Zwada/Rewasz
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwada |
Wydawca | Instytut Wydawniczy PAX |
Data wyd. | 1981 |
Druk | Drukarnia Wydawnicza w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Na samym wierchuszku miesiąca Prosińca zimowi święci, Trzej Mędrcy, raz jeszcze powetowali lasowi dolę: niech odosobni się, nazimowi, naśnieży. Nie wadzili się z nikim. Bez zawiewki dosypali nocą do gór i do stoków nowych stoków, nawisów, zasp. Naprzód nieznacznie siali pył śnieżny, potem mżyli gęstym maczkiem, następnie szeregami raźnych ściegów to cięli, to szyli. Zszywali ziemię z niebem coraz krótszym ściegiem, nizali ścieg za ściegiem w poprzek, tkali w zasłony. W końcu płastowcem skrzydlatym lepili płast na płast, skrzydło na skrzydło, płachtę na płachtę, aż każdy płaj ziemski spoczął w grobie śnieżnym, każdy stok nakrył się dachem, każdy krzew okręcił zawoistym wirem, każda gałąź obrosła w skrzydła do odlotu ze skazanej ziemi. Święci robili, co mogli. Obliczyli się także z czarnym do cna. To co czyste piętnuje się byle czym, białość ziarnkiem sadzy, bryzgiem błota, biała cisza lada skrzypem. Trzej Mędrcy całunami zarzucili piętna, patrochy, grzechy, zagasili stuki i szmery. Bez skrzypnięcia rozwarli w samym pępku ziemi zaworzyny morza podskalnego. W najcichszą godzinę po śniegu i przed nowym śniegiem buchnęły stamtąd mgły. Rozprężyły się, zagarniały, skracały widzialny świat niesłyszalnymi, niestrudzonymi piłami. Odcięły widzialność góry od góry, las od góry, drzewo od drzewa, człowieka od człowieka. Wciąż zasilane porwały się nawet na czas, skracały światło dnia.
W butynie zaczynano robotę co dnia później, i to nie siekierą, czekanem ni piłą, lecz łopatą i miotłą w codziennej walce ze śniegiem. Tuż po zachodzie słońca łasił się łaskawie chytry mrok, lepił się obleśnie, łapał za oczy. Bezbronni robotnicy coraz wcześniej wracali do koliby, zawsze z mozołem, gdyż przekopane co dnia ścieżki zalepiały się w ciągu dnia. Im głębiej schodzili ku dołowi w las, tym podobniejsi szeregowi ślepców, ściskali się, chwiali, zataczali się, to trzymali się za plecy, podawali sobie laski przez plecy. Czasami gubili się, nawoływali się z cicha. Las nie czarno ich oślepiał i nie biało, lecz niebiesko. Jak z zasnutej kadzidłem krypty wyrywali się oczyma w górę ku powale leśnej, by possać jaką taką kroplinę światła. Lecz mgły szczelnie zatkały pułap leśny. Niejeden na darmo tarł oczy, jak gdyby zdzierał z nich siną łuskę. Potem rozglądał się jeszcze z jakiego to wewnętrznego wybuchu rozpościera się bezcielesny dym. Zamykali oczy, pragnieniem światła wydzierali się poza oczy. Słuchali. Jak potop sinego popiołu, co już pochłonął pożar i wszelki płomień, gasi także wszelki łopot, nawet syk ognia, niebiesko-mroczny las chłonął wszelki krok, wszelki głos, skrzyp i świst. Także wody, góry, niebo, także dnie i noce pogrążył w ciszę niebieską. Zawzięcie chciał spać, jak stepowy suseł, jak skalny świstak, jak puszczowy niedźwiedź. Bormotał spod ziemi: nie bawcie się pusto — spaaaać.
Świat posiniał, miesiąc Prosiniec wciąż ciągnął do snu, a ludzie codziennie walczyli ze śniegiem i ze snem. Gdybyż tak mieli przed sobą co dnia tylko przechadzkę do miejsca pracy, na to by zbadać, czy las jeszcze stoi! Gdyby wyciąg z całej pracy dokonywał się w kolibie, jak bryndza z udojów w stai pasterskiej. Gdyby jedyną ich pracą było planowanie, liczenie — leśna koliba pracowałaby wydajnie jak głowa! Ale ryzy czekały na wykończenie ścisłe, dokładne na pierwszym, drugim i dziesiątym wiązaniu, a także na próbę, na sprawdzenie każdego koryta. Odkopane za dnia ze śniegu zakrywały się ponownie przez noc. Przeładowane już drzewem portasze nakrywały się nieustannie portaszami śniegu. Po jakim takim wymieceniu, narzucone na nowo kłody znikały przez noc w śniegu. Nawet świeżo zrębane drzewa, zaledwie położyły się, od razu znikały w śniegu; gdyby ich nie zapchano natychmiast na portasz górny, niełatwo byłoby je nazajutrz odszukać. Wody zasnęły, do kotłów wrzucano lód i śnieg, śniegu bez końca. Chyba nie ubyłoby go widzialnie, gdyby do stopienia podłożono i spalono cały las pod tysiącem kotłów. Śnieg sypał, sypał.
W takież popołudnie, w sobotę po Trzech Mędrcach robotnicy wrócili wcześnie do koliby. I tegoż wieczora założono w kolibie Fokowej rewasz butynowy. Nogi były spętane śniegiem, ręce unieruchomione, głowy gorzały, kipiały. Butyn spał w lesie, sama jednak głowa-koliba czuwała, butynowała zawzięcie.
Po wczesnej wieczerzy Petrycio stanął obok watry i ogłosił:
— Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka: „Żonwa nastukała, kieszonka schowała, z mokrego najsuchsze, z małego największe, z wielkiego najmniejsze, z taniego najdroższe, otworzy zawory, skarby, komory?“
Koliba umilkła, Harasymko Kryniczny zaśmiał się wesoło, wyrwał się:
— Ziele kluczowe.
Petrycio nie odpowiadał, uśmiechał się tajemniczo i ciągnął dalej:
— Szymbałe, szymbałe, cóż to za zagadka: „Osobno rąb — prosto do hańby kryminału, wspólnie rąb — prosto do sławy majątku.“
Koliba milczała, a Petrycio wciąż powtarzając wstępną formułkę sypał dalej zagadkę za zagadką:
— „Palec przy ręce trzyma się, palec odrąbany trzyma się, palec przyłożony trzyma się.“
I dalej:
— „Wyciągniesz z zasuwki — ciemno, schowasz do kieszeni — wesoło, włożysz zasuwkę — jasno i wesoło.“
I wreszcie:
— „Wadzili się o cały las, pogodził ich patyczek.“
Harasymko Kryniczny zaśmiał się głośno.
— To rewasz przecie, to wszystko rewasz.
— I naprawdę rewasz — ucieszył się Kuzimbir.
— Rewasz, rewasz — przeszło wesoło przez całą kolibę.
Zadowolony Petrycio wyciągnął z kąta płytę jaworową, sięgającą mu po kolana i przewleczony łykiem spory pęk przez niego samego sporządzony deszczułek płaskich na pół dłoni szerokich. — Jak zwabione jesiennym rykaniem wynurzą się z gąszczy bezgłośnie naprzód nozdrza jelenie, potem uszy czujnie wyniesione, aż wreszcie z masy gałęzi wyplączą się i z szumem wystrzelą rogi, tak po wyczekiwaniu i badawczej ciekawości rosochata ochota szurnęła nagle ku watrze. Jak płomienie zagięte wiatrem wszystkie głowy pochyliły się ku rewaszowi. Petrycio oddał płytę jaworową Foce, a sam wyjmując deszczułki z więzi rozdzielał je po kolei. Foka, siedząc nieruchomo z prawej strony watry, oparł się w milczeniu na tablicy, tymczasem dziesiątki rąk wyciągnęły się po deszczułki. Ich cienie bardziej drapieżne potwornymi szponami spadały wciąż na Petrycia, jakby go chciały porwać, rozdrapać. Nie modlili się wspólnie, jak to kiedyś czyniono przy zakładaniu rewaszów połonińskich, tylko każdy z butynarów wyciągnął nożyk i wycinał na swoim rewaszu znak rodowy i osobisty. Witrołom namyślał się statecznie, tarł czoło, po czym przeżegnał się, wstał i powiedział głośno:
— Boże broń, aby ogień ani bieda czepiały się rewaszu.
— Amen — odpowiedziano gromko w kolibie.
Tymczasem Foka nakarbował na płycie jaworowej znak słonkowy 卍 ; podniósł do światła, pokazywał wszystkim. Po czym przemówił niezbyt głośno lecz wyraźnie, ciepło, jeszcze spokojniej niż zazwyczaj.
— Co nakarbujemy razem i w zgodzie, tego żadna moc na świecie nie przekarbuje. Prędzej cały las, prędzej wszystkie lasy wywrócą się niż nasz rewasz. Jednym trzyma się rewasz — zgodą, i tylko tym jednym można go przekarbować: zgodą! A jest taka pogaduszka, co zaciąga inaczej: Gdy ktoś na kogoś się zaweźmie, powiadają: „zarewaszował mu odpłatę, zakarbował pomstę na wieki“. Pogaduszka niemądra i bezbożna. To ani rewasz główny ani poboczny — to fałsz. W rewaszu nikomu z nas nie wolno ciąć bez drugiego, ani nawet bodnąć, ani ruszyć, ani kasować karbów osobno nie wolno. Nie wolno ani nie można, nikomu do głowy nie przyjdzie. Nie tylko kryminał zakarbuje sobie samemu taki osobniak, także hańbę wieczną, na słońce się nie pokaże. Bo deszczułki, jeśli choć trochę przeinaczyć jedną z nich, a potem złożyć do kupy, zaraz same zakrzyczą. Rewasz nienaruszalny! choćby takie prawo ogłosili w świecie od jutra, że las nie las, ziemia nie ziemia, moje nie moje, a twoje nie twoje, dla nas prawem na wieki jest ten nasz rewasz, który sami sobie teraz zarąbiemy, nie inny. Pamiętajcie wszyscy, a spuzar zaprzysiężony od tego głównie, że gdyby nie daj Boże, zapaliła się koliba, przede wszystkim rewasz ratować, tak jak ksiądz sakrament z palącej się cerkwi.
Przy tych słowach Petrycio nasrożył się i wypulił oczy. Przyłożył dwa palce do tablicy, mówił drżącym głosem:
— Przysięgam na Boga, na Matkę Bożą co strzeże wód i prawa na wodach i na ten rewasz, że rewaszu nie zarzucę, pilnować go będę, uratuję od ognia i od wody, choćbym sam miał zginąć. Dla dobra całego narodu — Amen.
— Przyjmujemy przysięgę — powiedział Witrołom.
— Amen — powtarzali butynary chórem.
Foka zasłynął z tego, że przemawiał cierpliwie, nigdy nikogo nie zakrzyczał, nie uraził, dlatego miał posłuch. Zanim ogłosił warunki butynu, dodał:
— Dumaliśmy nad tym razem z ojcem pod koniec świąt długo przez cały dzień aż do nocy, co komu należne i jak rozdzielić zarobki. Jednak każdy z was niech dobrze poduma, niech zapyta, a nawet niech od razu uderzy i niech obali to, co niesłuszne. Bo gdy zakończymy rewasz, nie ma tej siły na świecie, co by go obaliła. Ogłosiłeś się grzybem, to leź do kosza. Kto swój znak położył, położył na sakramencie.
Foka zamilkł, wszyscy milczeli, lecz siedząc czy stojąc, wszyscy pochylili się ku Foce. Wśród ludzi swobodnych milczenie ma swoją wagę jako przerwa wymowna, gdyby pauza muzyczna. Uznają nade wszystko, jeśli ktoś mówi i wysila się, aby przekonać. Nie ulegają złudzeniu, że taki co milczy, już przez to samo dobrze robi. Tym bardziej, że nie pytając i nie mówiąc mógłby narzucić innym, to czego nie chcą. Co prawda nie zawsze są sprawiedliwi wobec milczków. Jakoś tak im się czasem wydaje, że uparty milczek nadrabia miną, zakrywa swą nieumiejętność albo zawiść. Lecz jeśli bywają nieokrzesani i nawet dzicy, krótki a niezrozumiały rozkaz, wymagający milczącego spełnienia budzi w nich upór dziki, rozpaczliwy.
Foka rozglądał się długo i uważnie, po czym powołał do siebie najstarszego z Koczerhanów, Witrołoma, Pechkała a także Sawickiego.
— Siadajcie obok, sprawdzajcie raz jeszcze każdy rachunek, pomagajcie aby nie było omyłki.
Gdy usiedli obok niego, w kolibie zrobiło się jeszcze ciszej, nawet nabożnie, aż sennie. Rębacze bystreccy wiedzieli, że będą wspólnikami i zdając się na Fokę, mimo że już otrzymali zadatki, nigdy nie rozpytywali o rozliczenia. Jeśli co liczyli i karbowali, to tylko ilość kłód zrębanych codziennie. To jedno wiedzieli wszyscy, że zapłata dzienna dla każdego — także dla Foki, Sawickiego i Petrycia — wynosi guldena dziennie, a co do reszty, będzie umowa przy rewaszu taka, jaką sam Foka uzna. Pokazując tablicę, objaśniał Foka.
— Ta strona czerwonym znakiem słonkowym zaczęta, to wydatki, koszty całego butynu, zarobki całej spółki. Obliczenie tymczasowe. Gdy będzie zgoda, pokrasimy wszystkie karby czerwono. Odwrotna strona, sino kraszona, wykaże rozliczenie tego, co kto pobrał już i co pobierze zgodnie ze swoim własnym rewaszem.
Foka podniósł głos. — Naprzód wydatki: kto w lesie pracuje, guldena dziennie. Dopłata dla rębaczy do rozdziału guldena od kłody. Dopłata za zsuwanie, ryzowanie, złożenie w portasze i mygły, do rozdziału — guldena za pięć kłód. Zbijanie darab, guldena od talby do rozdziału. Kiermanycze za dowiezienie daraby do Kut, 12 guldenów, do Czerniowiec 20 guldenów, do Gałacu w Rumunii 30 guldenów. Ale tylko jeśli dowiozą. Bo jeśli rozbiją darabę i drzewo przepadnie, przepadnie i zapłata, gdyż kupcy nam nie zapłacą. Czy zgoda?
— Zgoda, zgoda — przeszło żywo przez kolibę.
Gdy Foka karbował i krasił czerwono, Petrycio zapytał cicho:
— A za życie kiermanycza kto zapłaci?
Foka zatrzymał się.
— Chcesz powiedzieć, kto zapłaci, gdyby kiermanyczowi, nie daj Boże, coś się przydarzyło?
Petrycio zmieszał się.
— Pewnie, pewnie, a czyż o to trudno...
Foka żywo zakiwał głową.
— Tak, tak, to rozważmy, jest dwojaki sposób.
Obecni zakiwali gwałtownie głowami, jakby chcieli odkiwać groźbę.
— A gdyby — — Witrołom zwracając się ku Foce, dobył głosu z głębi piersi i zaciął się.
Petrycio odgadł, zakończył.
— A gdyby rębaczom coś przydarzyło się?
Foka pośpieszył się:
— Ale naprzód zwyczajne koszty, codzienne wydatki, a o wypadkach potem. A zatem jedzenie od świąt do Juria za 110 dni — 200 guldenów (jedzenia do świąt nie liczmy). Narzędzia i przewóz 1000 guldenów. Bystreccy rębacze od początku do świąt i od po świętach do Juria 1440 guldenów dziennej robocizny, pomocnicy sprzed świąt i od po świętach do Juria 1000 guldenów. Inni, zaczynając od świąt do Juria 2228 guldenów. Dopłaty dla rębaczy od kłody do ryzowania i do zbijania darab 14000 guldenów. Dopłata do kopania haci przed świętami 500 guldenów, dopłata do kopania na wiosnę, liczmy 1500 guldenów. Dodajmy to wszystko razem wychodzi 21668. Zakarbujemy tu jeszcze, że dopłatę dla kiermanyczów trudno obliczyć tymczasem, a także straty drzewa jeśli się rozbiją daraby, zatem na to zostawimy osobny zapas drzewa. — Zwrócił się do Koczerhana: — Przeliczcie. — Zwrócił się do koliby: — Czy ktoś ma coś do powiedzenia?
Nikt nie zabierał głosu, przeto Foka krasił karby czerwono, po czym objaśniał dalej:
— Jesteśmy spółką, jesteśmy sami gospodarzami w butynie, musimy naprzód myśleć o wydatkach, a potem dopiero o zarobkach. Nasze drzewo płacą lepiej niż inne, już teraz mamy więcej robotników, możemy ściąć więcej drzewa niż zamyśliliśmy na samym początku — około 10000 kłód. Odłóżmy 1000 kłód na bok jako zapas i liczmy ostrożnie: 3000 kłód spławionych do Kut po 10 guldenów od kłody da nam 30000. 3000 kłód do Czerniowiec po 15 guldenów od sztuki da 45000 guldenów. 3000 kłód do miasta Gałacu w Rumunii po 25 guldenów od sztuki da nam 75000 guldenów. Razem 150000 guldenów.
Lękliwy szept przefrunął przez kolibę. Łesio Karawaniuk jęknął cicho, a Kuźma Wichrynka głośno, jakby boleśnie, Harasymko Kryniczny zachichotał głupkowato. Foka przerwał obliczenia, Pechkało ofuknął mrukliwie Harasymka.
— Czego piszczysz?
— Cieszę się — odparł Harasymko i zachichotał jeszcze głośniej.
— Gdy odciągnąć od tego dwadzieścia jeden tysięcy, pozostanie sto dwadzieścia osiem tysięcy trzysta trzydzieści dwa guldeny. — Zwrócił się do Koczerhana. — Przeliczcie!
Koczerhan kiwał głową powoli i rozważnie.
— Powiadam raz jeszcze — mówił Foka twardo wyraźnie — to tymczasowe, to plan tylko, bo mogą być większe wydatki lub straty, a teraz rozdział jak uradziliśmy z ojcem: dwanaście i pół guldena od setki dla rodu Szumejów za drzewo. Wydatków naszych dawniejszych nie liczymy. To znaczy dla nas przypada ponad szesnaście tysięcy guldenów. Podzielimy na dziesięć części. Pięć dziesiątych otrzymają założyciele butynu do rozdziału. To słuszne, bo bez nich nie byłoby butynu. Wszyscy pracują sprawnie, ale któż otworzył butyn, jak nie bystreccy rębacze? Przeto dla założycieli butynu — razem z Andrijkiem Płytką przypada pięćdziesiąt sześć tysięcy guldenów. — Podniósł głowę z wyzwaniem, nikt nie odezwał się, przeto Foka mówił dalej: — Po nich przychodzi dwudziestu robotników, rębacze i cugary z Żabiego i z Dolnej Rzeki, którzy zgłosili się po świętach. Na nich przypadnie trzy dziesiąte, to znaczy trzydzieści trzy tysiące guldenów do rozdziału między dwudziestu.
Harasymko jednym susem przeskoczył przez siedzących aż na środek koliby, odbił się od ziemi aż pod dach i chwycił ręką wiązania swołoku. Wisząc u pułapu bełtał zabawnie nogami. Śmiech przeleciał przez kolibę, lecz młodzi towarzysze Harasymka pośpiesznie ściągnęli go spod dachu za nogi, a ująwszy za kark posadzili na miejscu. Foka mówił dalej.
— Po nich przychodzą pomocnicy dziadkowie i chłopaki, co oprócz korowania, widtynu i zhonu pomagali w kopaniu haci, poza tym są na posyłki i do każdej drobniejszej roboty. Na nich przypada jedna dziesiąta, to jest jedenaście tysięcy i dwieście guldenów do rozdziału dla dziesięciu. I w końcu jedną dziesiątą zostawimy na cerkiew w Krzyworówni, na szkołę w Jasienowie, szpital w Kosowie i na podatki. Do sądu nie pójdziemy, po dawnemu ustanowimy swój własny sąd ze starych ludzi. Sędziami naszymi niechaj będą ksiądz Buraczyński, Tanasij Urszega i stary dziedzic ze Stanisławowa. Dziedzic był adwokatem, zna prawo, na rewaszach też zna się nie gorzej jak my.
Pechkało chrząknął głośno, żabiowcy podnosili głowy znacząco, szeptali jeden drugiemu.
— Tanasij, nasz Tanasij —
Foka mówił dalej.
— Poprosimy sędziów, aby sprawdzali i nadzorowali nasze rewasze.
Pechkało chrząknął ponownie, mruczał niewyraźnie.
— Sąd sądem, a na rewaszach najlepiej zna się wasz ojciec i lubi je. Tanasij tego nie lubi i po cóż nam nadzór.
— Ojciec mój sprawdzi chętnie — zgodził się Foka — a nadzorować musi kto inny, spoza rodziny.
Nikt więcej nie sprzeciwiał się, Foka karbował wszystko i krasił czerwono. Potem oglądał obecnych długo, mówił ciszej:
— Wspomnieliście o wypadkach. Na wypadek gdyby ktoś się broń Boże skaleczył czy nawet życie stracił przy robocie, czy też umarł przed zakończeniem butynu, sąd tak czy tak przysądzi odszkodowanie należne rodzinie. Tymczasem jeszcze poddaję tak: my tu obecni ślubujemy, że będziemy pracować za tego, kogo by zabrakło, wypłacimy jego rodzinie zarobek według tego, jak przypada podług dzisiejszego rewaszu, czy zgoda?
Koczerhan wciąż jednakowo nieruchomy, z nieruchomymi głębokimi bruzdami na czole, mruczał coś niewyraźnie, Sawicki wpatrywał się w Fokę jak rozmiłowana dziewczyna patrzy na swego chłopca. Witrołom wydobył z głębi piersi.
— Jakżeż niezgoda? Zgoda!
— Zgoda! Zgoda! — powtarzano w kolibie.
— I to także karbuję — mówił Foka — aby na ten wypadek, gdy przyjdzie do rozdziału, nikt się nie skarżył, że pracuje za darmo na innego, gdy tamten choruje albo nie ma go już na świecie. Czy zgoda? — powtórzył Foka.
— Zgoda! Zgoda! — gorącym szumem przeszło przez kolibę.
Foka tłumaczył jeszcze.
— Może któryś z was nie potrafi zliczyć dość prędko i dość dobrze, a każdy wie, że krowa kosztuje mniej więcej 60 guldenów. Zatem gdy kto będzie pracować sto dziesięć dni, gdyby dostał tylko same dniówki, zarobić może od biedy na dwie krowy. A kto z rozdziału otrzyma tysiąc guldenów, może kupić dwadzieścia morgów sianożęcia albo ogrodu, a zrębu dla karczowania więcej.
Karbował dalej i krasił czerwono, a gdy skończył, podał płytę Koczerhanowi. Zgęszczony tłum ścisnął się nad płytą, po czym płyta wędrowała z rąk do rąk, a Foka tak zakończył z uśmiechem:
— Nie ma już od dziś między nami ani dziedziców ani Cyganów, ani niedźwiedzi, ani proszieków. Wszyscyśmy dziedzice i wszyscy proszieki, bo prosimy Hospoda Boga o łaskę, i wszyscy niedźwiedzie, bo w norach, i wszyscy Cyganie, bo zasmarowani, a wszyscyśmy gazdowie. Mój ojciec mówi: rewasz zgodzi i złączy. Zima groźna, przeciw niej rewasz zwiąże nas do kupy.
Zaledwie to powiedział, Harasymko Kryniczny znów przedarł się na środek koliby, podskoczył szczupakiem pod dach, zakrzyczał: „Zagrajcie, paniczu, arkana!“ — I obracając się na wszystkie strony w przysiadach, tańczył. Sawicki nie śpieszył się do gry, a Harasymko nie czekał, tylko wycinając arkana, śpiewał:
Mamy rewasze, mamy tysiączki,
Ja pan na Żabiu, pan na Krzyworówni...
Młodzi klaskali w dłonie do taktu, a Harasymko zdyszany powtarzał:
Ja pan na Żabiu, pan na Krzyworówni...
Gucyniuk opamiętywał:
— Gdzież tobie chłopcze do panów?...
Harasymko przerwał taniec, rozkraczył nogi zawadiacko i zapytał:
— A co? Nie wolno mi z panem mierzyć pućki?
— Co za durne gadanie — odburknął Gucyniuk.
Harasymko upierał się przekornie.
— Czemuż nie wolno? Pójdę do pana dziedzica albo do pana zarządcy Fundacji, powiem grzecznie: proszę, teraz mierzymy.
— I co będziesz miał z tego? — pytał Witrołom z uśmiechem.
— Zobaczymy, czy jest rewasz, czy nie ma.
Młodzi śmiali się, a Witrołom upominał.
— Może każesz wierzbie albo olszy mierzyć szyszki z jodłą?
— To co innego — odcinał się Harasymko — wierzba to inny ród, nie ma szyszki. A za co pan ma mieć większą szyszkę ode mnie i nawet nie wolno zmierzyć?
— A jak będzie miał większą, to co? — kpił Mandat.
Giełeta mruknął:
— Przytnie panu dziedzicowi, aby był rewasz.
— Nie, broń Boże, nie przytnę — zapewniał Harasymko — ale będę wiedział. A może to nieprawda, że ma większą?
— A po cóż ci wiedzieć, chłopcze — śmiał się Witrołom.
— A po cóż taka durna pogaduszka: „gdzież tobie chłopie mierzyć z panem pućkę.“ Ja zmierzę. Teraz ja także dziedzic — zapewniał Harasymko.
Foka nie zwracał nań uwagi, powracał do swego.
— Zatem kto ma coś przeciw rewaszowi, albo kto chce o coś zapytać?
Gdy niektórzy baraszkowali jeszcze z Harasymkiem, siedzący opodal Foki najstarszy z Koczerhanów wyciągnął z torby okulary i założył z trudem cienki, nieco pogięty drut poprzez gęste kudły na uszy. Uważnie badał tablicę do światła. Od razu przestano się troszczyć o Harasymka, oglądano w milczeniu Koczerhana i jego okulary. Bliskie Kutom osiedla Dolnej Rzeki a także Białej Rzeki wraz z Stebnem butynowały od jakichś pięćdziesięciu lat, a Koczerhan, najstarszy z górskich kiermanyczów, bywał po świecie. Na Riabyńcu wszelako dotychczas raz tylko przemówił do narodu, zaraz po przyjściu. Polityczny, oszczędny w słowa nie udzielał się łatwo.
Gdy oglądał tablicę, wypukłe, podobne korze starego drzewa, czoło jego nadmiernie wysokiej głowy wprawione w czaprak kudłów, zastygło w siedmiu równoległych bruzdach. Nagle bruzdy zagrały jak koźla skóra nadymanej dudki, po czym rozluźniły się, oczy rozszerzyły się. Koczerhan odłożył tablicę, zdjął okulary, otworzył usta jak do śpiewu, a uderzając w takt wypaloną fajką, wytaczał z ust słowa ważkie. Wszyscy słuchali bez słowa, bez szeptu.
— Butyny od wczoraj i przedwczoraj — mówił rozważnie Koczerhan — dlatego rewasz butynowy od niedawna. Przecie były u nas w chacie — lat temu sześćdziesiąt, nie — sześćdziesiąt trzy, rewasze inne, bouharskie. Leżały sobie za piecem, suche, poczerniałe pałeczki i deszczułki. Z obu stron cięte, pocięte, całkiem niezrozumiałe. Nikt ich nie tknął. Korciło mnie i pytałem ojca: „Co to? Tajemne znaki czy czary?“ Ojciec śmiał się: „I tajemne i czary także. Z jednej strony woły, dziesiątki, nawet setka wołów, naprzód zamówiono tyle a tyle przez kupców z węgierskiego boku, z Debreczyna, aby im posłali kupcy z Kut. Potem w Kutach tutaj na leckim boku karbowano: ile wołów wysyłają. I znów zaświadczenia zarąbane tam za Czarnohorą, aż w Debreczynie. A z drugiego boku deszczułki karbowane, pieniądze grube, setki, bywała i tysiączka, u góry zacięte w Debreczynie, a poniżej zaświadczone w Kutach. Byłem bouharem, kupcy zaprzysięgali mnie na krzyż i na słońce. Przysięga mocna, gdybyś podczas przysięgania miał tylko jakąś pohaną chętkę przeciw przysiędze, zginiesz zaraz, a gdybyś złamał ją, wyrwie ci z korzeniem cały ród. Sami kupcy byli tędzy ludzie, nie bardzo się bali. Ależ to dróżka była niekrótka i niesłodka. Gruniami-skałami, puszczami-gąszczami, chmurami między gromy, młakami, śniegami, rzekami-powodziami. Czasem woły gubiły się nocą czy w mgłach wierchowych, czasem grzęzły w śniegu albo rozbiegały się. W lasach zagórskich wilków ławady, bywało niedźwiedzia nawet przysiądą, do czysta ubachmorzą, zostawią zeń kudły, strzępy skóry. Czasem także niedźwiedź z zasadzki skoczy wołowi z tyłu na kark, a wół nie buhaj, nie taki zaradny, zmięknie prędko, podda się i przepadł. Dawniej nieraz samym kupcom coś się przydarzyło, choć miewali szable, nawet strzelby. Bo w Czarnohorze w skałach, w lasach na węgierskim boku ludziska leśni czyhają kupami, ciekawsi od wilków. Gdy kupcy wracali z pieniędzmi, bywało napastnicy z zasadzki rewaszowali im głowy akuratnie, obdzierali, a zaklepanego chowali razem z jego rewaszami. U mnie ani jeden wół nie przepadł, nie zmrużyłem oka nocą, choć drzemka mnie łamała. I nikt mnie nie tknął. Od wypadku naciągałem na głowę kaptur skórzany z głowy byka razem z rogami. Strzelby nie miałem, gdzież wtedy strzelba u nas, tylko w ręku doubnię i naokoło mnie psy wołoskie kudłate. Jechałem na ogierze sinym, takim co by stratował kopytami każdego wilka, na czterech nogach i na dwóch także. Woły też uczone, co zadąłem w trembitę, ryczały stadem jak grom, lęk niósł się lasem, nie daj Boże aby coś się podepchało. Dopilnowałem wołów, pieniędzy, a rewaszy najwięcej. Gdybym jednego wołu zgubił, gdybym jeden grosz ukradł, rewasz mnie wyda; gdybym rewasz zapodział — sława przepadła; gdybym, nie daj Boże, rewasz siekierą przeinaczył — hańba mnie zgasi, a na sam koniec kryminał debreczyński mnie połknie. Nie oglądałem rewaszy, trzymałem na piersiach, jeśli coś się zdarzy, zginę razem z nimi. Dotrzymałem do cotu, każdy rewasz zakończony, zatwierdzony w Kutach i w Debreczynie, wyrównany. I masz czary.“ Ojciec śmiał się.
Pytałem jeszcze: „Co to znaczy rewasz?“ A ojciec na to: „Debreczyn węgierski miasto sławne, targi ma sławne, jest tam kamienica na całą ulicę, na fundamencie tęgim festunek. Piętro na piętrze, okno za oknem. To sąd królewski, sędziowie przy stołach, przy świecach, przy złotych krzyżach. Na podwórcach kryminały i szubienice też, dla złoczyńców, strach wieje stamtąd. A pod samym dachem sądu po łacińsku napis mądry: »To wszystko trzyma się na jednym patyczku. Bez niego zwali się sąd królewski, całe królestwo węgierskie.«“
Pytałem ojca: „Na jednym patyczku? Jakżeż to możliwe?“ A ojciec śmiał się: „Tak, ten patyczek — to rewasz. Dla niego trzeba ważyć głowę i warto. Dawniej był u nas niedźwiedzi rewasz. Za porządkiem stawało z dobrej woli jedno obejście za drugim z rohatyną przeciw niedźwiedziowi. Jeden chłop dosięgnął niedźwiedzia celnie, a drugiego niedźwiedź narewaszował, ściągnął mu włosy z głowy. A rewasz swobodny dalej sobie wędrował do drugiego chłopa, co miał ważyć głowę. Bez rewaszu gdzie stąpisz, tam wyrośnie ci pod nogami stroma góra, nie puści.“
„Obejść ją trzeba“ — powiadam ojcu, a ojciec na to: — „Obracaj się jak chcesz w koło, nie ominiesz, stanie przed tobą, zagrodzi ci świat las stromy, zaśnieżony. Drapiesz się w górę, brniesz po pas, czy daleko? Ej, nie bardzo, trzydzieści drzew. Śnieg coraz głębszy, idziesz coraz dalej, coraz stromiej i już pięćdziesiąt drzew, sto drzew przed tobą. Pełzniesz na czworakach w śniegu, a to setki drzew, cały las wali się na ciebie i ciebie w przepaść. Broń Boże.“
„Jakżeż przejść?“ — pytałem. Ojciec śmiał się: „Jak? Co dnia rąbać rewasz, co godzina bodnąć rzetelnie, a potem przeżegnać góry rewaszem: Rozsuńcie się góry, rozstąpcie syhły! I zaraz przejdziesz“ — śmiał się ojciec.
Koczerhan zamilkł. Tymczasem średni brat jego, Mychajło, też rosły, lecz zgięty pokornie, ośmielił się z kąta koliby.
— Mama nieboszczka powiadali, żeście całkiem podobni do ojca, tylko włosy gęste, a u niego —
Zamiast odpowiedzi stary Koczerhan wstał nagle, sięgając stromego swołoku głową, pochylił ją. Jak zbudzony rozglądał się wkoło, pokazywał palcem głowę, otworzył szeroko usta.
— Ojciec trochę wyższy ode mnie — mówił — a dużo szerszy w plecach. Gdy szedł ze stadami przez wierchy, jeszcze wyższy, bo nie kłapanię na głowę kładł ani czapkę rogatą, tylko rogi prawdziwe, kaptur z głowy byka górskiego z rogami zgiętymi do siebie. Ani topór, ani doubnia nawet nie uszkodziłyby go.
Wciąż stojąc, ożywił się Koczerhan, mówił nieco swobodniej.
— Są tacy jak ojciec, nielękliwi, a są tacy jak ja, nie to, żeby wielki bojahuz, ale czasem zlęknę się, kiedy fala pędzi darabę na Sokolską Skałę, nad karkiem skrzypią i łoskocą daraba za darabą, kiermamycze jeden za drugim patrzą na mnie, a tu skała otwiera zęby i wciąga. Ale trzymam się: „Tyś czyj? Koczerhana rogatego czy jakiś inny?“ No i dobrze.
Młody Giżycki słuchał z kąta uważnie, oczy zaświeciły mu się, wyrwał się.
— A to prawda, że rogi nosił?
— Nad Dolną Rzeką nie kłamią tak jak nad Górną — skarcił go Giełeta.
Stary Koczerhan uśmiechał się pobłażliwie.
— Kłamią, kłamią umiejętnie, ale to prawda.
— To wszyscy tak chodzili z rogami? — pytał Giżycki.
— Nie wiem, a ojciec chodził, pamiętam, przezwali go Rogaty — odpowiadał rozważnie Koczerhan.
Giżycki błysnął oczyma, znów wyrwał się, jakby w uniesieniu.
— To ojciec wasz był jeszcze kraśniejszy dziad niż wy.
Koczerhan zaśmiał się.
— Kraśny? Ha, mnie się podobał, twardy jak hak żelazny, a wesoły. — Usiadł, namyślał się, znów mówił z trudem: — Tak to, Foko, słuszny wasz rewasz, a jeszcze przyjazny, miłosierny. Kiedy was słucham i rewasz oglądam, to tak jakbym mego ojca w łysinę pocałował.
— Oj tak — wypalił średni brat Koczerhan — właśnie tak.
Stary Koczerhan spoglądał nań przez ramię.
— Cóż ty możesz wiedzieć? Byłeś jeszcze malutki.
— Wiem dobrze, panie bracie — ośmielił się raz jeszcze Michajło Koczerhan. — Łysina bez jednego włoska zachodziła głęboko. Kiedy leżał umarły w choromach, zakradłem się z tyłu, aby nikt nie widział. Od potylicy pocałowałem i pogłaskałem głowę. Była gładziutka.
— To tak, to możliwe — uśmiechnął się smętnie najstarszy Koczerhan — głowa była łysa a mocna, sama moc, zdawało się, że chatę rozsadzi, mój Boże, że takiej nie można pochować. No i cóż? Ileż lat temu jak umarł? —
— Ile może być? — dopytywał się z kąta najmłodszy brat Iwan.
Stary Koczerhan wahał się.
— Pięćdziesiąt siedem? Albo więcej. No i patrzcie, pochowana czy nie, a nie gnie się rewasz. Kiedy górą prawo, zgoda i serce miłosierne, to tak jakbym tę mocną głowę pocałował.
Koliba milczała, Witrołom westchnął.
— Daj wam Boże za taką mowę.
— I ja tak mówię — dorzucił Foka.
Petrycio biedził się niezaradnie.
— Od starych ludzi moc straszna... Ruszyć się nie można bez nich, czyż nie tak, paniczu?
Sawicki bąknął niechętnie:
— No tak.
Stary Koczerhan brzękał wypaloną fajką o kocioł, wytrzepując ją niepotrzebnie. Uśmiechał się. Potem nasrożył oczy i nagle głębokie bruzdy na czole rozluźniły się i wygładziły. Jakby ściągnięte lejcami wlały się w głęboką poprzeczną bruzdę, co jak wrębana blizna wjeżdżała na nos, przedłużała się nosem. Odwrócił pół twarzy od watry ku kolibie. Prawa strona czerwona od watry i lewa zaciemniona uwydatniały nos hakowaty, jakby zawadiacki. Rąbnął fajką powietrze, otworzył szeroko usta.
— A ja przeciw! — zawołał donośnie — przeciw temu, aby stary na zawsze wiązał młodych, aby ich życie giął na swoje koło. A także przeciw temu, aby młodzi porządek świata wywracali. Cóż to za sposób, mój Foko luby — wy człek luby, wy i godny, to tak — ale cóż to za nowa moda, bez obrazy, aby za darmo rozdzielać rodowe majątki. Zarobki ładne, dodatki jeszcze ładniejsze, jedzenie palce lizać, sarsama cesarska, ale ta spółka — nie!
Koczerhan przerwał, oglądał się, wszyscy milczeli, przeto mówił dalej:
— Za co? Nie mówię o bystreczanach, wzięli się przecież gołymi rękami do puszczy, ich rzecz. Ale ja? Tacy jak ja, wstydziłbym się tysiączki niespamiętane w besahach dźwigać do domu. Plecy by mi paliło. A moi bracia czyż nie tak samo? — zapytał ostro.
— Tak samo, tak samo, — powtarzali pokornie bracia Koczerhany.
— A wy Ferkaluku? — zwrócił się do rodaka ze Stebnego.
— Ja tu nic nie mam do gadania. Foka daruje, jego rzecz.
— Co innego darować — ciągnął rozważnie Koczerhan — czy bardkę, czy dukat, czy konia, czy nawet parę wołów, tak jak to stary Tanasij Urszega lubi. I to stary młodym ma darować, a nie młody jak wy. Co innego chram, przyjęcie, to godzi się, gdy Bóg da zdrowie, przyjdę do was. —
Gucyniuk zabormotał nieśmiało.
— To po waszemu jak? Wszystkie majątki mają się zbijać jak bryndza do jednej berbenicy dla jednego? A inni — Czy jak wy o tym?
— Inni niech zdychają, żebrzą albo do kryminału — palnął grubiańsko ponury choć młody Kraszewski z Żabiego.
Stary Koczerhan jak przystało nabijał spokojnie długą zakręconą fajkę tytoniem, szepnął do Petrycia: „Dajcie węgielka“. Potem zadymił i odpowiadał rozważnie.
— Taka odpowiedź jak twoja, młodziaczku, to sadza dla zaczernienia i plotka z wiatru. Dlatego ja nie tobie odpowiadam, tylko Gucyniukowi. Nie do jednej berbenicy, mój Gucyniuku, nie, ale dla tych co umieją zadbać o majątek, przydbać i zagospodarować. U Szumejów zawsze można zarobić, pożyczyć, podkarmić się podczas głodu, poprosić, a nawet, broń nas Boże — można ukraść bez strachu. A co dostaniesz od takiego, który nie dba, zaniedba, przepije, a gdybyś, nie daj Boże, od niego ukradł, procesem cię zniszczy, zedrze z ciebie skórę, aby znów miał co pić. Byli tacy, co dziedziczyli, o lasy nie dbali zawczasu, a zaczęli dbać sto lat potem, gdy lasy mają cenę, a tymczasem już ktoś zasiedział. Czekali na złodzieja, procesowali się, a tu hou! stój, za późno. Taki nie wart, aby coś mieć, tylko taki co — spojrzał ku Sawickiemu — jak to wasz ojciec mówił, paniczu?
— Rzetelny — szepnął Sawicki.
— Właśnie taki — potwierdził z godnością Koczerhan, wypuszczając kłęby dymu.
Kraszewski zaśmiał się grubiańsko, niektórzy sykali nań. Witrołom wysławiał się z trudem.
— Bywa przecież inaczej. Sami wiecie, że rzetelny wcale nie łapie, bo rzetelny, i z tego potem biedny. Nasz Maksym spod Jaworowa mówił nawet —
— Dobrze mówicie — spokojnie ucieszył się Koczerhan — dlatego ja przeciw tej modzie. Foka nie łapie, nie chapie, zbiednieje, a potem nawet go nie wspomną ci, co się z niego zbogacili. Powiedzą: „Ja? Nie, to tamten się zbogacił“. Idźcie potem do Kraszewskiego, aby was karmił.
Kraszewski splunął, Koczerhan kończył:
— Nie moja rzecz, a nie mogę zrozumieć, że ojciec Foki, Maksym, godzi się na to.
— I ja się dziwuję — przyznał Witrołom.
Gucyniuk chciał zażegnać tę rozmowę.
— Nie warto się dziwować ani kłócić się. Foka ma jakiś swój interes, a każdy z nas swój, zostawmy to.
Foka milczał nieporuszony. Milczeli wszyscy. Tymczasem Birysz wstał z cienia i zbliżył się do watry. W blasku watry napinały się, grały promieniście zwielokrotnione wokół oczu zmarszczki, rysując się wciąż i tryskając nowymi cieniami.
— Gazdo — mówił do Foki, mrużąc oczy — ja zgodny z gazdą Koczerhanem. Przeciw wam nigdy nic nie mówiłem, gdzież mnie do was. Dzięki wam, ale nie udźwignę tysiączki za darmo, nie! — mamrotał jeszcze coś, powtórzył: — Nie!
Za nim stał Pechkało, mówił ponuro.
— Co za dużo, to za dużo, darować dobrze, ale darmocha — to fe!
Foka zniecierpliwił się.
— Bądźcie ludźmi, to nie darunki, nie darmocha, nauczcie się czegoś, a weksli gruntowych nie będzie.
Koczerhan znów się ożywił.
— Nauka ma piec i ma palić, nie tego co naucza, a tego co uczy się. A darowane tysiączki to ot, jaka nauka — puszczał potężne kłęby dymu jeden za drugim.
Foka porwał się z miejsca i zawołał.
— Gdzież jeszcze tysiączki wasze? Rozsypać się mogą razem z kośćmi po lasach, po wodach.
Stary Koczerhan ujął go za rękę.
— Takich słów nie wypuszczajcie, wyście za dobry na to. A samiście powiedzieli przecie, aby uderzyć to co niesłuszne z rewaszu. Ja uderzam. Z jakiego wiatru wam to wszystko do głowy nawiało?
Foka nie odpowiadał. Tomaszewski bąknął chłodno.
— Pan kancelista z Fundacji mówi, że stara głowa, to znaczy mózg, u starych ludzi wysycha i nie może złapać niczego nowego.
Kraszewski warknął ponuro.
— Niech wysycha, niech zeschnie, będzie więcej dla nas do rozdziału.
Sawicki przerwał ostro.
— Tak się nie mówi do starszych!
Kraszewski spokorniał, twarz znijaczyła mu się, uśmiechał się głupio.
— Zostawcie go, niech mówi — uspokajał stary Koczerhan — wolno Foce i Szumejom darować, lasy odrosną, a innym wolno przyjmować, albo nie przyjmować. Ja mówię za siebie i za braci, ale wam to powiadam, Foko, z tego wszystkiego więcej pijaństwa będzie niż gospodarstwa, a nawet będą długi i weksle także. O grunt niełatwo, a ci co najporządniejsi, gdy się zbogacą, przebiorą się, wyskoczą z naszego stanu i taka będzie nauka.
Gucyniuk mruknął ponuro.
— Tanasij Urszega to samo mówi.
Foka ożywił się.
— Właśnie o tym też chciałem mówić, ksiądz Buraczyński doradza, aby dać pieniądze do kasy w Kosowie na to, aby się nie zmarnowały, a potem rozglądać się za gruntami.
Kraszewski żachnął się.
— Jedną ręką dają, a drugą odbierają dla kasy.
— Spółka z kasą to spółka zająca z lwem jak w bajce — zaśmiał się Kimejczuk.
— Zarobek dla robotników, czy dla kasy? — zapytał cicho Tomaszewski.
— Macie! — śmiał się Koczerhan — do dawania ty, do brania ja. Nauka. —
— Chodzi o to — tłumaczył jeszcze Foka — że pieniądze do kasy da kto zechce, nie z musu, tylko z rozumu, aby mieć w pogotowiu nietknięty pieniądz, gdy trafi się grunt, bo gruntu nie sprzedają na targu w Kosowie.
Kimejczuk śmiał się zuchwale.
— Ma jakiś urząd z kasy siedzieć na moich pieniądzach, to lepiej niech u mnie za piecem przeleżą.
Stary Koczerhan westchnął.
— Zostawmy to na dzisiaj — orzekł spokojnie — każdy zrobi, jak zechce, a teraz niech powie, kto ma co przeciw rewaszowi.
Nikt się nie zgłaszał z zarzutami ani z pytaniami, przeto Koczerhan uważał za stosowne jeszcze upomnieć spokojnie a surowo.
— To jedno pamiętajcie, robić szczerze. Kiepska robota fałszuje rewasz, warta hańby i kryminału.
— Jakżeż można fałszować? — odparł Tomaszewski — jodła nie papier, robota sama siebie broni.
Koczerhan nie ustępował.
— Można zrobić papierowe ryzy, a tacy co się biorą do daraby jak nieopierzony ptak do budowania gniazda, sklecą papierowe daraby, i wiadomo co z tego.
Foka bronił.
— Za robotę odpowiedzialni kierownicy, ja czy Piotruś, papierowych ryz ani darab nie wypuścimy.
Koczerhan schylił głowę.
— Daj Boże!
Głębokie bruzdy na czole jego zastygły nieruchomo.
Foka obrócił płytę, po czym każdy z robotników za porządkiem zgłaszał się z rewaszem osobistym. Karbowano dotychczasowe dniówki, ilość kłód i inne dodatki równocześnie na głównym i na osobistym rewaszu. Koczerhan, Witrołom i Pechkało sprawdzali każdy karb, pokazywali każdemu z osobna tablicę i rewasz do porównania. Następnie każdy z robotników chował odcinek rewaszowy do kieszeni kożucha albo do torby, a rewaszową kłodę oddawał Petryciowi. Ten przewlekał ją łykiem do wspólnego pęka, niejeden odchodził z uśmiechem szczęśliwym, niektóry przymykał oczy w upojeniu, jakby złoto schował do kieszeni, a inny cmokał z zadowolenia, inny znów nie mógł ukryć dumy nowo zbogaconego. W kolibie zasiała się zgoda, nikt nie miał ochoty spać. Tu i tam niewielkie gromadki więcej w cieniu niż przy watrze gwarzyły wesoło, półgłosem lub szeptem. Stary Koczerhan upomniał po ojcowsku.
— Nie zadzierajcie głowy, bo kłoda nie oszczędza ani biednego ani bogacza.
— Za to bogacz sam siebie oszczędza — śmiał się Fyrkulak.
— Oszczędza — uśmiechał się Koczerhan. — Bogacz mówi, niechaj biedny pcha głowę pod kłodę, mnie szkoda, ja śliczny cacany bogacz, brzuch rośnie, szkoda brzucha.
— Mnie już brzuch rośnie — śmiał się Harasymko klepiąc się po brzuchu.
Petrycio żartował.
— Mandat brzuchaty, a brzucha nie szanuje.
— Inny brzuch z rodu i z mocy, a inny od złota — pouczał Koczerhan.
— Ależ Foka nie na to butyn założył, aby brzuchy rosły, tylko aby się ludzie uczyli — mówił Fyrkulak.
— Czegóż? — pytał Koczerhan.
— Nowej praktyki, lepszego życia, i my z wami uczyliśmy się kiedyś. Kiedy pierwszy raz z piłą przyszedłem na Stebne, mówili, że to do muzyki, śmiali się. A teraz? Widzicie. Nauka najtrudniejsza, a wysoko sięga, trzeba rozpowiadać ludziom o naszym butynie, rewasz pokazywać, uczyć, na to, aby nikt z nas nie darł skóry, aby każdy dawał sobie radę, aby szanowali człowieka.
Kraszewski usiłował poprawić się, dostosować się, czy też usprawiedliwić. Z kwaśną miną zwracał się to do Koczerhana, to do Foki i Sawickiego.
— Mój ojciec też nie byle kto, ze szlachty. Pierwszy wóz na Żabiem wymądrował i zbudował, będzie już ze dwadzieścia lat temu, sami wiecie. Z początku przestraszyli się, potem śmiali się, mówili, że to dla naszych dróg na nic. A długo jeszcze, gdy drogi już wykopano, nie mieli ochoty do tej pańskiej mody. Tylko mali chłopcy strugali sobie wózki, bawili się. Starsi śmiali się z nich także: „Tyś Kraszewski.“ Ojciec jeździł wciąż do Kosowa, nawet berdami aż pod węgierską granicę, zwoził co trzeba dla siebie i dla innych, zarabiał także, a wciąż pokazywał drugim, tłumaczył. No i nauczyli się. I cóż z tego? Oprócz śmiechu nikt ojcu nic nie dał, wożą sami, zarabiają sami, ojciec biedniejszy niż przedtem, odbija sobie to na nas. I jak tu nie kląć — Kraszewski ochrypł, twarz ściągnęła mu się zawzięcie.
— To prawda — westchnął Birysz.
Gucyniuk dodał.
— To prawda, a zanadto twardy, nie poprosi o nic nikogo, woli biedę.
Koczerhan dmuchał kłębami dymu.
— Pokazywać? rozpowiadać? — ha, nauka najtrudniejsza, odpadnie jak wapno od drzewa, za to zawiść najlżejsza, cichutka, niższa od wody, najgłębiej podmyje, lepiej niż woda.
— Oj, tak — godził się Witrołom — pokazywać, chwalić się — to poniżyć się. Palcami będą pokazywać na nas: to dziedzice. Lepiej zacichnąć.
Bomba zabełkotał.
— Schować do komory, jeszcze lepiej zakopać złoto na czarną godzinę. To stara praktyka, wara rozpowiadać.
Bystreczanie skupili się w lewym kącie, wokół Matarhy. Jak gdyby przekonani przez Bombę nie wspominali już o rewaszu, ani o zarobkach. Matarha opowiadał półgłosem o jakimś polowaniu na dzika z toporami, wciąż spoglądając na Iwanyska. Iwanysko uśmiechnięty złośliwie, czasem kiwnął lekko głową, i wtedy Matarha nabierał śmiałości. Czasem jednak Iwanysko podnosił palec, a Matarha biedził się, mieszał się i poprawiał, po czym znów Iwanysko ośmielał go potakiwaniem.
Młodzi żabiowcy wyszukali najszerszy odziomek na stół karciany, ustawili wokół niego mniejsze słupki, ścisnęli się gęsto i gorliwie zajęli się grą w karty. Iwanysko śledził ich nieznacznie.
Tymczasem kiermanycz, Jurko Cwyłyniuk z Jasienowa, powszechnie zwany Hajdukiw, bo był synem pańskiego hajduka, przysunął się na palcach ku watrze. Był dość stary, ale jeszcze więcej schorowany czy może wyczerpany, w każdym razie słabeusz, nie mogąc podołać kiermanyctwu, już przed świętami najął się u Foki do robót lżejszych. Skradający się krok i oblicze Cwyłyniuka ogłaszały wymownie: „Jestem chytry“. Mamrotał i paplał jak starzec, lecz wąsik wykręcony starannie i zadzierzyście na bezzębnych ustach, twarz zrumieniona przy watrze, wypłowiałe lecz ruchliwe oczy, a nade wszystko włosy z boku na łysinę zarzucone figlarnymi kogucikami zapowiadały słowa czupurne. Jeszcze nie wyrzekł słowa, a już cienie włosów, tańcząc na ścianie jak bijące się koguty, odciągały młodych od kart, niecąc śmiech. Potem któryś z nich wstał, przysunął się cicho z tyłu ku głowie Cwyłyniuka i otwierał nad nią dwa palce. Wówczas nad kogutami kiwały się na ścianie dwa rogi capa czy czorta. Młodzi wybuchali niepowstrzymanym śmiechem, lecz Cwyłyniuk czekał cierpliwie, wznosząc brwi, wypulając śmiejące się oczy i podnosząc palec ważnie. Osiągnął swój zamiar, młodzi od kart i inni szeptali w uznaniu czy dla przestrogi: „chytry, chytry.“ Cwyłyniuk dość długo jeszcze zabierał się do przemowy, cierpliwie jak lis do kur. Nagle zawołał wesoło:
— Złoto! Złoto w kieszeni! powiadacie. A ja mówię: w kieszeni czy w komorze, w kasie czy zakopane, złoto — to błoto. Czemuż złoto i czemuż pieniądz cesarski mają wstęp wszędzie, do dworu i do cerkwi? Bo złoto świeci się, a na pieniądzu głowa cesarska. A teraz my ich w taką kluczkę zaczepimy, że nie wyplączą się. Oto rewasz, choć patyk, nie gorszy a lepszy od złota. Złoto można sfałszować, pieniądz cesarski jeszcze łatwiej, a któż sfałszuje mój rewasz?
Nikt nie odpowiadał, przeto Cwyłyniuk spojrzał wyzywająco i krzyknął piskliwie:
— Któż sfałszuje? — pytam.
— Nikt, nikt — posypały się wśród śmiechu odpowiedzi.
Giełeta mruknął z kąta.
— Nie miałby chyba czego lepszego fałszować.
— A tak — zapiszczał pośpiesznie Cwyłyniuk — lepszego nie ma! Ale hodi[1], stój, nie sfałszujesz! A złoto? Powiem wam o złocie, ale naprzód o prawdziwym złocie, o złotym człowieku. Nazywał się — furda jak się nazywał — czy to jedno nazwisko, a przezwisko także, dla niepoznaki. Był u nas jeden taki, zwał się Niedochodiuk-Dobryńka, a to najpierwszy biegacz i złodziej. A drugi Łoskotyn-Pysznosraka, a to najcichszy człowiek. A trzeci Czernomudiek, myślałbyś, że jądra ma czarne, ale skądże, sprawdzałem, brechnia. Przeto złotego człowieka nazwali inaczej a ważnie: „Bambirij“ — to znaczy czarownik. A że był ze szlachty, zwali go także pan Bambirski. I to mu nie pomogło. Ja nie taki bywały, jak rogaty Koczerhan, broń Boże! Kryminały debreczyńskie mi się nie przyśniły. Ani taki jak ten tutaj Tanasij Koczerhan. Kołomyjom ani Kutom huzycią w oczy nie błyskałem. Przecie byłem w Kosmaczu za solą i w Riczce kosowskiej za konewkami. Stamtąd sypią się konewki, beczki, beczułki, berbenyczki, a także mosiężnictwo sypie się i błyska. Mosiężnicy z Riczki najstarsi a pan Bambirij Bambirski najstarszy z najstarszych. List z nieba coś bardzo rozpowiada, że oblicze człowieka na obraz i podobieństwo Boże. Jak które. Za to o rękach żaden list ani mru-mru. A potem nasz ksiądz zakręca, że Pan Bóg sądzi człowieka po rękach. To mi nie do smaku. I pana Bambirskiego oblicze na obraz i podobieństwo nędzy, za to ręce na istne podobieństwo Bożej Ręki. No i zobaczcie jaka nagroda.
Cwyłyniuk przerwał, rzucił chyże spojrzenie ku grającym w karty, ci byli chwilowo zbytnio zajęci grą. Spoglądnął ku bystreczanom, zobaczył ożywione twarze, iskrzące oczy. Petrycio przysiadł się jak najbliżej do Cwyłyniuka. Cwyłyniuk nie taił zadowolenia. Opowiadał dalej.
— Robił srebrzone i robił złocone, za oczy chwytało. Od tego on Bambirij, a kiedy raz Jezusa zrobił dla cerkwi, to nikt nie mógł poznać, czy to Jezus, czy złoty kwiat. Sam ksiądz pokazywał, mówił na kazaniu, że taki chyba raz w życiu przed śmiercią może się wyśnić. Sam diak cmokał przed cerkwią, chwalił się, że od tego krzyża już polizał trochę nieba, a kto inny popatrzył, płakał. I mnie od razu do płaczu było, ale kiedy patrzyłem na samego pana Bambira. Ze wszystkich czterdziestu męczenników główny męczennik. Sam święty Seryło-Muczennyk. Miesiącami siedział nad robotą, sprzedał dobre spodnie co miał jeszcze od dziada, aby kupić mosiądz czy srebro, nie zarabiał, nie gospodarował. Biedny nasz Jezus święty pomęczył się pół dnia, potem umarł, a potem już zmartwychwstał, a pan Bambirij pół roku się męczył nad krzyżem, zanim jednego sierocego guldena zarobił, tyle co u Foki co dnia płynie każdemu. Gdyby kosił u gazdy, gdyby na gościńcu kamienie rozbijał, sto razy więcej by nachapał pieniędzy. I z tego wszystkiego tak mądrze wyglądał, strach patrzeć. Oczy wytrzeszczone jakby się upiora przestraszył, warga jak u dziecka, co chce płakać, nawet wąsy z głodu zmarniały niby trawa na rosie solankowej. Brzuch co dnia więcej mu się zapadał, co tu mówić, dziurawił się na wskroś. Istny święty Pantalejmon. I to miał być pan majster Bambirij Bambirski ze szlachty rodem, pomyślcie ludzie.
— Gdzież to złoto? — niecierpliwił się Petrycio.
— Cicho, synku, ze złotem trzeba cierpliwie. Sam pan Bambirij główne złoto, a dla świata to nic. I tak było. W Kosowie w zaułku pod skałą mieszka sobie Żydowin cichy Ichałe Szmuluk, już nie pamiętam jak się pisze. Rzetelna dusza choć żydowska. Pan Bambirij raz przyszedł do niego, a Ichałe znał go dobrze. I zaraz wyciąga z chałatu nową dziesiątkę srebrną z cesarzem. Mówi mu cichutko: „Nu, panie majster.“ Pan Bambirij oglądał dziesiątkę, zmierzył sobie po cichu i powiada mądrze: „Nu, nu, Ichałe.“ Ani słowa więcej żaden z gęby nie wypuścił. I ani Żyd dziesiątki Bambiremu nie dał, bo mądry, a pan Bambirij by jej nie wziął, bo honorowy. Broń Boże. I wtedy pan majster Bambirij ze szlachty rodem najął się do najgorszej roboty. Całe przedwiośnie u gazdy gnój woził, wiosną najął się do drogi, tłukł kamienie. Zarobił jedną dziesiątkę, drugą i więcej. Nakupił mosiądzu, wykupił od bab stare talary z Marią Teresą, aby mieć srebro. I zaczął. Dla takiego majstra marną dziesiątkę zrobić to nic. To mniej niż ćwierć, mniej niż dziesiąta część tej roboty z krzyżem. Szach-mach — od razu dziesiątka. Co tygodnia chadzał do Kosowa do Ichałe, zanosił mu nową dziesiątkę: „Nu, Ichałe.“ A Ichałe cichutko: „Nu, nu, panie majster.“ I zacny Żyd jak brat rodzony, nie chwalił jak ksiądz na kazaniu, nie cmokał — siedem guldenów cesarskich rzetelnie wypłacał. I tak co tygodnia po dziesiątce, potem po dwie, potem po trzy i więcej. Urósł trochę pan Bambirij, brzuch mu nie urósł, ale już nie zapadał się do dna. Miarkujcie sobie jaki pieniądz! Kupił krowę, dokupił gruntu łatkę, o medalach ani o krzyżach świętych ani słyszeć nie chciał: Niech ludzie nie płaczą, i ja nie będę płakał z głodu.
Cwyłyniuk oglądał się badawczo.
— No i co? — pytał Petrycio — robi dalej dziesiątki pan majster?
Cwyłyniuk skrzywił się żałośnie, mówił dalej.
— Rzetelny, honorowy, ze szlachty rodem, a wszystko ma koniec. I przezwisko mu nie pomogło. Cesarską głowę wraz z brodą rewaszował uczciwie, nie poskąpił mu mosiądzu ani srebra, ani jednego włoska z brody mu nie ukradł, dziesiątkę też karbował dokładnie, ale pisać nie umiał. Raz jakoś nie dopatrzył dobrze i ten jeden raz tylko pomylił się, narewaszował dziesiątkę odwrotnie, zadkiem do przodu. Pomyślał pewnie: „to bajka, dziesiątka głupstwo, byle cesarz był ładny“. I słusznie. A dziesiątka taka bajka, że zaraz zmiarkowali, posadzili do kryminału, jeszcze i Żyda biednego chcieli posadzić. Za co? Za to, że za dziesiątkę z Riczki płacił prawdziwe cesarskie pieniądze? Ale co to, to nie! Obaj honorowi ludzie. Pytali sędziowie pana Bambiria: „Co mówił Żyd?“ Odpowiada pan Bambirij: „Mówił: Nu.“ Pytali Żyda: „Co mówił pan Bambirij?“ Odpowiada Żyd: „Mówił: Nu.“ „I nic więcej?“ „Nic.“ Puścili wtedy Ichałe, a panu Bambiriemu ze szlachty rodem narewaszowali lat za tę jedną odwrotną dziesiątkę tyle, co waszemu Fudorowi za to, że trzydzieści żywych głów porewaszował, a niektóre puścił na tamten świat. A przecie pan Bambirij głowy cesarskiej nie naruszył. Srebra ze starych talarów więcej domieszał niż jest w cesarskich dziesiątkach. I macie! Całe życie majstrował, krzywdy nikomu nie zrobił, marna dziesiątka go zdradziła. Tak mu zapłacili. A gdyby znał pismo, do dziś dnia by go nikt nie złapał. Siedzi i będzie siedzieć tam, gdzie wszy najstarsze rodem, wyhodowane od kiedy kryminał stoi, tłuste, bachkate. Siedzi i bije wszy. Co zabije, bachnie tłusta wesz. Taki majster i takie teraz całe jego majsterstwo. A któż winien? Złoto i pieniądz. Kusi człowieka, a cóż dopiero takiego majstra. Ciągnie jak czort, bo otwiera drogę w świat jak czort. Gdybym był księdzem albo Papą-rymskim, nie puściłbym złota ani pieniędzy do cerkwi. A rewasz? Co warta kłoda rewaszowa i cały rewasz główny bez mego rewaszyka? Nic. A co mój rewaszyk bez nich? Nic. Niech kto spróbuje poszachrować. Kicham na złoto i będę kichał na cesarskie pieniądze też, choćby mnie zaraz posadzili tam koło pana Bambiriego.
Cwyłyniuk jak gdyby zmęczony usiadł opodal watry przy Koczerhanie.
— Ale z rewaszem nie pojedziecie do Lwowa — mówił Petrycio. — A przed złotem i przed pieniędzmi świat otwarty.
— Ja to właśnie mówię, przed czortem też świat otwarty. Za trzydzieści srebrników nawet Chrystusa sprzedali i kupili. A co kupili? Biedę sobie na głowę. Nawet z kości nie skorzystali, uciekł im do nieba.
— To jakżeż pojedziecie w świat? — pytał Petrycio.
— Niech mnie Bóg broni, po co mi świat? Mnie człowiek potrzebny, a nie żaden świat. Do człowieka pójdę z rewaszem, do takiego co mnie zna i dostanę co mi potrzeba. I cesarz gdyby był człowiek, wierzyłby Bambiriemu, a nie do ciemnicy na wieki.
— Cóż miał wierzyć, że ta dziesiątka zadkiem do przodu prawdziwa?
— Co? — wykrzyknął Cwyłyniuk. — Miał go zawołać do Wiednia: „Mój panie majstrze Bambirij, skoroście taki umiejętny, a w dodatku rzetelny i więcej srebra dajecie do pieniądza niż ja, to proszę chodźcie na starszego do mojej cesarskiej majsterni, tu macie zadatek, a Żyda czemnego bierzcie do pomocy.“ — Tak by zrobił człowiek i gazda!
Najstarszy Koczerhan westchnął, odezwał się niechętnie:
— W kolibie, bracie, możesz sobie bambirzyć do ochoty, ale po wsiach —
— Oj tak — westchnął także Pechkało — chyba w zaszeptynach leśnych szeptać.
Cwyłyniuk uniósł się z siedzenia, podniósł brwi, zakręcił wąsik. Znów uśmiechał się by natężyć uwagę, nagle zawrzeszczał:
— Szeptać? Ludzie, a czyż wy widzicie, co z tego wychodzi? Że nie ma rewaszu, złoto starszuje, albo fałszywe złoto, to wszystko jedno.
— Jakżeż to nie ma rewaszu? — łagodnie oburzył się Koczerhan — a sąd i prawo na czym stoi?
Cwyłyniuk znów usiadł.
— Gdyby rewasz starszował — paplał donośnie — to pan Bambirij złoty człowiek, zamiast wszy bić, dalej biłby sobie swoje dziesiątki. Albo niechby nawet krzyże delorne, byleby tylko zamiast płacić, karmili go, a nie zabijali. Człowiek jeden drugiego wciąż zabija, niejeden nie chce, niektóry nawet żałuje a zabija.
— Was już ktoś zabił? — pytał Petrycio.
— Nie zliczyłbym, pewnie i ja drugich także. I teraz już myślałem, że mnie zabiją, ale nie, nie zabili.
— A czemuż to tak? — pytał dalej Petrycio.
— Bo rewasz wciąż szuka człowieka, człowieka się trzyma. A kiedy człowieka braknie, idzie go szukać dalej, znika. I wtedy złoto przyjdzie, zakrzyczy: „ja tu pan! ze mną będziesz wesoły, beze mnie tyś smutny śmieć!“ I kto mu uwierzy, ten już zabity. Nie dlatego, że nie ma co jeść, tylko że mu smutno. Bo złoto potrafi durzyć, umie fałszować, ha-ha, i niebylice pokazywać: „nie smuć się.“ Mego ojca pan zabił.
Petrycio poderwał się z miejsca.
— Co, zastrzelił na polowaniu czy jak?
— Nie. Zabił, bo zapomniał. Pojechał sobie w świat, nie pomyślał. Pan był niezły, zresztą każdy pan durny nieboga.
— Czemuż durny — zaśmiał się Foka — bo nie umie krów doić?
— Także dlatego, a najwięcej dlatego, bo bez złota marnieje, rewaszu nie rozumie, daleko mu do człowieka. —
Foka przerwał.
— Ale są między nimi tacy i owacy, panowie to także ludzie. —
— Jacyż tam ludzie? — przerwał Cwyłyniuk. — Posłuchajcie, niech skończę. Mówię: pan był całkiem dobry, ojciec przywykł do niego jak ja do daraby, miał z niego pociechę. Biegali razem po polowaniach, po lasach jak młode psy. A kiedy pojechał, zapomniał. Ojciec zasmucił się od razu, nogi mu spuchły.
— Spuchły ze smutku? — dziwił się Petrycio.
— A z czegóż? Widać! Leżał, ledwo dyszał, umierał, ale zanim umarł, jakoś pan znów przyjechał. Dał mu pieniędzy, dał mu wina i wódki, posłał hajduka po lekarstwa. Oho — Pan także posmutniał całkiem i mówi już trochę mądrzejszy: „Łesiu, to ja ciebie zabiłem, goniliśmy po lasach, goniliśmy nieraz obaj z fajkami w zębach. Nawet pieniędzy ci nie posłałem. A teraz co? Człowiek zabija człowieka — tak mówi pan — nawet nie chce, nawet żałuje, a zabija, bo nie pomyśli. Pamiętaj to, chłopczyno!“ — mówi do mnie pan. Widzicie, zmądrzał! I cóż z tego? Wino i wódka dziurawiły ojca jak nożem. Na nic! Od lekarstwa od razu koniec, na dobrą godzinkę umierał, spał jak zabity. Aż dał mu pan jakiejś czarnej brahy gorącej a gorzkiej, nazywa się kafe. Ojciec pluł, no i patrzajcie, to paskudztwo czarne pomagało! Poznaliśmy wtedy, co to kafe. Na polowanie już nie pobiegli, ale mógł dychać tyle co dnia przybywa po Nowym Roku. Kiedy mu ulżyło, powiada do pana: „To słusznie, panie, zabijają jeden drugiego. Ja tak samo. Zwierzyny dość ubiłem, a ludzi pewno jeszcze więcej, bo nie pomyślałem. A to co na mnie teraz przyszło, to nie z polowań, polowanie to samo zdrowie, ani przez pieniądze, to ze smutku. Nie gryźcie się panie, no nie gryźcie się —“ I tak się to skończyło.
Cwyłyniuk odwrócił się ku kolibie, wyciągnął ręce przed siebie:
— I widzicie teraz sami, rewaszu nie ma, jeden człowiek drugiego zabija i jego też zabijają.
— Jeśli sam zabija, to słuszne, że jego też zabijają i dobrze mu tak, widać że jest rewasz — odparł Petrycio.
Cwyłyniuk posmutniał, wydął bezzębne wargi, nawet wąsik mu opadł. Młody Giżycki wciąż zerkał od kart, szepnął rozczarowany: „On nie taki chytry.“
Jak gdyby żgnięty Cwyłyniuk podkręcił wąsik, podniósł brwi chytrze, rozweselił oczy, paplał żywo.
— Nie, to nie tak! I ja byłbym zmarniał od smutku, od kiedy nie jeżdżę darabą. W uszach mi wciąż coś szumi zamiast wody. Cóż to? Pewno smutek, a cóż innego? Jedzenia mi starczy, ubrań mam dość, żona mnie dogląda aż lubo, a smutno. Od kiedy mi siła zmiękła, walam się koło domu, jak porzucony wóz bez koła, co mówię, gorzej, jak daraba, co bez wody zsycha się na brzegu i gnije. Co spróbuję siąść na darabę, choćby tylko do Uścieryk, świat mi się kręci. Gdy zbudzę się rano, do siekiery mnie nie korci. Smutek. Czekałem przecie: zabije mnie Foka czy nie, pominie czy najmie do butynu? I nie zabił, pomyślał, zaprosił. Znam go od dziecka, mówię mu uczciwie: „chłopczyno, ja dziadyga, pusty makuch, mnie tylko do rowu cisnąć.“ A on: „Nie! przyjdźcie zaraz, przyjdźcie, bardzoście nam potrzebni.“ — Potrzebny? To już wesoło.
— I wesoło wam? — pytał Petrycio.
— Widzisz, że wesoło. O złoto nie dbam ani o pieniądze, rewasz starszuje, bo jest człowiek i są ludzie.
— A kto przestarszuje koniec końców — pytał Petrycio — złoto czy rewasz?
— Rewasz ma wstęp, gdzie znają człowieka, a złoto bez człowieka. Złoto najdroższe, schodzi na dół i ściąga na najgorsze, a rewasz z małego do góry ciągnie, z marnego na to co warte, z głupiego wywodzi mądre. Biją się o starszeństwo.
— Jakżeż się biją?
— Posłuchaj, synku, pogawędki starej i nowej też, jak chwali się złoto i jak broni się rewasz.
Cwyłyniuk wstał i wygłosił.
— Mówi złoto: tyś z patyka, z śmiecia, kto cię zna i kto ci wierzy?
— Mówi rewasz: jam z żywego, zna mnie człowiek. Wierzą mi Szumeje z kiedrowego rodu, znają Koczerhany z bouharów rogatych. A tyś skąd? kto rodzi cię, kto zna?
— Mówi złoto: zna mnie ziemia z pierwowieku, chroni mnie. Jam płukane, wypalane, jam i bite, kute młotem, sprawdzane przez majstrów. Zna mnie cesarz, zna mnie król. Znają mnie panowie, kłonią mi się w pas do ziemi. Tyś kozikiem wystrugany, kto ci się pokłoni?
— Mówi rewasz: niepotrzebne mi pokłony, pokłon, przekłon i przekleństwo. Matki me jodły czubate bratają się ze słońcem, kochają się ze słońcem.
— Mówi złoto: Jam ze słońca i znad słońca. Błysk mój zaćmi samo słońce. Zaćmi świat, oślepi, zmiażdży. A twój błysk na chwilę buchnie w ogniu i tyś popiół.
— Mówi rewasz: twój błysk kusi świat do zwady, do zabójstwa. Będziesz błyszczeć nad martwymi i starszować na cmentarzach. Mój błysk się odrodzi przy watrze i w zgodzie.
— Mówi złoto: mój błysk w zaplotach dziewczątek, w zbrojach, w pancerzach, w szturmczakach, w złotych wozach, w złotogrzywych, w złotouzdych koniach, w złotych orłach, w złotoksięgach, w złotostrunach. Od korabi złotych nurty złotoszumne, z pępka ziemi, z Rzymu bije w oczy złoto. Złoto na krzyżach kościołów, na skrzydłach świętych, aniołów. Sięga Boga.
— Mówi rewasz: W słońcu błyśniesz, w nocy zgaśniesz, bez trzaski, bez iskry żywej, tyś czarne, tyś zimne. Nocny robak-świetlak złociejszy od ciebie. Moja trzaska siostrę-trzaskę znajdzie, wskrzeszą zgodę, ogień żywy z siebie, z nieba, z Boga. A gdzież jest twój ogień, złoto?
— Mówi złoto: Mój ogień śpi w oczach złotoszalnych, wskrzeszę go, zbudzę, zaszumi, skrzydłem ogniowym poleci, podpali lasy, miasta, kraje, spali, wypali.
— Mówi rewasz: W tobie wojna, we mnie zgoda. Tyś nie-ogień, ognik błędny, tyś lustro-załuda, tyś upiór-paskuda, sczeźnij, zgiń, przepadnij! Ogień twój wciąż nowy.
— Mówi złoto: Tyś niedźwiadek głodny w puszczy, łapy własne zessiesz. Nie ruszysz się, zaschniesz. Ja pędzę przez świat, ruszam świat jak wiatr, łączę świat, karmię świat. Mnie można wymienić na chleby-na miody, na konie-na woły, na lasy-na kraje, na wojnę-na pokój, na miłość-na cześć. A ciebie?
— Mówi rewasz: Tyś z gościńca — ja z płaiczka, z targowiska tyś — jam z ula, tyś ze suszy — jam ze źródła, ty z hałasu — ja z szeptu. Mnie nie trzeba wymieniać, ten rewasz nie inny, ten człowiek nie inny. Do mnie przyjdą, za mną pójdą, bom jest wart a niezamienny.
— Mówi złoto: Spełnisz swoje i wymienią cię na popiół siwy.
— Mówi rewasz: gdzież twoje, złoto, korzenie? Gdzież szyszki, kwiaty, nasienie? Gdzież twa złotoskibna rola? Siej się złoto nasiennie, glino wypalona! Zagrzebie cię ziemia, zgasi, nie odrośniesz.
— Mówi złoto: ileż patyczków, ileż kołeczków, ileż człowieczków zgnije na wieki. Za tysiąc lat, za tysiące lat zawsze jam to samo złoto. Nawet w grobie w ziemi — złoto.
— Mówi rewasz: złoto, tyś nie złoto, prawdziwe złoto nie świeci, niewymienne.
Cwyłyniuk usiadł. Młodzi żabiowcy przestali grać w karty, obrócili głowy ku Cwyłyniukowi. Giżycki wytchnął w zachwycie.
— Ależ on chytry.
Harasymko zaśmiał się, ucieszył się głośno.
— Naprawdę chytry.
Tomaszewski mruknął od kart.
— A pieniędzy nie pobierzecie podług rewasza?
— A cóż mam pobrać? — zdziwił się Cwyłyniuk.
Tomaszewski śmiał się.
— Może lepiej czorta z Sygietu do pieniędzy, otworzy wam świat.
— Po cóż mi pieniądze — poprawił się po namyśle Cwyłyniuk — gdy mi czegoś potrzeba pójdę do Duwyda Bernhauta z rewaszem, zna Fokę, zna i mnie dobrze.
Tomaszewski nie odpowiadał więcej, zajął się kartami. Coraz więcej widzów tłoczyło się wokół kart. Witrołom rozszeptał się z Iwanyskiem, potem podszedł do Tomaszewskiego, położył mu rękę na ramieniu i zapytał.
— A cóż to takiego?
Tomaszewski pochłonięty grą nie odpowiadał.
— A kiedy skończycie? — nalegał Witrołom, zwracając się do Giżyckiego.
Giżycki odpowiadał chętnie.
— To pierwsza gra bliska końca, a gra w karty nigdy się nie kończy. Można grać noc i dzień.
— A o cóż gracie?
— O rewasz — odpowiadał Giżycki.
— Co? — dziwił się Witrołom — cały rewasz w karty przegrać?
— Niekoniecznie. Tylko kto przegra i ten kto wygra, zrobią znaki na kantach swoich rewaszyków i przy wypłacie rozliczą się.
Witrołom przypatrywał się nadał cierpliwie, tymczasem gra skończyła się.
— Zagramy jeszcze? — pytał Tomaszewski.
— A ja was o coś poproszę — mówił grzecznie Witrołom.
— Co tam? — mruknął niegrzecznie Tomaszewski.
— Nie grajcie już więcej — prosił Witrołom — tu butyn, a w dodatku rewasz.
Tomaszewski wzruszył ramionami.
— Tu nie cerkiew, u was więcej zakazów jak w cerkwi. Foka wmieszał się pośpiesznie.
— Grajcie, jeśli chcecie, ale według zwyczaju nie godzi się grać w karty w butynie.
Sawicki usiłował bronić Jasia.
— Mój ojciec kładł pasjanse z kart nawet w święto, ale skoro taki zwyczaj —
Tomaszewski zaciął wargi, złożył karty pośpiesznie.
— Tak, paniczu, zwyczaj, rozumiemy się. — Schował karty do kieszeni.
— A cóż wolno? — pytał Kimejczuk.
Witrołom obruszył się.
— Wszystko wolno, byleby się godziło. Zagadki wolno.
Harasymko zgłosił się.
— Ja powiem zagadkę.
— Powiedz, powiedz — zachęcali kompany.
— Zagadki — wołał Petrycio.
— Zagadki, zagadki — powtarzano coraz głośniej.
Harasymko spoglądał figlarnie na Jasia.
— A czy wszystko jedno jakie zagadki?
— Zagadka zagadką — uspokajał stary Koczerhan.
Harasymko ogłosił.
— Szymbałe, szymbałe — panna cieniutka, dziureczka malutka, dwa palce trzymają, a dwa pchają, duszko słodziutka!
Mandat zarechotał, kompany rechotali, śmiech głośny jakby rżenie przeleciał przez kolibę.
— Zaczyna się — mruknął Witrołom.
— Cóż się zaczyna? — spytał Jasio chłodno.
— Widać co — odpowiadał poważnie Witrołom.
— No, zgadujcie — nalegał Harasymko.
— Któż nie wie — śmiał się Mandat.
— To mówcie — zachęcał Harasymko.
Milczeli wszyscy, jedni, bo obznajmieni z zagadką, inni, aby nie naruszać butynu, inni wreszcie z obawy przed pułapką Harasymka.
— Zgadujcie — śmiał się Jasio. Ogłosił po chwili: Igła.
Cieszyli się wszyscy, najwięcej sam Harasymko.
— No dalej, dalej Harasymku, jeszcze — prosił go Mandat.
Harasymko opanowując śmiech, ogłosił:
— Szymbałe, szymbałe — prosył chłopec u diwki dyrki, ona każe: touste majesz, ne upchajesz...
Rechotano znów lecz nikt nie odgadł. Harasymko mimo próby nie odsłonił zagadki. A gdy go proszono natarczywie i powszechnie o dalsze, mówił dalej.
— Szymbałe, szymbałe — cipko stoit, słabko wysyt, sam mochnatyj, konec łysyj.
— To samo — wyrwał się Mandat.
— A cóż takiego? — pytał Harasymko poważnie — całkiem nie to samo. A może to będzie to samo: zabyw jak suk, wytieh jek flak, a z kińcia kapaje.
Zaraźliwy rechot porywał bezmyślnie jednych lecz odrażał drugich. Wtajemniczeni kompany nie wydali Harasymka, śmiali się ciszej. Giełeta skąpy w uznanie opanowywał się lecz słuchał ciekawie.
— Więc cóż — niecierpliwił się Harasymko — nikt nie wie?
Po kątach szeptano. Bomba przyznał bez zapału lecz bez szyderstwa.
— Za trudne! Gdzież tacy wynalazcy jak w Żabiem! Same głowy.
Gucyniuk zniecierpliwił się.
— Powiedzcież po prostu: pierwsze to igła, drugie — pierścień, trzecie — śliwka, czwarte — ogórek. I po całej paradzie.
Młodzi zakrzyczeli Gucyniuka.
— Psujecie zabawę, tak nie sztuka.
Tomaszewski dociął.
— Kto wszystko wie, niech idzie spać, a kto za mądry — na wieczny odpoczynek, nie bronimy.
Harasymko trzepał dalej lekko, łatwo, bez zastanowienia, nie czekając już na zaproszenia.
— Babyno remesło, naokoło obrosło, a w seredyni dyrka. — Baba sy rozłożyła, a didowy wysyt sarsama.
Witrołom wstrzymał go.
— To nie żadne paskudztwo, to po prostu studnia.
Lecz Harasymko popisywał się dalej bez końca wciąż w ten sam deseń, według którego łatwa sprośność jakby echo wyzywa sprośną pewność, a podsuwając pułapkę, zaraz osadza zgadującego, zmuszając go do zastanowienia. Nie wiadomo, co więcej zachęcało, sprośność, do przesytu czyhająca na głupotę zgadującego, czy obawa aby nie wpaść i bardziej delikatny wstyd dowcipu. Jakby odwrotnie niż dowcip subtelnisiów, co poza zupełnie delikatnymi pozorami odsłania raczej niż ukrywa rzekomo wstydliwe sedno wszystkich spraw ludzkich, całe to chłopskie zuchwalstwo nakłada od razu ze śmiechem skórę grubą, a bardziej delikatny śmiech zdziera ją. Każdą zagadkę witano grubiańskim śmiechem, potem jednak rozgryzano ją powoli z cichym uśmiechem, zawsze zresztą w podziwie dla Harasymka.
Nie wszyscy wszakże mieli uznanie dla żabiowskich zagadek. Nie tylko znający je Gucyniuk nudził się i ziewał. Zakłopotany Sawicki śmiał się z przymusem, potem krzątał się po kolibie tam i sam, jakby czegoś szukał. Witrołom słuchał nieufnie, wciąż jakby z obawą cierpkim słówkiem przycinając Harasymkowi. Iwanysko spoważniał, wstał jakby obrażony, wyniósł się w odległy kąt na posłanie, Wichrynka skrzywiony dziwacznie, jakby dotknięty, udał się za nim. Nie troszcząc się o zagadki, rozmawiali półgłosem.
Witrołom nie wytrzymał.
— A pamiętacie co mówił Andrijko pierwszego wieczoru? Wilcze wesele się zbudzi i burdel z dziewkami leśnymi. Nie śmiejcie drażnić siebie ani nikogo, bo zasieją się wam tłuste pogaduszki do snu i w pustkowiu bez żon, takich żon zaczniecie łaknąć, co was odurzą, wyssą, wyplują, a butyn zniszczą.
Harasymko rozchichotał się przekornie, lecz zaraz odrębał się chichot jego, bo z tej i z owej strony zasykali nań żabiowcy. Tylko Petrycio zażartował.
— Nasza starszyzna Foka i panicz zaprzysięgli się ślubem od kobiet. To archimandryci nasi, i nic nam nie grozi, nie dadzą do nas przystępu.
Stary Koczerhan uspokajał.
— Zagadka zagadką, zastawi pułapkę, a pośmiechuja sama wyśmieje. Śmiech zdrowy.
Foka żartował.
— Słusznie mówi Koczerhan, śmiech zdrowy, ale kazanie Witrołoma też zdrowe, na to, abyśmy się pilnowali. Przecie nie bójmy się czarnego i czorta nie czerńmy zanadto, bo przerzuci się na białego i co wtedy? Patrzcie, zima się wzięła do nas rogata, mamy już rewasz, pokażmy jej i my nasze rogi. Złoto czy nie złoto, świeci czy nie, a słusznie mówią, że nie podług gadania będą nas sądzić, tylko podług rąk. Róbmy jak najlepiej.
— A jest taki — poprawił Koczerhan — co nie podług słowa sądzi ani podług rąk, tylko podług orzeszka.
— Jakiegoż orzeszka?
— Zagląda do środka, czy zdrów orzeszek, czy pusty.
— Niech dobrze zagląda, aby zrozumiał — odparł Foka.
Koczerhan odsłonił myśl.
— Ależ to nie człowiek zagląda —
— No to pomódlmy się razem i spać — zakończył Foka.
Po modlitwie układali się do snu i rozchodzili się powoli jakby z żalem. Od świąt nie było w butynie takiej zgody.