Zwada/Groźne źródełko

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Zwada
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1981
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII. GROŹNE ŹRÓDEŁKO
NA DNIE ZIMY

„Czyli to było, czyli nie było, czy się pradziadom — dziadom przyśniło.“
Z nowym tygodniem śnieg ustał, las zastygł, ni wiewu, ni płatka śniegu. Chmury zniżyły się, zagarnęły łożyska potoków wraz z kolibami. Dnie pomroczniały, noce poczerniały, zgęszczona ciemność całej zimy gramoliła się z lasu na ludzi.
„Uprzątnąć śnieg!“ — naglił, przyspieszał, nawet straszył Koczerhan. I przez to prowadził przeprawę ze śniegiem. Po świątecznej okazji nie mówił wiele tylko tyle: „Warko, gwałt, strach, łopatą spieszniej niż kiermą machaj, machaj!“ Do krótkich słów machał fajką i sam z miejsca pierwszy machał łopatą. Foka wstrzymywał wyręby, każdy chwytał łopatę, czekan, miotłę, także Petrycio mimo zajęcia w kolibie. Stawali ochoczo, szumnie obok Koczerhana. Matarha ryczał w uszy: „machaj, machaj!“ Mandat mu wtórował, Cwyłyniuk piszczał, Harasymko hałasował wesoło: „machaj, machaj!“ Koczerhan karcił rozważnie: „cicho tam, nie zrywaj piersi, machaj!“ Dopędzali i przepędzali Koczerhana w milczeniu. Powoli wesoły choć nieraz swarliwy butyn posurowiał, jakby daleka północ opuściła się na kraj i ludzi.
W dole na mygle nie było jeszcze ani jednej kłody, przed zryzowaniem czekała ich naprzód ciężka walka ze śniegiem, odszukanie zaśnieżonych portaszy i luźnych kłód. Dalej wisiała groźba za groźbą: ryzowanie, może zawieje, lawiny, może uszkodzenie ryz, może — Starzy od dawna wiedzieli, młodzi nauczyli się od razu, że za lada zapomnienie, uchybienie, opóźnienie można zapłacić życiem jednego albo wielu. I że to mało nie dbać o własne kości, bo kto w butynie je naraża, naraża butyn, jest smarkaczem, nie śmiałkiem. Śniegowy grób w puszczy najokrutniejszy, butynowy pogrzeb żywych mroźniej przeszywa niż każdy inny.
Najprędzej odkopano ścieżki i przejścia do ryz, a ryzy same najbardziej pochłonęły uwagę Sawickiego. Bowiem długie, miejscami kręte koryta, szczególnie w miejscach nie osłoniętych lasem, naśnieżone co najmniej podwójnie ponad ich głębokość, z daleka już witały wyzwaniem mogił zmienionych w harde twierdze. Tam szczególnie gdzie nie wzniesione na wieżyczkach ponad jar koryta dotykały prawie ziemi, śnieg nie zsypywał się, lecz oblepiał ryzy szerokim zbitym wałem. Półoczyszczone ryzy zamarzały przez noc, nazajutrz rozbijano lód czekanami i sapinami z jeszcze większym trudem. W miarę oczyszczenia koryt Sawicki z Tomaszewskim i z jego zwinnymi kompanami od świtu do nocy biegali wzdłuż koryt, wypróbowując ryzę, uzupełniając nie dokończone, wzmacniając niepewne i podejrzane koryta. Stary Koczerhan zawczasu odkopywał źródła i kryniczki wzdłuż ryzy, aby ją od razu polać wodą i wyślizgać. W trosce o odporność ryzy Sawicki rozważnie opóźniał robotę, a Koczerhan w obawie zawiei nie mniej rozważnie przyśpieszał. W szukaniu dostępu do średnich portaszy, zawianych dawniej lub niedawno, nie tylko zapadali w śnieg ludzie i tonęły łopaty, błądziły także oczy, a pamięć nie miała o co zaczepić. Gdzież i jak ich szukać pod białym całunem, co jednolicie zakrył rzeźbę wzniesień i wgłębień? Mróz wzmagał się raptownie, ścinając wygładzone płaszczyzny. I wreszcie niemożliwe prawie było dotrzeć do tylu luźnych kłód licznie pogrzebanych w śniegach. Mapy portaszy, a tym mniej mapy zrębów nie mieli. Nocą wszystkie krowy czarne, a śnieg biało pogrąża i czarną ziemię i szare kłody i okorowane biłanie. Już ten i ów odmroził ręce. Koczerhan zrzędził, że zawczasu nie pomyślano o zielu przeciw odmrożeniu, a Foka nakazał surowo, że odtąd nikomu nie wolno wyjść z koliby bez przewieszonych przez szyję rękawic, bo każde dotknięcie żelaza to pewne odmrożenie. Petrycio sprawdzał wszystkich przy wyjściu z koliby, a Koczerhan przy pracy. Foka karcił niedbalstwo, chwalił czujność, zaostrzał ostrożność, ale nie mógł się rozerwać.
Na noc chmury podnosiły się, rozpraszały się lub wsiąkały. Niebo iskrzyło się gwiazdami, śnieg oskorupił się, skrzypiał pod nogami. Drzewa pękały z łoskotem, polane wodą ryzy strzelały, rozpryskując echa, przypominały się ważko przez całą noc. Także świt bywał pogodny, tylko mgły otulały każdy wierzchołek leśny, każdy widzialny szczyt dokładnie podług jego zarysów. Okładały każdy półkolistymi kłębami, puszysta bania na bani, biały pęcherz na pęcherzu, jakby potworne baby wypchały się poduszkami. Powiększały wprawdzie, czasem wszerz podwajały rozmiary wierchów, a przecież wiernie jeszcze zachowały postacie ich, uwydatniając je. Z czasem pozwalały sobie więcej. Od jednego rozmachu piętrzył się kłąb na kłąb, czasem wystrzelała złudną iglicą. To znów mgły rozpychały wierchy w równo cięte kostki, przepostaciowując je w społeczeństwo kryształów. Robotnicy odszukujący dalsze portasze, docierając do stromizn i szukając kłód porzuconych po lesie, zanim odkopali płaje, kierowali się podług zarysów góry przemienionej mgłami i tak zapuszczając się w bezdroża i zaspy, błądzili ciągle. Na dobitek, gdy dobrze zabrnęli, już wczesnym przedpołudniem gęste mgły opuszczały się na las. O dwa kroki nie było widać, z braku płaju, tropów i śladów tracili wiele czasu. Nawet w biały dzień, las czyhał, omylał, straszył.
Pod wieczór mgły ogarniały szczelnie kotlinę, koliby, jednakowo pogrążały i daleki niedostępny i bliski, niby to dostępny świat. Znów nocą, zawsze to samo, znane gwiazdziste niebo odsłaniało się, śnieg tężał, można było stąpać bez zapadania się, lecz nocą las był zamknięty dla ludzi, nikt doń nie wchodził nigdy.
Zima wsysała leśnogórski kraj między Riabyńcem, Czeremoszem a Popadyńcem w swoje królestwo, wabiła do swoich kwietników kryształowych na samo dno potwornego jaja. Jak ze słońca wylęgły ród wężów, razem ze swym królem zimuje w zdrętwieniu pod ziemią na innym świecie, tak butynary, odcięci od światła, od ojcowizny, od pieców i od chat, od wsi i od zabaw, powoli tężeli, milkli. Lecz wydzierali się codziennie. Być snem, stać się drzewem, co jednakowo na wsze strony wyciąga korzenie czy gałęzie, a ufnie dać się ponieść snom, aż zetną nas w skamieliny, w kryształy, aż uspokoją — taka jest pokusa zimowego królestwa. Takiej ulec może każdy z nas, co o niej opowiada, ale nie ten, co codziennie wyrębuje drzewo i wydziera je z wnętrzności snu, aby uzyskać zeń drewno. Lecz po nocach temu, co zbudził się i słuchał stężałej ciszy lub nawet wyszedł z koliby, dzwoniły z nieba i ze śniegu naprzód cichutkie światła, potem coraz nieznośniej rozdzwaniały się drżące światłem kryształy.
Najbliższej niedzieli, jeszcze za dnia, sanie z Jasienowa, naładowane żywnością i narzędziami, przedarły się przez zamieć na odsiecz butynowi. Przodem, odgartując śnieg bukową łopatą, brnął główny pastuch Trofym, tuż za nim, młodzi sąsiedzi Szumejów poprawiali łopatami. Za nimi sunęły sanie drewniane, ciągnione przez stare brzuchate kobyły, niekutymi płozami ściskając śnieg z cichym skrzypem, czasem z przenikliwym piskiem. Zostawiały szerokie, ubite gładko koleiny. Po nich stąpały przypędzone na butyn krowy, podejrzliwie wsuwając nogi w śnieg, ślizgając się czasem. Ten cichy pochód był dla butynu hałasem niezwykłym, podniósł od razu wszystkich na nogi. Wysypali się tłumnie z obu kolib na powitanie, a Foka zaznajamiał ludzi z krowami.
Niespodziane barwy: czerwone, niebieskawe, buro-szare, wszystkie maści krów i koni wsunęły się w czarnobiałą puszczę. Razem z barwami szło samo życie, ruchy, oddechy, spojrzenia i głosy zwierząt, wkarbowane od dzieciństwa rytmy i znaki najbliższych istot, bez których dla pasterzy nie ma świata. Przodowała krowom potężna, czerwona, nawet ognista Krasula, dmuchając gwałtownie. Ruchami rogów i pociskami z oczu nakazywała nieznajomym, aby ustępowali z drogi. Jakby zdumiona zatrzymała się na widok Foki, zaryczała przeciągle, po czym lizała mu ręce. Zamykała krowi pochód niepozorna leśna krowa o przypalonym — jak się to mówi „pryszkrumłenym“ — czole, zwana Szestula.
Foka zalecał ją także uwadze nieznajomych.
— Ta rodem z węgierskiego boku, pilnuje stada przed zwierzem, ostrzega.
Krowy „czużyły“ się — to jest niepokoiły się obcością — wąchały śnieg nieufnie. Krasula wciągając powietrze i chrapiąc, porykiwała raz po raz i zarazem ryczały jedna za drugą, tylko Szestula zadowoliła się wąchaniem śniegu. Ryki ogrzewały ciszę, jak gdyby zwycięsko niosły się daleko, wieś górowała nad pustkowiem. Lecz pastuch główny niepokoił się.
— Kłopot — mówił zatroskany — nie wiadomo czy przypuści mleka, a może chora? Od kiedy weszliśmy w puszczę za Kraśnikiem, Krasula „czuży się“ bez przerwy i porykuje, a tamte za nią.
Zaledwie to orzekł, Harasymko przyskoczył z fłojerą. Tańcząc na śniegu przed krową, przybliżając się i oddalając w przysiadach zagrał krótką Pełechową nutę, raźną jak wyskakujące ze skały źródło, i zaraz Petrycio a z nim cały rój młodych zaśpiewali:

W paporoti, w wyworoti jawir zełeneńkyj,
Pohyb, pohyb u Synyciach Pełech mołodeńkyj,
Szumyt woda zza horoda, kłekoce, kłekoce —[1]

Choć wody milczały zawzięcie i chyba tylko gdzieś daleko przy ryzie zasyczała jakaś ciepliczka i zaraz wsiąkła w śnieg, pieśń starodawna zaszumiała wodą i wiosną. Krowy uspokoiły się. Harasymko pieścił Krasulę, ona lizała go po twarzy. Grał także przy pierwszym dojeniu. Krowa przypuściła, mleko było zdrowe. Chłopiec napierał się jeszcze więcej:
— Będę grał zawsze przy udoju, dobrze?
Foka zgodził się lecz zaraz prawowali się inni:
— Harasymko najmłodszy, a ma grać przy dojeniu, czym on lepszy?
— Tak ma być, to słusznie, najmłodszy, najbliżej cyćki — orzekł Foka i tak zostało.
Później jeszcze butynary domagali się jeden przez drugiego, by karmić i doić krowy. Nie było takiego, co by z najcięższej pracy nie spieszył prosto do krów. Niejeden urywał chętnie jaką godzinkę snu przed świtem, by przywitać się z chudobą. Aby nie było wzajemnej zawady i natłoku, Petrycio założył rewasz krowi. Podług niego karbując w nim codziennie, robotnicy po trzech dziennie pilnowali swych praw do krów. Nawet wtedy nie brakło prawowania się, że ten źle czyści stajnię, a tamten porozrzucał siano i nie zgarnął go ze śniegu.
Oglądając samych siebie w gałach ocznych krów i trzymając krowy za wymiona, bronili się przeciw zimie. Bo oto butyn zsuwał się powolutku na same dno zimy, w ojczyznę ściętych kryształów. Za niejednym drzewem, w niejednej jarudze leśnej nakrytej śniegiem czyhała cicha furteczka i jeszcze cichszy zjazd do kryształów. Naokoło, w ołowianym powietrzu pachło cichym nalotem, porwaniem, cichym sczeźnięciem. Piski głodnych sokołów i jastrzębi z daleka przeszywały surowe mgły, a za nimi na razie milczały niewidzialne a jeszcze mroczniejsze ptaszyska grabarze i sprzątacze leśnej śmierci.
Lecz lube rodowym pasterzom oddechy i wyziewy krów łagodziły surowość, przywracały świat. Oczy i wzdychania krów rozdmuchiwały gasnące już westchnienia chat, rodów i wsi do Bożego miłosierdzia, do opieki tego Gazdy, co troska się jak może o całą swą chudobę, czy dał jej cztery nogi czy tylko dwie, czy dał jej myśl chyżą, wzrok ostry, słuch czujny, węch czuły, czy to i owo nieco przytępione.
Jednak puszcza przypomniała się niezwłocznie. Głosy i zapachy łagodnych gości z dolin ściągały surowych gości z gór. Wilki zaciekawiły się i nocami coraz więcej ich śladów ostro znakowało się wokół koliby. Udeptały sobie nawet swój własny płaik obok stajni. Raz i drugi przyhasało nim nocą, z zadyszanym użeraniem się i wyjącym lecz raczej wesołym zgiełkiem, wilcze wesele i przepadło w puszczy.
Jako najmłodszy, Harasymko otrzymał zezwolenie nocować razem z krowami w stajni pod skałą. Spał jednak twardo, nie słyszał wilków. A oto jednej nocy wilki szczególnie rozwściekliły się opodal stajni, i zaraz zagórska krowa Szestula ostrzegła najprzód mrukliwie, potem coraz głośniej, aż wszystkie krowy rozryczały się. Najgłośniej wydzierała się Krasula. Zbudzony Harasymko bez lęku poskoczył do koliby i zbudził Iwanyska. Ten pośpieszył bez zwłoki za wilkami z łuczywem i ze strzelbą. Tym razem wilki nie ujadały ochoczo, rozwyły się przeraźliwie i rozjęczały tęsknie. Po powichrzonych i kręcących się w kółko śladach poznał Iwanysko, że wilczyca gdzieś przepadła, a wilki szukały jej z rozpaczą. Gdyby na szlaku natknęły się na jakąkolwiek żywą istotę, choćby to był niedźwiedź, rozdarłyby w szale. Na dnie zimy, gdzie wszystko zdrewniało pod snem i pod szkłem, gorzała nadal wilcza dola, wilcza chuć i rozpacz wilcza.
Iwanysko śledził wilki zawzięcie, przecie brnąc z trudem przez zwały śniegu nie podążył prędko. I bez tego nie nadążyłby zbyt daleko za dalekobieżnym ciągiem wilków, co mając odległe cele, podczas jednej nocy przelatują puszczę za puszczą, przepadając nie tylko w przestworzach obcych lasów, obcych powiatów, lecz nawet obcych krajów gdzieś na Węgierszczyźnie, Wołoszczyźnie, i kto wie gdzie. Nasyciwszy się śledzeniem zawiłej plątaniny wilczej, Iwanysko wrócił rano do koliby.
Wkrótce nowi goście wzmocnili żywą załogę koliby. Maksym Szumej chociaż nie myślał dawać koni do pracy w butynie, posłał kilka par wołów z saniami pełnymi siana, z tym zamiarem także, że skoro chudoba znajdzie się bliżej zapasów siana (skoszonego jesienią na połoninie nad Riabyńcem i pozostawionego tam na zimę), przed końcem zimy od razu podąży na górę na wypas. Tymczasem woły wcale nie grymaśne jak krowy, ani nie płochliwe czy porywcze jak konie, ani nie wybredne jak budowniczowie ryzy, w spokoju i w poddaniu zwoziły drzewo karczuhami, szczególnie znad Popadyńca, gdzie zjazd nie był stromy. Ryzy milczały nadal, a ciągnione przez woły na podwołokach kłody zgrzytały po śniegu, stukały po drewnianych schodach. Chociaż wymyślna i wykonana na urząd ryza, już oczyszczona od śniegu i polana od góry na dół wodą, świeciła się i zapraszała do zjazdu, Sawicki wciąż wzmacniał ją, poprawiał i odkładał ryzowanie.



RYZA

Znów tydzień minął zanim zagrały ryzy. Główna ryza w krzywiźnie wielkiego Z dwa razy przeskakiwała przez jar i potok, raz wymijając skalisty obryw zwany Sinym Berdem — którego skały sinawe latem posiniały jeszcze bardziej od śniegu w barwę stali — drugi raz ponad mało zalesionym stokiem, zwanym Zajęczą Paszą. Każdy zakręt ryzy spoczywał na potężnych wieżycach kaszycowych, ubezpieczonych pobocznymi kaszycami. Taka była najmniejsza ilość zakrętów jaką po długich dumaniach wymyślił i wykonał Sawicki. Poboczne dopływy ryzy, nie tworząc większych zakrętów, wpadały poniżej każdego z dwu głównych zakrętów. Przed rozpoczęciem ryzowania Sawicki i Tomaszewski wraz z kumpanami raz jeszcze przebuszowali wszystkie odnogi ryzy. Spojona ukrytymi klamrami z żelaza, polana i wybielona od wewnątrz zamarzłą wodą, jak gdyby spoglądała wywróconymi białkami, ryza błyszczała bez nagany. W jądrze pierwowiecznego lasu, wśród zapadzistych śniegów, wymyślne i trudne dzieło ludzkie, a przecie nieodrodna córa Baby Lodowej, krasawica zimna, śliska, milcząca.
Sawicki postanowił postawić przy każdym zakręcie strażnika z czekanem na to, by w razie potrzeby dał pchnięcie kłodzie, gdyby na zakręcie zaczęła się wahać i namyślać. A musiał to być skoczek nielada, na wypadek gdyby kłoda od razu i bez namysłu wyskoczyła ze skrętu. Sawicki wybrał dla siebie posterunek przy Sinym Berdzie, groźniejszy przez to, bo u góry, gdzie kłoda jeszcze nie mogła nabrać należytego rozpędu. Do zakrętu nad Zajęczą Paszą zgłosiło się kilku kumpanów Tomaszewskiego, a Sawicki wybrał Harasymka. Harasymko cieszył się, hałasował, a Matarha zrzędził:
— My tu od początku, a ten malec od razu ma honory. I po co? Skazywać takiego bez siły, aby pchał nos pod kłodę i aby mu kości roztrzęsło.
— Ależ skąd? — śmiał się Mandat. — Zaledwie zamruczy biłania, Harasymko ucieknie na drzewa, jak przed niedźwiedziem.
Harasymko nie obraził się.
— Dobrze, gdy mnie kości roztrzęsie, albo gdy ucieknę na drzewo, to zaraz po mnie niech staje Mandat.
— Młodziaczku, nie wyzywaj — upomniał surowo stary Koczerhan.
— Tak, tak, nie zaczepiaj językiem — potwierdzał Witrołom.
— Nie gadaj głupstw — upomniał także Sawicki — bo cię nie puszczę na Zajęczą Paszę.
Matarha upomniał się o swoje prawo.
— No dobrze, a w razie czego, Mandat czy ja? Do zawracania kłody potrzebny najmocniejszy.
— Naprzód Mandat z brzuchem, a gdy brzuch pęknie, niech idzie kark najtęższy — żartował Harasymko.
Sawicki sierdził się łagodnie:
— Przestańcie, nie lubię żartów głupich. Wybrałem Harasymka, bo śmieszek i tancerz, będzie w nos kłodzie chichotać, a jeśli potrzeba, uskoczy.
O świcie, we mgle u szczytu ryzy najstarszy Koczerhan wraz z Witrołomem i z czterema najtęższymi z Bystreca wsunęli tłustą od smoły i oblepioną śniegiem biłanię w koryto ryzy. Koczerhan otworzył usta szeroko i zaśpiewał uroczyście:
— Klej-hou, klej-hou!
i niezwłocznie chłopaki ustawieni wzdłuż ryzy od dołu ku górze, jedni widzialni, inni już we mgle, podawali jeden drugiemu od dołu ku najwyższemu posterunkowi hasło: —
— Kinetou, kinetou, kinetou!
To znaczy: Droga wolna.
Koczerhan poklepał kłodę na pożegnanie, otarł smołę z ręki o ryzę i mruknął:
— Ne żurysy[2], szczęśliwie!
Po czym, wraz z Witrołomem, popchnęli biłanię. Zachrypiała, zgrzytnęła po lodzie, biorąc rozbrat z wiekowym bezruchem, stęknęła w pierwszym rozmachu. Potem zawyła w rozpędzie opętanym, rozdzierała się, jak rozjuszony potwór. Już grała pod Sinym Berdem, gdzie stróżował Sawicki, gotów do pchnięcia lub do uskoku. I zaraz kanie, gnieżdżące się w szczelinach Sinego Berda, urągały kłodzie czy ludziom, czy też zachęcały nie wiadomo kogo: „bij, bij!“ Kłoda szamotała się rozpaczliwie z zakrętem, gardłowała ze zdławionej paszczy: „kto tu starszy, ryza czy ja?“ Zlodowaciała ryza, niemiłosiernie dzierżąc olbrzymkę, wzdychała ślisko, z przelotnym żalem: „Ach, nie w tym rzecz.“ — Koczerhan słuchał z góry, z lękiem wychylał głowę ku dołowi, lecz mgła zakryła Sine Berdo, wraz z zakrętem ryzy i z Sawickim. Za chwilę Sawicki gwizdnął, nie mniej przenikliwie niż kania, znak, że prześwidrowała się kłoda. Skazanka grzmiała już niżej jednostajnie wzrastającym gromem, aż cały las stojący jeszcze na rodzimych pniach, pęczniejąc grozą, roztętnił się aż do najdalszych kresów: „grom-grom, pogrom-rozgrom.“ Koczerhan wciąż słuchał u góry. Nie zatrzymywana kłoda, nie zmagając się już z niczym, dosięgła zakrętu nad Zajęczą Paszą. Świsnęła ryza, zachichotał i szczeknął radośnie na kłodę Harasymko jak młody pies, aż las pokrzywiając się mu, odszczeknął pokracznym echem: „hihihihihi.“ Kłoda pomknęła, bachnęła w końcu na poduchy śniegu opodal miejsca przeznaczonego na mygłę. Skończyło się, Tomaszewski, jego kumpany i inni bodąc ją czekanami, powlekli po śniegu, aby założyć mygłę.
Sawicki słuchał także, starał się odróżnić dudnienie kłody od pomruków, świstów i westchnień samej ryzy. Dosłyszał, że gdzieś tam coś zatrzeszczało, że gdzieś jęknęła ryza. Okrzykiem „habou“ wstrzymał ryzowanie, po czym podając w dół znak przez chłopców, nakazał, by Tomaszewski sprawdził ryzę od mygły w górę. Sam biegał to w górę to w dół, od łożyska do łożyska, już nie dziadowskie nuty zaświstując, lecz czupurne czardasze i dzikie hucułki. Panicz Ryś był wszędzie, trzymał w garści całą ryzę, ani jeden ruch, ani jeden spust, ani jeden okrzyk nie padł bez jego skinienia. Tomaszewski i tak już dość wychudły, wzywany kilkakrotnie, wbiegając w górę i znów na dół dyszał z trudem, zmęczył się, ledwie mógł się ruszać, a Sawicki dziwił się, bo porwany ryzowaniem nie czuł zmęczenia. Koczerhan to naglił, to ostrzegał i nadal zaśpiewywał przemożnie: klej-hou, klej-hou! Znów kłoda za kłodą toczyła się w porządku.
Tymczasem sam Foka z garstką ochotników zapuścił się w najgęstsze zaspy dla przeszukania lasu. Docierali do zakątków, odśnieżali portasz za portaszem, wygrzebywali także gdzie tylko mogli kłody dawniej lub niedawno zrąbane, a nie zsunięte jeszcze, układali je w portasze. Jeszcze niejeden zrąb, a może niektóry portasz nie rozpoznany przez nikogo tonął w śniegu, jeszcze nie zdążyli zryzować połowy złożonego drzewa, gdy jednego wieczoru zwaliły się od zachodu czarne chmury, zrobiło się nieznośnie duszno, a nocą rozhulała się zawieja. Zatrzęsła kolibą, nie tylko pobudziła śpiących, przytłoczyła im oddech jeszcze ciężej. Całą noc las huczał i grzmiał, było coraz duszniej, świat beznadziejnie staczał się ku samemu dnu zimy. Nazajutrz na próżno szukałbyś wczorajszego świata. Burza śniegowa otulając każdy wczorajszy kształt, zatarła wszelkie rogi i kanty, zatopiła każdy twardy występ, przeinaczyła drzewa, koliby, stajnie, stogi ze sianem, mygły i ryzy, zagrzebała ślady ludzi i zwierząt, wyciągnęła miękkie czuby, rozkudłała dymowe czupryny, rozwichrzyła ślimacze mary śnieżne, nie postacie rzeczy — lecz ślady harców zimy. Butynary od razu stwierdzili, że jedna noc pogrążyła ich jeszcze głębiej w zimę. Mimo to Foka nakazał dalszą pracę. Ziarnisty śnieg wciąż smagał twarze robotnikom, wyciskał im łzy z oczu, zalewał twarze łzami, po czym wiatr ścinał łzy na twarzach w skorupy, zatykał i suszył oddech. Prawie połowa robotników nieustannie oczyszczała śnieg, odkopując w szczególności ryzę jak najgorliwiej. Koczerhan kiwał głową ważnie, lecz zapowiadał jednakowo przemożnie: klej-hou! Sawicki niewyspany z czuwania nocnego i osowiały, biegał bez poświstywania, często i nawet niepotrzebnie wstrzymywał ryzowanie, mruczał, ciskał się, nawet krzyczał niecierpliwie. Robotnicy nie obrażali się, lecz dziwili się, że panicz Ryś posurowiał jak leśny ryś. Pracowali posłusznie lecz smętnie, zwiędle, jak nigdy dotąd.
Burza nie ustawała. Przed wieczorem mniejsze i większe ptaki to garstkami, to rojami pośpiesznie zmykały ku północnemu wschodowi, przelatując nisko nad kolibą. Świst skrzydeł wyprzedzał wiatr lub mieszał się ze świstem wiatru. Na to niewiele zwracano uwagi, tylko Kuźma Gotycz, zwany Niauczuk albo Wichrynka, wtargnął do koliby, jakby uciekał od ptaków. Zasłaniając głowę rękami, chrapliwie skarżył się Iwanyskowi:
— Ptasi świst, lecą, już są tu.
Iwanysko uspakajał go litościwie. Żabiowcy oglądali ich bacznie, a Tomaszewski zapukał palcem w czoło. Kumpany wybuchnęli głośnym śmiechem.



ZNAKI

Po trzech dniach pracy w burzę i ciągłej walki z burzą, wieczorem wśród zamieci przyjechał do koliby — po raz pierwszy od jesieni — Andrijko Płytka. Oblepiony śniegiem wszedł do koliby i zaraz ożywili się robotnicy.
— Gość nad goście! — wołał Foka.
— Batko chrzestny naszego butynu — bełkotał Bomba.
— On ściął pierwsze drzewo — wyjaśnił Foka żabiowcom.
Żabiowcy przyglądali się Andrijkowi w milczeniu, ten i ów szepnął ostrożnie:
— To on sam, Śmierć Leśna.
— Dobry znak — mruknął Witrołom.
— Szczęśliwiec leśny — stopniował Petrycio.
Andrijko splunął na bok przezornie, po czym w milczeniu witał się ze wszystkimi, podawał rękę, nie pominął nikogo. Nie mówiąc prawie, usiadł z Foką w kącie, szeptał wytrwale i długo. Foka to kiwał głową przecząco, to wzruszał ramionami. Nie słyszano słów Andrijka, lecz szeptano sobie domysły, oczekiwano, że Foka zapowie coś nowego. Lecz nazajutrz mimo nieustającą zawieję ryzowano dalej jak dotąd. Koczerhan prowadził pracę ze spokojem, a Sawicki po raz pierwszy zmęczony i rozklejony jeszcze bardziej niechętnie. Jeszcze z większym trudem odśnieżano ryzę, robotnicy wracali wieczorem tak wyczerpani jak rębacze jesienią podczas pierwszych zawodów rębackich.
Choć nie było wesołości, Petrycio przekomarzał się z Cwyłyniukiem, a ten choć słabszy od innych i bardziej zmęczony wygarniał z pamięci chytre mądrości i pogaduszki, aż śmiech zaświtał na niejednej twarzy. Chwalił ich Foka:
— Z takimi przetrwamy burzę, nie ona nas.
Ten i ów kiwał głową bez zapału, wiedzieli, że to nie wszystko i nie koniec, a tymczasem już ten i ów zasypiał, siedząc. Wśród ciężkich westchnień położyli się spać wcześnie, lecz o północy obudził nielicznych hałas przed kolibą, innych dopiero mocne stukanie do drzwi koliby i okrzyki. Znużeni robotnicy zwlekali się niechętnie z posłań, pojękiwali, klęli. Powoli zbudzili i podnosili się wszyscy, co nocowali w starej kolibie, bo oto znów przyjechał z Jasienowa główny pastuch Szumejów Trofymko. Sam tym razem. Przyjazd Trofymka aż z Jasienowa w taką pogodę i o północy, to nie byle co! Lecz Trofymko nie przywiózł żadnych głośnych nowin. Zaledwie kiwnął z daleka głową na przywitanie, potem niezwłocznie usiadł w kącie z Foką. Mruczał długo, nalegał twardo, nawet niecierpliwie. A gdy Foka opierał się, Trofymko mamrotał jakieś przekleństwa, groził Foce palcem pod nos i wreszcie chlasnął dłonią o kłodę, jakby on a nie Foka był gazdą. To, że najmita Szumejów, dolski chłop z jakichś Bojków niedźwiedziowatych nie znał obyczaju górskiego, nie dziwiło nikogo. Wszelako to było dziwne, że Foka zachwiał się i ustąpił. Ogłosił, że od rana wstrzymuje robotę. Widocznie Maksym Szumej, co uszami nieswoimi słucha z daleka i z daleka troska się o ludzi i chudobę, nakazał zaprzestać robotę.
Sawicki był na razie zadowolony, Koczerhan kiwał głową dwuznacznie, zresztą nie mówiono o tym wcale, nie tłumaczono głośno ani nie pytano. Zawierucha co nocy nasypywała wokół koliby kopice i mogiły śniegu, oblepiała szczelnie stogi ze sianem, zagradzając dostęp do stajni. Już nie wypuszczano chudoby w pole do siana na „dawanie“, noszono na plecach siano do stajni a także topioną ze śniegu wodę w konwi. Także przejścia między kolibami były zawiane, już od świtu robotnicy krzątali się z łopatami dla przekopania przejść, a do południa znów wały śniegu pokrywały przejście. Lecz nazajutrz po przyjeździe Trofymka Foka nakazał od razu wyprowadzić chudobę ze stajni w pobliże koliby. Stajnie były w pobliżu mygły, a niedaleko ujścia ryzy. Mimo burzy umieszczono chudobę na powietrzu, na razie zaledwie pod osłoną stogów. Tymczasem na rozkaz Foki sporządzano pospiesznie szałasy w pobliżu siana. Robotnicy oglądali się jeden na drugiego, lecz nikt o nic nie zapytał. Andrijko ruszył biegiem do zrębania drzew w pobliskiej gęstwinie, wybierając najcieńsze, a robotnicy niewyspani i ospali dali się popychać bezwładnie. Nawet stary Koczerhan, choć pomrukiwał srogo, ruszał się dość zwiędle, a Sawicki wbrew zwyczajowi przespał cały dzień w kolibie, jakby głęboko uśpiona ryza i jego zaciągnęła na współsen. Wyścielili szałasy obficie smereczyną, już ściemniało, a jeszcze Andrijko podpierał je ze wszystkich stron palami i opatrywał starannie chwoją, wiążąc ją hużwami i ściskając poprzecznymi palikami na to, aby burza nie wykrzywiła szałasów, a wiatr nie przeszywał zimnem chudoby. Było już ciemno, gdy wprowadzono chudobę do szałasów.
Tymczasem Iwanysko Cwyriuk znikł od rana ze strzelbą, a Pechkało wcale nie troszcząc się o budowę szałasu siedział w kącie koliby. Popijając skąpo ze swych garnuszków, mamrotał zawzięcie, aż usnął, siedząc oparty o ścianę. Gdy Iwanysko wrócił pod wieczór, Pechkało zbudził się i zamamrotał gwałtownie, jakby nieczysta siła wtargnęła do koliby. Mandat i Giełeta pokazywali go sobie palcami ze zduszonym chichotem, lecz Iwanysko nie zwracając nań uwagi, z przejęciem szeptał z Witrołomem. Szeptane wieści od ucha do ucha wyjawiły, że Iwanysko wyciągnął z zamieci, gdzieś na skrajach lasów zupełnie białą jelenicę z dębowym jarzmem na szyi, z karbami ludzkimi sprzed setki lat.
Ustaliło się jakoś, że nikt nie pytał o nic Iwanyska, lecz z braku innych nowin i wobec nowiny tak dziwnej Cwyłyniuk ośmielił się:
— I nie ustrzeliliście tej białej, choć mieliście w ręku?
Iwanysko kiwał głową przecząco, a Cwyłyniuk ośmielony pytał dalej:
— A któreż strzelacie?
Iwanysko roześmiał się głośno i nic nie odpowiedział, a Cwyłyniuk nalegał:
— A gdzież spotkaliście tę białą?
Iwanysko wymówił się:
— Potoki i wzgórza zawiane, trudno powiedzieć.
Pechkało nasłuchiwał nieufnie, sykając męczeńsko, jakby cięły go nieliczne słowa Iwanyska.
Pod noc pocieplało lecz było jeszcze duszniej. Wiatr to ustawał na chwilę, to znów uderzał w nierównych porywach. Przebijając się przez zimne powietrze, ciepły wiatr rozrywał się na głosy, jęki, skowyty i gwizdy. Nawet gdy grał całkiem wysoko w chmurach, pojękiwał stamtąd skargą odległej męki i umierania. Wszystkie nierówne głosy wiatru, to żałosne, to przeraźliwe, to w pojedynkę wyły to chórem, drażniły nieznośnie. Jeden i drugi dzień mieszkańcy obu kolib siedzieli bez ruchu, wychodzili tylko dla nabrania śniegu do wiader, dla nakarmienia i dla napojenia bydła. Sami naprzód jedli zbyt dużo, potem stracili ochotę do jadła, przesypiali pół dnia, dusząc się w zadymionej kolibie, gdyż dym odpływał leniwie i ciągle zawracał. Nie nauczyli się od krów i wołów spokojnego poddania i przeżuwania, a raczej oduczyli się go w ciągłym ruchu butynu. Nie nabywali się jak w święto lecz nudzili się, gnusili i kwasili, w końcu klęli bezradnie. Gdy jeden zaczął kląć, inni wymyślali coraz szpetniej, prześcigając się w przekleństwach. Wówczas Pechkało podnosił się z posłania, błagalnie wznosił ręce w milczeniu, jakby chciał ich zaklinać, powstrzymać. Domagali się wreszcie, by zacząć robotę. Nawet Sawicki widząc, że burza się nie kończy, a nie widząc celu przerwy, skłaniał się na stronę większości. Foka spoglądał to na najmitę ojcowskiego Trofymka, to na Andrijka, to na Iwanyska, a Witrołom z zakłopotanym chytrze uśmiechem przypomniał Sawickiemu:
— Pamiętacie, paniczu, znak sprzed świąt?
Sawicki machnął ręką:
— Pamiętam, i nic nie było z waszego znaku.
— Nie było — wtajemniczał smętnie Witrołom — bo wisi nad głowami, nie wyczerpany.
— Niech sczeźnie znak — klął Tomaszewski.
— Niech go czort sobie wykarbuje na huzycy — bluźnił Kraszewski.
W odpłacie za bluźnierstwa Mandat i Giełeta, jakby się umówili, kłuli żabiowców jadowitymi przytykami.
— Wszystko przez bezwstydne zagadki — twierdził Mandat — chociaż sam słuchał zagadek z zachwytem.
— I karty w dzień rewaszowy — dodał ponuro Giełeta.
— Kto wie, może? — przyznał Witrołom.
Cwyłyniuk, chcąc przerwać przekleństwa i docinki, żartował:
— Nasz ksiądz zakręca chytrze na kazaniu, że Hospod za karę nałożył pracę na człowieka, a tu stój, nieprawda! Któż nie widzi, że to czort na utrapienie nasze nakłada nieróbstwo.
Petrycio podtrzymywał żarty.
— A przedtem mówiliście, że czort otwiera drogę w świat, dla ruchu, dla handlu, dla pieniędzy.
— Jak mu potrzeba — odpowiadał Cwyłyniuk. — Kiedy widzi, że w domu rewasz i zgoda, wypędza w świat. A kiedy widzi, że w pracy zgoda, nakłada nieróbstwo.
— Wszystko przez Harasymka — śmiał się Petrycio. — Trzepał zagadkami aż zbudził czorta.
— Tak, tak — wesoło godził się Cwyłyniuk. — Bez Harasymka czort przespałby całą zimę, a teraz zły, i macie.
Rozeźlony Giełeta cedził ważnie:
— Śmiejcie się zdrowo, a dziewki leśne zbudzone nakładą pułapek, na niebojów także... pojedziecie gładziutko na dno, na sam spód, do Baby Lodowej.
Pechkało przerażony i zły na wszystkich za ich niewczesną głośność, nie mógł się opanować.
— Szanujcie żywocinę, dajcież się jej poskarżyć! A wy jej urągacie! W taki czas ze strzelbą do lasu, dla zabijania — Posłuchajcie, jak jęczy.
Na dworze uderzało nieustanne wycie cieniowane na wszystkie głosy.
— Jakaż tam żywocina — niecierpliwił się Witrołom. — To dziewki czortowe wyzwane, dobrze mówi Giełeta.
— A któż je wyzwał? pytam — powtórzył Giełeta ze złością.
— Taki co grzech myślowy rozdmuchuje — odparł Witrołom z przekonaniem.
Sawicki gasił go.
— Bajki! Jakiż tam grzech, znowu?
Matarha podniósł głos:
— Taki jak inny, kryminalny, a gorszy, bo podziemny: Pulvermagazin[3], cała prochownia, jedno potarcie, jeden siarnik i dość.
— Tak, tak — potwierdził Witrołom — leśne dziewki tylko czekają i zaraz —
Pechkało rozkrzyczał się:
— Leśne? A skąd wiecie? Złapaliście leśną do klatki?
— A wy skąd możecie wiedzieć? Z garnuszków? — pytał twardo Giełeta.
Pechkało skrzypiał cicho:
— Posłuchajcie, jak skarży się żywocina leśna, gdyby choć jeden weselszy głos! Dziurawią uszy, proszą miłosierdzia —
Giełeta powtarzał zawzięcie:
— Nastawią pułapek, na miłosiernych najprędzej. Pojedziecie na dół.
Witrołom odpowiadał Pechkałowi:
— Mówicie: „słuchać jęków“, a wy sami przeciw komu wciąż kładziecie zastawy? Przemówkami kogoż chcecie odbić?
Giełeta splunął, mruczał wzgardliwie:
— Tfu, co mi to za przemówki! od baby jakiejś nałapał, trajkoce jak puste żarna. Gdzie jemu do naszych.
Jakby ugodzony Pechkało ryknął na całą kolibę:
— Pech! co komu do tego. Za takie szczekanie — pech! — zatchnął się, pokrzykiwał urywając: — Przeciw komu zastawy? Przeciw temu co ze strzelbą śmierć niesie do lasu! Kąta skąpicie żałosnemu dychaniu, gdzież się ono podzieje? — Położył się na posłaniu, odwrócił się do ściany, zamilkł.
Petrycio naśladował żałość Pechkała:
— Biedne dychanie, biedne, a tymczasem nam dychać nie daje. Gdzież się podziejemy?
Pechkało, głuchy na żarty, nie odpowiadał. Bystreczanie skupili się, rozmawiali półgłosem lecz na tyle głośno, że było ich słychać dokładnie. Witrołom skarżył się:
— Bieda z narodem żabiowskim, nie nauczą się nigdy.
— To jeszcze nie koniec — wieszczył ponuro Giełeta.
Matarha mamrotał głucho:
— Oj tak, lepiej było nam samym do końca męczyć się, niż — coś takiego. Naokoło groza, już już ogarniają nas, nocą strach wyjść, a tu w środku siedzi taki niesamowity, kto wie po czyjej stronie.
Giełeta nie omieszkał podtrzymać pogardę dla Pechkała.
— Jaki tam niesamowity! Gdzież temu do lasów, wiejska huzycia śmierdząca.
Pechkało nie odzywał się. Burza to słabła to wzmagała się. W kolibie było nawet zimno, lecz duszno i coraz duszniej. Tak minął czwarty dzień uciążliwej bezczynności. Tegoż dnia wieczorem Iwanysko znów znikł z koliby. Foka zbudził się w nocy, a zaniepokojony, że nie ma Iwanyska, obudził Petrycia. Petrycio uspokajał go, że wyszedł ze strzelbą jak zazwyczaj i wróci jak zawsze. Przed świtem usłyszał Petrycio przez sen skrzyp kroków na śniegu. Zerwał się, wyglądał przez szparę i dostrzegł, że zbliża się Iwanysko. Tuż za nim szły dwa wilki dorodne, lecz wychudłe. Iwanysko wśliznął się jak najciszej do koliby, a Petrycio przypadł zaraz do posłania, udając że śpi. Iwanysko oglądał się ostrożnie, szperał w besahach, wyjął z nich sporo suchych kawałków kartoflannika, szperał też po garnkach, wygarnął sporą resztkę zimnej kuleszy, i wyszedł niezwłocznie. Znów zerwał się Petrycio i śledząc ponownie przez szpary, dojrzał, że Iwanysko, wciąż oglądając się nieznacznie naokoło, karmi wilki. Znów wrócił Iwanysko do koliby, ułożył się cicho na posłaniu, wstał razem z innymi.
Piątego dnia raniutko najmita Trofymko załopotał ochrypło płaczliwym głosem:
— Gazda sam, sierota, całe gazdostwo osierocone, róbcie co trzeba, a mnie pora.
Mimo burzę odjechał na Jasienowo. Andrijko pozostał nadal w kolibie.
Nie wiadomo jak wieść o wilkach rozniosła się po kolibie. Szeptano o tym i gwarzono półgłosem, lecz jedna szepcąca garstka strzegła się drugiej. Sawicki rozmawiał po cichu z Witrołomem, a Łesio Karawańczuk przysłuchiwał się w milczeniu.
— To trzeba tak rozumieć — tłumaczył Sawicki. — Nie uchodzi napadać, kiedy wróg w biedzie. Mój ojciec, świeć mu Panie, opowiadał, że kiedy Turek i Anglik przysiedli Moskala, nasi nie chcieli napadać z tyłu na Moskwę.
— A tak — ucieszył się Witrołom — daj Boże niebo panu kowalowi! Wilk wilkiem, ale człowiek nie wilk, choć w lesie. Za wszystko jest odpłata, a dla każdego jest miłosierdzie.
Łesio Karawańczuk mruknął:
— I któż wie co to za wilki? I czy wilki?
Te ostatnie słowa dosłyszał któryś z żabiowców, rozsnuły się z tego wieści nowe, podejrzenia mrukliwe jak potok wzbierający nocą. W lesie nie zapomina się prędko.



OCALENIE

Dopiero siódmego dnia przed świtem ustała burza. Wypogodziło się od razu, robotnicy przygotowywali pośpiesznie łopaty, czekany, topory, lecz Foka nie dał znaku, by rozpocząć robotę. Tylko Iwanysko i Witrołom wymknęli się chyłkiem z koliby. Poszli jarem ku ryzie wzdłuż stoków zwężających się ku Zajęczej Paszy i tam znikli. Nie minęła godzina, gdy w kolibie usłyszano grzmot walących się kłód, a po chwili trzask druzgotanej ryzy. Wszyscy wybiegli ku mygle, spoglądali ku Zajęczej Paszy, i Łesio Karawaniuk dojrzał wysoko, na skraju widzialności bezwładnie rozwalony strom kłód. Wołali, wzywali Iwanyska i Witrołoma, krzyczeli z całych sił. Zaledwie echo zdążyło powrócić, gdy usłyszeli kilkanaście kroków od siebie u ujścia ryzy przenikliwy skrzyp śniegu, po czym potworna kłoda buchnęła z ryzy na śnieg. Zanim ochłonęli ze zdumienia, ujrzeli, że kłoda sunie dalej po podwyższonym przez zamieć a stężałym na lód śniegu prosto ku mygle. Nie zdołali zaczerpnąć oddechu, gdy mygły zaczęły się walić z piekielnym łoskotem. Pchnięte kłody mygły zsuwając się, najechały na sąsiednie mygły, potem w straszliwym nalocie luźne kłody, strącone ze szczytu mygły, zjeżdżały w ustronie pod skały na stajnię, strzaskując jej ściany.
Chociaż dotąd nikomu nic się nie stało, nikt nie wiedział, czy to koniec, czy dopiero początek znaku, o którym wciąż szeptano. Chroniąc się, rozprysnęli się ku kolibie. Nadaremnie Foka i Sawicki wskazywali, że są w bezpiecznym miejscu, że wszystko ucichło. Zebrali się wreszcie ponownie wokół Foki i znów wołali Iwanyska i Witrołoma. Usłyszeli w odpowiedzi kilkakrotne słabe wołanie od strony Zajęczej Paszy. Żyli. Andrijko Płytka i Sawicki bez namysłu rzucili się ku jarowi, mknąc lekko po stwardniałym śniegu. Pozostali milczeli na razie jak ogłuszeni, potem każdy pytał to samo:
— Skąd kłody? Skąd ruszył cały budynek kłód na ryzę?
Foka wypytywał:
— Co stało się z portaszem z Zajęczej Paszy?
— Przekazaliśmy go Biryszowi po świętach — odparł Matarha.
Birysz potwierdził:
— Tak, zryzowaliśmy i zmygłowaliśmy w porządku.
Znów milczeli, a Łesio Karawańczuk wyrwał się nieśmiało.
— Ależ to nie z Zajęczej Paszy portasz, tylko znad Pohanej Hołowyczki.
— A komu przekazaliście Pohaną Hołowyczkę? — pytał Foka Matarhę.
Matarha milczał, a Giełeta odpowiedział pochopnie:
— A komuż? Biryszowi, zaraz po świętach.
Birysz kiwał głową przecząco:
— Mnie nie.
— A komuż innemu? — nalegał Giełeta. — Oddaliśmy wam przecie po świętach cały odcinek.
— Mnie nie, nam nie — potwierdził Pechkało. — Nawet nie słyszałem o żadnej Hołowyczce.
— Tak — dodał Birysz. — Zastaliśmy wszystko zasypane śniegiem —
Łesio wyjaśniał suchym kościstym głosem:
— Pohana Hołowyczka jeszcze dalej i wyżej niż Zajęcza Pasza, na ukos na lewo w klinie jaru. Skała, wydziurawiona, źródło z niej ledwie syczy. Portasz złożyliśmy na skale, powyżej i na lewo od ryzy.
— Nie słyszałem nawet o tym wszystkim — odburknął Pechkało.
— Nie słyszeliśmy — potwierdził Birysz.
Bezdźwięcznie i spokojnie Łesio przypomniał swoim:
— Tam to Iwanysko wyśledził przed świętami gniazdo żbików i przyniósł młode w worku do koliby. Przyniósł też blaszankę pohanej wody, co nie zamarza. Z młodymi żbikami była komedia, foszkały, skakały nam do oczu, i pod dach koliby. A woda groźna, nie tylko skałę, nawet naczynie blaszane przeżera. Iwanysko odniósł żbiki na miejsce, a dla wody wykopał dół i nakrył ziemią. Pamiętacie?
— Któż nie pamięta — mówił Bomba z przejęciem. — Portasz na skale, tuż nad zakrętem, ale na lewo. W tym miejscu panicz najwięcej się namęczył, ryza najtrudniejsza.
— To wszystko było przed naszym przyjściem, to jasne — dodał spokojnie Birysz.
— Tak, tak, przed świętami — potwierdził Łesio.
— Od tegoż czasu ileż warstw śniegu tam napadało — tłumaczył Matarha.
— Tak — mówił Łesio z troską — może śnieg przeważył portasz, a może sama hołowyczka —
— I nikt się o to nie zatroskał? — pytał Foka.
Łesio sam jeden usprawiedliwiał wszystkich.
— Święta, śniegi, nowi ludzie, zresztą wiatr, odwilż, a skała stroma.
Foka nalegał jeszcze, dopytywał za porządkiem każdego z bystreczan. Nikt więcej nic nie pamiętał, czy nie chciał pamiętać. Wichrynka rzucił się naprzód, jakby chciał coś powiedzieć, potem zamachał rękami, schował się w kupie.
Pechkało wybuchnął:
— Pech! zasadzka umyślna, a zatajona, aby nas zniszczyć, trzymałem, póki mogłem.
Foka rzucił się ku niemu.
— Wiedzieliście o portaszu?
— Ależ nie wiedziałem — ciskał się Pechkało. — Znak czyhał, a ja trzymałem modlitwami.
Mandat warknął.
— Ładne modlitwy, bez krzyża świętego.
Pechkało rozjątrzył się:
— Tak, to wasz uśmiechnięty pobratym, ten czort, spuścił nam portasz na kark.
Foka nie rozumiał:
Kto spuścił?
— Któż jak nie Łełyk cichołazy, wasz cacany Iwanysko — wypalił Pechkało.
Foka rozkrzyczał się:
— Po cóż spuścił, opamiętajcie się!
Giełeta, ściskając kułaki, przybliżył się do Pechkała i cedził wściekły:
— Dziadeczku modlitewny, pyseczek twój zaraz rozleci się nie gorzej niż portasz. Huzycia wiejska!
Foka krzyknął gwałtownie:
— W takiej chwili zwada? wstyd!
Odepchnął Giełetę, a Pechkało chroniąc się obok Foki, zawrzeszczał:
— Gwałtu, gwałtu, ratujcie od zbójów, od watażczuków, łajdaczuków, giełetczuków, doboszczuków!
Pieczony dwoma watrami Foka zagrzmiał:
— Teraz kąsajcie się, głowy rozbijajcie, kiedy ryza rozbita.
Pechkało, choć schronił się pod opiekę Foki, wcale nie uspokoił się, ani nie zamierzał oszczędzać Foki.
— To wszystko wy sami nawarzyliście, taki z was zawidca i tak wam trzeba! Butyn to nie chram, nie bal, trzeba prądy znać, pilnować, a nie tańczyć tędy i owędy.
Łesio i Birysz wzięli go pod ramiona, uprowadzili ku kolibie.
— Człowiecze — mówił Łesio — dziękujcie Bogu za to, co jest, i nie wyzywajcie.
— Spokojnie, spokojnie — uspokajał Birysz.
Pechkało wyrywał się i szarpał, lecz uległ.
Oniemiały dotąd ze strachu Harasymko wytchnął:
— Ależ to pohana hołowyczka.
Ostatecznie zgodzili się, że wiedzieć o portaszu może tylko Witrołom. On to kierował wyrębem i oddawał portasze. Czekali nań przed kolibą. Słońce wschodziło, niezmierzona płyta stężałego śniegu buchnęła porywiście zapłonem, rozpłomieniając wszędzie kwietniki czerwonych różyczek, stokroć tysięcznie czerwieńsze niż pole wiosennych różaneczników u stoków połonin. Oślepiła oczy nie do zniesienia, jak gdyby czerwone batogi smagały po oczach. Wszyscy weszli do koliby.
Iwanysko i Witrołom wraz z Sawickim i Andrijkiem biegiem, lekko a cicho, wracali po miękkiej, bo usłanej ponową tafli śniegu. Weszli cicho. Zdyszany i wciąż jeszcze przerażony Witrołom opowiadał gorączkowo, słowa tłoczyły mu się na słowa. Więcej domyślano się, niż słyszano, co mówi.
— Iwanysko wywąchał, gdzie syczy znak, idziemy prawą stroną przy samej ryzie, cicho, cicho, słychać serce. A tu zachrypi coś przy ryzie, coś gramoli się spod śniegu jak krowa. Wyłupiastymi gałami bałwani się na nas kłoda. W przekrój, tak mnie po pas. Skrzepłem jakby mnie gad urzekł, a tu Iwanysko gwizdnął, zbudził mnie i my obaj skokiem wysoko na brzeg. Kłoda chrypi, chrypi dalej powoli, aż tam w górze coś rozsadziło się, jakby prochownia pękła, a z tego kamienica rozsypała się. Portasz runął, ryza strzaskana, koniec świata.
Milczeli wszyscy, przerażenie udzielało się, tylko Andrijko rzekł spokojnie:
— Dzięki Bogu wysypało się, mogę już jechać do domu.
Z kolei Foka opowiedział przybyłym o rozsypanych mygłach i o strzaskaniu ścian stajni. Znów milczeli, starali sobie wyobrazić, zrozumieć. Foka otrząsnął się wreszcie, zapytał Witrołoma:
— A kto zostawił portasz nad Pohaną Hołowyczką?
Witrołom otworzył usta.
— Choćby mnie zabili, nie wiem.
Foka raz jeszcze pytał za porządkiem bystreczan, żabiowców i wszystkich. Wzruszali ramionami, tylko Pechkało wypalił:
— Mnie nikt nie oszuka.
Foka znów pytał Witrołoma:
— A do świąt wy trzymaliście odcinek?
— Ja — przyznał Witrołom.
Foka ściągnął twarz, przygryzł usta, lecz hamował się i pytał:
— A portasz został na miejscu, nie wyparował?
— Został — wytchnął Witrołom.
— I nie przekazaliście go nigdy nikomu?
Witrołom milczał, Foka poczerwieniał, rozgniewał się po raz pierwszy w butynie.
— Czegóż oczekiwać od innych, kiedy najstarszy z Biłohołowych, rodem z Mogoriów, ojciec dziewięciorga dzieci, nie wie, co robi. Z Andrijkiem nie byłoby takiej hańby.
Witrołom skamieniał, szeptał ledwo dosłyszalnie:
— A mówiłem wam, bez Andrijka butyn nie butyn, ino czysty strach.
Andrijko opamiętywał twardo:
— Nie mówcie tak, czasem człowiek sam nie wie, winien czy nie. Bogu dziękujcie za znak, i dobrze.
Sawicki mówił z trudem, wzburzony i rozżalony:
— Wszystko od zwady durnej, handryczenia się przeklętego! Gdybyście w zgodzie pracowali, przekazalibyście portasz bez pośpiechu, w porządku. Taka ryza — Boże!
Witrołom usprawiedliwiając się jak chłopczyna, mówił prawie z płaczem.
— Diedyku luby, może zawiniłem, wybaczcie, ale niech mnie Bóg skaże, bezwiednie. Zamroczyło mnie i przysięgam, nie będzie tego więcej.
Sawicki czerwony, także bliski płaczu, nie słuchał, a Foka ściskał kułaki, jakby gotował się kogoś wybić. Tymczasem Koczerhan wytoczył powoli:
— Nie pogniewajcie się na mnie Foko, i wy paniczu. Pamiętacie, przy rewaszu była mowa, że wy obaj nie wypuścicie marnych ryz, ani darab. To dobrze, to chyba wy i za portasze odpowiadacie. Tato-mama w lesie, tak samo jak w chacie, tak jak cesarska para w dzierżawie.
Sawicki żachnął się.
— Moja sprawa ryzy, i to najtrudniejsze, a teraz —
Foka po raz pierwszy zniecierpliwił się także na pobratyma:
— Na jednego zwalić wszystko, a samemu nos w ryzy i moja chata z kraju.
Koczerhan syknął, Sawicki spojrzał zdziwiony, znów poczerwieniał, otarł oczy nieznacznie, jak gdyby ocierał łzy, westchnął:
— Zgłosiłeś się na grzyba, leź do koszyka.
Zamilkł.
— Cóż to mówić — cedził Giełeta wzgardliwie. — Nie kolej żelazna nam potrzebna, nie ryzy przemądre. Od razu trzeba było wołami zwozić powoli.
— Trzeba było — potwierdził Matarha głucho.
— Oj trzeba — zgodził się Bomba.
— Trzeba — dopełnił potępienia także Pechkało.
Sawicki wstał i krzyknął:
— Ludzie, tępsi od wołów! Czyście poszaleli?! Co macie w głowach? Zwady i znaki.
Machnął ręką, usiadł.
— A widzi panicz — szeptał Tomaszewski. — Warto dla nich coś robić?
Stary Koczerhan nie przejmował się i tak zakończył:
— Nauka piecze i ma piec, a kto gniewa się na nią, ten nie pouczony, niech się uczy od wołów.
Zajął się fajką w spokoju.
Zdziwieni, zmieszani, ogłuszeni, podnosili głowy, badali jeden drugiego. Milczeli bez słowa, bez szeptu. Witrołom, Foka i Sawicki wstali, snuli się po kątach, każdy szukał sobie kąta, żaden go nie znalazł. Także Andrijko wstał, ściągając pośpiesznie besahy, gotował się do drogi. Harasymko wciąż jeszcze przerażony jak dziecko, wypaplał:
— Ależ to pohana hołowyczka, przegryzła i was.
Andrijko odszeptał spokojnie:
— Dobrze mówi chłopiec, nie dać się przegryźć, nie piętrzyć zwady na zwadę, jak jeszcze jeden portasz śniegu na portasz, pilnować się! No, mnie czas. Bywajcie zdrowi.
Podawał rękę za porządkiem wszystkim. Ocknęli się, zerwali się, hurmą wołali:
— Jedźcie zdrowi, Andrijku, dziękujemy.
Odprowadzali go poza kolibę, czterdzieści jedna para rąk jeszcze raz i drugi garnęła się do dłoni Andrijka, ściskali ją, potrząsali.
— Andrijku, z wami życie — powiedział Foka.
Andrijko uśmiechał się smętnie, potem znów nasurowił się. Stężała jednolicie pokrywa śniegowa, choć twarda, nie śliska bo posypana puszkiem śnieżystym, falowała i błyszczała, jakby płaszczyzna bielonego, dopiero co stężałego szkła. Ludzie stąpali po niej pewnie a cicho, rzadko który zapadł w śnieg. Także stara kobyła Andrijka stawiała umiejętnie kroki, nie zapadając się wcale. Zaledwie dosiadł jej Andrijko, a już ze szklanym łoskotem rąbała śnieg, zapadając się powyżej kolan, z trudem wyciągała nogi, dzwoniąc roztrącanymi taflami.
— Chybaby na psie jechać w taki czas — żartował Petrycio.
Łożysko potoku wypełnione śniegiem zrównało się z brzegami. Przechodząc przez nie kobyła brnęła po brzuch, wydzierała się stękając. Przed Andrijkiem ścieliła się droga, niby miękka, gładziutka, a zapadzista, dzień mozołu dla konia i człowieka. Butynary przechodząc bez trudu przez łożysko odprowadzili Andrijka do skraju lasu. Stojąc w rzędzie i spoglądając w ślad za Andrijkiem widzieli jak wciąż zapadał koń, jak hockał i kiwał się na koniu człowiek, aż znikli im z oczu. Kiwali głowami z poddaniem.



KORONA ZIMY

Słońce już było wysoko. Po tylu nocach trwogi, po tylu dniach dusznych i martwych. Po śnieżycach, zawiejach i groźbach, a w końcu po kłótniach, lubowali się pogodą. Ciepłe niebo bez jednego obłoczka zniżyło się i przybliżyło. Jak spojrzeć mroźny dzień iskrzył się i oślepiał. Jakby bez przerwy pękały bezgłośnie, ale nie, bo dźwięcząc nutami najcichszymi — zwierciadło za zwierciadłem, tęcza za tęczą, gwiazda za gwiazdą. Bez końca tafle gładkiego śniegu, jak połoniny szkłowe, o takim szlifie, jakiego nikt nie widział na ziemi! I dnia takiego nikt z butynarów, odkąd żyli, nie widział. Wszystkie pogrzebane zapasy i skarby światła, o których nikt jeszcze nie śnił, tryskały, przelewały się, buszowały. Niewyczerpane, niewyczerpalne światło czyha i zaraz wytacza się, gdzie mu postawić zwierciadło, mnoży się od zwierciadła do zwierciadła. Mleczne drogi, zamiecie gwiazd, w biały dzień wysiały się na powietrzu ziemskim, tysiące tysięcy w gwiazdy ściętych kroplin, pęcherzyków, iskier, bań, kul, przesycało każdą drobinę powietrza. Pijane światła zataczały się, tańczyły, jak wodospady wody burkuckiej zapienionej falą wina węgierskiego. Skrzydlate cienie drzew raczej niebieściły się niż zacieniały. Świeciły same z siebie. Chyba Bóg, chyba wyrwany z serca Bożego posłaniec rzuca takie, same z siebie jarzące światłem cienie. Dzień zimowy, a korona zimy, korona stu zim, ponadzimowy i ponadwiosenny, korona stu lat, ponadczasowy. Dzień co wśród mrozu odmładza, co więcej, od wieku zwalnia. Dzień wdzięczności dla światła, dla jego świętej ciszy. Rodzi się światło, budźcie się wody, raduj się ziemio! Choćby strzaskany portasz zmiażdżył nie tylko ryzę całą i wszystką chudobę, ich wszystkich i całą żywocinę — niech miażdży, święć się twe imię, imię twe światło! Ale nie zmiażdżył ich ten dzień, ocalił.
— Po chorobie zdrowie — radował się Bomba.
— Skakać by, tańczyć by z wierchu na wierch, z połoniny na połoninę. — Cieszył się i dreptał na miejscu Harasymko.
— Taki dzień — rozglądał się i kiwał głową Cwyłyniuk. — Jednego żal, tych co go nie widzą, bo nie doczekali, albo w ciemnościach tkwią jak luby pan majster Bambiryj.
Mandat zamyślił się.
— Mam takiego kotka w chacie, co za światełkami i cieniami więcej lata niż za myszami. Ten by się dziś natańczył, nie gorzej niż Harasymko.
Foka rozchmurzył się, podszedł do Sawickiego i ujął go za rękę:
— Pogoda pewna — mówił — co najmniej na dwa tygodnie. Czy tak?
— Ładnie — przyznał Gucyniuk — bardzo ładnie, ale zima tegoroczna zawadiacka, zdradliwa, któż wie?
— A wy jak mówicie? — pytał Foka starego Koczerhana.
Koczerhan rozmarszczył się, mrużył oczy od słońca, nadął policzki.
— Ludzie! — wołał. — Wielka łaska na was, taki dzień — raz na pięćdziesiąt lat, raz na siedemdziesiąt lat, a może — Pogoda mocna, korzeniasta aż do Odokii. A pewnie Odokię odsunie, skróci, może przeskoczy.
Petrycio wraz z kilku młodymi skoczyli z łopatami i czekanami ku łożysku potoka. Rozbijali płyty lodu, odrzucali je łopatami, odkopali przerąb w Riabyńcu. Na dnie śniegu odkryli nienaruszony krzyżyk jordanowy z drzewa, oplątany czerwoną włóczką. Potok odzyskał mowę. Jedni skoczyli po konwie, nosili wodę dla chudoby i do koliby, inni słuchali wody.
— Odniemiej świecie — wzdychał Witrołom.
— Woda, woda — cieszył się Cwyłyniuk.
Sawicki objął Witrołoma za plecy, stali tak we trójkę z Foką, pogodzeni bez słów.
— No cóż, Kuźmo, wyczerpany znak? — śmiał się Sawicki. — Zaczynamy robotę?
Witrołom cieszył się głośno:
— Jeszcze jak wyczerpany, a wasz gniew, paniczu, też wyczerpany?
— Nie ma się o co gniewać — mówił Sawicki. — Co było, przeszło. A to mi przypomina, że matka uważała, aby soli nie rozsypać, bo to znak kłótni. A ojciec lubił się podśmiewać, że to nie z soli i nie ze znaku kłótnia się rozsypuje.
Iwanysko dorzucił wesoło.
— Sól kłótni nie rozsypie, ale ostrzeże, jeśli jest kogo.
— To słuszne — mówił Witrołom. — Patrzcie, znak był przed świętami i przed zwadami. Oj, gdyby człowiek pilnował sam siebie, jak trzeba.
Sawicki orzekł:
— Znak znakiem, ale pomodlić się trzeba. Zaśpiewam wam pieśń, której mnie uczyli.
Stojąc na śniegu, z odkrytą głową, zaśpiewał pieśń poranną poety, którego pomnikiem chlubi się nasza sławna Kołomyja: „Kiedy ranne wstają zorze.“
Butynary odkryli głowy, nikt nie znał pieśni, nikt jej dotąd nie słyszał, lecz wtórowali ochoczo, powtarzali słowa, jak słyszeli i jak umieli: „Tobi spiwa żywit wsiekij.“
— Zaczynamy robotę — naglił Foka. — Ciężej niż kiedy a weselej niż kiedy.
Całą czterdziestką bez trudu pośpieszyli po gładkim śniegu. Jedni ku rozwalonym mygłom, drudzy ku strzaskanej ryzie. Uporządkowanie mygły nie trwało zbyt długo, bo tylko ściany stajni były strzaskane, lecz rumowisko kłód pod Zajęczą Paszą zatonęło głęboko w lawinie. Jak posiekane skwarki w piekielnej mamałydze, wystawały ze śniegu rozbite, zmierzwione i pogniecione na miazgę kłody. Naprzód odgartywali śnieg, dopiero pod nim ukazywał się wertep kłód. Niektóre sztorcem stojące jak wieże, wcale nie powalone. Inne przemieszane bezładnie. Stojące kłody, w miarę jak zwalniano je od śniegu, przechylały się i chwiały, lecz tkwiąc głęboko w śniegu nie padały jeszcze. Jak żbik wdrapywał się Iwanysko na szczyt kłody sterczącej nad głowami, a krzycząc dla ostrzeżenia: „klej-hou“, rozmachem ciała zwalał kłodę, uskakując w ostatniej chwili. Gdy jako tako uprzątnęli śnieg, podzielili się na kilka gromadek. Jedni usuwali miazgę i strzaskane drzewo daleko na bok, inni przesuwali ocalone kłody w dół, gdzie kończyła się wyrwa rozbitej ryzy i układali je w portasz. Inni odrzynali piłami strzaskane części drzewa od całych. Mandat, Giełeta i Matarha dawali niedźwiedzie pokazy siły, lecz nie brakło kłód zbyt ciężkich nawet do przesuwania po gruncie dość równym. Przeto pobiegli po woły i ściągali podwołokami co cięższe kłody ku nowemu portaszowi. Dotarli wreszcie do dna lawiny. Wygartywali stamtąd resztki drzewa i rumowiska zupełnie strzaskanej na tym odcinku ryzy. Byli zadyszani, niemal zatruci dymem, przeto dzwoniło im w głowach, odwykli od ruchu jak zastałe konie, przeto męczyli się więcej niż zazwyczaj. Mięśnie bolały ich, a proce światła od słońca i od śniegu waliły ich w oczy do przejmującego bólu. Przez cały dzień nic nie włożyli do ust, poczernieli od słońca i od trudu. Dzień był już dłuższy, a księżyc wszedł wcześnie. Przedłużyli pracę, jak mogli, wracali do koliby przy księżycu.
Także Petrycio napracował się w kolibie sam jeden więcej niż zazwyczaj. Przezornie nagotował całe sagany kuleszy ze słoniną, poustawiał jak kanony jedną obok drugiej berbenice huślanki i bryndzy. Zajadali chciwie w milczeniu, rzadko padło słowo. Tylko sagany dzwoniły, tylko usta siorbały huślankę i mlaskały kuleszę.
Po wieczerzy Harasymko wcale nie żartując, wstrząsał się jakby z głębokiego przemrożenia, i wzdychał z przejęciem.
— Ależ to straszne, broń Boże!
— Cóż strasznego? — pytał Mandat.
— Kłody potrzaskane, gały i mordy piekielne — upiory. Śnić mi się będą. Nie pójdę do krów, tu zostanę. Pohana hołowyczka!
Zwinął się w kłębek obok ogniska, grzał się, lecz wciąż się wstrząsał. — Co będziesz tu spać jak pies, idź na siano, pod krowie wymiona — namawiał Petrycio.
— Boję się — drżał Harasymko.
— A wilków się nie bałeś — mówił Petrycio.
— I Zajęczej Paszy nie bałeś się — dodał Sawicki.
— Tamto nie straszne — szeptał Harasymko, grzejąc się tuż koło watry i drżąc nieustannie.
Giełeta wyśmiewał.
— Nogi i ręce całe, cóż strasznego?
— Mogło być gorzej — mruknął Sawicki. Nasurowił się, sięgnął po cymbały, przeżegnał się, i znów zaśpiewał przy dźwięku strun wieczorną pieśń poety kołomyjskiego:
„Wszystkie nasze dzienne sprawy.“
Butynary słuchali uważnie, żegnali się nabożnie, lecz nie znaleźli sił, by wtórować i podążać za nieznanymi słowami.
— A jak tam z pogodą? — zagadnął ponownie Foka starego Koczerhana.
Koczerhan wyszedł na dwór, po chwili wrócił zadowolony.
— Mgły leciuteńkie, księżyc świeci, mgły świecą. Wody w mgłach grają jasno, tak ma być — pogoda.
Wskazał na watrę, dym strzelał w górę i odpływał swobodnie. Już od dawna koliba nie była tak dobrze przewietrzona. Rozbierali się i układali co prędzej, także niektórzy żabiowcy zbytnio znużeni by ruszyć do swego szałasu, wsuwali się gdzie mogli, obsiadając watrę obok Harasymka i tak od razu drzemali zgięci w kuczki. Leżący w kącie Cwyłyniuk przypomniał coś sobie, podniósł się z posłania:
— Paniczu — mówił — my waszych modlitw nie znamy, ale wy nie znacie naszych, połonińskich, posłuchajcie.
Gramoląc się z trudem, ukląkł i wygłosił:

— Z piersi Matki Bożej ssijcie
Chmury-dziewuszki, chmury-mołodyczki, wy i mateczki.
Karmcie piersią bujną wasze obłoczęta.
Nam też użyczcie piersi ciepłych-mokrych.
Karmcie, przykryjcie, kołyszcie nas, amen.

— Amen — powtarzali sennie robotnicy.
Wszyscy już prawie leżeli, a niektórzy zasypiali. Oddychali to głęboko i pełnie, to chrapali równomiernie głucho, jak pogrążone w śniegu piły. Tym głośniej słychać było wyzwolone wody. Mruczały we mgłach, chóry ich potężniały, czasem przedarł się jakiś bełkot fali wyswobodzonej upadkiem bryły lodu, czy ponownie ścinanej mrozem.
— Słyszycie jak grają? — szeptał Cwyłyniuk.
— Na pogodę — odmruczał stary Koczerhan.
— Bogu dzięki — odszeptał Cwyłyniuk.
— Dzięki — powtarzali drzemiący butynary.
Sawicki podniósł się wpół z posłania i powiedział głośniej:
— Dziękujmy Bogu za dzień dzisiejszy, a ślubujmy rzetelność. Mój ojciec — świeć mu Panie — pouczał: czyż Pan Bóg mógłby opuścić rzetelnego? Nigdy w świecie.
— Nigdy w świecie! — mruczeli butynary chórem.
— Tak — wyszeptał odrobinę głośniej Cwyłyniuk — za dzisiaj dzięki, za pogodę dzięki, a za człowieka największe dzięki.
— Największe dzięki — powtarzało drzemiące echo.
Do wtóru wodom pomrukiwał stary Koczerhan, jak fala co wciąż napływa na ten sam głaz.
— Tak, tak. Foka-panicz, ojciec-matka, Petrycio-karmiciel, Maksym-Andrij, ratownicy, a najtężej Iwanysko z lasem trzymał rewasz wierny.
— Wierny — godziło się drzemiące echo koliby.
— A nie mówiłem? — znów kapinkę głośniej rozszeptał się z lekkim śmiechem Cwyłyniuk. — Kogo szuka rewasz? Człowieka.
— Czło-wie-ka — łamało rozklejające się echo zasypiającej koliby.
Leżąc w kuczki przy watrze Harasymko zachichotał i zapaplał:
— A nie mówiłem! Kto najchytrzejszy?
— Najchy-najchy-najchytrzej — kołysała sama siebie zasypiająca koliba.
Stary Koczerhan poprawił twardo:
— Bóg najłaskawszy.
— Najłask-najłask-najłaska — wytchnęło gasnące echo uśpionej koliby.





  1. W paprociach, w wykrotach jawor zieleniutki,
    Zginął, zginął w Synyciach Pełech młodziutki,
    Szumi woda za ogrodem, klekoce, klekoce —
  2. Nie martw się.
  3. Prochownia.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.