy mniej rozumiecie niż chudoba. Spytajcie Maksyma, tego spod Jaworza.
Skoczył ku wędce jak kot na mysz, chlasnął wodę zbyt głośno, wypulił oczy ku wodzie.
Witrołom choć z opóźnieniem, oburzył się gromko:
— Maksym nigdy, przenigdy nic przeciw Bogu. —
Pańcio zapatrzony w wodę odpowiadał cicho, niedbale:
— Grzeczny starowinka, przeciw nikomu nie mówi, a śmieszek taki kapie mu z wąsa, że widać.
— Kto śmiał go pytać, wy? — zagadnął Witrołom.
Pańcio przelotnie łypnął złym okiem od wędki, znów patrząc na wodę lepiotał cichutko, by nie płoszyć ryby:
— Ja nie, a był co pytał go, czy prawda, że Boga nie ma, a Maksym —
Pańcio zaśmiał się cicho, wpatrywał się dalej w wodę.
— Cóż Maksym? — nalegał Witrołom.
— Maksym w śmiech i powiada: nie tak się pyta, trzeba inaczej. — Inaczej pytać, rozumiecie? — oddalał się powoli, zupełnie pochłonięty wędką.
Witrołom zadumał się, poniewczasie wyszeptał z żalem:
— Coś tu wywracacie, dziadeczku, u Maksyma inny rewasz.
Pańcio nie dosłyszał, nie odpowiadał, a Foka machnął ręką wyniośle:
— Za trudno z nim! — wszedł do altany.
— Oj trudno — przyznał Witrołom.
Giełeta znudził się zupełnie, podniósł głos:
— Ech, odczepcie się, nie tykajcie go, jemu tylko ryba pachnie, a on sam najsmaczniej pachnie czortu. I księdzu też. Niech się obaj, ksiądz z czortem, o niego czuprują, co nam do tego.
— To on do nas przyczepił się, jak pies zębami do łydki — odparł Petrycio niewesoło.
— Zostawcie go, nie sądźcie — prosił Sawicki.
Matarha warczał:
— Dym! Dym w oczy gryzie i tumani, gdyby to na mnie, tobym go dawno przepędził.
Najmłodszy z Koczerhanów, Michajło, ośmielił się, wołał w ślad za oddalającym się Pańciem:
— Cóż my wam złego zrobiliśmy?
Gdy Pańcio oddalił się całkiem, stary Koczerhan odezwał się półgłosem:
— To inaczej było u Maksyma, nie tak.
— Oj, nie tak — powtórzyli jeden po drugim bracia Koczerhany.
— A jak? — pośpiesznie pytał Witrołom.
Stary Koczerhan opowiadał rozważnie:
— Byliśmy z braćmi nad Górną Rzeką, kiedy o tej rozmowie poszła wieść. Poszliśmy od razu do Tanaseńka Urszegi, to on pytał Maksyma. Tanaseńko śmiechowy, któż nie wie? Próbował tego białego, zarzucił mu kluczkę i opowiadał nam. Przychodzi aż na górę, na Jaworze, do Maksyma, pyta z miejsca ostro: „Powiedzcie, to prawda, że Boga nie ma?“ — Maksym nie dał się, zaśmiał się, i cicho. A Tanaseńka nie trzeba ciągnąć za język, dalej go przypiera: „Powiedzcież“. — Wtedy Maksym znów w śmiech: „Człowiecze, jakiś ty dziwny! Podumaj sobie, gdyby kto zapytał: ano powiedzcie, czy nie ma Tanaseńka? Tak nie uchodzi. Pytaj sobie, ale inaczej: „Czemu ja się z nim nie zapoznam, czemu nie pamiętam, czemu nie szukam, czemu nie widzę.“ — „Jakżeż pamiętać?“ — pyta Tanaseńko. — „Tęsknić“ — mówi Maksym. — „A jak szukać?“ — „Po śladach“ — odpowiada Maksym. — No i dobrze, cicho. A teraz Maksym zarzuca kluczkę: „A ty czemu nie pytasz jak zapoznać się z Bogiem?“ I już Tanaseńko, tak opowiadał sam, jak zając uszy po sobie, niby go nie ma w kapuście. A Maksym: „Wiesz jak?“ „Jakżeż?“ — pyta Tanaseńko. „Oddać życie“ — powiada Maksym. Tanaseńko jakoś rozsumienił się, pyta inaczej: „No, to nie pogniewajcie się, Maksymku, powiedzcie, jak Go zobaczyć?“ Maksym bardzo leciutkim śmiechem świdruje i tak mówi: „Kupiec z ciebie nie jaki bądź, już do cielęcia na dokładkę chcesz krowę, a jeszcze za cielę nie zapłaciłeś. Domagasz się dużo, daj sam choć jedno.“ Tanaseńkowi zwisł język, ale go jeszcze sztorcuje: „A po waszemu jaka korzyść z Boga?“ Ten biały patrzy, patrzy, oczy mu łyskają i szepnął: „Dla kogo?“ „No niech będzie dla was“ — mówi Tanaseńko. Na to Maksym: „Jest korzyść malutka, taka jak dziecku z matki, ale większa. A jest korzyść wielka, taka jak komarowi z całego lasu, a także większa. A znów nie tak pytasz, pytaj: jaka korzyść Bogu ze mnie“. Tanaseńko zmiarkował, że tamten cichy śmiech mocniejszy, a kluczka na nic. Tak opowiadał nam sam Tanaseńko, słowo w słowo.
— Słowo w słowo — powtórzyli obaj bracia Koczerhany, jeden po drugim.
Mimo wszystko oglądali Pańcia z daleka jak urzeczeni. Także Cwyłyniuk już mu więcej nie towarzyszył, siedział w altance razem z innymi i patrzył. Pstrąg za pstrągiem spadał na podłogę haci, wyglądało, że Pańcio natrafił na wcale rzadką wiosenną ławicę pstrągów. Słyszeli, jak raz w raz pojękiwał przeciągle. Mandat prysnął śmiechem:
— Śpiewa pstrągom.
— Kołysze — dorzucił Giełeta.
Petrycio naśladował z cicha:
— Forél — forél...
Stary Koczerhan ofuknął surowo:
— Ludzie, wy to za lekko!
Znów milczeli, tylko hać ciurkała, las gwarzył. Petrycio chwycił się za głowę, przypomniał sobie swoje brzemię kucharskie. Wołał Harasymka, innych chłopców i dziadków do pomocy. Wracali biegiem.
Nie było jeszcze południa, gdy Pańcio z kwaśnym uśmiechem nasypał Petryciowi dwa pełne koryta pstrągów dla garnka.
To co gdzie indziej uregulowane zwyczajem, zapewnia kolibie odległość: przed południem nie można się spodziewać gości. Tylko trzody jasienowskie przybyły nieco wcześniej. Z powodu wczesnej wiosny wypędzono je na tydzień przed Juriem, tak aby wydoić na sam chram leśny na Riabyńcu, a po odpoczynku pognać jeszcze wyżej do zapasów siana jesiennego aż do czasu, kiedy wysokie pastwiska wybujają świeżą trawą. Wyszły z Jasienowa wczoraj po południu, nieprzerwanie skubały po drodze, gdzie mogły, nocowały w zagrodach na Kraśniku tuż przed puszczą. Tam też napasły się na skrajach lasu jak się dało. O świcie ruszyły powoli, człap-człap, kop-kop, drep-drep, pyrsz-pyrsz, bam-bałam, dzyń-dzyń — heej. Za dawnych czasów zazwyczaj już od wiosny pędzono chudobę, o ile jej było dużo, od pastwiska do pastwiska, pilnując jej zawsze z bronią w ręku. Trzody nie oddalały się od swych osiedli dalej, jak na trzy-cztery dni drogi. Lecz naszych syheł, wądołów, wąwozów, jarów i przepaści leśnych, gdzie każde drzewo inne, każdy krzew i liść wciąż nowy, nikt nie może poznać, choćby dziesiątki lat chadzał. Szlakiem znanym, a nigdy nie poznanym, oto droga pasterzy szczytami. Dlatego gdzie las się trzyma, tam nie zachwieje się stara prawda pasterska. Dopiero gdy siekiery i piły naruszą lub zniszczą las, a drogi poprzecinają, także trzody uszkadzają go i kończą. Wtedy lasowi koniec, a pasterstwu niebawem także. Na wiosnę obcemu wędrowcowi wydaje się czasem, że do świeżej zieleni naszych samotnych puszcz i do wyzwolonych z lodu strug i zbudzonych wód należą chyba tylko zbudzone wiosną leśne dziewki-niauki, złośliwe sczeznyki, rogate dziady leśne. Już, już wychylają się, skoczą, zapiszczą, sczezną. Pasterze wiedzą, że są i tak, bo czyhają zawsze, a zjawią się kiedy im potrzeba. Dla pasterzy wiosna tak długo nie otworzyła oczu, nie zbudziła się tak długo, dopóki oczy chudoby nie zaświeciły wśród zieleni, dopóki jak żywe szkło powiększające nie przybliżyły pastwisk i lasów. Bez oczu tych wiosna ślepa, jak ślepy świat bez słonkowego oka i bez gwiazd. I głucha także, dopóki kroki nie zadzwonią na płytach, nie zachlapią po kałużach, dopóki dzwonki nie zabrzęczą: człap-człap, kop-kop, drep-drep, pyrsz-pyrsz, bam-bałam, dzyń-dzyń — heej. Niestety obcy wędrowcy dostrzegają w chudobie wyłącznie użyteczność ludzką, dla podniebienia, dla brzucha, dla ciała: mleko, masło, bryndzę, wełnę, skórę. W oczach pasterzy wiośnie również potrzebna jest żywa chudoba, jak wiosna — chudobie.
I na Riabyniec dotarły wreszcie te odgłosy. Zaledwie usłyszeli butynary siedzący wokół haci i w kolibie te budziki wiosenne, pobiegli hurmą nad potok. U czoła pochodu kroczył z trembitą główny pastuch, kudłaty Trofymko. Zajęty wyłącznie trzodami, nie witał się wcale z ludźmi oczekującymi na brzegu. Zbierał spod wymion matek niedawno urodzone jagniątka do besahów i układał na miękkiej otawce. Bowiem jagniątka, mimo że miały łapki nadmiernie grube, jak gdyby spuchnięte, nie mogły jeszcze same nadążyć za stadem. Z nieruchomych czarnych ich pyszczków wysuwały się nadal do ssania różowe języczki. Matki-owce skupiły się koło Trofymka, wąchały i pobekiwały żałośnie. Pastuchowi towarzyszył nieodstępny skalny cap, kosmaty i brodaty. Cały zmieniony w sprężynę, podnosił przednią nogę, zatrzymał się jak do skoku, wznosił brodę, węszył, zabeczał z żałosnym ostrzeżeniem, jak gdyby przed smutną dolą. Czujnie mierzył dal oczyma. Poskoczył raźnie naprzód, myszkował wszędzie z natężoną uwagą, słuchał. Potem odwracał głowę ku pastuchowi. Czekał lub zawracał.
Choć pastuch nie witał butynarów, przecie przebiegał badawczo oczyma wszystkie lica. Potem jeszcze śledził przenikliwie choć pośpiesznie jednego po drugim, czy nie uchwyci ostrego oka, uroczliwego spojrzenia. Uspokoił się, machnął ręką, lecz zaraz złapał się za głowę, przypomniał sobie coś, wmieszał się w czeredę owczą. Odszukał rozczochraną, srokatą owcę, poskrobał ją paznokciami pod brodą. Potem odszukał inną siwą, schylił się, cyrknął jej raz i drugi trochę mleka z wymion. Tak było im potrzeba, tak były przyzwyczajone. I pastuch i cap zajęci tylko chodem połonińskim, jakby tylko oni sami byli na świecie, nie troszczyli się o nic więcej.
Wysłuchiwali żubrowego rogu z dalekiej połoniny, skąd wzywa święty Jurij, junak Boży, w zaroszonych postołach, w pancerzu lśniącym od ros wiosennych. W tym samym czasie tysiące podobnych pastuchów i capów, tysiące trzód słucha jego rogu. Jak ruchome listki przesadzają się z dolin w połoniny, wsuwają się w świeżą zieleń, liżą ciepłe rosy, dziwują się zbudzonym wodom. Od greckich mórz, od Bałkanu przez Karpaty, poprzez Alpy i przez Pireneje, aż nad Ocean strumieniami sypią się żywe krople boże w górę ku pastwiskom: radicare, chód połoniński. Alpengang, transhumance. Bo wszędzie ten sam junak święty wabi młódź czule — „malé, malé“[86], wszędzie zachęca potężnie: „heej!“
Zazwyczaj strzyże się owce przed wypędzeniem w połoninę, lecz Maksym Szumej, wobec wiosny wczesnej, przeto niepewnej, odłożył strzyżenie. Cała trzoda owcza wyruszyła kudłata, tak jak przezimowała. Dwa barany, u przodu czarny z dwiema parami rogów, wielką zakręconą a drugą ostrą, jakby wystawioną do uderzenia, i drugi baran nieco mniejszy, biały, przy końcu pochodu pilnowały i trzymały w ramach wciąż rozlewające się stado owiec. Czasami pastuch gwizdnął, a stado dreptało raźnie za nim, czasem baran dawał kierunek, a pastuch zmiarkował, że zagapił się i szedł za baranem. Żadna fala żywa nie bywa tak podobna fali wodnej jak botej owczy. Ludzie cisnący się tłumnie zazwyczaj starają się przepędzić jeden drugiego, rozpychają się lub odpychają się, owce wciskają się jedna obok drugiej, jak najciaśniej dla schowku z lęku, a dla zagrzania się tulą się wełna obok wełny. Ludzie nie tylko nie odkryli dotąd niczego cieplejszego od wełny owczej, lecz życzą sobie jeszcze w dnie uroczyste: „obyście tak obrośli jak owca“. Co prawda, choć w owczej kupie nie ma takiej gorączki jak w ludzkiej i owce nie szkodzą tak jedna drugiej, przecież jeszcze zapobiegliwiej dbają o przyrost wełny, bo skubią, gdzie mogą każdą trawkę, każdy kosmyk po drodze. A przecie fala boteju jeszcze jest jak gdyby bardziej bezwolna, bo czujniejsza. Choć wylewa się za brzegi, wciąż daje się ściągać do kupy. Zwrot capa, gwizd pastucha, ruch rogatego barana zawraca ją i zwraca w każdej chwili, jak gdyby niewidzialny pastuch wód zatrzymywał wodospad i jak gdyby na jego znak fala wspinała się w górę.
Konie, same wybierając drogę, szły równo i rozważnie jak w zaprzęgu. Bardziej niesfornie poruszały się krowy, lecz najniesforniejsze były źrebięta. Wciąż odstawały i odlatywały. Psy urzędowały, trzeba czy nie trzeba, jak to urzędnicy. Hasały czujnie a niepostrzeżenie od przodu ku tyłowi, znienacka podpędzały szczekaniem. Czasem chwyciły za nogę niesfornego źrebaka i w mig zmykały przed jego wierzgnięciem. Zadowolone z wyczynu przybiegały do pastucha. Lecz gromadki kóz, ciekawych i samodzielnych uskakiwały w gąszcze, nie dając wcale psom rządzić sobą. A gdy który pies zapomniał się, nie umykały wcale, uparcie wyczekiwały nastawiając rogów, nawet naskakiwały nań z rogami, broniąc swego własnego porządku.
Człap-człap, kop-kop, drep-drep, pyrsz-pyrsz, bam-bałam, dzyń-dzyń, heej. Trzody kołysały się bardzo powoli, przeto niektórzy goście chramowi, przybywający od wsi, zaczęli je wyprzedzać. Gdy Trofymko zobaczył gości, chwycił się za głowę, gwizdnął na psy, pospieszył osobiście ku tyłowi, przynaglał trzody, pokrzykiwał na ludzi, zaklinając by mu nie płoszyli chudoby. Znów śledził lica gości, szczególnie kobiet, czy nie posypią się od nich złe uroki na rosiczkę bożą i na jej mannę. Rozjuszone gwizdem psy pomagały ratować, natrętnie oszczekując odstające zwierzęta, ostrzegawczo szczekały na gości, aby nie zbliżali się do chudoby. Cap podskoczył raźnie naprzód, barany wysunęły się pośpiesznie, za nimi polała się żywiej czereda owcza.
Może kto widział kiedyś latem poobiednią wspólną drzemkę owiec na połoninie? Gorące słońce wyciąga z nich ceremoniał niezwykły a niezapomniany dla tego, który go odkrył. Wiele setek owiec ściska się gęsto, jak najgęściej, owca przy owcy, owca za owcą. Tylne szeregi wsuwają głowy między tylne nogi przednich szeregów, w których śpią starsze owce. Wsuwają jak gdyby chowały je w kołdrach czy w pochwach. Stojąc wśród miękkich traw, śpią wszystkie w ciszy. W upojeniu jeden tylko jedyny ruch wykonują, ruch oddechu wspólnego. Ale tak są silne pchnięcia ku przodowi jakby zatchnęły się i ratowały się od uduszenia. Albo jak gdyby zatopiły się w parowaniu. Nie między osobnikami lecz w parowaniu powszechnym gromady. Prawie jak gdyby we wspólnych modłach. Niewiele tylko owiec śpi oddzielnie, leżąc na trawie, a jeszcze mniej pasie się swobodnie, stojąc na nogach trzeźwo, bez snu. Te które śpią wielkim a wspólnym snem, chwycą czasem jakąś trawkę spod stóp i żując ją znów zasypiają. Czasem narusza się równowaga zatopionej we wspólnym śnie gromady, bo stojące na samym przedzie starsze owce poruszą się w półśnie o kilka kroków. I niezwłocznie te, które kryły głowy między ich tylnymi nogami, szereg za szeregiem, budzą się zaledwie, posuwają się o kilka kroków, szukają schowków między nogami, aby nie przerwać łańcucha ciepła i owczej wspólnoty. W tym zatopieniu nie dojrzysz ani śladu codzienności owczej ani lęku, ani płochliwości, ani beczenia jękliwego. Cisza i bezpieczeństwo.
Na stokach i polanach Riabyńca Szumejowe owce rozpoznały swoją ojcowiznę. Od południa słońce rozogniło się nagle, a w kotlinach nie było ani powiewu, toteż owce oddały się uroczystej wspólnocie. Gospodarz i goście chramowi szanowali owcze nabożeństwo. Nikt nie zbliżał się do nich, a jeśli kto je oglądał z daleka, to tylko ukradkiem, z uśmiechem zachwytu, jak gdyby powracał do dawnego wspólnego świętowania, do wiosny powszechnej.
Bo nieraz już od małego układają się pastuszki w słońcu razem z owcami w podobny sen. Śpią tak jedne na drugich, jedne pod drugimi, jak na żywych poduszkach. W ten sposób jeszcze przed strzyżeniem, przed przędzeniem i motaniem i przed tkaniem wełny, dzieci dowiadują się niejednego o wełnie. Bo we śnie takim ufnie trzymają się owiec za szyje, za rogi, za kędziory. Dowiadują się wówczas także, że wełna w tym samym rytmie snuje się i zakręca, co rogi owcze. A budząc się i przyglądając się dokładnie sprawdzają: gdzie rogi proste — tam proste kędziory, u której owcy rogi faliste, u tej i wełna falista, a u której rogi kręte, wełna zakręcona.
Wśród gości mężczyzn było niewielu, głównie dlatego, że zbierali się do chodu połonińskiego albo wiosnowali naprędce. Za wszystkich mężczyzn wszakże starczył jeden najważniejszy, nie byle feto, i nie kto inny jak głowa wielkiego Żabiego, sam wójt i to taki, którego panowie i mieszczanie het, aż poza daleką Kołomyję i poza Stanisławów nazwali gubernatorem Żabiego.
Na razie napływały przeważnie kobiety, od święta jak zazwyczaj ubrane nie tylko suto, nawet ciężko. Żony, matki, siostry i córki butynarów, ostatecznie te, i to przeważnie młode, które kto zdążył zaprosić.
Dobrze wiadomo od dawna, że na pasterskich stajach nie wolno się zbliżać do kobiet, ani zaczepiać ich nawet w żarcie nie wolno, gdyż niechybnie dziki zwierz zacznie zaczepiać chudobę i chapać, tak iż odechce się zaczepek i żartów. Bez głośnych zakazów zresztą unosi się nad stajami stara prawda, rada szeptana, by nawet nie myśleć o kobietach. A na butynie szczególnie zimą jeszcze surowiej, bo z tęsknoty wypełznie biesica, ujawni się w postaci wytęsknionej kobiety, zaprowadzi od razu na samo dno zimy. Tym bardziej nie wolno zaczepiać kobiet, gdyby się przypadkiem zjawiły na butynie, ani igrać z nimi swawolnie, bo zaraz kłoda zaczepi i roztrzęsie kości albo rozigrają się wody podziemne, rozwalą hać, zniszczą pracę albo nalecą nocą na samą kolibę.
Jako kierownik wyrębu Kuzimbir Biłohołowy, zwany zazwyczaj Witrołom, pilnował jak mógł szczególnie młodych żabiowców i ich brudnych pysków, aby nie wyzwali czegoś niesamowitego, ustawiał nawet tamy dla myśli. Choć z trudem udało mu się widocznie, bo mimo zaczepną zimę i odwilż niespodzianą, nic nie zaczepiło ani nie naskoczyło.
Co innego po ukończeniu robót, święto podczas chramu to całkiem inny rewasz. To prośba z pomocą tańca, tak jak jest kamień co probuje złoto: na oścież bramy, w górę zastawy, niech tańczą wody! To próba czy człowiek bez pętli i bez pałki może być człowiekiem. Może i taka próba, czy rękę można dopuścić do rzeźby, czy niechaj lepiej na zawsze pozostanie przy korowaniu. Niech ściska jeden i drugi dziewuchy i mołodycie w tańcu, niech mu głos zardzewieje od hałakania, niechaj postoły potrzaskają od tańca, niechaj sam pada ze zmęczenia i niech potem śpi jak kamień, a przecież on człowiek! Inaczej jeśli rozłakomi się zanadto, a przez to zapomni o obyczaju i przystojności, lepiej mu będzie by na zawsze pozostał w jarzmie. Takiemu najzdrowiej będzie, jeśli nazajutrz po chramie pójdzie sobie od razu do kryminału na wytrzeźwienie, na to aby nie było za późno. Leśne święta nie często, przeto obrażać przystojność jeszcze bardziej warko. W lesie człowiek całkiem niziutko przy ziemi leży na sumieniu, tak jakby się schował w głębokim mchu. Lepiej niech się od razu zapadnie, bo już go potem nic nie uchroni przed kłodą, przed powodzią, przed lawiną. Najgorsze to, że zaciągnie innych w niebezpieczeństwo, bo powodzie i lawiny pochopne, nie mają czasu siebie pilnować, a ludzie pilnują jeden drugiego.
Na wieść, że zbliżają się goście, kto żyw wybiegł nad potok. Tomaszewski wraz z kumpanami ustawili się w podwójnym szeregu dla powitania przybywających kobiet. Jedne jechały konno, inne idąc pieszo z trudem ciągnęły za uzdy oporne lub szarpały płoszące się konie i dlatego nieraz te, które szły piechotą bez koni, wyprzedzały inne. Na przedzie jechała gazdyni Bombicha z Koszieryszcza, w wieku rzekłbyś od dwudziestu do pięćdziesięciu lat, przysadzista, niedźwiadkowata, o siwych wypłowiałych oczach, głęboko wtłoczonych w wystające oczodoły. Dopędzała ją i przepędzała Kateryna Biłohołowa, żona Witrołoma, z dzieckiem na ręku, dorodna i wysoka, o szyi szczególnie kształtnej, wyprostowana a ściśnięta mocno w pasie szeroką krajką. Kołysała się w szerokich biodrach. Jasio i kumpany zaczęli swój zawód świąteczny. Jak taksatorzy gminni oglądali i oceniali to szeptem, to głośno. Gęsiecki mruknął na Jasia:
— Bombicha bombistsza od swego Bomby.
Bombicha słysząc coś lub czując spojrzenia zmrużyła oczy, jakby weszła z ciemności w jaskrawe światło. Jasio odmruknął głośniej, oceniając dokładniej:
— Wydmuchany czerep na czerepie, głowa bez szyi, nogi kończą się prędko, sam brzuch tylko i łapy niedźwiedzie.
Zwrócił uwagę na Biłohołową, pomrukiwał przychylnie:
— Za to ta zaprasza nieźle, miejsca na tuziny bachorów, dobrze że Witrołom uciekł na butyn, dziewięcioro dzieci to dosyć.
— A tak — śmiał się Gęsiecki — taka jak ta może rodzić co miesiąca, a Witrołom zmarniałby całkiem.
Bombicha przejechała prędzej bokiem jak gdyby ukradkiem, bezradnie odwracając głowę od taksatorów. Biłohołowa przechodziła powoli, witali ją głośno i grzecznie. Lecz zaraz zaroiło się i kumpanom było trudniej oceniać. Zatrzymali spojrzenia na jakiejś czarniutkiej żabiówce, niebrzydkiej lecz bladej z podkrążonymi oczyma. Nie zwracając uwagi na szepty i utkwiwszy oczy w ziemię przebiegła pod nos kumpanom nie witając się wcale. Za gromadką starszych kobiet witanych przez kumpanów grzecznie a bez taksowania stąpała mocno jak chłopiec, może szesnastoletnia siostrzenica Biłohołowej, Połahniczka Slipeńczuk z Krzyworówni, z czupurną nieco rozwichrzoną jasną grzywką nad czołem, łyskającymi oczyma, z łydkami okrąglutkimi jak gdyby spuchniętymi lekko, podobnie jak policzki u dobrze karmionych dzieci, z dość dorodną piersią wypiętą przed siebie. Przeskoczyła zgrabnie przez potok i nie ustępując wcale wyzywała oczyma, oczekując, że kumpany ustąpią.
— Chwali się cyckami — mówił dość głośno Giżycki — a może spróbujemy się kto mocniejszy?
Połahniczka zaśmiała się dźwięcznie, pogroziła małą pięścią:
— Ej, nie próbuj!
— Spróbuj, spróbuj — zachęcał Tomaszewski.
Giżycki ujął wpół Połahniczkę. Zatrzymała się, wsparła się mocno na nogach i od jednego rozmachu rzuciła go na ziemię. Sama pochyliła się, prawie padała, lecz wyprostowała się, stąpała mocno dalej.
— Widzisz, Jasiu, przez ciebie, nie gniewaj się, Połahniczko — mówił dobrodusznie Giżycki, stając i otrzepując spodnie. Połahniczka odwróciła się ze śmiechem.
— A może Jasio chce spróbować?
Tomaszewski przyjął wyzwanie, zaczęli się szamotać, a tymczasem inne kobiety omijając ich przechodziły dalej. Już ciskał Jasio dziewczynę, już prawie padała, lecz nagle wyrwała się, odskoczyła, wyprostowała się i sklęła:
— Ty babiarzu pusty, ty myślisz że tu Żabie — skoczyła nań jak kot i z całej siły cisnęła nim, aż położył się jak długi na trawę.
Głośny śmiech przeszumiał przez szeregi kumpanów, najszczerzej chociaż ciszej cieszyły się kobiety. Jasio wstawał, opanował się.
— Ech, głupia, ciesz się i uciekaj, jeszcze bym ci coś złamał.
— Złam, złam — stawiała się Połahniczka zaczerwieniona, zadyszana lecz ze śmiechem.
Naśmiewali się z niej z daleka, lecz żaden jej więcej nie tknął. Połahniczka ściskała małe kułaki, groziła z daleka. Biłohołowa przyglądała się mocowaniu z wyniosłym uznaniem.
— Takie u nas dziewczyny.
Kraszewski orzekł:
— Wcale niezła na popas, ale trzeba mocnego.
Giżycki machnął ręką:
— Niech sobie szuka mocnego.
Tomaszewski pocieszał się:
— Nie bój się, znajdzie się taki co ją ciśnie.
Następnie szły żony rębaczy bystreckich, wątła i smagła na twarzy żona Iwanyska o głębokich zalęknionych oczach, barwy ciemnego mchu. Urocza, ale za cicha, nieciekawa dla młodzieńców. Tomaszewski zalecał ją z pogardliwym uznaniem:
— Główna wiedźma.
Gęsicki orzekł:
— Para do swego molfara.
Dalej szła żona Matarhy, wielka i szeroka jak żadna z kobiet górskich.
— Kartofla magdeburska — mówił Kimejczuk.
— Ciężkie kobylisko — mruknął Kraszewski.
Tomaszewski pytał z podziwem:
— Przebranka jakaś, z Madiarów czy ze Szwabów? No, no, to ci budynek. — Westchnął głęboko.
Gęsicki otrzeźwiał:
— Nie dla ciebie, do pary ze swoim bykiem.
Żona Mandata pulchna ale lekka, o maślanych niebieskich oczach, rumiana jakby namalowana burakiem uśmiechała się przychylnie czy zalotnie, lecz z nią razem szła Karawańczuczka, żona Łesia, smukła, ściśnięta mocno krajką, o twarzy nieruchomej, bladej, odbijającej spojrzenia jakby nakazującej milczenie. W końcu toczyła się, ciągnąc z trudem konia, hodowanka Bażyły, żona Giełety. Jak jej przybrany ojciec była hodowczynią wielu cieląt i krów, i od razu jakby przerażona butynem, patrzyła na świdrujących ją oczyma kumpanów z obrzydzeniem, wszakże powitana witała się przystojnie.
— A gdzież żona Niauczuka? — zapytał któryś z kumpanów.
Jasio nadął się, wtajemniczał w plotki niby poważnie.
— W lesie pod paprociami wysiaduje mu jaja.
Na przemian to chichotali, to rechotali głośno, potem znów szeptali, oglądając się czy kto nie słyszy.
Wiodąc za uzdę konia obładowanego sterczyście, żona Cwyłyniuka z Jasienowa, niemłoda, beczkowata, lecz ruchliwa, nawet napastliwa Justynka przepędziła wszystkich. Mrużąc czerwone oczy nieco zapłynięte, jakby od częstego gaszenia pragnienia wódką, skoro tylko dojrzała męża, pokrzykiwała radośnie choć z udaną złością. Za potokiem Cwyłyniuk zastygł w szczęśliwym uśmiechu i słuchał. Nikt się nie dziwił, bo nikt nie wątpił, że na tak kochającą żonę nie ma co krzyczeć, za to na kochającego męża krzyczeć można i trzeba. Justynka pokazywała się:
— Ach, ty łajdaku pusty! W chacie serce ci więdnie, ze smutku giniesz, wciąż „kafe i kafe“, a coraz żeś chudszy, a tutaj patrzcie dziada! jaki czerwony, spuchł od zdrowia.
Skoro tylko przebrnęła potok, Cwyłyniuk ściskał ją czule, niezwłocznie wziął uzdę, poklepał konia na przywitanie. Petrycio znajomił się, cieszył się także, a Cwyłyniuk przerywając okrzyki żony, przedstawiał i zachwalał Pańcia:
— Justynko słodziutka, oto nasz pobratym, sławny panoczek z wielkiego świata. Sława!
Justynka nie słuchała, witała się naokoło, potem ku uciesze tłumu pyskowała dalej:
— Ho, ho, ja już wiem jaka to kafe.
Cwyłyniuk upierał się:
— Sława, powiadam, rozumiesz co sława?
Podniecona oporem męża Justynka obrażała przystojność jakby na pokaz.
— Sława, ha, kręć kiermą jak ty umiesz, a ja wiem która to kafe, pewnikiem ci pućka furczy do jakiej dziewki, temuś taki czerwony.
Kumpany zgadując życzenia Justynki, bawili się, rechotali, a Petrycio niby szeptał wcale głośno do uszu Justynki:
— Nieźle mówicie, widziałem jak obejmował —
Justynka ucieszyła się:
— No, widzicie, a którą?
— Smerekę — odparł Petrycio — nie mógł się was doczekać.
Wśród powszechnej uciechy Cwyłyniuk wpatrywał się w żonę czule, cmokał głośno jak to na widok piękna.
— Justynko słodziutka, dobrze tu jak w niebie, a do raju brak ciebie.
Jasio pomrukiwał do kumpanów:
— Rewasz akuratny, chudziak do beczki pasuje.
Kraszewski dodał:
— Czopek do kłody.
Kimejczuk potwierdził:
— Chudy z wsuwania.
Justynka raz jeszcze krzyknęła na męża, by rozpakował toboły, potem nie troszcząc się o nic więcej, wtargnęła do koliby. Tam pokrzykiwała na wszystkich, także na Pańcia. Bez zwłoki zabrała się do pierogów i do gołąbków. Kumpany zajęli się nowymi gośćmi, lecz jakoś już nie znaleźli okazji do zabawy. Oto szła najmłodsza córka starego Koczerhana, która przybyła na chram aż ze Stebnego, z noclegiem po drodze w Krzyworówni. Rosła i dorodna jak ród Koczerhanów, a chociaż młoda, ubrana odmiennie, surowo, w starowieczną długą opynkę czyli spódnicę szeroką a nie zszywaną, z jednego płata szorstkiej tkaniny i białą peremitkę na głowie. Noszono się tak jeszcze podówczas i długo potem nad Dolną Rzeką, a gdzie indziej tak poważnie ubierano kobiety już tylko do trumny. Czoło jej wysokie, nazbyt wypukłe, z lekka porysowane zmarszczkami chłodziło trzeźwością, podobnie jak jej zimny pogardliwy uśmiech. Przenikała ostrymi oczyma, dobijała zaciętymi ustami. Znawca Tomaszewski oceniał ze zdziwieniem:
— Niczego by, niczego, ale zimna czy zła.
Gęsiecki orzekł niechętnie:
— Do monastyru, do behekania z popami.
Kraszewski potwierdził:
— Na nic.
Zupełne milczenie siała wokół siebie towarzysząca jej słynna piękność Krzyworówni, Marika córka Fedia Szestuna. Mawiano wprawdzie o niej, że ani dziewczyna ani mołodycia ani zwedenycia, ale czy to blask jej oczu, czy stroje zaćmiewające blaskiem wszystko co widziano w górach, ścinały zaczepki, gasiły szepty. Otwierała marzące, nawet męczeńskie oczy, w oprawie ostrej, rzekłbyś jastrzębiej, i już jakby jutrzenka rozpłomieniała się, gdyby jutrzenka umiała płonąć szafirowo. Nie tylko surowa oprawa oczu spierała się z ich źródlanym blaskiem, także małe, lekko spuchnięte usta, jakby wyzywające do jedynego śmiertelnego pocałunku, na przekór temu szczebiotały szeptem jak usta dziecka. Lecz kiedy szczebiotała, oczy jej mierzyły nieruchomo, prawie mroziły. Za to gołe kolana widoczne spod wyzłacanej nadmiernie zapaski, uginając się lekko jak w tańcu, wabiły. Odpychając a kusząc, umyślnie czy mimo woli, zamykała oczy, a gdy przechodziła powoli, tańczył każdy krok drobnych stóp, ujętych w miękkie dziecinne postoły ze złotymi sprzączkami. Przez chwilę trzymała oczy zawarte, potem odsłaniała ciężkie ciemne rzęsy, jak gdyby chciała sprawdzić czy nowy wielbiciel już odurzony. Pokusa dla mężczyzn puszczowych wcielona, prawie tak okrutna jak biały pszeniczny kołacz, pozłocony dla zabawy i od święta niby koło toczony przed ludźmi wygłodzonymi. Uśmiechała się nieznacznie, jak rybak gdy wsuwa pstrąga do korobki. Pozdrawiała śpiewanym szeptem:
— Sława Isu, młodzieży.
Młodzieńcy jak gdyby dla pozdrowienia piękna odpowiadali nabożnym chórem:
— Na wieki Bogu i wam sława, Mariczko.
Potem milkli, smutnieli. Kto strzegąc się zawzięcie pokus, przestał wierzyć, że takie istoty przechadzają się po płajach i łąkach, a raczej po snach, jednak nie przestał tęsknić, ten mógłby zrozumieć ich smutek. Kto stępił się i zrzekł się tępo, niech się nie trudzi.
— Ależ to dziewczyna! — westchnął cicho Giżycki.
Tomaszewski jakby zgryziony poprawił cierpko:
— Jakaż tam dziewczyna, kochanka paniczowa, tego barończuka z Bukowiny, brata dziedziczki.
Kraszewski szepnął pośpiesznie:
— Widać, kajdanki złote na rękach, korale, perły, patrzcie.
Odwracali się za nią, oglądali w milczeniu złoto, perły czy postać Mariczki.
Giżycki znów westchnął:
— Powiadają, że z tym paniczem już skończone.
Tomaszewski ocknął się, dodał twardo:
— Pokaże się, pewnie na Fokę teraz zagnie palec.
Kimejczuk domyślał się także:
— Tak, widać to, szuka tu kogoś.
— Smutna jakaś — szeptał znów Giżycki.
— Bo uciekł ten co ubrał, a nie ma komu rozebrać — rechotał Kimejczuk.
Tomaszewski nadął się:
— Tak, wszyscy na nią gwizdają. I z tego smutna.
Giżycki oglądnął się raz jeszcze za Mariczką z nieokreślonym uśmiechem.
— Niechby raz jeden tylko sama na któregoś cicho świsnęła, toby już więcej nie gwizdał. — Zadumał się, pół mówił, pół nucił kolędę:
Gdy szepnie, jedwab sypie się złoty,
Przed cerkwią skłoni się, sam dzwon dzwoni.
Same z łoskotem rozwrą się wrota,
Same w ołtarzu świece się jarzą —
Ucichli wszyscy, zasmęcili się nieświątecznie.
Szczęściem zbliżał się wójt Żabiego, a z nim cały rój pięknych dziewcząt i mołodyc, żabiowskich strojniś, w miarę szczebiotliwych, w miarę milczących, w miarę zalotnych, w miarę wstrzemięźliwych, a wszystkie te miary nie z cnoty szły ani z zasad, tylko z jednej potrzeby, by zawsze i wszędzie podobać się, jakby nie dbając o podobanie, by zaczepiać bez cienia zaczepki. Cały rój tych „paryżanek Karpat“, jak nazwali już przed laty osiemdziesięciu żabiowskie dziewczyny tacy osobliwi znawcy gór i tacy myśliwi, dla których za surowe były nie tylko niedźwiedzie i rysie, nawet głuszce, cietrzewie i jarząbki, bo nie surowości szukali, a z wszystkich czarów magii górskiej jeden tylko czar wynieśli i z szumów Czeremoszu jeden szum tylko w głowach i w kieszeniach. I z tego dymu z chętek i ze swędu pieniędzy całopalonych na węglach chętek — czasem skutecznie, częściej bez skutku — rozsnuła się przez całą Rzeczpospolitą niepoczciwie mściwa sława o niecnocie i chytrości górskich kobiet.
Nie tak dawna pamięć przekazuje, że kobiety jak to bywa w koloniach, nie natężały się w żadnej pracy prócz tkania i wyszywania. Nie tylko nie piekły chleba, lecz nawet nigdy nie obchodziły bydła i nie doiły krów, natomiast tańczyły przy każdej okazji.
Same cienkokostne przyszły ma chram leśny. Jakby na pokaz nie było ani jednej przysadzistej, ni kłodziastej ani chudej ani grubej, nawet te które były tłuste świeciły się pulchnie jak wielkanocne babki i pianki. Ani jednej o oczach wtłoczonych lub skośnych, ani jednej bladej czy rubasznie rumianej, ani jednej z nosem kulfoniastym czy zadartym. Nie były ani wyłącznie czarniutkie, ani jasne. Niebieskie oczy stroiły się w brwi i rzęsy czarne, a czarne głębokie oczy w ramy włosów złotych. Jakby spotkało się w górskim zakątku piękno słowiańskie i romańskie, a poza wszystkim czaiło się jakieś ptasie tło, ocalałe jak gdyby z dawnej rasy jeźdźców i pływaków, co zrosła się z koniem, z brodem, ze skokiem a nade wszystko z próżnowaniem i z tańcem bez przerwy. Ostatki rodu ptasiego, jedne jak niebieskawe gołębice dzikich grzywaczy, inne jak biało-złote sokolice wędrowne. Surowe a czułe, płoche i nieubłaganie wstydliwe, a gotowe do dziobania, do uderzenia, choć nie tak zawzięcie cnotliwe. I komu przez los, który czasem otwiera uszy temu co tego godzien, dane było dosłyszeć w gęstwinie leśnej miłosne szeptania kochanków, jakby czułości dzikich gołębi, ten nie zapomni, że każdy szept był rodem z pieśni, co więcej zarodkiem pieśni, nawet zachwytu, nawet modlitwy wiosennej tak odurzonej, jak skok upojonego wiosną pstrąga ku przynęcie, ponad powierzchnię wody we wrogi śmiertelny żywioł: „Gołąbeczko, sokołyku mój! Zoreńko moja, malowane liczko, malinowe usta, zginę dla ciebie, zatracę się przez ciebie, utopię się bez ciebie.“
Zaproszone na chram leśny żabiówki nie miały na szyjach monetek-skorupek ani we włosach czerwonych zaplotków z włóczki macedońskiej (przywożonej z Debreczyna) zwanych kocykami, jak kobiety z Krzyworówni, z Zełenego i spod Czarnohory. Jak nabrzmiałe jajnikami szyje samic-pstrążyn, szyje ich były obciążone srebrnymi talarami, weneckimi złoto-czarnymi paciorkami szklanymi z Murano, ponadto owinięte w jedwabne szale o wzorach „tureckich“. Jak pstrągi były srebrzyste a nakrapiane czerwono, jak pstrągi, to zastygłe w spokoju to zwrotne, a barwniej czubate niż pstrągi, gdyż na głowach miały różnobarwne puszyste od frędzli chustki.
Nawet te, o których mówiono niedobrze i najgorzej — co czasem podchwytywała plotka zawistnych sąsiednich osiedli, a co za dobrą monetę przyjmowali wędrowcy łatwowierni czy surowi, malując je czarno — nie były wcale głośne, nie narzucały się, nie ciskały natrętnych spojrzeń, wydawały się najwstydliwsze. A przecie nie kto inny, jak najstarszy z żabiowców, Tanaseńko Urszega, bezlitośnie odsłaniając rzekomy wstyd swych rodaczek, dowodził, że za nim kryje się takaż obrzydliwość w duszy jak pod wyszywanymi koszulami i pod srebrnymi talarami zatłuszczone cycki, a pod złoconymi zapaskami brudne tyłki. Tymczasem już sam węch odsłaniał, co kryło się poza takim osądem nienawistnego czy nienasyconego starca. Bo oto żadna z nich nie pachniała gnojem ani krową ni masłem ani nawet potem, lecz wywarem z macierzanek, z goryczek, z koniczyn i z świeżych wczesnowiosennych kwiatów wilczego łyka, gotowanych w miodzie. W tym wywarze myły się, nim nacierały się. Przeto raczej możliwe, że także wstyd, podobnie jak miodowy wywar z ziół górskich, przecie także jakoś wonnie przesiąkał z powierzchni do głębi duszy, jeśli w ogóle czyjeś odurzone zmysły i nasycone pięknem oczy troszczą się kiedykolwiek o dusze młodych kobiet. Jako że nawet księża podobno tylko o starszych kobiet dusze się troskają.
Zaszumiało wśród kumpanów, wywiało im z głowy Mariczkę. Może jest gdzieś w jakiejś cerkwi podobny Mariczce obraz święty, co niejednemu człowiekowi wyrwie niejedno westchnienie od święta, ale w obrazie nikt się nie zadurzy, bo gdy ten i ów wyjdzie z cerkwi i zamiesza się w tłum kobiet, zapomni zaraz o obrazie. Jakież szczęście, że Mariczka nie sama jedna na świecie! Także butyn znikł im z oczu, byli już u siebie, na Żabiu, pod oknami skąd błyskają światła, skąd huczy taniec i wabi wieczorynka. Przestali nawet ostrzyć zęby na obcych kobietach.
Gospodarze butynu witali gości za porządkiem, każdego bez wyjątku. Foka godnie i serdecznie choć w niewielu słowach, Sawicki sztywnie i bez słów, a Petrycio z gościnności wyszczerzał zęby do wszystkich, jakby o każdego szczególnie zabiegał. Nieznajomych zadziwiał, bo z pulkatych smutnych oczu jego, jak z zasadzki wypadał śmiech, a na dziobatej gębie grały zabawne miny i z ust wylatywały słowa-kluczki i nieoczekiwane żarty. Bawił od razu, pokazywał nawet małe komedie, na to, aby śmiech orzeźwił zmęczenie i rozprószył surową obcość puszczy. Potem goście witali się wzajemnie, znajomili się ze sobą, wreszcie stawali lub siadali jak wypadło, przeważnie w towarzystwie sąsiadów i swojaków. Żabiowcy i kumpany poczuli się ciepło, tłoczyli się wokół sławnego wójta. Ze wszystkich stron zerkano ku wójtowi, szeptano z uznaniem, Żabie było górą.
Osobistości historyczne słynne czy to w dziejach kontynentu, narodu czy powiatu, należy wymieniać ostrożnie, aby czegoś nie sfałszować, gdyż są rzekomo węzłami dziejów, co najmniej są na widowni publicznej. Nawet w błahym opisie wspomnień o zamierzchłym chramie leśnym na Riabyńcu jest obowiązkiem dziejopisa wystrzegać się wszelkiej prywatnej wyobraźni, gdy stanie przed człowiekiem wystającym głową ponad prywatę i zadziera ku niemu swą głowę. Na takim bowiem wypadku najłatwiej wykazać kłamstwo opowiadania i gdy kiedyś ktoś znajdzie najmniejszy ślad w papierach, to wszystko przepadło, bo wszystko będzie uważać za kłamstwo. Z papierami lepiej nie zadzierać ani nawet nie zaczynać. Szukamy takiej prawdy, która ważna jest wczoraj, dziś i zawsze, i dlatego wspominamy słynnego wójta, boć przecie w dziejach nic widocznego po nim nie zostało. Dotąd nikt nie zdołał nawet przekazać nam w piśmie ani w słowie imienia ani nazwiska ówczesnego wójta Żabiego, chociaż było ono największą wsią na całym obszarze ówczesnej Monarchii, jak po latach na obszarze Rzeczypospolitej. Zaledwie Iwan Franko w przygodnej uwadze wspomina o nim, nazywając go sekretarzem czy pisarzem, może dlatego, że wójt był piśmienny. Nie znamy nawet dokładnie okresu jego wójtowania, co najwyżej wnioskować możemy, że nasz wójt urzędował jeszcze jakie dwadzieścia lat przed słynnym wójtem Dmytrejem, o którym wiadomo, że pojechał z delegacją do Ojca Świętego, a potem jeszcze znany był z pieśni, którą śpiewano aż do naszych czasów. A przecie wójt, o którym wspominamy, do tego stopnia zasłynął we współczesnym mu świecie, że po miastach i wśród panów nazywano go gubernatorem Żabiego. Gdy przyfrunęły wieści, że pan cesarz chce wypuścić konstytucję, jak niegdyś jego pradziad wypuścił zagadki, wójt, jak gdyby idąc w ślady dawnych przewódców ludu górskiego, zwołał całą gromadę żabiowską i uroczyście ogłosił, że odtąd gromada Żabie będzie sama dla siebie, sama będzie wydawać swoje prawa i wymierzać sprawiedliwość i nikogo nie uznaje ponad sobą oprócz samego pana cesarza. Nie potrzeba dodawać, że gromada przyjęła słowa głowy z podziwem i uznaniem, a nowa sława Żabiego przeszumiała przez sąsiednie osiedla, przyjmowana w miarę z podziwem, w miarę z zawiścią i podejrzeniami. Przeszumiała także daleko poza Prut i pod Dniestr, przyjmowana to ze zgrozą, to ze śmiechem. Wójt bowiem zupełnie pokojowo postanowił oderwać się od Państwa, to znaczy od papierów i od furdygi, i w ślad za tym kancelaria gminna przestała przyjmować zarządzenia państwowe, wszelkie papiery gubernialne, powiatowe i sądowe, ponadto nie dbała o roszczenia pańskich dominiów i obszarów dworskich, a natomiast samo Żabie sięgając po władzę duchową w myśl zaleceń wójta posyłało sąsiednim gminom wiejskim swe rady braterskie.
Żabie nie tylko było zalążkiem stolicy, miało także za głowę ludzi niepospolitych lub zgoła wielkich. Żeby tylko wspomnieć ostatnich wójtów, surowego Dutczieka, na którego wystarczyło spojrzeć, by zrozumieć dlaczego jego wysoka, nieco pochylona a jakby nabożnie milkliwa i surowa postać nakazywała respekt wśród swoich i obcych, także wtedy, gdy grzecznie lecz śmiało a twardo przemawiał do Józefa Piłsudskiego: „Najjaśniejszy Panie Naczelniku, nasz miły pobratymie“. Czy też by wspomnieć ostatniego wójta Petra Szekieryka-Donykowa, który mimo pewną bezbronność wobec wódki i żony, był człowiekiem talentu, jeśli nie geniuszu, i stworzył dzieło, które, o ile je kiedyś odkopią, będzie chlubą samorodnego piśmiennictwa i starego języka rzetelnym pomnikiem, jakiemu nie ma równego.
Na szczęście sama osoba wójta z okresu lat siedemdziesiątych znana nam poniekąd z opowiadań. Niestety, nie był on gruby, jak wójtowi wypada. Niepozorny, nawet trochę zawiędły, jakby niemrawy, choć dość wysoki. Za to z chytrym długim nosem, lecz wcale nie mowny, za to wymowny. Raczej na pisarza podobny, na sekretarza, niż na wójta, ale nie żaden napuszony dziwluha ani wzgardliwie przemądry szarapatka, ani znijaczona łata — jak to niekończącymi się przezwiskami przezywano surdutowców — owszem, choć średni gazda, skromny jak wielki pan, a trochę twardy niby watażko. Jak stary przemyślny kot kręcił się, mruczał, aż skoczył nagle, słowo rzekł, uchwycił celnie. Koty nie przemawiają, lecz z tego widać, że słowa i przemówienia wójta były czynami. Czynem były także jego odwiedziny leśnego chramu, potwierdził tym i umocnił sławę Foki. Wójt nawet przepowiedział nad dziwo proroczo, że o Foce będą śpiewać pieśni, tylko pomylił się wieszcząc, że będą śpiewać o butynie. Pieśń nie sławę butynu wybrała, tylko dumę o śmierci Foki, a głównie o tym, jak potok i połonina Riabyniec, biała mgła i biały ptak tęsknią za Foką. Pieśń jest jak ptak, nie tylko kotom się wymyka, nawet głowom urzędowym, nawet takim co wybrane przez lud i dla ludu.
Wójt swoim zwyczajem, jak zwycięzcy przystało, pochylił głowę skromnie, zwracając się do Jasia, pytał krótko:
— Nie smutno wam tutaj?
Jasio od kiedy przywitał się grzecznie z wójtem i gośćmi żabiowskimi, swoim zwyczajem zesztywniał. Zapytany publicznie przez samego wójta sadził się:
— Na smutek nie ma czasu, weselej jak we wsi.
Wójt mruknął:
— Kobiet nie ma.
Jasio ciągnął z pychą, jakby na to, aby sam wójt go wybadywał:
— Nie dbamy o to, z takimi dziewuszkami nocujemy o jakich we wsi się nie przyśniło.
Wójt zdziwił się, podniósł głowę:
— Z jakimiż dziewuszkami?
Jasio z uśmiechem ronił słowa powoli:
— Co nocy schodzą do nas białe chmurki, że ślepniemy, nieraz burze, drzewiejemy, a od wielkiego święta — lawiny, wesoło.
Wójt oglądał go uważnie, znów opuścił głowę skromnie:
— To tak, wy ludzie połonińscy najswobodniejsi, gdzież nam do was!
Jasio wydymał wargi:
— Co tam połonina, to łatwizna, a tu nieprzebyty, pierwowieczny świat, każdy krok my sami wyrębaliśmy.
Wójt rozglądał się, zadzierał głowę, kiwał głową ważnie, zamilkł. Żabiowskie dziewczyny i mołodycie oglądały Jasia z rosnącym podziwem, rozglądały się też po butynie, widziały z dala hać, mygły, ryzy.
— Strach! To wy wszystko sami, Jasiu?
— A któż? Ja z paniczem Sawickim.
Kobiety sykały z podziwu, ścisnęły się wokół Jasia, a on nadymał się jakby miał pęknąć. Na nieszczęście w pobliżu pokazał się Sawicki i kobiety przypadkowo czy na przekór od razu zaciekawiły się paniczem Rysiem. Szeptały jedna do drugiej:
— Jaki młodziutki, jaki prosty, jaki kraśny.
Zwracały się także po cichu do Jasia:
— Jakby do niego zagadać? Czy można z nim zatańczyć?
Jasio odpowiadał niechętnie:
— Nie tańczy nigdy.
Sawicki pozdrawiał z daleka i odpowiadał na pozdrowienia, lecz nie podszedł i nie przemówił do żadnej, surowił się więcej niż zwykle. Zwracały się przeto jedna za drugą do Jasia, jedno za drugim „czemu“ coraz śmielsze, coraz bardziej lotne i bardziej szczebiotne wyfruwało z ich ust:
— Czemu tak z daleka?
— Czemu tak niemowny?
— Czemu taki dumny?
Jasio odzyskiwał ważność, odpowiadał wstrzemięźliwie:
— Panicz, majsterski syn i majster.
— A czemu nie w pańskim stroju?
— Na panów kicha, przyjaźni się tylko ze mną i z Foką.
To rozszeptane grono młodych kobiet przyciągnęło spojrzenia, szepty i uwagę stojących opodal bystreczan. Uwagę taką, że im więcej chętki, tym bardziej broni się słowem niedobrym, nawet oszczerczym, a im więcej tej obrony, tym jeszcze więcej niezdrowej chętki. Mieszkańcy Żabiego i ci znad Rzeki zasypali chram, ponadto żabiowcy zabłysnęli i światłem zapożyczonym od wójta, a bystreczanie zmaleli. Szeptali ostrożnie:
— Jakżeż one czarują? — pytał Mandat Matarhę.
— Wszelakim sposobem, głównie, że co dnia myją się całe w cebrze, między nogami najwięcej, gorzej niż panie, długo moczą przyrodzenie w macierzance z miodem, potem smarują się dzieńdziorą, a na noc obtykają się zielem.
Witrołom powtarzał z niedowierzaniem:
— Co dnia myją się i obtykają? A kiedyż mają na to czas? To nieprawda.
— Powąchajcie — namawiał Matarha — czy która pachnie po ludzku. Nawet się z tym nie kryją, rozpowiadają, najwięcej się pysznią tą pachnącą huzycią.
Witrołom odpowiadał rozważnie, jakby ważył za i przeciw:
— No, myć się wolno, kobiety różne sztuki lubią. I kosyczki i pozłotki na włosy od Żydów aż z Kosowa, no i włosy miodem smarują i takim klejem stolarskim, zapomniałem jak się to zowie. Tak, a dzieńdziorą znów przeciw słabości, czemuż by nie? I niechaj będą dzieńdziorzyste! Ale co dnia myć macierzanką, dzieńdziorą, wywarem jakimś i pysznić się huzycią — nie!
— Ho, ho — wywodził z przekonaniem, lecz jeszcze ciszej Matarha — nie tylko macierzanką, ledwie która wejdzie, od razu zapachnie czymś takim — to jakoś tak się zwie jak ławada — że taki dureń co wącha — przepadł, lepiej nie wąchać.
— A ksiądz co na to?
Matarha szeptał coraz ciszej:
— Jak który, czemny cóż poradzi, a bywa taki co sam tego zapachu szuka, własnej jejmości mu mało...
— Nasz ksiądz nigdy w świecie! — oburzył się głośno Witrołom.
— Nasz co innego, święty od urodzenia, a teraz stareńki, głównie się kłopoce jak nasze dusze pachną, ale jest taki...
Mandat niepostrzeżenie podszedł ku gromadce żabiowskiej, pociągnął nosem, wrócił prędko, potwierdził:
— Pachną naprawdę jakimś zielem.
— Tak, tak — zapewniał nieco głośniej i z radością Matarha — a po co mażą się tak? Aby je lizali i są tacy co liżą jak psy, tfu! — Wskazał oczyma na Tomaszewskiego.
— Skąd wiadomo? — pytał Witrołom.
— A o czorcie skąd? Widział go kto?
— Ja widziałem w młynie — twierdził Witrołom.
— Ja nie widziałem, a też wiem — chwalił się Matarha — patrzcie na tę bogatą wdowę po Guluku, upasiona, różowa jak świnka półroczna, dokładnie! Gęba namączona, szyja spuchnięta od mentali i talarów, o! Jak pożera oczyma tego smarkacza Harasymka, połknie go jak pajęczyca swego pajączka.
— A on co na to?
— Cóż? Psiak taki, marna gołopućka, da się połknąć.
— A może się ożeni?
— On z nią? Ależ to ona z nim — na tydzień. Potrzebny jej tyle, by go wyssać, połknąć, zniszczyć, potem drugiego...
— Skaranie Boże — wzdychał Witrołom jakby przekonany.
— Tak, tak — ciągnął żywiej Matarha — gdy „czeliedź“ nie siaduje całymi dniami koło krów, koło cieląt, i krową nie pachnie, a do innych zapachów zaciąga, to przepadło i koniec świata blisko. Patrzcie!
Jasio Tomaszewski wciąż sztywny i napuszony, otoczony trzema mołodyciami rozmawiał wstrzemięźliwie. Matarha nie spuszczając zeń oka szeptał:
— Rzekłbyś naprawdę panicz, a pójdzie do zarośli — zobaczycie jaki panicz.
— A panicz do zarośli nie chodzi? — pytał Witrołom.
— Po cóż paniczowi zarośla? Panicz dba aby było przystojnie — pouczał Matarha.
— Jasio młody jeszcze, a także przystojnie — upierał się Witrołom.
Matarha upierał się także:
— Ja już wiem jaki ma być panicz prawdziwy.
Witrołom zniechęcił się:
— E, więcej plotek szepczecie niż baby, potem z tego zwady.
Matarha popatrzył z wyrzutem, machnął ręką obrażony.
Lecz kobiety wcale nie szeptały plotek. Na pewno śmiałyby się z szeptania Matarhy i z oporu Kuzimbira. Mężczyźni, chociaż umieją słuchać lasu i wiatru, niestety także czasem słuchają plotek z wiatru. Kobiety wiedzą czego chcą, czerpią swą ścisłą wiedzę, szczególnie o kobietach, z szeptów podsłuchanych dokładnie, czasem od takich poufnych czy zdradzieckich świadków, którzy przenigdy nie zjawią się w sądzie. Dlatego ich wiedza ważka i bardziej pewna siebie niż akta sądowe. Nie zdradzały jej wszakże ani szeptem ani nawet spojrzeniem. Jedne i drugie, żabiowskie i te z innych osiedli, oglądając się wzajemnie najdokładniej jak dla protokółu śledczego, słodziły słówka, wygrzeczniały się jak najserdeczniej. Nie uchybiły obyczajowi ani razu, przeciwnie opowiadały bez plotek, jak motyle przefruwając wszystko co kole i co cuchnie. Mówiły wszystkie naraz, wcale nie słuchając, nie starając się zrozumieć i nie uważając, czy która rozumie i czy słucha. Zamiast tego zgadzały się bez przerwy, zapraszały nieustannie jedna drugą do swej wsi, na swoje chramy. Gdyby mężczyźni je naśladowali, nie byłoby na butynie ani jednej zwady, ani na chwilę i świat ludzki przybliżyłby się do raju. Ówczesny raj kobiecy zasadzał się na tym, że kobiety nie tylko nigdy na butynie nie pracowały, lecz nawet widywały się rzadko i to chyba w wielkie święta. Co najważniejsze, nie tylko osiedla, nawet chaty były tak odległe od siebie, że nie było sposobności pokłócić się o kurę, o jaja i o trzaski, jak to się niestety zdarza w dzisiejszych pogorszonych czasach. Widać, że w raju ludzie nie będą mieszkać za blisko, a o ile możności jak najdalej jeden od drugiego. Także rubaszna, tocząca się i tętniąca jak beczka Justyna Cwyłyniuczka, choć pokrzykiwała na mężczyzn zajętych przy kuchni, serdeczniła się gościnnie z kobietami. Skoczyła w pustkę czarną jaką jest koliba bez kobiet, a wyskoczyła przemieniona w gospodynię, ustrojona w pewną siebie dumę porywającej gościnności. Ujmowała kobiety pod ramię, sadzała je przy stole, aby odpoczęły, pochlebiała, a niektóre bliżej znajome zaszczycała szczególnie, zapraszając nieobowiązująco do pomocy w zastawianiu stołu i podawaniu potraw.
Petrycio i Sawicki byli wciąż zajęci, a Foka zgadywał, że każdy z butynarów chce być gościem, przeto sam dziesięciokrotnie się stokrotnił. Po powitaniu każdego gościa zajął się ich końmi. Nie wymagał od pastucha Trofymka, aby opuścił swoją chudobę dla obcej, tak jak nie mógłby wymagać od matki, co właśnie daje dziecku piersi, aby zajęła się innymi dziećmi. Sam zatroszczył się nie tylko o to, aby konie gości rozsiodłać, otrzeć z potu, rzucić każdemu garść siana, lecz także aby umieścić je w cieniu i tak, aby obce sobie zwierzęta nie biły się i nie kopały się wzajemnie. Najskuteczniejsza gościnność wobec konia, to powszechne chrupanie, bo podobnie jak wspólna pasza podwaja pośpiech w jedzeniu, także koński raj na tym polega, aby nie być za blisko. Zaledwie uporał się z jednym, biegł do koliby dla sprawdzenia jak dalece obiad gotów. I już niezwłocznie zapraszał gości do stołu.
Olbrzymi był stół z ciężkich złoconych łodew, bokiem ku drzwiom koliby zwrócony, lecz ani pusty ni osierocony. Zastawiono go niby rzeźbionymi odbiciami lic wielikanów, chlebami, co choć ogromne jak głazy młyńskie, nie z Pępka ziemi, gdzie śpią wielikany, przytoczyły się na pustkowie, by karmić naród, lecz z Jasienowa. Stare rączki pani kowalowej Sawickiej wygniotły je mozolnie z ciasta żytniego, co sprzeciwia się, lepi się, a potem więzi dłonie. Następnie wygładzone białkiem, wyrosłe w wielkim piecu u Sawickich, dobrązowiły się i dopiekły, aż pokryły się skórką o czarnym połysku pancerza. Można je było wieźć bez szkody na koniach jeszcze dalej i bez obawy, że zaschną lub wklęsną: poprzez Czarnohory, na Węgry, aż na Debreczyn, w odwiedziny do gazdów stepowych, w gościnę do równie wielkich lecz białych chlebów i dla zawodów czy może jasienowskie chleby choć ciemne, przecież nie słodsze i nie sytniejsze. Plecy chlebów popieliste, szorstkie, bardziej pachnące piecem, z wzorami kapuścianych liści, w pęknięciach odsłaniały ciemne wonne ciasto, ośmielały do kosztowania i smakowania. Pomiędzy chleby wsunięto na talerzach kiszone ogórki i płaty jasno pożółkłej rozpływającej się ze starości, domowej słoniny i inne, nieco ciemniejszej, jeleniej, bardziej stężałej, lecz przejrzystej jak wosk. Tu i tam leżały do wyboru dla gości, nowe nie używane jeszcze łyżki drewniane, jasne z jaworu, a także żółte, pachnące, z kosodrzewiny, wyrobione już w kolibie podczas długich wieczorów przez Cwyłyniuka.
Gorące słońce uderzało prosto z góry na błyszczące chleby, jego promienie saneczkowały się na śliskich zielonych ogórkach, przeciekały przez słoninę topiąc ją z lekka...
Długo zapraszani i ściągający się zewsząd goście, nieśpiesznie, z łagodnym gwarem zbliżali się do stołu. Ściągali kożuchy, kładli je na ławie, stojąc czekali. Foka zabierając się do sadzania gości żartował:
— Najlepszy byłby stół okrągły, aby każdy siedział na pierwszym miejscu, ale jak go zmajstrować z tych ciężkich łodew.
Następnie posadził naprzód starego Koczerhana, a obok niego wójta, najbliżej wejścia do koliby, na pierwszym miejscu. Szeptali chwilę, po czym Koczerhan zapraszał głośno i sadzał po obu stronach, to obok siebie, to obok wójta, jak się godziło od święta, naprzód Pańcia, potem innych, co biedniejszych, najbliższych stanowi najmitów. Zwano ich dziadkami, bo nie do właściwej butynowej ciężkiej pracy ich zgodzono, tylko do lżejszej pomocy i do wyręki. Siadali tedy obok Koczerhana, wójta i Pańcia naprzód sami starzy: Hordejczuk, Sołomijczuk, Wowkun zwany Kaliczyna, bo był ułomny, i dalej obok nich ich sąsiedzi z Puszkara, choć majstrowie butynowi lecz biedniejsi: Pechkało, Gucyniuk a także Birysz. Foka przyprowadził ze stajni pastucha Trofymka, co niedawno przyczłapał z trzodami. Niewyspany, nieuczesany Trofymko przyglądał się ludziom nieufnie, jakby z obrzydzeniem, wciąż niespokojnie wyzierał ku stajniom i ku sianu, jak gdyby nie dokończył jeszcze pracy koło krów, czy raczej jakby mu lepiej pachniało miejsce przy świątecznym stole z chudobą niż z ludźmi. Inni siadali jak chcieli, tylko Foka, Sawicki i Petrycio nie zajęli miejsc przy stole. Naprzód Foka wniósł wiosenne drzewko podobne weselnemu, smereczkę obwieszoną barwnymi cziczkami i wsunął ją między chleby. Potem wszyscy trzej gospodarze wnosili jaworowe koryta ze świecącymi kołaczykami pszenicznymi, każdy upiększony różyczką wyrobioną z ciasta. Także kołaczki wypiastowane były złotymi rączkami pani kowalowej, a ich kołaczowy blask bił prosto z oczu starej kobiety i nie mniej obiecywał niż oczy młodych. Zaledwie zbliżyły się kołaczyki, stary Koczerhan wstał i zaraz wstali wszyscy. Czekali w milczeniu, a Foka zaczynając od Koczerhana i od wójta, rozdawał kołacze. Gdy skończył, powiedział donośnie:
— Wiosenne dary niewielkie, a miejcie je za wielkie.
— Wielkie, wielkie — zadudnił głośno Koczerhan.
— Wielkie, wielkie — powtórzył wójt.
— Wielkie, wielkie — huknął stół.
Koczerhan wciąż stojąc, to marszcząc czoło, to rozmarszczając, przemawiał uroczyście do Foki.
— Abyście byli tacy wspaniali jak te kołacze pszeniczne, abyście tak samo wyrośli, tak grzali i tak świecili przed popami, przed panami i przed senatorami, przed cesarzami, przed papą rymskim, a najwięcej przed dobrymi ludźmi, daj Boże!
— Daj Boże — powtórzył wójt.
— Daj Boże — huknął cały stół.
Koczerhan głosił dalej:
— Daj Boże szczęście temu stołowi.
— Daj Boże — huknął wójt i zaraz po nim cały stół.
— W rodzinie spokój — ciągnął Koczerhan.
— Daj Boże — podchwycił wójt, a za nim cały stół.
— Cielnie w oborach.
— Daj Boże.
— Źrebnie w stajniach.
— Daj Boże.
— Biało w koszierach.
— Daj Boże.
— Rojnie w pasiekach.
— Daj Boże.
Nie spiesząc się wcale Koczerhan wyliczał dalej:
— W chacie sytno.
— W dworze przybytno.
— W ogrodach ziele.
— W kleciach wesele.
A stół po każdym zdaniu, zaczekawszy aż powie wójt, odpowiadał:
— Daj Boże.
Potem Koczerhan wyczekał chwilę, wszyscy spoglądali nań, a on wygłosił ze szczególnym naciskiem błogosławieństwo nowe:
— Gładko w butynie.
— Daj Boże — w szczególnie gorącym porywie, nie czekając na wójta huknął stół.
Koczerhan wydobył z siebie z trudem:
— Na wodach śpiewnie.
— Daj Boże — powiedział wójt.
— Daj Boże — powtórzył stół.
Koczerhan mówił dalej, jeszcze powolniej, ze wzruszeniem, a tak głośno, że pogłosy hukały po lesie:
— Obłoki i trawy, wody i dychanie, kłonią się, dziękują, dziękujemy i my: Sława wam Hospody Boże.
— Sława Hospodu — odpowiedział stół.
Koczerhan usiadł, wszyscy siadali w milczeniu a Foka i Petrycio poszli z resztkami kołaczy do stajni, aby podzielić się z chudobą. Widząc to Trofymko znów zaniepokoił się, krzywił się, jakby bez niego nie można było ugaszczać, a choćby tylko dotykać chudoby. Zerwał się, lecz Foka kazał mu usiąść, a Trofymko krzywił się jeszcze żałośniej, upewniając się wokół pytającym okiem czy zgromadzony z tylu wsi naród chrześcijański uznaje jego krzywdę. Foka oddalił się, lecz Trofymko zaraz zerwał się i pognał za nim. Szeptał coś Foce, ten kiwał głową, wrócił i nalał kubek wódki na to by pokropić grzywy końskie i spłukać z nich czary.
Z kolei ugaszczała gości chudoba, a raczej Foka, po powrocie ze stajni, ugaszczał w imieniu chudoby. Śmietana tu, śmietana tam, śmietana wszechobecna: barszcz na śmietanie, banysz na śmietanie, słodka kapusta na śmietanie, rogate pierogi z bryndzą, a także skrzydlate gołąbki z kaszą, śmietaną polane i pstrągi na śmietanie. Na nieustanne zapraszania kto chciał brał ręką chleb, krajał płatek słoniny i odkąsywał go zębami albo smakował wpijając zęby i cmokając ogórki, co zielone przetrwały zimę do nowej zieleni. Oblizywano sok z ogórków, oblizywano go także z palców, i wówczas niezwłocznie Foka podawał kieliszek wódki do zapicia. Na zakończenie podawano jeszcze łokaszę czyli kaszę jęczmienną z olejem i z miodem, kisielice z suszonych śliwek z miodem i sytę z miodu dla tych, co nie pili wódki.
Co przedtem rozsypało się, znów się zebrało. Słychać było tylko zaproszenie Foki i Petrycia, niezrozumiałe pomruki Sawickiego i odgłosy jedzenia. Nad wszystkimi głosami górował zapalczywy głos Justynki, która mimo że co dopiero przybyła z Jasienowa, rządziła się jakby od dawna była gospodynią butynu. Czuwała nad wszystkimi. Kobiety jadły niewiele, lecz nieustannie, w zrozumieniu, że nie uchodzi objadać się, a nie jeść jeszcze bardziej nie uchodzi. Kosztowały, zagryzały, przeżuwały statecznie jak krowy. Co chwila Justynka zostawiając na chwilę gości w spokoju, zrywała się i leciała za czymś do koliby, po powrocie tym goręcej pomstowała na niejedzących, z szczególnym zamiłowaniem na męża, a także na Pańcia. Mrużyła zapłynięte oczy ze śmiechem, nadymała się do czerwieni i krzyczała:
— Gazdowie ze skóry wyskakują, podają wam serce na talerzu jak w raju, a wy jeden z drugim ciapiecie mizernie, jakby przed skonaniem, albo jakby wam kto żałował. Dosięgajcie, ruszajcie zębami, bo zaraz was poczęstuję pałanyczem po głowie.
Stół przyjmował porywiste przemowy Justynki z wdzięcznym śmiechem, a Cwyłyniuk i Pańcio, wymieniając z dwóch końców stołu chytre uśmiechy, w ocenie słuszności nagany ciamkali przykładnie, gorliwie, tak głośno jak mogli. Kobiety zapraszała inaczej:
— Mariczko-duszko — krzyczała do Szestunówny — malowane moje liczko, jasna panienko, moja cesarzówno! Czy chcecie całkiem zmarnieć, aby góry płakały po was? Dosięgajcie, moja krasawico, skosztujcie chociaż kapinkę.
Mariczka szeptała coś grzecznie, biorąc na koniec drewnianej łyżki odrobinę banyszu.
— Patrzajcie ludzie — pochlebiała Justynka — czym to biedactwo żyje, dziobnie jak ptaszyna, rosą się karmi jak kosyczka.
Następnie zwracała się do każdej kobiety z osobna, żartowała zachwalając potrawy, pochlebiała jednocześnie gościom i gospodarzom.
— Połahniczko-dziecinko — upominała dziewczynę — naucz się jeść za młodu, bo ściągną ci się kiszki, wychudniesz, i żaden chłopiec nie popatrzy. Chłopcy to pohane nasienie, ja ich znam.
Połahniczka, której wcale nie trzeba było upominać, raczej miarkowała jedzenie i dziękowała ustami zapchanymi banyszem.
— Oj, jakież to dobre, Justynko, szkoda że tylko jedna gęba.
Justynka wołała także dość śmiało do starego Koczerhana:
— Tanasiju, wy macie dawać przykład młodym, jedzcie, dosięgajcie! Tam jeszcze góra banyszu w kotle, ratujcie, bo przepadnie dar Boży.
Koczerhan zajadając nieustannie lecz bardzo powoli, wyszukanie dziękował cedząc każde słowo:
— Justynko luba, gdybyście wy karmili świat, w całym cesarstwie od morza do morza, od gór do gór, nie byłoby ani jednego głodnego.
— Nie ja karmię, Foka karmi, butyn karmi — krzyczała Justynka — ale zmiłujcie się, nie obrażajcie, jedzcie, biedy nie ma, bogactwo. To dobre, to delorne, może by słoninki, może ogóreczków, a może by syty, a może by suszenic z miodem? A może popić kwasu z pieprzem i jarzębinką? — Odważyła się także upominać wójta:
— Panie naczelniku, jasny gubernatorze, wy z Żabiego, my z Jasienowa, to inny świat, gdzież nam do was, wy cesarzowi pobratym, razem z panem cesarzem karmicie świat. My do was od ziemi do nieba głowę zadzieramy, a nie pogardźcie, dosięgajcie, suszenic z miodem, suszenic!
Wójt zaledwie uśmiechając się kiwał głową równiutko, cisza zaległa stół, oczekiwano, że coś powie, ale nie, odłożył na później, kosztował suszenic, na znak uznania kiwał głową nieustannie. Jak gdyby chcąc odciążyć żonę czy raczej gości od jej ujadania, Cwyłyniuk wyciągnął z głowy ucieszną gadkę stosowną dla uczty i bawił nią stół. Podnosząc palec ważnie, uśmiechał się chytrze, a wszyscy nastawili uszu. Cwyłyniuk opowiadał:
— Na początku świata była sama gęsta biała śmietana. Duch boży Ałéj unosił się nad białością, nad śmietanami, dmuchał sobie na nie. A to falowało delornie, tryskało, szumiało daleko i śmiało się takie bialutkie. Hospod lubował się, uśmiechał się, od tego zapieniła się jeszcze ku Bogu manna boża, śmietana od końca do końca. Ale „ten“, aby sczezł, niech precz od nas odleci, zazdrościł Bogu. Sam nic nie potrafi, tylko zazdrościć, radości nie zna, cieszyć się nie umie, tylko ze szkody się cieszy. Przeszkadzał Bogu i psuł. Dolewał od dna to wody mętnej, to smoły od samego spodu podpuszczał. A to zaciemniło się strasznie, zaczęło się burzyć. Zakotłowała śmietana i zaburczała, jakby w brzuchu u tego, aby sczezł. Zwurdziła się cała śmietana od końca do końca. Hospod nie spłoszył się i myśli sobie: „Wiem co zrobię, będzie jeszcze lepiej. Stworzę świat, zaglegam tę brahę, wyciągnę z niej śmietanę, wyklaruję i górą będzie śmietana.“ — Dmuchnął i wyciągnął z tej brudnej wurdy śliczne słoneczko jak wielki budz świecący. Postawił wysoko na niebie ponad wurdą, potem znów co lżejszą śmietankę wydmuchał i wyciągnął z niej obłoczki. Potem oddzielił od brahy ziemię, trochę ciemniejszą, a skały od ziemi odłączył i wodę osobno wyklarował. Z obłoczków puścił się deszczyk na ziemię, zazieleniła się. Na tej zieleni postawił człowieka z żoną i krowę, a owieczki też. A człowiek miał dwóch synów, nazywali się Kain i Abel. Abel zaraz napasł krowę i owieczki i zaczął doić. Patrzy Hospod z nieba, a tu do putyny śliczna śmietanka ciurka, czyściutka jak przed stworzeniem świata. Uśmiechnął się Hospod, a od tego w putynie piana zaszumiała i zaświeciła. Ale „ten“, aby sczezł, zaraz zmartwił się i dalejże szukać swojej, potajemnej uciechy. Spod ziemi naszeptał coś do ucha drugiemu bratu Kainowi, a tamten zamiast pomóc bratu, zaraz zaczął zaglądać krowie pod ogon, tam właśnie gdzie ogon przyczepiony. Abel gazda sprawny mówi do brata delikatnie: „Cóż ty bracisko, zaglądasz tam, gdzie nic nie widać? Hajda, przynieś trawy dla krówki i otawki dla jagniątek, a potem chwytaj wymiona i ucz się doić.“ — Zaledwie to powiedział, tamten jak szarpnie krowę za ogon, oderwał ogon, zaraz schrupał go jak kiełbasę, ale nie wędzoną, tylko na surowo. I już „ten“, aby sczezło precz od nas jego imię, pokrzywia się Bogu. Ale nie śmieje się, bo nie umie, tylko zarechotał spod spodu na świat, aż trawy zasmuciły się i skłoniły główki. A Abel do brata: „Bracie, cóżeś ty mnie za brat? Tyś brat tamtego, niech sczeznie. Ty będziesz bożemu stworzeniu ogon wyrywać i zjadać? Daj nam spokój, idź sobie tam gdzie twój brat“. — I znów „ten“, aby sczezł, naszeptał Kainowi niedobrym wiatrem spod spodu. I zaraz Kain wziął skałę i roztrzaskał bratu głowę. A „ten“, aby sczezł, rechocze spod spodu na cały świat, aż trawy zawiędły i poczerniały i biedna krowina bez ogona krwawi, do Boga porykuje. Ale stój! Od razu Hospod pomazał krowie ranę manną z putyny, ogon naprawił, że odrósł, tylko trochę krótszy niż był. Ucieszył się Hospod, ale zaraz potem przypomniał sobie tego łajdaka. Groźnie zawołał z nieba: „Kainie, gdzie twój brat Abel?!“ A Kain w nogi, uciekał, uciekał, zabrnął w pustynię, w piaski gdzie same siarczane źródła. I z Kaina są Syrojidy, zjadają wszystko na surowo, chapią co wpadnie w łapę, ludzi też. Żrą, a nigdy nie mogą się nażreć. A z dzieci Abla — ludzie, coraz więcej ludzi, narodu coraz więcej, i coraz więcej chudoby, coraz więcej pól zielonych i połoninek uciesznych. A zewsząd tryska śmietana. — Pod koniec świata Hospod do reszty oddzieli śmietanę od brahy i od serwatki też. W raju wszystko będzie pływać w śmietanie i w pianie, śmietanowi ludzie, śmietanowe gugle, w kresaniach piankowych, albo z wstążkami z pianki na głowie. I święci z pianki i aniołowie tak samo. A „tamten“ czarny, aby sczezł, razem z czortownią, razem z Syrojidami sczeźnie pod spodem. Dlatego opowiadają Żydzi i to całkiem słusznie — pytałem też Joseńka z Rozdroża — że Hospod litościwy i że koniec świata będzie jeszcze kraśniejszy niż tamten przedpoczątek i niż stworzenie świata też kraśniejszy. I to możliwe. Bo śmietana, manna boża, jednoczy narody, a świętych aniołów też, bo co śmietana to nie serwatka, przeto przyciąga dobre dusze i hoduje i wypiększa każdą inaczej, jak jej do twarzy. A braha i smoła, kwas i gorycz zaczerniają, zamazują, mącą, rozdzielają. Dlatego Hospod zamknie je, zaszpuntuje razem „z tym niech sczeźnie“ pod spodem na wieki.
Cwyłyniuk przerwał, wszyscy słuchali uważnie, nawet jedli bezgłośnie. Zadowolony Cwyłyniuk kończył tak rzecz o śmietanie.
— Lubię ja posłuchać księdza, czemuż by nie. Byleby nie zakręcał jak nasz z Jasienowa. Godzinkę mówi rozumnie, a nagle jak zatrąbi na koniec świata: „Na nic wasza chudoba, na nic masło-śmietana, tak krzyczy, nie pozostanie ani kropli, ni proszku z tego świata, ani tyle co gnoju za paznokciem“. — I macie jak my teraz wyglądamy? Ładne mi kazanie, cała śmietana ma przepaść, a kto pozostanie? Ksiądz. Odpowiedź mam, wiem dobrze, że Hospod to głównie robi, że wyciąga śmietanę ze świata. Ale w cerkwi ani mru-mru, już milcz sobie. Temu to ja i Żyda lubię posłuchać, choć nie naszej wiary, bo kto inny ma kręcić jak nie Żyd. To może nas od końca świata jakoś wykręci? A pytać go i przeczyć i do oczu skakać Żydowi także można, ileś łakomy, bo Żyd właśnie na to najbardziej łakomy. Ale co za dużo, to za dużo. Do tego miejsca zgadza się: „Koniec świata jeszcze ładniejszy niż stworzenie“. To tak. Ale to się nie zgadza, co Joseńko wykręca, że Hospod na samym końcu także „tamtego“, niech sczeźnie, przypuści do śmietany. Tak mi sam powiedział, abym się z tego miejsca nie ruszył! Inny by zdębiał na takie, albo spadłby z ławy, ja nie i z miejsca rąbię mu twardo: Nie, bo co boża manna i śmietana, to nie braha, to nie smoła ani serwatka. Nie ma mowy! — A Joseńko, od tego żydowska głowa, bardzo się pcha do Hospoda na adwokata i jak się rozpędził, to jak daraba, coraz prędzej, ani zatrzymać ani dopędzić. Rozgdakał się niespamiętanie: „Hospod miłosierny, Hospod sama wiosna, Hospod daje każdemu być po swojemu. Chcecie, aby was wszystkich w kupie wyratował, a któż ma „tamtego“, niech sczeźnie, przygarnąć? Może wy jego przygarniecie? A może Hospod boi się „tamtego“? A może Hospod brzydzi się „tamtym“? Jakby Hospod był taki brzydliwy, to na ile procent my lepsi? A może to bardzo wielkie procenta? Owa, powiedzcież sami! Poza Hospodem nic nie ma, nic nie może być, a może coś jest poza Hospodem? Dowiedzcie się, Jurku, kiedyście taki mądry. Nie! Bez Hospoda nic nie istnieje, ani żadna ciemność, ani piwnica ani czarny spód, owa!“ — Zachmurzył się Żyd, załyskał jak czarna chmura, i gradem na mnie sypie a sypie. I macie, nasza chrześcijańska dola: jeden nie daje pary puścić z gęby, tam w cerkwi, a drugi tyle nasypie i napyta, że niektóry by już nie wytrzymał. Ale nie ja! Ho, ho! wiem co wiem, alem ja nie Żyd, abym się kłócił wiecznie. I tak już czas do domu, zatem powiadam na sam koniec Joseńkowi po dobremu tak: „Daj wam, Boże, Joseńku, kłótnią naszą śmietany nie ubijemy, to niech tak będzie jak sam Hospod da i chce, święta Jego wola“. — Joseńko już rozpogodził się i mówi: „Dobrzeście to powiedzieli, Juroczku, i daj wam Boże za to zdrowie“. — „Daj Boże i wam, i na tym o śmietanie koniec“.
— Daj Boże — powtórzył stary Koczerhan.
— Daj Boże — przeszło z uznaniem przez stół.
Tylko Justynka, choć rada, że znów przyszła do głosu, nie podzielając uznania wykrzykiwała:
— Daj Boże — to tak, a patrzcie na niego ludzie: Śmietanę zachwala, a co mu w chacie delorną piankę pod nos podstawię, ani nie tknie, tylko: „kafe, kafe“. Czarnego ci się zachciewa, bo z czarnym trzymasz, niech sczeźnie, do Syrojidów przystaniesz. Nie pytluj, chapaj, bo osłabniesz, a nie, to twoja ostatnia godzina. A wy, Pańciu, sławny także, bo wiatr was podniesie z ziemi, rozrzuci po świecie i będzie po sławie.
I znów Cwyłyniuk i znów inni, karceni wzrokiem i krzykiem Justynki, starali się, dosięgali ręką czy łyżką, chrupali, żuli, ciamkali, czy banysz, czy słodką kapustę, czy pierogi, czy gołąbki, wszystko oblane śmietaną. Śmietana tu, śmietana tam, śmietana wszechobecna.
Ale przyszła chwila, że obiad kończył się sam z siebie. Nie wyczerpaniem gościnności ani potraw, tylko że jeść się już nie dało. Już młodzi niecierpliwili się do tańca, już skrzypaki skrzypieli na swych strunach, już Sawicki dzwonił w cymbały, już Petrycio figlował skacząc tanecznie i przysiadając obok stołu. Widząc to Koczerhan wstał. Spoglądał długo ku słońcu, dziękował słońcu, dziękował stołowi, dziękował gospodarzom i gościom. Mimo całą gościnność i mimo ofiarną chęć gości, aby pałaszując dziarsko lub udając że się je, zadowolić gospodarzy, któż nie rozumiał, iż trzeba było uciekać z gorąca w cień, na rosę, aby nie dać się zmorzyć słońcu i senności, przede wszystkim od jedzenia uciec do tańca. Jak trawy i zioła, przesycone i wysuszone słońcem, czekają na rosę wieczorną, tak ludzie zapragnęli rosy, zapragnęli wypoczynku w tańcu. Taniec tak właśnie należy się po uczcie, jak rosa po dniu, tak samo potrzebny, bo wyciska z człowieka rosę. Schronili się przeto w głęboki cień jaru, na polankę z lewego brzegu potoku przy haci, gdzie było twardziej, bez jednej kałuży błota, a rosiście. W jarze carynka otoczona drzewami, jak obszerna sala zielona czekała na nich. Za posadzkę służyła trawa wcale już wysoka, strop zieleniejący już, zacieniał a prześwietlał zielono. W leśnych szparach okna, jakby pałacowe przesłonięte dostatecznie, przecedzały dość promieni dla wesołego tańca świateł a żadnego dla grzania. Chyba nawet w pałacu stanisławowskim nie było sali tak obszernej, tak chłodnej i tak wesoło zielonej, co prawda, nikt z gości pałacowych nie odważyłby się zanurzyć stóp w posadzkę tak świecącą, bo choć wytrwale i z wdzięcznym rozmachem mazurkowali, unikali przemoczenia nóg. Nie byli ludem tańca, co tańczy przez cały świat, ani takim dla którego wszędzie jest posadzka taneczna, jak dla gości Foki. Tacy bowiem tańczą także na darabach tańczących przez wodospady, a omijają także niebezpieczeństwa kłód toczących się po ryzach, dzięki skokom i uskokom tanecznym.
Już muzykanci usiedli na niższych kaszycach haci i od razu dobywali z instrumentów ochłody i ochoty. Od razu przepędzili senność, wkręcali tańczących w wir opętany. Rosa chłodziła stopy, pot kroplący się z ciał orzeźwiał je jak rosa obfita, a powiew spod haci nieustannie chłodził ciała i czoła. Od razu zabłysnął Jasio Tomaszewski jako pierwszy tancerz. Uśmiechając się wyniośle, jak gdyby litował się nad ciągnącą go cicho oczyma pulchną i różową wdową po Guluku, wziął ją do tańca. A ona odwdzięczając się tańczyła najlżej, najpłynniej, czujnie i wdzięcznie oddając się tańcowi. Gdy porywał się zapamiętale, porywała się i ona, gdy w największym wirze wrył się stopami w ziemię, już skamieniała i ona. Jak wdzięczna kochanka nie zmarnuje żadnej pieszczoty, odwtóruje każdą, tak ona nie uroniła jednego ruchu, nie sfałszowała żadnego kroku. Jasio rozświetlał się na polanie jak słońce wschodzące ponad gwiazdami, nie tylko świstał i modulował jakby fłojerę swój taniec z wdową, nie tylko cieniował go jak na skrzypcach, lecz jako wodzirej zawołany, jak gdyby na wielu instrumentach grał na innych parach tańczących, władał całym tańcem. Podziwiały go nie tylko dziewczyny czekające by wezwał którą do tańca, nie tylko zerkali nań tańczące kumpany, nawet bystreczanie, czy to że w mniejszości czy z rzetelnego podziwu, szeptali z uznaniem, a Mandat sam tańcząc, krzyknął w porywie: „Daj ci Boże, Jasiu! Tańczysz jak wiatr“. — Nawet Matarha i Giełeta kiwali głowami po raz pierwszy bez nagany dla Jasia.
I byłby został w sławie pierwszego tancerza na chramie leśnym, gdyby miał szczęście. Nie tajne było, że obaj pobratymi Foka i Sawicki, od kiedy związali się ślubem nie zbliżali się do kobiet. Sawicki zresztą nie tańczył nigdy, tylko razem z muzyką grywał na cymbałach do tańca. A Foka, chociaż niegdyś w zawodach zyskał sławę pierwszego tancerza na lackim, a także na węgierskim boku, od kiedy butyn nastał, tańczyć nie miał czasu, a jeszcze mniej podczas chramu. Raz tylko podszedł do żony Iwanyska, prawił jej dość długo jakieś słowa miłe widocznie, bo zarumieniła się i spuściła oczy, a zakłopotany Iwanysko dziękował w milczeniu. Oglądano to ze wszech stron chciwie. Potem Foka ruszył w taniec z żoną Iwanyska. Taniec był niedługi, lecz jak gdyby nowe słońce przelewało się przez carynkę. Foka zaświetlił Jasia. Tańczył przecież bez przerwy od małego dziecka i zachował jak gdyby miękkość kości dziecięcych. Wskakiwał wysoko, uciekał dokądś w górę, jakby do przepaści słonecznej skakał, a potem spadał przysiadając nisko, jakby się zapadał w ziemię, w mig zrywał się z przysiadu i znów wzlatywał, tańczył słońcu, tańczył ziemi. Inni nie starali mu się nadążyć, przestawali tańczyć, otwierali usta. Także Jasio przystanął i Foka tańczył sam z lekką, urodziwą czarowniczką, o oczach z ciemnego mchu, co wirowała w zygzakach tak wiotko i bezwolnie jak aksamitny pyłek bodiaku we wietrze. Po krótkim tańcu Foka pośpiesznie wrócił ku kolibie. Nadaremnie Marijka Szestunówna otwierała i zamykała oczy.
Marijka tańczyła niewiele, a co który wziął ją do tańca, to widać zaraz pożałował, prędko przerwał i już nie powtarzał więcej. Czy to męczyła się prędko, czy udawała, że się męczy, bo w tańcu dawała się unosić opornie, jakby niechętnie, a po krótkim tańcu szeptała grzecznie: „Trudno mi, już dość“. — I po cóż jej taniec, i tak tańczyła nieustannie.
Przecież śmietana wstrzyknęła więcej siły w żyły i w kości, niż kiedy indziej większe, a nawet całkiem spore łyki wódki. Tańczono bardziej zapamiętale, dłużej niż zazwyczaj. A może szumiała w każdym, tryskała z każdego, a może także podszczytowe powietrze, o tyle lżejsze i wiotsze niż zaduch izby czy choromów było takim żywiołem, co zwalnia z ciężaru ciała i samo wirowało tańczącymi, jak wody wiosenne wirują tańcami pstrągów i wodzą ich roje. Taniec rozszerzał się coraz szerszym kołem na całą polankę, świecące rosy rozsypały się i wsiąkły w trawę, a pracowicie tańczące stopy sprasowały łąkę na zielony deptak. Przecie nadal, jak olbrzymiejące rosy, czerwono-zielono błyskały pary i koła taneczne. Ponadto jeszcze płótna błyskały biało, talarami obciążone szyje, bardki, pistolety u pasów srebrno-złoto, wszystkie czoła i kolana kobiet — różowo, a na czołach zaperlił się pot, jak nowo wskrzesła rosa. Mimo nalot tańca, trawa chłonęła kroki, głuszyła skoki i tupania, łagodziła zmęczenie, a przesiąknięta rosą chłodziła rozgrzane stopy. A któż chronił samą swobodę i radość tańca? Kto zabezpieczył obyczaj stary przed wszelkim uchybieniem i swobodny taniec przed brzydotą?
Czy sam dobrotliwy pan cesarz, jak wiadomo zatroskany o dolę narodów, a o naszą w szczególności? Czy sławna młodziutka cesarzówna, zwana Konstytucją? Czy wielki bo słobodny wójt Żabiego? Sama muzyka i sam taniec! Jak w drganiach ros odbija się świat, zieleń drzew, białość huków wodnych, błękit nieba, tak samo w tańcu. Cóż tańczyli, jaki świat wcisnęli w taniec? Ziszczali przygody i dzieje miłosne, tancerz owładnął tancerką w takim porywie, a ona tak mu zaufała, że od pierwszego spojrzenia w oczy śmiało ruszyli w świat, przetańczyli świat, przebrnęli przez puszcze, góry, do morza przez morze. Uciekli w świat od spojrzeń, od plotek, w wołoskie, w tureckie kraje, wędrowali długo, a wracali po latach, nie chyłkiem, nie ze wstydem jak to bywa, lecz zwycięsko, do ślubu w swojej parafii. Gdzie indziej na boczku co starsi dreptali sobie stateczny chód połoniński, bez troski o szalejącą muzykę. A raczej powolutku, podnosząc i stawiając stopy, dla siebie przemieniali jej siedem tańczących taktów w jeden. Tak jakby taniec uchwycił najtrudniejszy powolny rytm: człap-człap, kop-kop, drep-drep, heej. Zaglądali z uśmiechem przez szpary w zasłonach leśnych ku połoninom, nasłuchiwali jak tańczy sobie cicho na rosach opiekun pasterski święty Jurij. Tańczył tak stary Koczerhan, nie poruszając siedmiu zmarszczek na czole, z Justynką żoną Cwyłyniuka. Wyciągając oblicze w wyraz nieporównanej chytrości, tańczył Cwyłyniuk jak wierna sobie krowa na ćwiczeniach kawaleryjskich i wbrew nim, wyciągając przed siebie statecznie stopy, to miękko, to przytupując. Tańczył ten krowi taniec z niemłodą lecz stateczną żoną Giełety, hodowanką Bażyły. Tańczył też stary kiermanycz Gucyniuk z grubą bogaczką Bombichą, i choć z głębi lewego oka ziała mu nadal niezmiennie zrozpaczona nadzieja, prawe błyskało figlarną pokusą. Tańczył nawet sterany i smętny Pechkało z żabiowską mołodycią, wcale nie smętną. — To znów gdy hardy arkan wypalał z muzyki strzał za strzałem, młodzi tancerze, sami mężczyźni, jak gdyby dosiadali grzywiastych połonińskich koni i jak niegdyś ich przodkowie tańcem cwałowali przez połoniny, przez wertepy, przez wody — na Batorowe zamki, na Złotą Banię, na panów Kuropatwów aż na Pniów, czy razem z panami Jabłonowskimi przeciw ich nieprzyjaciołom, co rzekomo knuli pańszczyznę dla zniewolenia górskiego ludu. Skrzypce rżały wizgami zgonionych koni, bębny dudniły tupotem bosych kopyt po stepach połonińskich, cymbały świstem wichru rozwieruszały grzywy koni i włosy jeźdźców. Nad wszystkim grzmiał pogrzmiewał niewidzialny patron święty Eliasz. Jak zazwyczaj taniec ziszczał to co wczoraj, dziś i zawsze. Dotańczyli wszyscy przed oblicze rachmannego człowieka, białego Maksyma, co przez trzy pasma spoglądał ku nim zza Czarnohory aż z Jaworza, bo sam przezroczysty przenikał na wskroś. Z zaroszonymi stopami, z czołami w pocie stanęli w rzędzie: „sądź nas“.
Po tańcach koła rozłamywały się i rozsypywały się w gromadki coraz mniejsze i w pary. Odpoczywały i kryły się po kątach haci i jarów jakby krople rosy, co znów czają się do zasypania łąk. Pary stawały i chodziły każda z osobna. Kto miał w pamięci wczorajszy butynowy trud, ten nie od razu mógł zmiarkować, że to ci sami ludzie, co wczoraj brali się za bary z talbami i z mygłami i tańczyli z kłodami na ryzach. Uśmiechy i śmieszki, żarty i szepty coraz cichsze, na ścieżkach wczorajszej pracy, w zakątach i na polankach śródleśnych pośród wilczego łyka, wśród szafranu, wśród paproci zaledwie wijących się zielono ponad pożółkłe stare łany, jaskrawiej jeszcze zakwitły puszyste chusty, czarno-zielone wyszywki, czerwone zapaski, o których wczoraj nikt nie śmiał tutaj marzyć. Obok okorowanych białych kłód łyskały kolana, a jeszcze wczoraj marzenie o nich zasypałoby kłody zamiecią gorszą niż zimowa, co gorsza, zamazałoby mazią, bardziej mętną i lepką niż niedawna maćkoła, a może rozsadziłoby butyn. Z zapiętej wysoko i zasznurowanej, bo opasanej mocno krajką koszuli, nawet najbardziej łakomy kochanek nie zdołałby wyłuskać na wierzch białych piersi i żaden nie ośmielił się. W nagrodę za zimę, za wczoraj i za przedwczoraj, słońce samo światłami i cieniami wyciągało przez koszule okrągłe piersi, syte jak odbicia czy owoce samego słońca.
Także Sawicki, mając wciąż przy sobie Pańcia jakby niańkę, z przewieszonymi przez plecy cymbałami stał przy haci z Połahniczką, co prawda dlatego, że sama doń podeszła i zagadywała go nieustannie. Pytała o ryzy, o hacie, a on pokazując opowiadał to i owo. Połahniczka, wciąż wpatrując się w panicza-rysia z lubością, niby to strachała się i jojkała z podziwu. Z kolei on zmuszając się grzecznie zgadywał co może ją ciekawić, opowiadał o małych żbikach, przyniesionych przez Iwanyska do koliby, o białej jelenicy uratowanej przez Iwanyska i o wilkach, a Połahniczka wykrzykiwała coraz głośniej z podziwu. Kręcący się opodal kumpany pokazywali ich sobie i wyśmiewali z cicha. Kraszewski pomrukiwał:
— Patrzajcie, już i ta będzie paniczowa, o! jak się pcha do niego.
— Bo panicz nie mocuje się po chłopsku, na ziemię nie ciska, jak który z nas — odpowiadał roztropnie Giżycki.
— Gdy chuchnie na nią wola boża, nie on ją, to ona jego ciśnie — wywodził Kraszewski.
— Ależ to zielone jeszcze, ot, źrebica półroczna — bronił Giżycki.
Kimejczuk splunął wzgardliwie:
— Ze źrebicy wnet będzie kobyła.
Kraszewski kręcił nosem:
— No, tak, ale po prawdzie nasz panicz choć dorodny, ale pusty do dziewek.
Jasio wiedział wszystko lepiej, puszył się:
— Nie rozumiecie, mają ślub z Foką.
Kraszewski zaśmiał się:
— A może Foka nie zaglądał do tej czarniutkiej wdowy w Jasienowie?
Jak wtajemniczony z lepszej sfery Jasio marszczył się z niesmakiem:
— To było przed ślubem pobratymczym, teraz koniec. Ślub, i na tym stoi butyn.
Kraszewski krzywił się nadal:
— Nie wierzę, panicz po prostu pusty kapłon, a tamten? Ha, któż go wie?
W innym kącie haci, w głębszym cieniu, Harasymko lepiąc się do miodowego spojrzenia pulchnej wdowy po Guluku, także opowiadał jej, jak gdyby sobie ułożył naprzód: o swojej przygrywce dla krów, o weselu wilczym, o groźnej hołowyczce, o zniszczonej ryzie, o lawinie na święto Odokii. Wdowa słuchała go z apetytem, raczej oczyma niż uszami, a nadal siała wokół siebie wiosenny posiew spojrzeń, ciągnąc nieznacznie wzrokiem Jasia, który ponownie nie zwracał na nią uwagi.
Po tańcach nikt już jakoś nie przystępował do Mariki Szestunówny. Opuszczona siedziała sama na kaszycy, toteż Foka, który znów wbiegł na chwilę, upomniał Sawickiego, aby przemówił do niej, bo przecież zaproszona i córka zaprzyjaźnionego gazdy. Sawicki przemógł się, przybliżył się do Mariki wraz z Połahniczką i z nieodstępnym Pańciem. Zgadując co może ciekawić Marikę opowiadał jak Foka rozpoczął butyn, jak przyjechali panowie kupcy, to znów o życiu zimowym, jak wody wymarzły i jak topiono śnieg w kotłach. Marika nie pokazując, że ją to lub owo ciekawi, słuchała jednakowo cierpliwie czy grzecznie. Może zaciekawiły ją cymbały, bo poprosiła by pokazał jak się gra, i jak się stroi struny. Zwiędłe szepnęła coś miłego Połahniczce, prosząc by zaszła kiedyś do nich w Krzyworówni, lecz Połahniczka znudziła się prędko i poszła szukać chłopców do tańca. Rozmowa kleiła się słabiutko i rozklejała się zaraz, potem znów muzykanci zabrzęczeli w struny i Sawicki odszedł grać razem z nimi, tylko Pańcio jak usiadł na trawie, tak pozostał bez ruchu.
Do nowego tańca wziął Mariczkę Kuźma Gotycz, zwany Niauczukiem. Zrazu opuścił oczy, przydreptywał sobie trzymając niedbale tancerkę, na nią nie spojrzał. Ze szczególnym zajęciem przyglądał się swoim własnym stopom. Nagle zobaczył Mariczkę, zatrzymał się, wypuścił ją z rąk, potem porwał ją, szarpnął niezgrabnie, wpił się w nią rękami i choć nie wypił ani łyku wódki, rozpalił się jak pijany, nie wypuścił już jej z rąk przez cały taniec. Tańcząc łapał powietrze, jak ryba wyjęta z wody, zielone wypukłe oczy wyłaziły mu z głowy, ciskał spojrzenia zrozpaczone jakich nie widzi się podczas tańca. Marika przyglądała mu się uważnie, prosiła cicho, aby ją już puścił. Zamiast odpowiedzi Niauczuk rozpętał się całkiem, to przysiadał gwałtownie, to podskakiwał w powietrzu. Marijka już zmęczona, nawet zaniepokojona, prosiła go nieco głośniej, by zakończył taniec, lecz Niauczuk wykrzywiał twarz, wytrzeszczał na nią sowie oczy i na przemian to podrzucał ją, to ciskał w tańcu. Marijka otwierała oczy z coraz większym zdziwieniem, a on z głodem i przerażeniem wlepiał w nią nocne ślepia, trząsł nią, skakał raz po raz daleko, unosząc ją w ramionach i roztrącając innych, aż tańczący obok kumpany pokazywali jeden drugiemu z głośnym śmiechem. Nie puścił jej, aż muzyka urwała się nagle. Niauczuk zataczając się jak zaczadzony znikł zaraz z polany.
Po krótkim śmiechu niewiele oglądano się za nim, bo oto muzyka, chwytając rytm zawadiacki, rębany, a najściślej odmierzony wzywała mężczyzn, samych mężczyzn, do arkana. Foki nie było, przeto znów Jasio, chwytając za rękę najbliższego z szeregu, porwał cały rząd, to zwijając, to rozwijając arkan. Zamykał koło, sam padał jak co drugi, opierał w środku koła nogi o nogi innych i tak wleczony jak ranny z pola bitwy uniesiony przez umykających towarzyszy, dawał sobą wirować. To znów wyszarpnął się z wiru, skacząc na równe nogi w porywie myśliwca, gdy wyskoczył z zasadzki i bierze na cel rohatyny przelatującego jelenia. Od razu tych co z kolei padali pociągnął w tak zawrotnym wirze, że żaden z nich nie zdołał wyrwać się z pędu i stanąć na nogi. Nasycony Jasio rozcinał koło, znów zwijał arkan, wyrywał bardkę zza pasa, ciskał w powietrze i znów rozwijając błyskawicznie arkan, w skoku chwytał bardkę z lotu wolną ręką. I kobiety i mężczyźni starsi ścisnęli się wokół arkana, to podśpiewując w takt, to klaszcząc w dłonie.
Podczas nowej przerwy znów zauważono, że Marijka Szestunówna, choć w świetle i na widoku, nadal siedziała sama na kaszycy. Obok niej plackiem na trawie leżał odwrócony Pańcio. Widząc to z dala zwycięzca w arkanie Tomaszewski spoglądał ku niej wytrwale. A gdy raz otworzyła oczy i ogarnęła go tak, jak gdyby go pochłonęła, uznał, że nadeszła jego godzina. Wstał niezwłocznie, lecz zaraz usiadł, bo oczy Marijki zamknęły się nieubłaganie na dwa spusty. Przecie draśnięcie wędki jątrzyło jakoś Jasia, nie odzyskał spokoju, to wstawał, to siadał. Wreszcie sam pchnął siebie, zerwał się nawet ze zwycięskim wzniesieniem głowy, jako że kumpany śledzili go bez przerwy. W kilku skokach znalazł się obok Marijki, usiadł na kaszycy. Ze wszystkich cnót pięknego pozoru, jakimi przyroda obdarzyła Marijkę, najkorzenniej celowała ona we wstrzemięźliwej grzeczności. Na pytania odpowiadała cicho, słodko, nawet nieśmiało jak zawstydzone dziecko. Tomaszewski pytał:
— Ojciec już w połoninie?
— Tak.
— Matka w chacie?
— Tak.
Przez grzeczność skąpych odpowiedzi wiała senność zaczarowana, chłód bez udziału, czy niechęć odpychająca choć grzeczna. Rozmowa ucięła się. Tomaszewski postanowił być dzielny, znalazł pytanie, przysunął się nieco. Pytał nie jak ciekawski natręt, który chce wybadać, lecz jak przyjaciel świadomy rzeczy, który usiłuje pomóc i ulżyć:
— Panicz Tytus wyjechał?
Marijka przemilczała jakby nie dosłyszała, po chwili popatrzyła z wyrzutem i opuściła głowę. Tomaszewski czekał cierpliwie, Marijka przemogła się:
— Tak.
Tomaszewski nabrał otuchy, pytał dalej:
— Pewno znów wnet przyjedzie?
— Nie! — odpaliła głośno Marijka.
— A czemuż?
— Bo tak.
— Wy nie wiecie?
— Nie.
— Nikt nie wie?
— Nie.
— A czemuż?
— Bo tak.
Oczy Marijki zawarły się, usta jej zaledwie poruszały się, tylko pierś wznosiła się nieco silniej. — Lepiej było nie mówić do niej, nie patrzeć na nią, nie znać jej, ni jej nienawistnej pychy i poniżającej krasy! Tomaszewski odskoczył jak oparzony, machnął ręką jakby ściął kłujący bodiak, jednym skokiem był przy kumpanach. Ci spoglądali na Marijkę poważnie, to ze smutkiem, to ze złością. Bo była to widać taka rosa błyskająca, co nie tyle chłodzi, jak raczej raz grzeje, a raz mrozi, a nade wszystko gryzie wszystkich w oczy, wyjada oczy. Przyglądali się jej badawczo także Matarha z Mandatem i z Giełetą. Poruszyli się gwałtownie, bo oto przybiegł z koliby Łesio Karawaniuk z nowiną, że Kuźma Niauczuk rozchorował się po tańcu, wymiotował, a teraz głowa go łupie, wije się w kurczach i tak sam jeden męczy się w ciemnej kolibie. Łesio szukał Iwanyska, znalazł go w niedalekim zakątku lasu, gdzie siedział z żoną, po czym Iwanysko biegiem pomknął do koliby, za nim pospieszyła żona, a także Łesio z żoną.
— Widzicie — porykiwał ponuro Matarha do swoich — ledwo jej dotknął, już zaczarowała.
— Za mocno dotykał — zauważył Giełeta.
— Tak wygląda — szepnął zasmucony Mandat.
— Ale czym, jak? Warto by to wiedzieć — dodał głośniej Giełeta.
— Tak, tak, warto, aby odwrócić czary — godził się Matarha.
Sam ostrożniejszy zachęcał Mandata, by przemknął się na przeszpiegi koło Marijki. Mandat nie opierał się, niepostrzeżenie pokręcił się koło kaszycy jakby szukał czegoś w wiązaniu belek, wrócił niebawem, wzruszył ramionami:
— Oprócz tych złotych kajdanków i świecideł na szyi nic nie widać, nawet wcale nie pachnie jak tamte.
— Gadanie — zaperzył się Matarha — a któż pachnie jak nie ona?
— Idźcie sami, powąchajcie — zachęcał Mandat.
Matarha nie okazywał odwagi ani ochoty, zasępił się.
— Oto! To jeszcze gorzej, na pachnącą wygląda, a nie pachnie. Czymżeż ona to?
Mandat odparł cierpko.
— Tym czym inne, niech ją tam czort! Leźcie do niej sami, jeśli was ciągnie.
Matarha szarpnął się obrażony, szczęściem zbliżała się Matarżycha. Zamilkł pospiesznie, odwrócił wzrok od Marijki ku żonie. Znów wybuchła muzyka i oboje Matarhowie jednakowo potężni, biorąc się za bary sczepili się jak para niedźwiedzi, nie, raczej jak para wielikanów z Pępka ziemi. Do cieniującej brzękiem komarów muzyki tańczyły dwie smereki basztowe, przeczarowane tą muzyką na pociechę, że nie wszystko jeszcze łaskotliwe, drażnione zapachami, nie wszystko rządzone chciwym podniet nosem, ni oblizującym się podniebieniem, że nie wszystko wypchane strzępkami lubieżnych chętek, że nie wszystko wydelikacone, zżabione. Rozpędzili się, rozpętali się w zawrotnych zakrętach, w największym rozpędzie, z którego zdawałoby się można tylko rozbić czaszkę sobie i innym, nagle stawały obie kolumnowe baszty w znieruchomieniu. I znów w taki wir wkręcali się Matarhowie, że nie jak zazwyczaj muzyka tancerzy, tylko oni muzykę bodli żądłem czy ostrogą, smagali, porywali na złamanie karku. Spoglądający na nich muzykanci oszaleli, podskakiwali razem z instrumentami, świstali, pokrzykiwali, potęgowali i przyspieszali tony, aż wszystkie instrumenty jęczały, a bębny grzmiały jak zapowiedź pierwszej burzy wiosennej. To muzyka, to taniec szalały na wyścigi, podniecając się wzajemnie.
W nowej przerwie wyrażono to cicho, to głośno wszelakie uznanie dla Matarhów. Sam gubernator Żabiego podszedł do nich. Matarha stropił się, spokorniał, stracił wszelki rozpęd, pochylił głowę całkiem nisko, jakby się wstydził wysterczać ponad głowę Żabiego. Wójt utkwił oczy w ziemię, mówił niegłośno lecz ważko:
— I u nas umieją tańczyć, i to fajnie. Widzieliście? Ale do waszej siły starowiecznej nikt się nawet nie umył.
Matarha tajał, lecz zakłopotał się, nie uchodziło pysznić się, należało okazać wdzięczność, a nie chciało się pomniejszać siebie samego. Cóż począć? Na gwałt pompował z samego dna głowy najstarszą mądrość. Dla ważności wytętnił najgłębszym basem i powoli:
— Panie naczelniku, panie gubernatorze, przed waszym okiem nic się nie ukryje, tak jak przed cesarskim. Gdzie tam! My się nie wywyższamy, broń Boże, my wszystko podług starych ludzi. A dawni ludzie tak pouczali: taniec sprawny lepiej ma nasycić i zmęczyć także, niż gdyby oboje, kobieta i mężczyzna przez cały tydzień nabywali się w łóżku dzień i noc, sami w zamkniętej chacie.
Cwyłyniuk także ożywiony słuchał z zaciekawieniem, chwalił taniec, ale nie podzielał mniemania Matarhy.
— Tańczycie sławnie, to nie jakiś pański tańczyk co tylko rozduje chętki, ja już znam się najlepiej na panach. Drepcą sobie drepcą, a tu bidna pućka nie wie gdzie się podziać, bo z jednej strony przystojność, oczy panów i pań śledzą i strzelają, a z drugiej strony od rozebranej na wpół gołej panieczki gorący wiatr wieje. Tak jak jeleń na rykowisku, z tej strony strzelec, a z tamtej łania, obraca się tu i tam, raz na strzelca rogami błyśnie, a drugi raz miękką huzycią. Tak samo pućka, raz chowa się aż do kiszek, a drugi raz dębieje. Ale to co mówicie, Matarho, to nie tak. Gdyby dwoje w łóżku cały tydzień nabywali się i gzili, toby z nich pozostał tylko flak, tak jak słonina wygotowana w juszce. A tu przeciwnie, od tańca nasze rody coraz mocniejsze, bo w tańcu gorącym lepiej niż słonina w lodzie nasienie się zachowa. I jest dość tego na później. To wam powiadam.
Trochę za dużo chciał powiedzieć Cwyłyniuk, i już nikt nie słuchał. Bo taniec niepodatny dla przemów wyrozumowanych i szuka sobie żywiołu coraz lżejszego, nieuchwytnego. Choć sprasował tańczących, tak jak oni stopami cały trawnik, choć skosił tańczących i grających, chętki i szepty, choć nawet wychłodził ich jak rosa zwycięska, ale nie wyczerpał. Lecz odświeżył dla dalszej zabawy bardziej delikatnej.
Marijka nie ciekawiła się wcale arkanem ani następnymi tańcami. Siedziała sama, poważna, to ponurzając oczy w ziemię, to rzucając spojrzenia daleko poza taniec i poza las. Obok niej ciągle tkwił w trawie Pańcio.
Skłaniające się słońce przecedzało się jeszcze ściślej przez drzewa. Rzadko cisnęło jakąś jaśniejszą plamkę. Gasnąca i gasząca jednolicie zieleń kładła się na wszystkie postacie.
Rzeźbiarz, który wokół siebie, w życiu szuka postaci, ich ruchów i sytuacji tak wyrazistych, by powiązane ze sobą wzywając światło tak jak ono tego pragnie, same mówiły, a potem odlane czy wykute trwały wiecznie, rzadko znajduje choćby jedną taką chwilę już gotową dla rzeźby, niespotykaną, niepowtarzalną o wyrazie jedynym. A oto chwila jakich niewiele: Marijka i Pańcio. Piękno błyskawic bezgłośnych wiosennego nieba ucieleśnione, a obok łyskający żółto-rdzawo czerep, wykwitły ze szmat tlejących słabiutkim ruchem jakby resztką życia. Jedną i drugą postać omszyły zielone cienie.
Niemałej miary rzeźbiarze spajali swe postacie z białego, szarego, czarnego i złotawego marmuru. Jeszcze więksi nie potrzebowali marmurów barwnych. We wstępującej do nieba drabinie marmurów ten najbardziej powołany, który powołało samo światło. Poczynając od hymetyjskiego szaro-niebieskiego prążkowanego poprzez pentelikijski mleczny, jak dopiero co odcedzony z mleka świeży budz, a w miarę wieku powlekający się złotawą rdzą, jak dojrzały owoc meszkiem, najwyższym podziwem, bo najhojniejszą łaską światła cieszył się marmur paryjski: choć z krysztalików mroźnych złożony lecz ciepły, a dzięki nim oślepiająco biały. Powołany dla harców i dla tańców z każdym światłem, dopóki jest światło, dopóki choćby sączy się światło i dlatego wybrany dla rzeźby. Zaciemniająca się zielonawo carynka coraz mniej sprzyjała barwom jaskrawym. Oparła się tylko białość i te promienie i źródła światła, co same promieniowały jak białość twarzy i oczy Marijki. Oparła się także wyglansowana od dawna i duża czaszka Pańcia. Światło nie barw szuka w rzeźbie, tylko samego światła, dróżek i dróg dla światła.
Mariczka od dawna błyskała ponad piękności górskie, dzięki przejrzystej białości skóry przez którą przebłyskiwały niebieskie sieci żył i także dzięki źródlanym, strumiennym oczom. Lecz dopóki pasła gęsi i jagnięta nikt się o nią nie troszczył. Nie śpiewała głośno jak pastuszki, nie hałakała wcale, tylko nuciła dla siebie, gdy była pewna, że nikt jej nie słyszy. Tyle spamiętano z owych czasów, że była cicha, niemrawa, prawie dzika, jastrzębiątko ledwie oswojone, co pęta się za gąskami i jagniętami, i tyle. Dopiero gdy od jakiegoś chramu poszła o niej sława, śledziły je naprzód cierpliwie i czujnie kobiety, potem mężczyźni coraz chciwiej, nawet zawzięcie. Z dziczki niemrawej wyłuskało się piękno. Pięknych kobiet niemało, piękność jedna na setki tysięcy. Gdzie przyszła Marijka nikt temu nie zaprzeczył. Lecz pytano cicho i głośno: co kryje się za tym? Była małomówna, trudna do rozweselenia, nawet do rozgadania. Ciążyła jej jakoś ta piękna głowa i gęste sploty złotych włosów. Była także nienagannie grzeczna, zapewne obwarowana pozorami, przeto usiłowano ją szpiegować, ale nikt nie zdołał odkryć niczego brzydkiego ani nawet pospolitego. Czyżby święta dziewczyna?
Dlatego niedawne dzieje z paniczem, choć nikt dokładnie nie wiedział nic ani nie wyśledził, przysporzyły ludziom sporo zabawy lub złośliwej uciechy. Może byłoby inaczej, gdyby odezwała się, gdyby zażartowała. Cóż można było jej zarzucić? Że przyjmuje od panicza coraz to nowe i coraz wspanialsze podarki. Ale co było między nimi? Panicz przychodził do chaty w biały dzień i odchodził, a ojciec wraz z Mariczką odprowadzali go razem do kładki na rzece. I to wszystko. Kobiety długo jeszcze mówiły o niej dobrze lub wstrzemięźliwie. Dopiero publiczne hołdy składane jej przez szalonego panicza-przybłędę rozwiązały języki, zamazały jej sławę. Inaczej sądzi się gęsiarkę niemrawą, inaczej taką co wystrojona jak żadna inna i którą pasowano głośno, nie tyle na śmiech co dla wyzwania wszystkich, na królewnę gór. Przeto nawet najnowsze wieści, ze rzekomo przepędziła panicza — bądź co bądź pana z panów jak mówiono — przyjęto nieufnie, a potem ze złością. Bo za cóż dostała te fatałaszki kosztowne? I na jaką pamiątkę je nosiła?
I panicz to był osobliwy, wiatr-pędziwiatr ze stepu, dorodny drągal, czarnooki, czarnobrewy, ale co tu mówić — czort. Wlatywał niespodzianie z Bukowiny, nawet skądś z granicy besarabskiej i znikał. Przyjeżdżał do swej siostry, dziedziczki z Krzyworówni, młodziutkiej lecz wówczas już lubianej powszechnie. A panicza, z tych którzy go znali i zetknęli się z nim, nikt nie lubił. Raczej bano się go wszedzie, ustępowano mu z drogi. Nie tylko zarębał tu i tam niejednego panka w pojedynku i dzięki takiej sławie przeszywał i roztrącał ludzi zuchwałymi oczyma. Roztrącał także tych, co go nie znali i nie bali się. Po prostu bryczką swą potrącał fury spotykane na wąskich stromych drogach nad Czeremoszem, ilekroć wychylił się z zakrętu czwórką spienionych karoszy, nad którymi nieustannie strzelał długi batog, a znad batoga strzelały oczy awanturnika. Wiatr szarpał mu czarną grzywę, a bryczka przelatując przez wyboje i jamy wzbijała tumany kurzu lub chlapała błotem. Toteż który woźnica zoczył go, jak oparzony wyskakiwał ku swym koniom i w popłochu uprowadzał je, choćby na sam brzeg rzeki. Zdarzyło się już bowiem, że strącił jakąś furę z brzegu do rzeki i pośpiesznie a hojnie dołożył batem nieszczęsnemu woźnicy. Toteż przekleństwa głośne, gorące życzenia złamania karku i zawzięte obietnice odpłaty leciały za jego bryczką. W Krzyworówni witały go i żegnały pytające spojrzenia siostry, a za nim dążyły jej modlitwy by go Bóg opamiętał, aby przynajmniej go chronił od złamania karku. Lecz kto go znał i kto mu się przypatrzył, wątpił o skuteczności modłów, bo i ród jego był taki, że od kilku pokoleń nikt nie skończył swoją śmiercią, a pęd jego czwórki taki, że o złamaniu karku teraz czy później nikt nie wątpił. — Bywalec panicz przepędził tak przez niejeden powiat i niejeden kraj, a w niewiele lat później wypędzony z kilku krajów, a raczej ścigany przez prawo karne, musiał uciekać za morza. Jego pojedynki przekroczyły nawet bezwstydnie rozciągliwe granice ówczesnej pobłażliwości, która z wstydliwym uśmiechem przymykała oczy wobec swawoli pojedynków. Dopiero gdy ofiarą padł młodzieniec z najbliższej rodziny i zaczęły się sypać listy gończe za zabójcą, wówczas tolerancja przestała się uśmiechać.
Tylko wobec najmłodszej siostry był ciepły i czuły, a wobec chłopskiej córki Marijki nawet uniżony z podziwu. Raz za razem wlatywał i znikał prędko, a każdym razem przywoził coraz to nowe i coraz droższe ozdoby dla ustrojenia i wywyższenia Marijki. Odkrył ją i niby to ocenił. Nie tylko pod złote kosmyki jej włosów narzucił złotawe i mieniące tureckie czy perskie jedwabie, na szyję perły i korale weneckie, a niby kajdanki nałożył na ręce bransolety. Nie usiłował jednak wcale namówić jej do zmiany stroju, a przez to do poniżenia w oczach wsi, tylko uświetniał jej krzyworówniańskie stroje, przywiózł skądś z Rumunii utkane złotem zapaski, kazał sporządzić złote sprzączki do postołów, a nawet na wzór harmonijki rozciągające się buciki ze złotymi podkówkami. Gdy takiego bożka sobie sporządził, nastąpił szczyt wszystkiego. Gdy wychodziła na Wielkanoc z cerkwi, na oczach ludzi zamiatał przed nią ziemię kapeluszem i zawołał głośno: „Królewna gór idzie!! Zorza! Sława zorzy, kłaniam się zorzy.“ Marijka wzdrygnęła się i skamieniała na miejscu, jakby dla przyjęcia hołdu, potem czym prędzej uciekła. A ludzie, którzy to widzieli i słyszeli, spłoszyli się jak owce, jak gdyby wilk choćby młody, zabawy tylko szukający nie łupu, wtargnął w czeredę. Tłoczyli się jak w popłochu i uciekali, a nieco dalej żegnali się znakiem krzyża i spluwali. Taka sława stała się hańbą.
To nie wszystko. Pan kucharz dworski, nie żaden fagas służalczy, nie plotkarz ani pochlebca fałszywy, owszem choć z szacunkiem dla swego pana, sam także okazały, otwarty panisko, naszeptał ze smutkiem wieść o gorących i gorszących rozmowach, jakie toczyły się w dworze, gdy panicz Tytus po raz ostatni przybył do siostry. Nie wszystko wiadomo, ale to pewne, że gdy chwalono młodą cesarzową, której także pan Tytus był niegdyś przedstawiony, twierdził, że Marijka Szestunówna ma więcej czaru, a przede wszystkim rozumu i serca, a gdy grzecznie wymijano to jego porównanie, uniósł się i wykrzyknął porywczo — on, który nigdy do cerkwi nie chodził — że Marijka to ikona święta, istne podobieństwo Najświętszej Maryi Panny. Zrozumiałe, że siostra płakała, jej mąż położył się do łóżka i odchorował tę rozmowę, a panicz Tytus przestał przyjeżdżać. Wlatywał jak wiatr i sczezł wreszcie jak wiatr, nikt go nie mógł dosięgnąć. Za to wszystko razem nie lubiano Marijki. Marijka milczała. —
Ale chyba czego innego oczekiwała ta siła, która stworzyła Marijkę. Ta sama siła, która rzuciła jej obraz w starej kolędzie, tej, którą na widok jej zanucił Giżycki.
Gdy szepnie — jedwab sypie się złoty,
Przed cerkwią skłoni się — sam dzwon dzwoni,
Same z łoskotem rozwrą się wrota,
Same w ołtarzu świece się jarzą,
Wody nie gwarzą, gwiazdy nie sądzą,
Na mir dzwon dzwoni i świat się skłoni.
Zamiast tego we wsi po cichu szydzono, powtarzając słowa panicza: „zorza, sława zorzy, kłaniam się zorzy“.
Ale kimże była Marijka? Bez wiedzy o almanachach szlachty i zanim zjawił się rasowy obłęd, wszyscy hodowcy bydła i pasterze górscy przede wszystkim, ufali w niezawodność takiej wiedzy, mocą której najważniejsze jest pochodzenie istoty żywej, o ile okazuje się jako jednostka i jest czymś więcej niż pasożytem. Jeśliby taka wiedza rozstrzygała o znawstwie ludzi, nikt nie miałby chyba wiedzy dokładniejszej niż pasterze, a pośród nich szczególnie czarownicy, których pamięć nie tylko sięga jak najdalej, ale których czujne sądy oparte są na ciągłym śledzeniu ludzi.
Marijka była córką już niemłodego, średniego gazdy z Krzyworówni Fedia Szestuna, co miał sławę pracowitego, bogomodlnego milczka i Wasyłyny, wysokiej dorodnej, ognistej, nie zawsze wesołej lecz pyskatej, chętnej do pracy, do plotek i do kłótni. Marijka była jeszcze dzieckiem, gdy Fedio na same święto rachmańskie ogłosił sąsiadom, że samo płodzenie dzieci jest wielkim grzechem i dlatego należy podczas płodzenia gorąco i pokornie się modlić, a przedtem i potem pościć, pokutować, pielgrzymować, bo koniec końców bez tego przygotowania dzieci płodzić nie wolno, gdyż rodzić się będą same czorty. Stosownie do tego wnoszono dość powszechnie, że młodsze od Mariczki rodzeństwo poszukało sobie innego ojca, aby przyjść na świat.
Koniec końców gdzież więcej znajomości i wiedzy o człowieku, czy u tych co wszystko wiedzą o jego pochodzeniu? Czy może u tych, których ideał szczytny wylatuje ponad pochodzenie, leci w przeszłość za możliwościami i przeto jest jak ptak dzienny, co zapędził się w noc i uderza się o nieoczekiwane przeszkody? Czy może tam gdzie człowieka, nawet największą ilość ludzi, jak najczęściej stawiają pod szkło powiększające i śledząc jego odruchy i wyraz, zapisują codziennie relacje, wcale nie patrząc na to skąd człowiek pochodzi ani którędy podąża? Albo czy może tam, gdzie zbyt wielu ludzi badają i zbyt wiele drobnych świadectw zapisują, powiększające szkło pomniejsza? Czy może najwięcej przecież u czarowników i im podobnych badaczy, co wierzą w czary i w prądy, gdy w obawie przed złym okiem, przed drapieżną ręką, przed wrogim wyrazem, tak drapieżnie i zawzięcie śledzą wrogich bliźnich, że widzą więcej niż powiększające szkła? Którzy znawcy są sprawiedliwsi? Którzy bardziej wymagający, a którzy pobłażliwsi? Którzy wychowują najlepiej, a którzy mają najwięcej złudzeń?
Córka Fedia i Wasyłyny, wykolejona z wiejskiej koleiny pastuszka czy paniczowa zorza? Czy z ziemskiego żywiołu nalotem światła zbudzona piękność jedyna, na to by poniżyć pysznych, aby wstrząsnąć życiem pasterskim i zmienić je, aby być probierzem złota, na to aby każdy kto miał wziąć ją w ramiona i do ślubu, żachnął się i zakrzyczał: „nie, nie, nie.“ Czy tylko na utrapienie dla niej samej?
Dziewczyna-dziecko, wiosna górska budzi się wciąż i znów zasypia, uśmiechnie się na krótko, a zasmuci się na dłużej, z nieba surowego gorące spojrzenie grzeje i znów mrozi, nieci i gasi.
Czy Marijka była dobra? Nie. Czy była zła? Nie. Czy wiosna górska jest dobra? Nie. Czy zła? Nie. Czy wiosna górska jest ślepą siłą przyrody? Któż to śmie twierdzić. Czy Mariczka była ślepą siłą przyrody? Nie.
Podobnie jak wiek dziecka nęci do poznawania człowieka w okresie dzieciństwa, tak samo warstwa ludzi, których zwiemy niepiśmiennymi i nieoświeconymi. Mają co prawda mowę jak dzieci, ale nie tylko nie piszą, nawet nie mówią o swej duszy, a udzielają nam czasem wbrew mówieniu i wbrew pisaniu wiedzy o sobie jak rzeźby. A czy to wszystko jest psychologią? Nie. Tylko błyskiem wiedzy przez rzeźbę, co jak krótka błyskawica oświeca niebo i ziemię, ten świat i tamten. Rzeźba wskazuje, jak wielu złudzeń i przeczuć potrzeba dla wyłowienia niewidzialnych, nie ukazanych przez samą rzeźbę wspólnot, nieuchwytnych związków i przeciwieństw, a uchwytnych dlatego tylko, bo najskąpiej i najskromniej przez nią wskazanych. Im więcej bram dla światła, im więcej dróg dla tańców wirowych światła, tym więcej złudzeń takich, tym więcej związków postaci rzeźbionych z wszystkimi żywiołami niewidzialnymi na samej rzeźbie: z ziemią, z niebem, ze słońcem, z gwiazdami, z wiatrem i nawet z tym żywiołem, którego rzeźba i światło ani nie muśnie, z dźwiękiem, z rytmem. Im więcej tych złudzeń, tym więcej prawdy.
Zorza paniczowa, Marijka, opuszczona przez wszystkich zastygła na kaszycy. Na najpiękniejszej wysmukłej szyi wzniosła się misterna budowla w odmierzonych rytmach, w akordach łuków i łagodnych sklepień. Żywe dzieło matematyka, zespół kryształów, który pozwolił sobie na taką swobodę by rozgrzać się i żyć. Gdy zawierały się jej oczy, nadaremnie było szukać światła na zaciemnionej ziemi. Lecz skamieniała głowa mówiła sama. Znieruchomione twarze słynnych piękności przecież zdradzają się czasem jakimś cieniem arcyludzkiej pospolitości, chociażby obojętności, lecz oblicze Marijki nie miało nawet cienia zrozumiałej łatwo goryczy, tylko lekki złoty puszek gorącego uniesienia osiadł na twarzy jak u dojrzewającej śliwy. I tylko pierwszy jesienny szron osamotnienia. Usta z których nikt nie słyszał krzyku, kłótni ani ostrego głosu, wyzywały krzyk tęsknoty do przełamania, do zatopienia się w nich i otrzeźwiały zaraz, bo to usta dziecka, jednych opamiętywały do wstydu, innych chłodziły do złości, jakby puchar o barwie wina, napełniony soczkiem dla dzieci.
W zielonym cieniu całą zastygłą postać Marijki wydłużyła tęsknota. Ręce wyciągnięte przed siebie szukały gąsek czy jagniątek, czy raczej ich mar z dzieciństwa, nogi sprężone pod sobą jakby porywały się do odskoku, do odlotu. Kosmyki i skrzydła włosów wylatywały przed siebie. Nozdrza napinały się jakby im było mało powietrza, jakby je ciągnęło skądś z daleka. Nade wszystko wargi otwarte rozchyliły się spragnione, jak gdyby uciekała przed nią woda lub jak gdyby już umierając z pragnienia nie mogła się ruszyć krokiem, tylko szukała wody tuż obok, najbliżej ust. Któż by cię kochał za mało, Mariczko? Któż by nie kochał, dziecino daleka a bliska? Kim jesteś, skąd jesteś, Mariczko?
Jestem dzieckiem tej ziemi i nieba, z łona ziemi, z siewu gwiazd
Ród mój niebiański, wszak wiecie, widzicie to sami,
Uschłam z pragnienia i ginę, o dajcie co prędzej, dajcie już
Chłodnej wodiczki płynącej z zatok zapomnień, przypomnień,
A gdy mi dacie się napić do syta z Bożej krynicy,
Będę gazdować wśród niebian na zawsze i modlić się za was.
Dwa tysiące lat temu pitagorejski napis położony na ustach zmarłej, która zeszła do podziemia, głosił to samo co spragnione wargi Mariczki.
Pozostał przy niej na trawie odwrócony do niej plecami Pańcio, pogrzebany pod popielistą warstwą odzienia, zbyt obszernego dla jego wychudłej postaci. Zagrzebał w nim także ręce i stopy. Kto osobiście nie znał jego ubrań, nie domyśliłby się jakie stworzenie spoczywa pod łachmanami, gdyby nie jego oczy i nade wszystko czoło. Oczy wywracając się wysoko ku górze błyskały czasem białkami, potem opuszczały się i gasły. Lecz wielkie czoło, a raczej łysa czaszka, ujęta w szarobure kłaki i wiechy włosów i złożona jak rzeźba na miękkich łachmanach, jakby na to, aby się nie stłukła, wcale nie znijaczona błyskała na przekór gaszącej zieleni cienia, choć zbyt dużo rdzawych kropek i smug z niej wypełzło, nawet więcej niż z pentelikijskiego marmuru. Błyskała dzielnie tak jakoś, jak głęboko pociemniałe żółte siodło ze skóry. Choć stare i popękane, a przecie wygarbowali je niegdyś, a potem codziennie szczotkowali do blasku zgrzebłem drucianym dwaj nieodstępni czortowie-stróżowie: Bieda i Zgryzota, na przemian lecz gorliwie.
Marijka wstrząsnęła się, ocknęła się, znalazła się na ziemi. Odwracając lekko głowę przyglądała się uważnie Pańciowi. Zobaczyła, że jednym okiem bystro celuje do nieba jak gdyby wypatrywał ptaków do strzału, a drugie trzyma uparcie zawarte. Potem zamknął wzniesione oko i otworzył drugie, zwracając je ku ziemi jak badacz co śledzi życie mrówek.
Pod huk muzyki zapytała cicho:
— Wy z Żabiego?
Pańcio nie odwracając się, niedbale wyjąkał z kupy szmat:
— Z Ża-żabiego, a jeszcze więcej nie z Żabiego.
— A skąd to?
— Stamtąd gdzie pali pod nogami.
Marijka pytała cierpliwie:
— A w Żabiem nie pali?
— Pa-pali już, dlatego uciekłem.
— A tu nie pali?
— Jeszcze nie pali, ale wnet podpali.
— Kto podpali?
— Ten co wszędzie — odparł Pańcio gładko.
Marijka zamilkła, Pańcio wcale nie odwrócił się. Marijka pytała nieco głośniej:
— A wyście nieżonaty?
— Żo-żona mi w kołysce umarła — odparł Pańcio przez plecy.
Marijka uśmiechnęła się i ożywiła nieco.
— A skąd wiecie, że umarła?
— Bo się nie ożeniłem.
— Nie było drugiej?
— Nie, tylko ta jedna.
Uśmiechnięta Marijka pytała śmielej:
— A dzieci nie mieliście?
— Byłyby, ale kwaterę nam zmienił ten-tamten...
— Któż zmienił?
— Ten główny na wielkich manewrach.
— Generał? — pytała Marijka.
— Nie, ten ponad generały.
— Nasz cesarz?
— Nasz, ale czort uparł się, że jego.
Marijka zaśmiała się głośniej i zapytała:
— I cóż zakomenderował?
— Zakomenderował: Marsz na inną kwaterę! A do roboty dzieci ktoś inny! Abtreten![87]
Marijka odwróciła się całkiem ku Pańciowi. Uparła się, aby wyciągnąć z niego coś do rzeczy.
— A matka — ojciec?
— Sierota jestem okrągła, jajko bez kury.
— Nie pamiętacie rodziców?
— Matki nie miałem, ciotka porodziła — chwalił się Pańcio.
— A ojciec?
— Nie miał czasu, pognał za drugą ciotką.
Marijka rozłożyła ręce. Dostrzegła, że odpoczywający żabiowcy zauważyli ich rozmowę, pokazywali palcami i śmiali się głośno. Nie zwracając na to uwagi znów pytała:
— Wy łatacie garnki?
— Ła-łatam, ale jeszcze lepiej rozbijam — zachwalał się Pańcio.
— Po cóż?
— Aby było co łatać.
— To może przyjdziecie kiedy do Krzyworówni, do nas, do Szestunów.
— Po cóż? — żachnął się Pańcio niechętnie.
— Garnki połatać, to wasza robota, czyż nie tak?
— Moja robota, ale lepiej się powiesić.
Marijka przeraziła się.
— Człowiecze, po cóż wieszać się?
— Aby nie robić tej roboty.
— A cóż wy robicie na butynie?
— Objadam ich.
— To dobrze, przyjdźcie do nas także podjeść trochę, czyż my gorsi?
— Nie gorsi, ale za to musicie pokosztować papryki z pieprzem, to w język — Pańcio zaciął się.
— Jakżeż to?
— To w język was naszczypie, tutaj wszystkie języki poparzone.
Marijka śmiała się głośno, ubawiona pytała:
— A wy zawsze tak dziwnie mówicie?
Pańcio ożywił się kapinkę.
— Mówię za dużo, nie ma komu słuchać, z tego oniemiałem.
Marijka mówiła ciepło:
— Jak to oniemieliście, mówicie aż lubo, tylko dziwnie trochę.
— Mówię bom nie ryba, a gdybym był rybą, ha —
— Jakże rybą? — pytała Marijka.
— Toby prędzej koniec, a tak to, ha —
— Wam niedobrze?
Pańcio nagle odwrócił się twarzą do Marijki, podniósł głowę, oglądał ją surowo. Odpowiedział:
— Ba-bardzo dobrze, tylko głowa zawadza wciąż, nawet we śnie.
— Co takiego zawadza?
— Po-powiadam głowa, gdyby ją zdjęli, zaraz by bardzo dobrze.
— Bez głowy, jak to? — wciągnęła się Marijka jak w bajkę.
— Bez głowy prosto do nieba.
— Jak, jak? — pytała Marijka.
— Bez głowy człek durny — do nieba przynależny, i dobrze, no — niebo. A na ziemi wciąż z głową, z tego kłopot największy.
Marijka także nabrała ochoty do przekomarzania.
— A wy lubicie tańczyć?
— Z pstrągami tańczę wciąż, łapię aby im było wesoło.
— Jakże wesoło?
— Każdemu gdy go zjedzą.
— A nie temu co je?
Pańcio rozgadał się.
— Zjedzony ma spokój, sam jeść nie chce i nikt go więcej nie zje. A temu co je najgorzej, wciąż głodny, nigdy się nie naje. Pchły i wszy męczą się najgorzej.
— I one się męczą?
— A któż? Tyle mają do zjedzenia, a nigdy nie skończą.
Marijka skrzywiła się nieznacznie, zmieniła przedmiot pytań.
— A wy kogo lubicie najwięcej na butynie?
Pańcio odparł bez zająknienia.
— Fokę bo najdurniejszy.
Marijka zaśmiała się dziwnie.
— A nie najrozumniejszy?
— Gdyby był rozumny, to wypędziłby mnie od razu na śnieg, a butynarów zaraz potem za porządkiem.
— I któż by mu robił robotę?
— Co tygodnia kto inny, tak jak urządzają mądrzy bogacze w świecie: wyrzucać! wypędzać! inaczej zbankrutują.
— Co to znaczy?
— Wiecie co bank? — pytał Pańcio.
— Nie.
— Ul wielikański, pieniądze wciąż wlatują, brr-brr-bzz-bzz — nakrwawione bąki, roje pieniędzy.
— A może to nazywa się kasa, jak u pana i w urzędzie?
— Kasa to durnica, to nic, a bank rzyga złotem aż na ulicę, niech durnie chapią! No i złakomią się durnie, zaczną chłeptać, poparzą gardła, utopią się w smole, a on dalej tylko chłepce i chłepce i łyka to, co sam wyrzygał razem z nimi.
Marijka skrzywiła się bezbronnie, szepnęła:
— A Foka kogo łyka?
Pańcio zniecierpliwił się.
— Po-powiadam nie łyka i z tego zbankrutuje.
— Co to znaczy?
Pańcio rozjąkał się:
— Ga-gadaj z wami, brzuch mu się rozpruje, pęknie mu cały bank i będzie taki bank jak ja. Sam gnój!
— Jakiż to?
— Zgryzoty same, taki co karmi świat, nie ma kropli rozumu.
Marijka ośmieliła się.
— To żaden ojciec nie ma rozumu?
— Skąd ojciec do rozumu?! No, ale dobrze mu tak, bo ojciec, połknął wędkę, posiał się, no i ma dzieci, niech go grzebią, one od tego. Ale całego świata ojciec to najdurniejszy z durniów.
Marijka żachnęła się lekko, oczy jej zabłysnęły, jastrzębia ich oprawa zaostrzyła się surowo.
— Czemu najdurniejszy? Cóż wy wygadujecie.
Pańcio upierał się ze złością:
— Najdurniejszy, bo wszyscy niecierpliwią się aż pękają, aby go pochować za to że ojciec. Na rodzonego ojca pogrzeb tylko dzieci czekają, no i może wnuki trochę też. I tak trzeba, a wszystkim innym tak sobie, fuk! Czy żyje czy zdechnie nie dbają. A na takiego, co karmi cały świat, cały świat czyha z łopatami, nie może się doczekać. Łopata koło łopaty, jak daleko spojrzeć.
Głęboki cień ogarnął jar, od haci ciągnął chłód. Marijka wstrząsnęła się, wstawała powoli, zakończyła rozmowę:
— No, to przyjdźcie do nas, garnków do łatania jest dość, durnych też starczy, będą wam radzi, a wy ich lubicie.
Pańcio uśmiechał się bezradnie:
— Boję się, szkoda mi was.
— Kogo szkoda? — pytała Marijka.
Pańcio zerwał się, przystąpił bliżej i rozpędził się w porywie.
— Was szkoda, wy na całe góry zorza jasna, obraz prawdziwy. — Zadyszał się, Marijka zmarszczyła się, odsunęła się, a Pańcio mówił jeszcze goręcej.
— Prawdziwy, żywy obraz, nie bohomaz popowski. Nie patrzycie na nikogo tylko na mnie. I zaraz będą plotki.
Rozbrojona Marijka roześmiała się serdecznie.
— Niech plotkują, a z dobrego konia spaść warto, może nie?
Pańcio wylepiotał:
— Warto. A kto tu koń?
Muzyka urwała nagle, przerwano taniec, wszyscy rozsypali się, koło haci zaroiło się od ludzi.
Chłodniało już dobrze w jarze od cienia i od wody, tańce spoczęły, a przecie żal było porzucać tony i tak z tańca same wysnuły się śpiewy. Muzyka zaczynała, próbowała, wreszcie znalazła. Pod nutę podgórską, słodką, nieco zawodzącą, śpiewała wdowa po Guluku głosem tak maślanym, jak jej lica i bardziej lepkim niż jej głos. Zaczęła tak:
A ty mene ne kochajesz,
Ja tebe kochaju,
Cztery razki za toboju
Słuhy posyłaju.[88]
Tak zwracała się młoda stęskniona popadia do młodzieńca Petrusia. Śpiew opowiadał dalej, że gdy Petrusio usłuchał wreszcie kuszenia, został zabity przez czyhającą zasadzkę sług oddanych mężowi pani, w chwili, gdy zrzucał koszulę dla godów miłości. Niezwłocznie słudzy porwali zabitego Petrusia od pani i wrzucili go do Dunaju głębokiego.
Pływaj sobi Petrusyku
Wid kraju do kraju,
Abys znał ty jek lubyty
Tu welmożnu paniu.[89]
Lecz pani kazała wyłowić rybakom ciało, zrobić trumnę i zbudowała mu nagrobek z daleka widoczny.
Aby pany piznawały
Szo to mij kochanec.[90]
Sama zginęła z żalu.
Smaczna wdówka, nie zabiegając już wzrokiem, raczej rozkazywała niż wabiła. Uśmiechała się zwycięsko. Młodzi obsiedli ją gęsto, także zwycięzca w arkanie, Jasio Tomaszewski, widocznie rozbrojony wpatrywał się w nią żałośnie. Dola utopionego Petrusia nie odstraszyła, raczej wabiła na zatratę.
W ciszy wydrążonej z uciechy chramowej śpiewała z kolei żona Kuzimbira, Biłohołowa. Jakby zstępując z wysoka na surowej mgle, co od szczytów zagarnia całą dolinę, owinęła w starowieczną nutę z Krzyworówni opowieść o Hrebeniuczce, lecz więcej niż wymagała nuta odrębywała każde słowo na to, by je podać nie tylko dla uszu, także dla rozwagi, dla współczucia. Opowiadała jak młody żonaty syn, wyjeżdżając na wojnę, powierzył opiece swej matki żonę Katerynę.
Oj kazaw ji hoduwaty
Chlibom pszennyczenkim,
Taj kazaw ji napowaty
Medom sołodenkim.
A ona ji hoduwała
Żiebow-hadynoczkow,
A ona ji napowała
Hyrkow połynoczkow.
Jek zaczieły hadynoczki
Koło serca wyty,
A ne dały Katerynci
Na tym switi żyty.[91]
Po powrocie z wojny syn zastał żonę na marach, dowiedział się wszystkiego i zabił matkę. Sam szukał śmierci.
Rozstupajsy syra zemnio
Naj w tobi potanu.[92]
Gdzież się podzieli szydercy, szepcący i chichoczący? Hać ciurkała łagodnie, a wśród młodych sypały się westchnienia. Do tańca porywali kobiety, władali niemi, teraz dali się im pogrążyć. Widać po co przyszły na butyn. Były mocniejsze. Bez nich zgraja młodych podobna była ćwierkaczom swobodnym, teraz zleciały nocne ptaki i urzekały cicho. Raz urzeczeni słuchali także śpiewu Połahniczki chciwie. Połahniczka nie siadała, stanęła przed muzyką, rozstawiła nogi jak chłopiec, dała władczy znak muzykantom i zaraz poskakała nuta Sztołowa, wiosenna, zbójecka. Na niej jak na młodym koniu hasała po połoninach Połahniczka chłopięcym głosem.
A ja pidu w połonynku
Ja w totu Beriju,
Spiwanoczki zaspiwaju,
Bo spiwaty umiju.
Jekuż cziuty nowynoczku?
Ne można kazaty,
Piszow Sztoła z towarystwom
Seła wojowały.
Mut wesnoczki nastawaty,
Zazulki kowaty,
A my budem z Myronykom
Pany wojowaty,
Mut łastiwki szczebetaty,
Mut witry hudity,
A my budem z Myron-Sztołoj
Po horach honyty.[93]
Połahniczka przerwała, muzyka to smęciła się, to wiszczowała żałobnie, to cwałowała przed siebie. Młodzieńcy mimo że znali dobrze pieśń, zachłysnęli się dolą zbójecką lecącą na złamanie karku, wpatrywali się w Połahniczkę łakomie. Połahniczka uśmiechnęła się niedbale, śpiewała dalej to tajemniczo, to okrutnie, jak watażka złapali, zbili, skuli i uwiązali do konia głową na dół. Potem Połahniczka śpiewała, niby to słodko, jak sędziowie i hajduki badali watażka Myrona Sztołę.
Deż ty dumaw, Myronyku
Litom probuwaty?
Deż ty dumaw, Myronyku
Zymku zymuwaty?
A ja dumaw lituwaty
U zełenych stoliw,
A ja dumaw zymuwaty
De my Pan Bih pomih.[94]
Głos Połahniczki świsnął jak świr jastrzębia:
Oj upaw twij honoroczok
Jek pid zymow cziczky,
Prosy Boha skoroj smerty,
Taj po smerty swiczky.[95]
Młodzi ponurzyli głowy, a Połahniczka wesołym głosem cięła pieśń, opowiadając o pochodzie watażka i jego towarzyszy ku Kutom aż pod szubienicę.
Zakowała zazułenka
Ot tam na