Zwierzęta i ludzie-zwierzęta w Afryce
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Zwierzęta i ludzie-zwierzęta w Afryce |
Pochodzenie | Na skrzyżowaniu dróg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Instytut Wydawniczy Szkoły Morskiej w Tczewie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
W dżungli i na sawannie Afryki, studjując tajemniczą historję licznych szczepów tubylczych, ich obyczaje dziwne i tchnące powiewem dawno minionych wieków, miałem sposobność oddać się swej nigdy niezwalczonej namiętności — polowaniu.
Nie jest to łatwe zadanie w Afryce północnej i zachodniej tropikalnej. W pierwszej — niema już nic, oprócz kuropatw i niewielkiej ilości dzików; pozostałe jeszcze w górach Atlasu pantery są tak rzadkie i tak płochliwe, że na poszukiwanie ich trzeba byłoby stracić miesiące całe. To samo można powiedzieć o drobnych stadkach muflonów — kozłów górskich.
W Afryce zachodniej myśliwy może znaleźć pole do popisu, lecz będzie zmuszony dobrze się napracować, nachodzić, namęczyć, oddać sporą dozę swej krwi żarłocznym moskitom, tse-tse i innym gryzącym bąkom, aż wytropi poważną zdobycz.
Polowałem w Gwinei francuskiej, na Nigrze, w obwodzie Kaarta w północnym Sudanie, na pograniczu Sahary, w kolonji Wysokiej Wolty w pobliżu angielskiej kolonji Gold Coast, na Ivory Coast i w dziewiczych lasach, ciągnących się aż do Liberji, którą w szlachetnym porywie stworzyli Amerykanie, przywożąc tu dawnych niewolników-murzynów i osiedlając ich pod hasłem: „The will of liberty brought us here”.
Zdobyłem na tej ogromnej przestrzeni dużo pięknych okazów: krokodyle, hipopotamy, pytony, antylopy małe i wielkie do Elan Derby włącznie, lamparty, genety, dzikie bawoły, hieny, szakale i małpy. Ścigałem lwy i słonie; skradałem się do geparda — słowem: przeżyłem wszystkie możliwe emocje myśliwskie.
Najbardziej fascynujące wrażenia wyniosłem z polowania na lamparty, bo największe w tem jest ryzyko dla strzelca.
Wyobraźcie sobie ciemną noc tropikalną, gdy wszystko pochłonie otchłań gęstego mroku i gdy tylko gwiazdy zagadkowemi ognikami migocą na czarnem sklepieniu nieba. Słychać cichy pisk latających nietoperzy, szum skrzydeł ptaków nocnych, szelest trawy, potrącanej przez przepełzającego węża, brzęk i dzwonienia moskitów i niemilknące nigdy odgłosy podziemnej pracy termitów — potężnych ślepców-komunistów.
Gdzieś daleko w górach szlocha szakal, chichocze hiena, lecz wszystko nagle milknie, gdy od rozsypujących się już ze starości szczytów skalistego grzbietu dobiegnie głuchy pomruk i przeciągłe miauczenie.
— „Namara”, duża „namara” — szepce mój tropiciel-murzyn i dotyka ręką wiszącego na piersi amuletu.
Namara — to lampart. Ślady jego widzieliśmy przed dwoma dniami, lecz tak je poplątał i powikłał, że znaleźć legowiska plamistego drapieżnika nawet wprawne, bystre oko murzyna nie potrafiło. Teraz lampart odzywał się sam, wyzywał myśliwego na pojedynek, na krwawe spotkanie.
Przyjmuję wyzwanie.
Nakładam lekkie trzewiki o miękkich podeszwach, nie czyniących hałasu, umocowuję na korkowym hełmie lampkę acetylenową z silnym prożektorem, biorę strzelbę, nóż i — wyruszam.
Murzyn prowadzi mnie przez dżunglę, wijącą się w gąszczu ścieżką, która biegnie ku górom, a gdy ona nagle się urywa, niby nożem przecięta, staje i robi znak ręką, wskazując kierunek.
Pozostaję sam i, przedzierając się przez powikłane trawy, kłujące krzaki i liany dążę tam, skąd coraz częściej dochodzi mnie ponury głos lamparta.
Zwarta ściana zarośli staje się rzadszą, aż znika zupełnie. Wychodzę na nagą płaszczyznę, pokrytą zwałami kamieni, odłamkami skał i smugami naniesionego piasku.
Lampka rzuca na 50 metrów biały snop promieni, oświetlając ziemię, kamienie, niskie, suche krzaczki, kępy trawy, spalonej słońcem.
Słyszę, jak się o grube szkło mojej lampy uderzają motyle nocne, żuki, a nawet drobne, przebudzone ze snu ptaszki. Na ziemi przede mną co chwila zapalają się czerwone i zielone ogniki. Wiem, że są to oczy dużych pająków, czatujących na zdobycz, nieruchome źrenice ptaków i zajęcy, więc idę dalej i świecę przed sobą, wypatrując dużych, zielonych, mieniących się ślepi drapieżnika.
— Jest!... — szepcę sam do siebie, spostrzegłszy dwoje szmaragdowych źrenic, płonących tuż przy ziemi. Cóż to za drapieżnik przylgnął głową ku ziemi i czai się tam, usiłując ukryć się przed światłem lub zamierzając napad?
Wpatruję się bacznie w te zielone punkty, starając się odtworzyć ciało zwierza. Ostrożnie, bez szmeru postępuję naprzód i patrzę, patrzę!
Nareszcie widzę. Jest to drapieżna geneta. Długie jak u węża, cienkie, plamiste ciepło i pręgowany ogon przywarły do ziemi, a oczy, utkwione w płomień lampy acetylenowej, pozostają nieruchome, zaczarowane.
Nie chcę strzelać, aby hukiem nie spłoszyć lamparta, który wciąż porykuje w oddali. Wydaję więc ciche syczenie i geneta w jednej chwili zrywa się i, mignąwszy wśród kamieni, znika jak widmo.
Krążę wśród skał i krzaków aż do północy, spotykam ciągle zbudzone i przerażone zwierzęta. Moja lampa oświetla stadko nocujących pod baobabem antylop Maxwell’a, skradające się ku śpiącym kuropatwom genety i serwale, płoszy szakale i małe rysie afrykańskie, aż nagle z pomiędzy dwóch dużych głazów mignęły mi ogromne, niby płynnym fosforem nalane oczy i znikły.
Snop promieni biega dokoła, szukając tych zielonych, złowrogich oczu i odkrywa je daleko na prawo ode mnie. Już się nie kryją więcej i pozostają nieruchome, wparte we mnie, niewidzialnego, osłoniętego zasłoną oślepiającego światła. Tylko roztopiony, promieniujący fosfor przelewa się w nich i faluje.
Świecące się źrenice lamparta zaczynają się zniżać. Rozumiem, że się położył, wyprężony, gotowy do skoku, lecz jeszcze obezwładniony strachem przed nieznanym wrogiem.
Postępuję kilka kroków naprzód, nie wypuszczając ani na chwilę niewidzialnego jeszcze zwierza z oświetlonego koła.
Jestem gotów do strzału w każdej chwili. Robię jeszcze krok, jeszcze dwa i nagle ze świetlanej mgły krzyżujących się promieni wyłania się niewyraźna postać lamparta. Zdobywam jeszcze dwa metry przestrzeni, sunąc, jak duch, prawie nie dotykając ziemi.
Teraz widzę o jakie trzydzieści kroków przed sobą ciało wyciągniętego na ziemi drapieżnika. Płonące oczy zaczynają mu się ruszać, ciało kurczyć się i drżeć.
Niema chwili do stracenia.
Bucha strzał, rozdzierający zaczajoną ciszę nocną...
Lampart robi skok na stronę, ku zaroślom krzaków palmowych, lecz pada i zaczyna szarpać ziemię pazurami.
Podbiegam i wypuszczam drugą kulę... Lampart mój!...
Wkrótce przybiegł murzyn i razem z nim ponieśliśmy zdobycz do obozu...
Spotykałem samotne, dzikie bawoły oko w oko. Widziałem, jak opuszczały ponure, rogate głowy, jeżyły szerść na potężnych karkach i podnosiły ogony, rozpoczynając atak. Strzelałem i olbrzymie zwierzę padało bez dźwięku.
Czatowałem na hipopotamy, kryjące się w bagnistych, głębokich rzekach, ścigałem stada antylop, lecz doprawdy, były to dżentelmeńskie polowania, wymagające nietylko celnego oka, lecz i dużej wytrzymałości przy pościgu w upalny tropikalny dzień, na ciężkim do przebycia terenie, w obłokach gryzących owadów, rzucających się na białego człowieka z wściekłością niezrównaną z niczem.
Tropiciel-murzyn, wpatrzony w ziemię, odczytywał z tej księgi dżungli prawie niewidzialne znaki — ślady zwierząt. Opowiadał mi szeptem, skąd i dokąd szły, co robiły w drodze, niemal — co myślały. Był to cały romans leśny, najbardziej porywająca powieść, pełna podniecających epizodów.
Bywałem też na polowaniach, urządzanych przez królów murzyńskich. Ohydne to widowiska, rzeź, zbrodnia!
2000–3000 tysięcy ludzi otacza kołem wielką przestrzeń dżungli.
Wśród myśliwych, uzbrojonych w łuki, oszczepy i miecze, idą królowie i czarni arystokraci, posiadający strzelby.
Zwierzęta i ptactwo, spłoszone przez tłum ludzi, ucieka do środka, koła i gromadzi się w jakiejś kotlinie, zarośniętej krzakami i drzewami. Tymczasem to miejsce śmierci zostaje otoczone dwoma lub trzema szeregami murzynów. Wszystko, co wymyka się z gąszczu, pada od strzałów myśliwych lub pod ciosami oszczepów i ciężkich, krótkich mieczów. Nic się stąd nie wymknie, ani zwierz ani ptak, bo nawet dzikie kury różnych gatunków padają pod uderzeniem kijów murzynów. Szeregi myśliwych rozstępują się tylko wtedy, gdy z zarośli wychyli się płowy łeb lwa. Przed nim czują strach czarni napastnicy i przepuszczają władcę dżungli. Wszystko inne ginie, a ze szczególnem okrucieństwem i zawziętością zabijane i tępione są małpy, wrogowie ubogich pól tubylców. Nad rannemi małpami znęcają się murzyni, dręczą je, mszcząc się za czynione szkody na polach prosa, kukurydzy, bobu i bawełny.
Gdy polowanie skończone, a stosy zabitych zwierząt i ptaków wznoszą się na pobojowisku, przychodzą fantastycznie przybrani ludzie, w płaszczach z zielonych liści, w kołpakach z kory, ozdobionych piórami i skrawkami barwnej tkaniny, o twarzach, pomalowanych wapnem. Są to czarownicy.
Zaczynają się długie poszukiwania wśród trupów zabitych zwierząt.
Czarownicy na podstawie im tylko znanych oznak wybierają magiczne zwierzęta i ptaki, które zostają im oddane.
„Ludzie, działający w cieniu”, jak nazywają murzyni swoich czarowników, wyjmują oczy, wycinają mózg, serce, wątrobę, żółć i różne inne części zwierząt i ptaków. Wszystko to ma być użyte na przyrządzenie tajemniczych lekarstw, a szczególnie na talizmany i amulety, broniące od „złego oka”, kuli lub zatrutej strzały, od napadu duchów i drapieżników, od zdrady, od chorób ludzi i bydła domowego, na poszukiwanie wody i t. d.
Gdy czarownicy porzucą nareszcie swoje ofiary i odejdą, cały tłum murzynów rzuca się do podziału zdobyczy, zgodnie z obyczajem i tradycją, a później tuż na miejscu pobojowiska przystępuje do przyrządzenia strawy, tego mięsa, o którem, mając go poddostatkiem, ciągle marzą murzyni, czujący zupełnie niezrozumiały pociąg do mięsnego pokarmu.
Zlekka upieczone na węglach, krwawiące mięso i dymiący tłuszcz pożera się w okamgnieniu wraz z surowemi kawałkami zwierząt. Słychać głuche mruczenie, mlaskanie grubych warg, pełne zadowolenia westchnienia ucztujących czarnych ludzi.
Podróżnik może być pewny, że ten tłum nie odejdzie stąd do chwili, aż nie będzie pożarta ostatnia kuropatwa, ostatni zając, prawie zmiażdżony ładunkiem z odłamków żelaza, któremi murzyni nabijają swoje strzelby.
Z okolicznych wsi na odgłos strzałów ciągną gromady kobiet i dzieci i rzucają się na zdobycz, wyrywając ją dla siebie, pożerając surowe mięso i żłopiąc bluzgającą z wnętrzności i żył krew.
W sąsiedniej dżungli ucztują czarownicy, którym królowie posyłają część należącej do nich zdobyczy. Wszyscy bowiem poważają i lękiem otaczają „człowieka, działającego w cieniu”.
Jest on prorokiem, kierującym życiem szczepu i biada królowi, któryby mu się sprzeciwiał. Czarownik umie przyrządzać szybko działające trucizny i potrafi podać zabójczy napój królowi; posiada umiejętność przekonywania tłumu i rozkazywania mu, bo czyż czarny tubylec ośmieli się nie posłuchać tajemniczego człowieka, który pomaga mu na każdym kroku, broniąc go przed złą potęgą duchów, natury, chorób i wszelkich klęsk? Czarownik obdarowuje ludzi amuletami, sprawdza zapomocą trucizny wierność żon, usuwa wrogów i rozsądza sprawy, dotyczące całego szczepu.
Długa ewolucja, która doprowadziła czarownika przez etap kapłaństwa na tron królewski, wydaje się być nic nie znaczącą wobec wpływu czarownika na społeczeństwo murzyńskie.
Niezawodnie, że nie król murzyński, lecz czarownik może zorganizować napad szczepu na kolonję białych plantatorów lub przechodzącą karawanę, zburzyć most na rzece, podpalić dom lub zawiesić wypłatę podatków.
Podczas mojej podróży po Afryce tropikalnej taki właśnie wypadek zaszedł w jednej z kolonij francuskich, a zakończył się komicznie, dzięki wyłącznie dowcipowi jednego z dawnych, znających się na psychologji murzyńskiej urzędników.
Murzyni szczepu Lobi odmówili Francuzom wypłaty podatków naturalnych. Do administracji doszły wieści, że stało się to na skutek namowy czarownika, prowadzącego agitację przeciwko białym. Znaleźć agitatora — rzecz nie łatwa, lecz gdyby się nawet to udało, wtedy aresztowanie go i skazanie na więzienie podniosłoby jego urok w oczach czarnych mieszkańców, otoczywszy go aureolą męczeństwa.
Francuska administracja ma już znaczne doświadczenie w tym kierunku, więc gubernator wysłał do niepokornego obwodu starego, wytrawnego urzędnika.
Przybywszy do ziemi Lobi, urzędnik oznajmił, że wie o wszystkiem i że pochwala tubylców za poddanie się rozkazom czarownika, jednak zapytuje mądrych starców szczepu, czy nie należy się posłuszeństwo względem bardziej potężnego czarownika?
— Jeżeli przybędzie tu potężniejszy „człowiek, działający w cieniu”, usłuchamy jego rozkazów — odparła starszyzna.
— A więc rozkazuję wam płacić podatki, gdyż jestem stokrotnie silniejszym od waszego czarownika! — zawołał urzędnik. — Niech przyjdzie tu czarownik i niech się zmierzy ze mną!
Zaciekawiony tłum prostaków natychmiast przyprowadził zdumionego czarownika.
— Czyż możesz uczynić wszystko to, co ja zrobię? — zapytał urzędnik.
— Tak! — odparł zaniepokojony czarodziej. — Potęga moja jest wielka.
Francuz tymczasem wyjął sztuczną szczękę i, pokazując ją tłumowi, zwrócił się do przeciwnika:
— Daj mi swoją szczękę, zamienimy się zębami, przyjacielu!
Wystraszony czarownik, nic nie powiedziawszy, zmykał w stronę dżungli, odprowadzany śmiechem swoich rodaków.
Lobi zapłacili podatki i pokój w tej części kolonji zapanował na długo.
Jednak w wyjątkowych tylko wypadkach dowiaduje się administracja o robocie czarowników. Niedarmo, przecież, nazywają ich — „działającymi w cieniu”. W tym zaś cieniu odbywają się rzeczy straszne, ponure, odrażające. Ukrywają je ciemne, wilgotne, pełne gnijących oparów dziewicze lasy, niedostępne gąszcze dżungli lub dzikie wąwozy gór. Milczą o wielkiej tajemnicy czarni ludzie, obawiający się sądów białych przybyszów, więzienia, czasem nawet kary śmierci. Zrzadka tylko echo tej tajemnicy odezwie się szeptem dawno zapomnianych wieków, pomrukiem dawnych przodków obecnej ludzkości, która dąży do cywilizacji i ideałów wzniosłych a pięknych, a mimo to znajduje w swej duszy odpowiedź na te pradawne szepty i pomruki, gdy w okresie wojny tępi bezlitośnie i dziko setki tysięcy i miljony ludzi.
Trzeba przyznać, że sama natura Afryki tropikalnej sprzyja działalności czarowników i wzrostowi ich znaczenia. Ziemia, palona tchnieniem nielitościwego demona — słońca, wypijającego rzeki i jeziora, na kamień przemieniającego glebę, osłabiającego organizm; ziemia, przesiąknięta bakterjami straszliwych chorób; ziemia, ukrywająca w swojej piersi i w gąszczu wyschłej od skwaru roślinności jadowite, wrogie zwierzęta i owady; ziemia, obfitująca, jak żadna inna, w trujące drzewa, krzaki i zioła; ziemia, zaludniona przez cienie dawno zmarłych ludzi, złe duchy, fetysze, łaknące krwi — budzi ciągły, odwieczny lęk, trzyma w więzach przerażenia, beznadziei i bezbronności przed nawałą zgubnych potęg — stała się ojczyzną i będzie długo jeszcze schroniskiem czarowników tak, jak lasy północnej Anglji, Szkocji, Skandynawji całe wieki po wprowadzeniu chrześcijaństwa ukrywały w niedostępnej kniei ostatnich, powoli wygasających druidów.
Co rok prawie spada na tę ziemię jakaś nowa klęska. To przeciągająca się zasuszna pora roku zniszczy wszelkie zapasy żywności, dzikie owoce i jadalne korzenie w dżungli, wytępi bydło i ptactwo domowe; to spadnie zaraza, niszcząca ludzi; to niebywałe wylewy rzek zburzą pola uprawne i osady, unosząc ze sobą cały dobytek rolnika lub pastucha. Dopiero przybywający na czarny ląd biali ludzie zaczęli uczyć murzynów sposobów walki z naturą i klęskami.
Gdy ludność Afryki, przerażona i zrozpaczona, błagała swoich odwiecznych doradców — czarowników o pomoc, obronę i przebłaganie rozgniewanych bogów, „ludzie, działający w cieniu” oświadczali, że „Tenga”, bóg-ziemia, żąda krwawych ofiar, aby się połączyć z ludźmi, proszącymi go o miłosierdzie i opiekę.
— Gdy oddacie krew swoją bogu Tenga, połączycie się z nim, jak dzieci z matką!
Zaczynały się straszne dni oczekiwania, gdy czarownik przebiegał okolicę, zaglądając do chat, wbijając swe płonące, nieprzytomne oczy w twarze wylękłych tubylców, szukając wśród nich — ofiary dla Tengi.
Czasami rozkazywał wszystkim młodzieńcom i dziewczynom wyciągnąć los, a na kogo on padł, ten stawał się ofiarą dla bóstwa ziemi.
Skazanego wiązano i uprowadzano do lasu, gdzie w wyznaczony dzień pod drzewem przodków mordowano go. Krew jego oddawano ziemi, a ciało pożerano w milczeniu i tajemnicy; uczestnicy straszliwej uczty rozchodzili się potajemnie, każdy osobno, szepcząc formuły zaklęć i unosząc ze sobą talizman — kawałek kości, skrawek skóry, odcinek paznogcia, ząb ofiary.
Nieraz, a zdarza się to i w nasze czasy, czarownik wynajduje wśród rodaków natury, podatne hypnozie, nerwowe, wrażliwe, łatwo się podniecające. Wybiera ciemną noc, burzliwą, gdy huczy w gąszczu drzew wicher, gdy rozlegają się niepojęte dla murzyna głosy i szmery wzburzonej przyrody, i prowadzi upatrzonych ludzi do tajemniczego miejsca, owianego legendami i ponuremi opowieściami. Tu nagle narzuca im na plecy skóry panter lub lampartów, smaruje im ciało cuchnącą maścią, daje do wypicia „magiczny” napój i, patrząc im w oczy, groźnie i rozkazująco mówi:
— Jesteście od tej chwili panterami, a ludzie, na których wskażę, będą dla was antylopami. Pójdziecie, zamordujecie ich, a ciała przyniesiecie tu!
Niema wątpliwości, że rozkaz będzie wykonany, a trupy zabitych zostaną pożarte przez czarowników i ludzi, przez nich zmienionych w drapieżne pantery. Cząstki ciała ofiar, zawinięte w liście, rozsyłają czarownicy po całym obwodzie, dotkniętym klęską, a ciemni, ubodzy duchem mieszkańcy wiosek murzyńskich, szepcząc modlitwy i magiczne formuły, spożywają te szczątki ludzkie, które mają złączyć ich z duszą złowrogiej Tengi-ziemi.
Takie wypadki obecnie zdarzają się coraz rzadziej pod wpływem europejczyków, jednak na wyspach Loos, w pobliżu wybrzeży gwinejskich, zwiedziłem ciężkie więzienie, a w niem — osadę, której ludność stanowią 24 kobiety-pantery.
Zabiły one, z namowy czarownika, swoje dzieci, ugotowały je, jadły same i obdarzyły ich mięsem ludność okoliczną, którą tym ponurym obyczajem czarownik chciał uratować od klęski głodu, trapiącego obwód.
Ciekawą rzeczą jest, że z 24 kobiet jedna tylko pamiętała dokładnie słowa i czynności czarownika, oraz sam proces zamordowania dziecka na jego rozkaz. Inne mówiły na sądzie, że czarownik uczynił je panterami, że nic więcej nie pamiętają, a świadkowie stwierdzili, że po zjedzeniu dziecka nieszczęśliwe, ciemne, jak noc tropikalna, matki z płaczem długo poszukiwały zaginionych dzieci.
Wszystkie skazano na dożywotnie więzienie.
Mężczyźni ludożercy najczęściej zostają rozstrzelani, chociaż na śmierć idą, nie rozumiejąc, za co ich skazano. Wszak wykonywali wolę Tengi, wyrażonej słowami „człowieka, działającego w cieniu”?! Idą na śmierć spokojnie, pewni, że potężny bóg-ziemia wynagrodzi ich cienie, gdy się połączą z duszami przodków i wielkich bohaterów — nieśmiertelnych i szczęśliwych.
Naturalnie, gdyby czarownicy nie zrozumieli całej odpowiedzialności swojej za losy znajdujących się pod ich wpływem rodaków, a także grożącej im kary — ludożerstwo, nie jako zwyczaj zjadania ludzi, lecz jako ważny, tajemny rytuał, powtarzałoby się znacznie częściej, niż obecnie.
Prawda, że o tem, co się dzieje w niedostępnych lasach, gdzie się gnieżdżą „synowie ziemi”, najstarsze szczepy murzynów Baga, Jola, Aszanti, Bata i innych, — wieści nie dochodzą do tych osad, nad któremi powiewają flagi Francji lub Anglji.
Z pewnością ludzkie ofiary, składane dla przebłagania mściwych bogów i fetyszów, są tam zjawiskiem bardzo częstem i pospolitem.
Pewien lekarz kolonjalny opowiadał mi w ten sposób:
— Administracja europejska nie bardzo życzliwie odnosi się do przybywających z oddalonych, dzikich miejscowości tubylców. Mówi się zwykle, że przynoszą ze sobą zwalczoną już w kolonji żółtą febrę, złośliwą tropikalną dezynterję, zakaźną formę zapalenia płuc i trąd, lecz, bezwątpienia, obawiamy się innej zarazy — ludożerstwa, tego mistycznego pociągu do mięsa ludzkiego, łączącego czarnych ludzi z ich bogami!
Inny znowu europejczyk, kolonista i plantator, pokazywał mi na wybrzeżu Kości Słoniowej, w ziemi murzynów Senoofos rozrzucone po sawannie nieduże gaje wysokich, potężnych drzew:
— Są to święte gaje, jakie posiadali przed chrześcijańską erą Gallowie, Brytańczycy, Skandynawi, Germanowie i Słowianie, a w których składano ludzkie ofiary na cześć groźnych, krwawych bogów. Wejdźmy tam!
Pod zielonym namiotem rozłożystych drzew, otoczonych z zewnątrz gęstemi zaroślami krzaków, panował zmrok. Na niewielkiej polance stało kilka małych chatek trzcinowych, gdzie pobożni umieszczali drewniane i gliniane figurki fetyszów, a przed niemi stawiali miseczki z prosem, mlekiem i krwią ofiarnych kur i kogutów.
Pośrodku polanki leżał duży kamień ze śladami ostrzonych na nim nożów i plamami i bryzgami zczerniałej krwi.
— Tu zarzynają składane w ofierze ptaki i barany — objaśnił mój znajomy. — Lecz tu też nieuchwytni dla naszych władz czarownicy przelewają ludzką krew. Co kilka lat w okolicy znika jakiś młodzieniec z tych, którzy przed dojściem do pełnoletności odbywają pod kierownictwem czarownika podróż po kraju, ucząc się od niego tradycyj i niepisanego prawa. Wśród nich wypatruje on ofiarę, namawia ją lub zmusza do poświęcenia się dla dobra rodaków, za których ma oddać swoją krew na ołtarzu w „świętym gaju”. Zupełnie tak samo, jak było za czasów druidów, mój panie! Nic się nie zmieniło, tylko trochę się opóźnił prąd ogólnego postępu. W Europie, Azji, Ameryce pędził on szybko, tu, w Afryce — sunie powoli, leniwie, jak całe życie natury i ludzi na tym lądzie!
Istotnie kolonista miał rację.
Dotychczas jeszcze bowiem murzyni wierzą w to, że małpy, szczególnie zaś posiadające białe włosy na głowie lub ogonie, są ich bezpośrednimi przodkami. Nazywają je „dawnymi ludźmi”, odróżniają wśród nich królów i składają im ofiary; wierzą w istnienie jakiegoś apokaliptycznego potworu „So fali uara” — pół osła, pół konia, pół pantery, — w ryczącego krokodyla, przepowiadającego klęski, — w magiczne siły pewnych zwierząt i ptaków; wierzą w „sąd boży”, dokonywany zapomocą trucizny drzewa „tali” i w szereg innych zabobonów, powszechnie już szybko znikających.
Niektóre z istniejących zwierząt budzą strach wśród murzynów i rodzą nowe przesądy. Takiemi zwierzętami są: „ziemne prosię” (Orycteropus), łuskowiec oraz jeżozwierz, a także otoczone sporem zoologów zwierzątko — „pantona”, należące, zdaje się, do jedynego na kontynencie rodzaju lemurów, i mały niedźwiadek lasów z wybrzeży zatoki Gwinejskiej, tajemnicze zwierzę, widziane kilkakrotnie, lecz nigdy nie zabite i nie schwytane.
Ciągle przerażona dusza murzynów odczuwa grozę natury Afryki i tego przerażenia zwalczyć nie można inną drogą, jak zwalczywszy naturę samą. Gdy biały człowiek zmusi wodę, by trysnęła ze stwardniałej na kamień ziemi, gdy kanałami zabezpieczy rolę od zalewu w porze deszczów tropikalnych, gdy wytępi jadowite krzewy, żmije, pająki, skorpjony i jaszczurki, gdy zwalczy wszystkie choroby, trapiące murzynów, gdy obroni ich przed klęską głodową, gdy nauczy pługiem orać ziemię i maszynami wyrywać pnie drzew, zdobywając na dżungli nowe pola, wtedy może rzucić do chat czarnych ludzi książkę, a ona obali krwawego boga-Tenga, rozpędzi na cztery wiatry czarowników i zabobony, utrwali chrześcijaństwo i zbliży czarnych ludzi do prądu współczesnej cywilizacji.