Zwada/Wilk, koza i kapusta
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwada |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1981 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Zdarzyło się wszelako, że wśród żabiowców, którzy przyszli na butyn wcale nie było krzywdzicieli ani napastników, ani nawet ich krewnych. Za to spośród bystreczan Giełeta i Mandat napadali żabiowców słowami. Toteż w odpłacie za to ten i ów z żabiowców nie wahał się ćwikać im w oczy starym Mandatem z Raduła albo Fudorem Giełetą, chociaż ten nigdy nie bywał na Bystrecu. Docinali ostrożnie, nie wprost ale dość zrozumiale. Sprzeczki odnawiały się pod nieobecność Foki i Sawickiego, a o ile żabiowcy byli w większości, dochodziło nawet do wzajemnych grubych słów, stosownych chyba dla jarmarku dalekiej Kołomyi ale nie dla butynu. Witrołom powstrzymywał swoich rozważnie i poprawnie ale bez przekonania. Za plecami żabiowcy nazywali założycieli butynu, stosownie do nastroju, dziedzicami lub niedźwiedziami, a tamci ich prosziekami albo Cyganami.
Foka wiedział na co się porwał lecz zaskoczyło go, że zwady zjawiły się tak rychło. Oddzielił od razu jednych od drugich. Przybysze zbudowali sobie w zaciszu pod skałą drugą kolibę, a raczej dość mocną chatę-stajnię, na której strychu obetkanym mchem sypiali młodzi robotnicy. Starsi, zarówno kiermanycze ze Stebnego jak i żabiowcy, sypiali w kolibie razem z bystreczanami. Inni przychodzili do koliby tylko rano i wieczorem na jedzenie.
Poza tym pracowali zawsze osobno, bystreczanie na Riabyńcu na wschodnim stoku. Żabiowcy na zachodnim, a także daleko na Popadyńcu. Foka stykał się głównie z bystreczanami, Sawicki z żabiowcami, gdyż sporo z nich pomagało w ukończeniu ryzy i przygotowaniu materiału dla haci. Do pomocy rębaczom w korowaniu nie posłali ani jednego żabiowca, tylko tych wyrostków i dziadów, którzy już korowali przed świętami. Mniej wysiłku na człowieka, przeto robota od razu popłynęła sprawnie, tylko kierownicy pilnowali nieustannie zwaśnionych stron, aby nie narazić się na kłopoty dotkliwsze.
Z żabiowców tylko obaj najstarsi Pechkało i Birysz sypiali w starej kolibie. Nawet tym obum nieszkodliwym rębacze wciąż uprzykrzali życie. Nietowarzyski i małomówny Pechkało całymi wieczorami leżał na swoim posłaniu w ciemnym kącie, nie obok watry. Gdy objął swój kącik, od razu ustawił w nim szereg garnuszków kosowskich. Ukradkiem popijał wodę z każdego garnuszka za porządkiem, mrucząc coś przy tym. Wstawał przed świtem, dopełniał w lesie garnuszki wodą i szedł do roboty. Wszyscy wiedzieli, że to zaklęte w wodę przemówki. Nikt nie uszkodził garnuszków ani ich nie dotykał, przecie ten i ów ukradkiem lecz uważnie spoglądał w ich stronę. Nikt nie zauważył, by Pechkało modlił się kiedykolwiek, albo by żegnał się znakiem krzyża, ale nie modlił się na wspak jak czarownicy i nie wyglądało wcale, by odprawiał jakieś bożkochwalcze, bezbożne praktyki, z których słynęli strzelcy. Strzelby nie miał, w głąb lasu sam nigdy się nie zapuszczał, wieczorem i nocą nosa poza kolibę nie wychylił. Choć zawodowy najemnik, doświadczony w robotach drzewnych, dotychczas pracował jedynie we własnej wsi nad Rzeką. Widocznie bał się lasu. Zauważyli to od razu rębacze, szeptali, pośmiewali się. Jednak Pechkało nie usposabiał nawet do śmiechu, sam nie śmiał się z żartów Petrycia, milczał. Machnęli nań ręką, nazwali go „wiejska huzycia“.
Birysz, nieco młodszy lecz bardziej sterany od Pechkała, jeszcze mniej zawadzał. W kolibie pomagał Petryciowi chętnie, wystawiając w bezbronnym uśmiechu zęby, jak pies na cudzym podwórzu. Lecz im bardziej usłużny i życzliwy, tym bardziej wydawał się bezbronny, tym bardziej wyzywał rębaczy. Śledzili go zapamiętalej niż Pechkała.
Z długiej nader kształtnej głowy Birysza, strzyżonej krótko, pozbawionej wszelkich ozdób, kędziorów lub kudłów, zaledwie kosmyk włosów nad czołem się rozwiewał. Z twarzy niezmiernie chudej, z oczodołów na zewnątrz wygiętych w krzywe łęki, z całego wizerunku troski, w jaki los włożył ten nieszkodliwy obraz, to żałosne podobieństwo Boże — głębokie siwe oczy Birysza, więcej życzliwe niż zbolałe, usprawiedliwiały się nieustannie. Wokół jego oczu strzelały promieniście fałdy, podobnie jak wokół pach jego zgrzebnej, starej koszuli. Gdy uporał się z robotą kolibową, gdy wymył naczynia i wygarnął popiół spod watry, wpatrywał się w watrę z uśmiechem szczególnie zadowolonym, podobnie jak bywalcy jarmarków kosowskich gapią się w szkła modnego fotoplastikonu. Sam Birysz takich szkieł nie widział, ani o nich nie słyszał. Wcale nie żabiowskiego pochodzenia (takich biednych na Żabiem jeszcze nie było) od kiedy przywędrował, mieszkał w buchni malutkiej, byle jak skleconej z marnego drzewa, na gruncie gminnym, który w zamian za to ogradzał i kosił. Takich nędznych budowli wówczas na Żabiem nie widywano. W Żabiem lubiano go, nawet ceniono, bo na każde zawołanie najmował się do wszystkiego chętnie i najtaniej. Nie uważano go wszakże nigdy za swego. Dla bystreckich rębaczy był żabiowcem. Po myśliwsku świdrowali jego twarz, przeszukiwali i przebuszowali każdy odruch. Zdawało się im w końcu, że go rozgryźli, szepnęli jeden drugiemu: „fałszywy“. Nazwali go niewdzięcznie „kapusta“. Nawet z tymi dwoma żabiowcami życie nie układało się. Mimo że Birysz czasem zagadnął tego i owego, rębacze nie odzywali się ani do niego ani do Pechkała.
Z robotników żabiowskich od razu wybił się i odznaczył nawet młody Jasio Tomaszewski. Znał się na zbijaniu darab, po trosze też na spławaczce, mniej niż kiermanycze jak Gucyniuk, lecz do roboty był chętny nawet zapalony a pojętny, ze spokojem i powściągliwie władał każdym ruchem, wyprzedzał innych. Gdy pracowali z niemałym trudem przy zaśnieżonych ryzach, wygartując z nich łopatami zwały śniegu, a potem wzmacniając i łatając ryzy, Tomaszewski w lot zgadywał zamiary Sawickiego. Tak samo jak on walił młotem kowalskim dla próby, wymieniał gorliwie niepewne słupy i polana, spajał klamrami podejrzane skręty ryzy, zabezpieczał je dodatkowo wzniesioną nad poziom koryta kłodą, umacniał podpory stromych spadów ryzy. Pilny, chyży, zawsze pewny siebie, zastępował Sawickiego niezawodnie, stał się jego prawą ręką.
Gdy śnieg znów zasypywał niedokończone ryzy, ci sami robotnicy zwozili na karczuhach materiał na ryzy, przygotowując go dla wiosny, naprzód nad Riabyniec a potem nad Popadyniec. Wyzwolony od trosk i zachęcony pracą tak chętną i wydatną, Panicz-Ryś wesoły jak dziecko przelatywał konno przestrzeń od Riabyńca do Popadyńca. Zawsze w pośpiechu, śpiewał i świstał, rozweselał robotników żabiowskich. Wychudli i poczernieli, lecz słuchali go najchętniej. Tomaszewski zawsze spokojny a małomówny nie odstępował go, a z czasem w jego zastępstwie dowodził robotnikami tym sprawniej, że miał swoją paczkę żabiowskich hulaków, którzy ochoczo wprost i z zapałem słuchali każdego jego skinienia. „Jasio powiedział, Jasio nakazał.“
Omijał starannie bystreczan, nie zwracał uwagi na ich docinki, czasem tylko przechylił na bok ku nim głowę w milczeniu, uważnie a śmiało, jak bojowy lecz rozważny cap górski. Bystreczanie przezwali go capem.
Zawsze chłodny, nieudzielający się, Tomaszewski miał jedną słabość. Nie wiadomo szczerą, czy udaną dla zyskania względów Sawickiego. Witał go codziennie zwięźle a znacząco po polsku: „Dzień dobry panu.“ I żegnał na noc: „Dobranoc panu.“ Nie zdradzał się poza tym, czy umie więcej po polsku, ale dawał to do poznania. Po nieruchomej twarzy Tomaszewskiego trudno zresztą było coś poznać. Gdy znalazł raz sposobność sam na sam, powiedział Sawickiemu.
— Cała Huculija to śmierdzące leniuchy.
Sawicki zdziwił się.
— Birysz i Gucyniuk leniuchy? A chłopcy z waszej paczki? Skądże.
— Nie można im wierzyć jak psom — twierdził Tomaszewski chłodno, zawsze pewny siebie — żadnemu Rusinowi. I pan pisarz z fundacji tak samo mówi.
— A wy sami co?
— Ja nie z ich rodu — sadził się powściągliwie Tomaszewski — my Polacy.
— Wierzmy im tymczasem — uspokajał Sawicki.
Kiedy indziej Jasio narzekając z zaciekłym spokojem i z pewnością siebie także na tych, którzy go słuchali i podziwiali, ostrzegał Sawickiego.
— Panicz za dobry dla nich. Z Rusinami tak nie można.
Sawicki nie był cięty, lecz zniecierpliwił się trochę.
— Mój Jasiu, jesteście naprawdę Polakiem?
— To się rozumie — potwierdził chłodno Tomaszewski.
— A czyż wiecie po czym poznać Polaka?
— Że Polak, nie chłop jakiś, głowa, umie robić — odparł bez wahania Tomaszewski.
Sawicki przemógł się i powiedział.
— Mój ojciec, stary Polak, pouczał, że Polaka po tym poznać, iż nigdy nie mówi źle o przyjaciołach. Honor —
Tomaszewski splunął. Opanował się, zamilkł dotknięty, nie mówił więcej o tym. Sawicki nie domyślał się, że w puszczy echo głośniejsze niż słowo, a osamotnienie czyha nie tylko z przestrzeni puszczowej lecz także z ciszy i z czasu, w których dotkliwie rozrasta się uraza.
Wieczorami napełniała się koliba i młodzi obyci żabiowcy gwarem, śmiałością i domniemaną znajomością świata zatykali usta rębaczom bystreckim. Szczególnie wesoło hałasowała niewielka paczka pobratymów Tomaszewskiego, biedniejsi czy bogatsi, a wszyscy zawodowi hulaki, bywalcy tołok i pijatyk na Żabiem, co z daleka wywąchiwali, czym jaka chata się kurzy, wślizgiwali się proszeni czy nieproszeni na wódkę i na tańce, a z szczególnym zamiłowaniem do samotnych mołodyc i do młodych wdów. Lubili i umieli się bawić. Przewodził im nie kto inny jak Jasio Tomaszewski. Także w kolibie skupili się wokół niego ciepło i gwarno jak pszczoły wokół matki. Chłodny, spokojnie zuchwały Jasio spoglądał na swoją paczkę przelotnie, jakby utwierdzał się, a także pokazywał, że jest ich watażkiem. Niewiele mówił, a inni spoglądali nań w potrzebie uznania, wciąż zwracali się do niego, hałasowali bez troski o to, czy to się podoba gospodarzom koliby. Aby pokazać jaką są walną gromadą, pochlebiali Tomaszewskiemu, opowiadali o powodzeniu jego u kobiet, czasem wymieniając imiona, czasem z chichotem pozwalając się domyśleć. Sławiony bałamut zaledwie raczył słuchać swych zwolenników.
Petrycio zasłyszał coś o czarodziejskich zabiegach żabiowców, zapytał jak zazwyczaj niby to niewinnie:
— A palec zagięty macie, Jasiu?
— Jaki palec? — spytał niedbale Tomaszewski.
— Muszkę od Daradudy, aby przyciągać „czeled“.
— Daraduda już dawno poszedł na dno, gdzie jemu droga — pogardliwie odparł Tomaszewski.
— To może od któregoś innego? U was ludzie bywali, uczeni — pytał ciekawie Petrycio.
Tomaszewski zamiast odpowiedzi otworzył prawą dłoń.
— Cuda! — dziwił się Petrycio — i jakżeż wy to?
Tomaszewski milczał wzgardliwie, jego kumpani pośpieszyli się.
— U Jasia inna muszka: czarny wąsik — wyrwał się chichocząc Kryniczny, wyrostek blady lecz żywy, śmiechliwy — która spojrzy — przepadła.
— I jeszcze coś — mruknął nieco ponury ciemnawy Kraszewski. — Ze spodni przyciąga.
Młodzi żabiowcy rechotali zanadto głośno, rębacze bystreccy nie odzywali się.
Niski, jasnowłosy i różowy a miły parobczak nazwiskiem Giżycki zachęcał dobrodusznie Krynicznego.
— Harasymie, powiedz nam jakąś bajkę, bo tutejsi gazdowie nieciekawi naszych plotek.
Kryniczny zachichotał i zaczął opowiadać chętnie i pośpiesznie, zanim go kto zachęcił.
— Było to u nas na Żabim bardzo dawno. Wszystkie dziewki i mołodycie chodziły goluśkie tak jak dziś czasami dzieci. Koszul nie było, zapasek nie było, na zimę skóra z owcy i dość. Raj! Pomyślcie sobie, nie trzeba zaglądać, wszystko wyłożone gładziutko, pierś twarda czy zwisa, pomarszczona czy gładka, huzyczka tak samo. Od razu widać, wybieraj, choć na ulicy chapaj.
Rębacze słuchali. Harasymko spojrzał ku nim z zadowoleniem i mówił dalej z ochotą.
— Bo wszystko to mocne było, zdrowe, cyckate, choć lizać językiem. Ale przecie zdarzyło się, że jedna wyrodziła się krzywa, Krywula i Bezcycula. Dopóki dziecko, trzymała się chaty, a kiedy miała iść w wielkie święto na chram, co robić? poszła i ona. A tu za nią śmiech ze wszystkich stron, jak to na Żabiu: „Krywula-Bezcycula!“ Uciekła bidula do domu z chramu, ani pomodlić się, ani z ludźmi nabyć się. Ani ksiądz ani diak, ani wójt jej nie obronił. Idzie bidna Krywula do chaty, płacze i powiada sobie: „Poczekajcie, ja wam oddam za to.“ Po rozum do głowy, naciągnęła skórę jakby w zimie i poszła na doły. Co tam robiła nie wiadomo, tkała czy co, przyniosła lnu, przyniosła konopi, utkała koszulę do ziemi, przepasała się, nitek czerwonych także przyniosła, wyszyła sobie ustawki szerokie jak na dołach, ubrała postoły. Znów wielki chram, a ona powolutku na samym ostatku do cerkwi się wślizgnie. Cerkiew już pełna, przeciska się przez tłum, klęka pobożnie na samym środku cerkwi i pokłony bije. A ksiądz właśnie śpiewał głośno: „Pomiłuj nas grzeszników“. Odwrócił się, jak popatrzył, kielich wypadł mu z ręki, biegnie do niej, a diak gębę otworzył, książkę z rąk wypuścił i do niej. A wójt co w ławie siedział, wstał, ciężką laskę wójtowską, rewaszową wypuścił i do niej. A dalej wszystkie chłopy do niej się cisną, jeden drugiemu zawadza, nie puszcza. A wtedy popadia z laską na księdza, wójtycha z laską na wójta, diaczycha z laską na diaka, i cap za czuper, i wszystkie baby na swoich chłopów. Pokajanie się robi, i już po służbie Bożej. A Krywula oczy spuściła, cichutko prosi bab: „Puśćcie mnie, ja niewinna, ja tylko ubrałam się na służbę Bożą, jak tam na dołach między ludźmi.“ I baby wypuszczają. Bo niewinna. A ona w drzwiach cerkwi jak podniesie koniec koszuli aż pod huzyczkę, tak że koniec huzyczki widać. I w nogi. Jak się puszczą za nią ksiądz, diak, wójt, pałamar i radni starzy i młodzi. Z rozpędu poprzewracali baby. Ona już daleko, to spuści koszulę, to znów podniesie, aż huzyczka ślicznie w oczy zaświeci. Opętała ich —
Rębacze rozmarzali powoli, słuchali z rosnącym zadowoleniem, a potem ze śmiechem. Tylko Cwyriuk wstał już przedtem, przecisnął się cicho aż do Kuzimbira i szeptał mu coś na ucho. Kuzimbir wstał niechętnie i nagle huknął z głębi piersi:
— Stój młodziaczku! biesicy do puszczy nie zawabiaj! Inaczej — — !
Kryniczny uśmiechał się głupkowato, wtem niespodzianie wszyscy rębacze bystreccy wstali groźnie. Kryniczny spłoszył się i schował się za Tomaszewskiego. Tomaszewski nie poruszył się, plunął pogardliwie, potem krzyknął ostro do swojej szajki:
— Zabierajmy się stąd.
Wyszedł spokojnie, za nim pozostali żabiowcy wstali pośpiesznie i wyszli. Pechkało i Birysz niezwłocznie ułożyli się na swoim posłaniu.
Foka nie był zadowolony.
— Mój Kuzimbirze, takim sposobem nie pouczysz nikogo.
— I ja tak myślę — dorzucił głośno Sawicki.
Inni nie dali przyjść do słowa.
— A po co taki cap ma się u nas puszyć. Śmiecie! — wściekał się Giełeta.
— Jakiś niby-Jasio, Polaka struga — wcale niewesoło gorączkował się Mandat.
— Wymieść to! — ryczał Matarha — sami damy sobie radę.
— Cap — skarżył się ośmielony Łesio — nawet nie spojrzy na człowieka.
Gotycz-Niauczuk mówił ponurym, dzikim głosem.
— To ciemne, to wódczane, gdzież im do lasu. Macie Żabie!
Kiermanycze ze Stebnego politycznie nie odzywali się, a dwaj starzy żabiowcy na posłaniach także milczeli jak zaklęci.
Foka zniecierpliwił się:
— Ludzie, to was biesica już opętała. Z sąsiadami nie możecie się pogodzić gorzej niż niedźwiedzie. Co byście robili na dalekim świecie? Przepadlibyście!
Matarha rozwikłał swój bas przemożny. Słuchano go uważnie. Nikt nie podejrzewał, aby wielka światłość wyniańczyła jego stalową głowę, ale był żołnierzem z dwóch wojen, w wielkiej polityce był światły jak żaden.
— Foko — wołał — wy gazda wielki, rodowy, a polityki najstarszej, prawa światowego nie kosztowaliście.
Foka odbił uderzenie zręcznie.
— I ja byłem w dalekim świecie, a tam w Wenecji nie przyjmowali nas po niedźwiedziemu.
Matarha ryczał:
— W Wenecji — na pańskich paradach — a ja kosztowałem wojenek ślicznych, kartaczy i bajonetów, Turka i Prusa, także sąsiedzi.
— Ależ Turek pohanej wiary — wtrącił Petrycio — umywa się końskim moczem zamiast wody święconej.
Matarha miażdżył samym głosem:
— Woda święcona! Spytajcie mego brata Iwanka, był w niewoli pruskiej. I księża pruscy i biskupi także kropili Prusów wodą święconą, gdy szli na nas. Tak samo jak u naszych, cesarskich. Każdy sąsiad — pohana wiara. Najstarsza polityka: — zasię!
— Cóż Żabie ma do polityki? — obruszył się Foka.
— To ma, że i do nas puścili, do wsi naszej żabiowską latornicę. Durny Danyluk złakomił się na Marijkę żabiowską, że wysoka i chodzi jak księżna. A pewno na majątek także. A odziedziczył długi.
— Jakaż to polityka? — dopytywał się Foka.
— Każdy wie — niecierpliwił się Matarha — opętała chłopców durnych, że pod jej komendą napadli na jakichś nieszczęśliwych Madiarów, co uciekali z wojska. Zamiast nakarmić, rozebrali do goła i byliby posiekali, szczęściem stary gazda Gondurak, co szedł z chudobą na Maryszeską, skrzyczał na nich, i to psiarstwo rozbiegło się. A byłyby szubienice i bieda na całą wieś. Potem już przyczaiła się.
— Gdzież ta polityka?
— Polityka taka — ciągnął Matarha — że kiedy pokłóciła się z mężem, podjudziła i zaprzęgła całą swoją rodiję, aby napadali na Danyluków i na naszych na Żabiem. Porębali, powrzucali do rzeki, jak zawsze i sami pochowali się, a tamta zabrała się z lubasem, uciekła przed naszymi i przed mężem gdzieś na doły. Bezdzietnica ohydna! Żabiówka istna! Mnie nikt nie oszuka. Na pewno przysiadła sobie rękę po ślubie, aby dzieci przysiąść bezbożnie. I z tego wszystko. I puszczać takie śmiecie do siebie? Zobaczycie, jaka to jeszcze będzie z tego polityka. Patrzcie na tych tutaj. Same bezdzietniki!
Matarha zwrócił się jeszcze do Kuźmy Niauczuka:
— Może nie tak, Kuźma? Wy to wiecie najlepiej, biedaku. To w waszej rodzinie.
Kuźma Niauczuk wyłupił błędne oczy i wytchnął ochryple:
— Prawda święta, prawda do cotu.
Pechkało nie spał, podniósł się z pościeli, odezwał się ponuro.
— A u was nie ma bezdzietników?
Matarha zakłopotał się.
— Bezdzietni są, jak Pan Bóg nie da dzieci, ale hodowańców biorą sobie jakby dzieci. A łajdactw z głowy nie snują żadnych.
Pechkało mruknął ponuro i znów się położył na posłaniu. Birysz wzdychał. Było już późno. Foka upominał:
— Idźcie już spać, jutro robota. Wy więcej biesów zawabicie kłótnią niż oni bajkami.
Rębacze układali się powoli do snu, warcząc i klnąc po cichu. Tylko Giełeta już leżąc na pościeli, zapamiętale cedził, dusząc płacz wściekłości.
— Zakładajcie butyn, niech trzeszczą wasze kości, niech pęka głowa, a potem wślizgują się szczury, co wywożą spod Żydów gówno, panów i popów podcierają, kurwom żabiowskim wylizują, a na nas haukają przy cerkwi jak ten polski zawołoka Jasio. Ledwie wstąpił, już kieron, butyn wywraca — śmiecie!
Inni nie odzywali się, tylko Foka nieco senny zapytał:
— Pawle, a wy słyszeliście kiedy bajkę, jak pastuch przewoził przez wodę wilka, kozę i kapustę?
Giełeta mruknął szorstko:
— Słyszałem i co z tego?
— No to podumajcie nad tym — odparł Foka.
— Któż tu wilk — warknął Giełeta.
Foka ożywił się.
— Wyście nie tylko wilk, wy także i cap durny — wy! a nie żaden Jasio. Durny cap, łasy na tą biedną kapustę, co tam leży w kącie. I z tego pastuchowi przyjdzie się chyba utopić. Wstyd!
Giełeta mruczał jakieś przekleństwa, potem zamilkł.
Głęboki mocny sen kolibowy ukołysał zwadę.