<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. STARE TŁO

Wielkie Żabie nie od dziś zażywało pewnej sławy nie tylko w powiecie, nawet w całej Rzeczypospolitej. Wincenty Pol porównał je z Siczą Zaporoską. Aby to porównanie w dobrym i w złym ocenić, należy pamiętać znaczenie samego słowa. Żabiowcy nigdy jakoś nie „zasiekli się“, to jest nie obwarowali się przeciw wrogiemu lub obcemu światu. Watażkowie górscy co prawda tu i tam zasiekali lasy przed pogonią, głównie na Czarnohorze, podobno nawet na Bukowcu. Ale na Siczy narzuciła się groźnie władza wspólnoty, która uparła się i zasiekła przeciw całemu światu, a Żabie było krajem skrytek, kątów i krajem rozgrywek małych fakcji. Każdy dla siebie. „Co gruń, to insza ustanowa“ — tak mówi się od dawna. Porównać można chyba to jedno, że przyroda sama, a w Żabiem przestrzeń i lasy wzywały do zasieków. Tymczasem łudziły, że chronią i to zaspokoiło żabiowców. Marzenia i pieśń o Doboszu zwalały na mit odpowiedzialność nadludzką. Co najwyżej dawały wymówki do bijatyk, bo zmowy szajek i partyj grasowały od dawna po dziś dzień.
Przecie żabiowcy imponowali innym, a Żabie uważało się za stolicę huculskiego kraiku.
Lecz między Żabiem a innymi osiedlami trwała stara nieprzyjaźń. Niedalekie wsie miały między sobą prawie tyle zwad, co sąsiadujące ze sobą państwa. Od dawna młodzi żabiowcy zezwalali co prawda młodym z innych wsi, aby przychodzili do nich na służbę albo na robotę, ale przepędzali tych (czy to z Hołów czy z Białej Rzeki czy nawet z Krzyworówni) co szukali zabaw na Żabiem. Jeszcze o Bystrecu nikt nie słyszał, a przodkowie bystreczan mieszkali w jarach Bereżnicy, gdy niejeden z nich, przechodząc przez Żabie, dostał po głowie całkiem za darmo, lekko albo mocno. Nie tylko napadali przechodzących przez wieś, cierpliwie czyhali na granicach Żabiego i ledwie który je przekroczył, częstowali go kijem albo bardką. Prawdziwe walki i pojedynki odbywały się na chitarach Żabiego. Mało tego: szajkami albo w pojedynkę chadzali na zabawy do Krzyworówni, do Hołów i tam bijali gospodarzy na ich własnym śmieciu, a tak byli zawzięci, zaczepni, a tak umiejętni w bitkach, że jeden wyrostek mizerny nasypywał strachu gromadzie.
Patronem Bereżnicy był opiekun dzieci i lirników, łagodny i miłosierny święty Mikołaj. Nad Bereżnicą ciążył też stary dziad gromowy, co sam wyzywał i przepędzał burze stamtąd z góry, z Ihreca, a ludzi wzywał do zgody. Patronem Żabiego był święty Eliasz, srogi władca piorunu, gromowy świątek. Dotąd spotyka się po chatach jego wizerunki. Ale żabiowcy szukali sobie jeszcze innych proroków. Bo trzeba to powiedzieć, żabiowcy byli postępowi, a bystreczanie zacofani. Żabiowcy pijali wódkę od dawna, gdy jeszcze o karczmach się nie śniło, a już dzięki brataniu się z panami i z pankami przywozili sobie na koniach baryłki z pańskich gorzelni na leckim boku, albo przez Czarnohorę z węgierskich targów. Z czasem gdy bójki i zwady rozgorzały, chadzali daleko na Bukowinę do czarnych przemówników, szczególnie do Grablina, do osławionego Daradudy. Zanosili mu gorliwie pieniądze jak później do karczmy za wódkę. Stawali rzeszami przed osadą Daradudy, a potem dopuszczeni przed oblicze przemównika, który siedząc nad watrą w dymie w otoczeniu czarnych kotów, mruczał w stanie zupełnie pijanym czy też w porywie czarnego wieszczowania, zażywali porywów i dreszczów czarnych jak gdyby wódki. I otrzymywali skuteczne nasłania, strzały czarodziejskie i przemówki, wraz z dokładnymi przepisami dla uśmiercenia wrogów, tych których nie mogli dosięgnąć toporem lub strzałem z zasadzki. Chodzili także za innymi pilnymi potrzebami do Daradudy, aby zapuścił im muszkę lubowną pod skórę w dłoń poniżej małego palca. Od tego mały palec zakręcał się na całe życie, ale wabił skutecznie wszystkie dziewczyny, które jego właściciel sobie upodobał.
Gdy po latach Żabie napełniło się karczmami, uszczęśliwiły one jedno pokolenie do tego stopnia, że przestało wędrować za szczęściem daleko. Widocznie jak gdyby nawet przesyciły, bo żabiowcy pomstowali na Żydów i śpiewali pieśni o przewrotności żydowskiej, co tak zwabia biedny naród, iż gorliwie zanosi pieniądze do karczmy, a chudobę do lichwiarzy. Po latach ksiądz metropolita Szeptycki podczas odwiedzin apostolskich grzmiał z kazalnic żabiowskich przeciw wódce, a jak głosi pieśń, błagał żabiowców, aby nie wyniszczali się wódką.
A sąsiednie osiedla doskonale sobie zakarbowały, o czym zapomnieli spóźnieni pieśniarze, jak to żabiowcy całymi hurmami wdzierali się do karczmy, targali karczmarza za brodę i groźbami zmuszali do stawiania tylu baryłek wódki, ile chcieli za gotówkę czy też na kredyt. Po wypiciu rozbijali cały sklep karczmarza, i od tego czasu szynkwasy zagradzano kratami. Potem powtarzali takie same najazdy, i karczmarz przyciśnięty do ściany albo pouczony, spoza swojej kraty przed piciem zaprzysięgał gości, żądając aby przeżegnali się na znak, że nie rozbiją mu ponownie sklepu. Gdy już karczmarze nauczyli się bronić, zyskując czasem osłonę w innych pijakach, szajki żabiowskie nalatywały hurmami na karczmy sąsiednich osiedli w podobny sposób. Karczmarze (o ile nie uciekli) respektowali takich gości, a tylko na Żabiu słynny siłacz Ichel Majer, nie tylko nikomu nie pożyczył grosza na wódkę, lecz nudziarzy od razu całkiem po dobremu wyzywał na próbę siły, kładąc każdego bez wyjątku na podłogę. Zyskał rozgłos bohatera żabiowskiego, gdyż nie lękał się wcale odpłaty za odmowę. Inny zaś, który w zajeździe obok sklepu odważnie i stanowczo nigdy nie podał więcej wódki niż kieliszek, a przenigdy na kredyt, zasłynął jako jeden z dziesięciu sprawiedliwych.
Niestety! Gdy Żabie w najnowsze czasy wynurzyło się z mgławicy nowej Rzeczypospolitej jak gwiazda nowa, co rozpłomieni się na chwilę, i stało się fałszywym klejnotem w jej sezonowym diademie, ów jeden sprawiedliwy musiał ulec. Bo tam, gdzie żadnemu rodowitemu żabiowcowi nie dane było wychylić ani kropelki więcej ponad jeden marny kieliszek, dygnitarze Rzeczypospolitej upojeni podziwem dla Huculszczyzny i nieograniczoną ilością kieliszków, tańczyli na stołach w samych spodniach i skarpetkach. Tak to stolica Żabiego zasłynęła wreszcie po stolicach, ściągnęła pielgrzymów i dopełniła swej starej sławy: stolicy pijaków. Ostatni wójt Żabiego, Petro Szekieryk-Donykiw, twierdził stanowczo, że od kiedy żabiowcy nauczyli się pisać, piszą Hospod-Boh przez małe h, a „horiwka“ przez duże H.
Żabiowcy służyli już od dość dawna w wojsku cesarskim i przynosili medale cesarskie za waleczność, a także cesarskie talary wówczas jeszcze, kiedy hołowcy buntowali się i ściągali karne wyprawy, a bystreczanie chowali się po puszczach jak niedźwiedzie.
Chodzili także od dość dawna na roboty, ale nie jak byle biedak co niższy od prochu, zdejmując czapkę łazi po zarobkach. Żabiowców zaprosił do Lwowa już przed stu laty nie byle kto. Sam hrabia Stanisław Skarbek, założyciel dobroczynnej fundacji wraz ze szkołą dla sierot, nazywany w górach „pan Skarb“.
Hrabia był pionierem i nie chadzał utorowanymi szlakami swojego stanu. Po katastrofach narodowych, osobistych i majątkowych zaczął zawzięcie zbijać majątek. Oskarżono go po cichu o niegodną szlachcica takiego rodu chciwość i nieprzystojne skąpstwo, gdyż stanowczo nie pożyczał nikomu z braci szlachty ani grosza. Szeptano nawet, że nie bardzo litował się nad zbiedniałymi krewnymi tego samego świetnego rodu, którzy nie tak dawno na wystawne, godne szlachcica przyjęcia, nie szczędzili majątku. Insynuowano brzydko, że pamiętliwy i to dla błahego powodu, bo przedtem ci sami krewni poznając w nim od razu fantastę, ani grosza mu nie użyczyli. A jemu marzyły się sieroty, dobrobyt ludu, co gorsza oświata, nawet budowa teatru! Po prostu — panie dobrodzieju — wieże babilońskie. Stąd jego mowa z mową braci panów i szlachty prędko i całkiem się różniła. Nawet słynna z piękności żona wyparła się go. Nie dla jakich takich poziomych celów materialnych, tylko dla głosu serca i tak dalej. Doszło do niesłychanego a słynnego w owe czasy rozwodu. Wprawdzie jeden taki — pamiętano to — ksiądz lecz bez charakteru, zresztą Jezuita (ci zawsze, któż nie wie, knują coś i kręcą), szeptał po salonach lwowskich, a potem z uporu głośno mówił, że piękna pani zrujnowała męża. Ale nikt ze zdrowo myślących ludzi, szczęściem także księża, nie wątpił o winie męża. Takiego co nie umiał wyrozumieć żonie słabości, a porozumiewał się z pospólstwem. Z Bojkami — hodowcami wołów, z wiejskimi Żydami, co umieli dlań wyszukać wszystko co potrzeba, i z wolarzami. W końcu z tymi znad Czeremoszu, co jeszcze dziwniejsze, bo choć to chłopstwo i dzikusy, niedaleko odlecieli od negliżowanej przez hrabiego braci szlachty. Podobnie dokładnie marnowali majątki, rąbali się jeszcze zawzięciej, a z biegiem czasu procesowali się także.
Wtedy pokazano dokumentnie, że hrabia miał nie tylko poczciwe słabości lecz i pychę nieokiełznaną, jakby chciał własnymi rękami zbudować nowe królestwo. I to jakie!? Zbierał wokół siebie chamstwo, sieroty jakieś, także bękarty, bojkowskich czcicieli krowiego ogona i po prostu hajdamaków z Żabiego. Nasze prababki między Stanisławowem, Dniestrem i Brzeżanami doskonale recytowały rejestry grzechów hrabiego Stasia, a chociaż już nawet chadzały do loży teatru Skarbkowskiego we Lwowie, nie mogły mu ich przebaczyć. Przebaczano wyjątkowo w wypadkach nagłych, alarmujących i to późno, gdy trzeba się było przed kimś pokazać, gdy przyjeżdżali do Lwowa tacy goście, jak niezapomniany Franciszek Liszt, muzyk, taki sobie wędrowny grajek-pianista, lecz bądź co bądź z pobratymczego narodu i — z dobrego towarzystwa... Czarodziej to był i czarował lwowskie damy, a u innych zyskał na zawsze nieśmiertelną sławę tym, że w jakiejś trudnej kompozycji, gdy zbrakło mu palców, uderzył w klawisz potężnym nosem. To pamiętano i to zrozumiałe, niech świat pozna, że nie trzeba jeździć aż do paryskich teatrów i salonów Rotszyldów, bo Lwów i podolska szlachta, z przodków wielkich, lechickich czy ruskich, nie wypadła sroce spod ogona, ma swoje.
Poza tym nie szczędzono hrabiego, zwłaszcza gdy zostawił niemiłosierny testament, zapisując wszystko jakimś sierotom, a wydziedziczył krewnych. Zawzięty hrabia sporządził swój testament nielitościwie dokładnie i ściśle, umieszczając w nim klauzulę, że tylko, gdyby jakieś obce rządy lub państwa sięgnęły po fortunę, tylko w tym jedynym wypadku ma ona przejść na krewnych. Zarówno hrabia jak rodzina wierzyli w wieczyste zapisy, w wiecznotrwałość własności i prawa cywilnego aż poza granice wędrownych narodów, a nawet poza koniec świata. Toteż jego złośliwemu testamentowi i zgonowi fundatora towarzyszyły ponure westchnienia: „fortuna przepadła“.
Niestety następne pokolenia stanęły zwartym szeregiem przy fundatorze i znalazł się taki, co miał śmiałość twierdzić, że do Skarbka, a nie do kogo innego, odnosi się słynny wiersz Słowackiego: „Dziś jednegom znał szlachcica!“ Anachronizm prowincjonalny, możliwy tylko nad Czeremoszem, gdyż jak wiadomo Słowacki był romantykiem, poza tym nie żył już, kiedy hrabia opętany chciwością skupował woły na handel.
Trzeba to bowiem wyznać, że taki właśnie proceder był podstawą późniejszej działalności hrabiego. Zakupował i osobiście pędził do Wiednia woły, sprzedawał je tam taniej niż inni, aż kupcy wiedeńscy oburzyli się i sprawa oparła się o samego cesarza. Jeżdżąc tuż za swoimi trzodami, zbudował pierwszy wóz sypialny w czasach, kiedy nie było kolei. Sypiał w swoim powozie i wprost z takiej sypialni wyskakiwał we Wiedniu do hotelu zwanego „König von Ungarn“. Gdy zbił dość pieniędzy, po zakupieniu licznych majątków objął także leśne państwo żabiowskie. Nasłuchawszy się wieści o opryszkach żabiowskich, odgrażał się przeciw nim stanowczo w obecności całego ludu przed cerkwią. W odpowiedzi na to zamaskowani ludzie uprowadzili go nocą z pałacyku nad samym brzegiem Czeremoszu, a związawszy mu oczy, zawiedli w nieznane leśne pustkowie. Tam wszakże ugaszczając go przyjaźnie, pouczyli go również przyjaźnie, jacy oni opryszkowie i pokazali mu drogę do domu. Od tego czasu hrabia, który nie chadzał szlakami innych, zaprzyjaźnił się z nimi i zaprosił do robót stolarskich przy budowie teatru, a rzekomo do robót także w Kaplicy Boimów. Majstrowie żabiowscy wcale nie spadli do poziomu najmitów bezprawnych, poszturkiwanych i krzywdzonych. Pod opieką Skarbka byli uprzywilejowani może także jako znawcy, ba, wynalazczy mistrzowie roboty w drzewie, a także, że nie utracili swej odskoczni. Nie słychać jakoś, żeby który wsiąkł tam we Lwowie, za to ten i ów przywiózł sobie z dołów żonę albo hodowańca, co najmniej najmitę.
I z tego wszystkiego wyszło, że gdy dla bereżniczan i bystreczan każdy ubrany po pańsku człek nie człowiekiem był — tylko panem, co mógł chapnąć do wojska albo do pańszczyzny, do tej całej polityki, i przed takim trzeba było uciekać co tchu, a każdy ksiądz — popem, którym straszono niegrzeczne dzieci: „czekaj, czekaj, pop cię uchopi!“, na których widok zatem dzieci umykały jak łasiczki, w tym samym czasie żabiowcy sadzili się: „Nasz pobratym — pan Skarb!“ Zaprosili także później metropolitę ze Lwowa na wizytację apostolską na Żabie. Wielkodusznie a sobie na głowę, bo Władyka Preoswieszczennyj niewdzięcznie gromił wódkę z kazalnicy, o czym świadczy niejedna pieśń. Mimo to niektórzy żabiowcy pozostali nadal wielkoduszni i wyrozumiali, mówiąc: „Cóż on biedak winien? To jego urząd.“ Lecz nawet dzieci żabiowskie zdradzały to samo zuchwalstwo. Gdy metropolita przyszedł łaskawie na wizytację także do szkoły żabiowskiej jedynej w górach na lekcję rachunków i egzaminował chłopców: „Ile to będzie dziesięć orzechów plus siedem“, chłopiec Drahyriowy odpalił: „Naprzód daj, to ci powiem.“
Żabie słynęło od dawna i długo z hodowli koni, o tym też opowiada Wincenty Pol. Jeszcze przed rokiem 1870 mimo mniejsze zaludnienie Żabie posiadało więcej koni niż później cały powiat kosowski. Jednak już w owym czasie, o którym opowiadamy, z powodu częstej sprzedaży koni, sprowadzania obcych ras i nieoględnego krzyżowania, i w końcu dzięki modzie i dzięki próżności żabiowskiej, konie marniały powoli, a ilość ich ciągle malała. Gdy mały, rozsiany w kieszonkach leśnych światek bystrecki przebijał się przez lasy i trzymał się twardo, żabiowcy marnieli powoli, po części nawet na skutek dostatku.
Bystrec uparcie trzymał się swych rodów i swej parafii w Krzyworówni. Mimo że po drodze były dwie cerkwie żabiowskie, bystreczanie nadal chodzili do Krzyworówni i nadal należeli do jej parafii. Podczas jazdy do cerkwi zdarzyło się nieraz, napadnięto ich w Żabiem, czasami pokaleczono kogoś lub wrzucono do rzeki, a gdy kto zapuścił się pod noc, ograbiono go na Żabiem. O tym pamiętano na Bystrecu. Bystreczanie dawniej bardzo rzadko kosztowali wódki, chyba przy wielkich okazjach. A jedyny Żyd, który osiadł u wylotu rzeczki Bystrec, zwany Etyk, targował drzewem, wódki nigdy nie sprzedawał, chyba tytoń. Poza tym on i jego rodzina uprawiali pracę cywilizacyjną, rozpowszechniali białe bułki, pokazywali zdumionym górskim sąsiadom białe spuchnięte pierzyny i odczytywali im teksty rozporządzeń urzędowych, nawet gazety. Zacofani bystreczanie nie chadzali w świat do czarnych czarowników, brzydzili się bezbożnymi zabiegami. Mieli swoich, nie takich co by Boga spoprzeczali albo ludziom szkodzili lecz do pożytecznej pomocy.
Mieli swego Maksyma spod Jaworza, który uczył rachmańskiej, bezkrzywdnej wiary, a takie słowa mówił, że w głowie kręciło się bardziej niż od dymu czarnego czarodzieja Daradudy. Nie można było nic zrozumieć, ale Maksym spod Jaworza miał najlepsze na świecie oczy dla ludzi i dla zwierząt, niejednego wyleczył i wyratował.
Przez długi czas mimo sąsiedztwo Bystrec nie zawierał związków małżeńskich z Żabiem. Aż do ostatnich czasów nieliczne takie ożenki kończyły się smutnie, kłótniami rodzin i nowymi napadami żabiowców.
Tak zapewniali i zapewniają solennie bystreczanie. Zresztą w nowszych czasach zapomniano już o prawdzie starowieku: Pojednać się, z dala od sądu!“ Nowsza pieśń ze smutkiem osądza: „Sąsiad po sądach ciąga sąsiada, tam nań nieprawdę świadczy i gada“. Po zwadach i bójkach na Żabiem nie tylko straże bezpieczeństwa, nieraz same zagrożone, spisywały protokoły, także poszkodowani z zapałem latali do lekarza nie tyle dla opatrunku, głównie dla zyskania cennych a groźnych papierków o ciężkim uszkodzeniu ciała, a sądy żabiowskie i kosowskie zaszumiały grubymi papierami. Jedni przeciw drugim wnosili rekursy, protesty, apelacje, szumiało aż do Lwowa. Na procesy wykosztowali się niektórzy nie mniej zapalczywie jak na wódkę. I z tego wszystkiego papiery świadczyły przeważnie przeciw żabiowcom, a panowie i podpanki nie innych osądzali lecz żabiowców. Jako że byli lekkomyślni, nieostrożni, zapalczywi. A sami żabiowcy dobrze nauczyli się, że bystrecka leśna i nocna zemsta przykryta niewinną głupotą, cierpliwa a nieuchwytna nie da się rozgryźć panom i sądom. Po zwadach i procesach dzień i noc mieli się na baczności, czasem znikali z horyzontu. Żabiowcy przynajmniej tyle ocalili z prawdy starowieku, że chętnie jednali się przy wódce. A jak się pojednać z takim, co wciąż siaduje w lesie i nie pije wódki?
Dziejopis naszego powiatu ma łatwiejsze zadanie niż dziejopisi narodów i państw nie tylko dlatego, iż łatwiej mu wymknąć się propagandzie, lecz także, iż przejrzystsza dlań jest ta stara prawda: że wszystkie wadzące się rody i szczepy nade wszystko w jednym się lubują: chwalić siebie samych.
Chwaliły się nasze osiedla, może i dziś się chwalą, a największej chwalby przepomniały. Dziejopis przeto nie powinien ugrząźć na jałowym piasku bezstronności. Żabiowcy zmarnowali wprawdzie swoje rody końskie, ale nie wyrzekli się nigdy gorliwej hodowli krowy, a nawet kultu krowy, podobnie jak wszystkie nasze osiedla. Najmarniejszy biedak posiadał krowę i to nie byle jaką, cudzoziemcy podziwiali ich dorodność, a najeźdźcy naukowo udowadniali, że tak nadmiernej ilości krów kraj nie może należycie wyżywić i wybijali je dla siebie. Wszelako krowa to tylko przetrwanie, a koń to natarcie. Toteż należy przypomnieć, że właśnie na Bystrecu najdłużej zachowały się konie górskie, którym człowiek wiele zawdzięczał. Hipogności jak pułkownik Hackl i inni słusznie sławią odmianę konia górskiego, którą nazwali bystrecką, „Der Bystrezhuzul“. Zahartowane przez surową przyrodę konie te broniły się od wilków umiejętniej i skuteczniej niż którykolwiek zwierz puszczowy, nie zwad nauczyły się od ludzi lecz solidarności w tej walce. Ratowały ludzi, pomagały im wdzierać się w puszczę.
Ponad wszystkie zwady jedno pobratymstwo pewne. Ponad wszystkie chwalby ta chwalba najstarsza, zagadka Wierchowiny puszczowej.

Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka?
„Jasne pręciki sięgają nieba —
Liść dęba staje, łapie szoch-połoch —
Czujki motyla ostrzejsze od zębów —
Gruby piec rozwala liściaste festunki —
Czterej rębacze mali zgryzą szkło —
Iskra w czarnym płaszczu brnie-wybrnie z dymu —
Bez ognia łusznice dwie w wichrze drżą, nie zadrżą —
Dwaj pobratymi na sześciu nogach —
Nad nimi skrzydła niańczą.“

Zagadka jasna do cotu:

To oczy końskie sięgają nieba —
To uszy końskie łowią szept i lęk —
Węch nozdrzy miękkich rozgryzie wilka —
Końska pierś roztrąca gąszcze, gęstwiny —
Kopyta końskie rąbią śliski lód —
Koń nocą brnie, wybrnie z najgęstszej mgły,
Dwie głowy, końska i ludzka, obie bez lęku.
Dwaj pobratymi człowiek i koń —
Nad nimi anioł chroniciel.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.