<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te wyrazy uczyniły na panu Aleksandrze, który usłyszawszy je naprzód, rzucił się, jakby natychmiast chciał iść w pogoń za Julią; francuzka rozgorączkowana, spłakana, chwyciła go za rękę i gwałtem wciągnęła z sobą do gościnnego pokoju, gdzie naprzód padła na kanapę, bo jej dech zabiło wzruszenie i łzy gniewu.
Zburzona jeszcze tak, że mówić nie mogła, a że ta burza miotała nią przez całą drogę do miasteczka, — nadzwyczajne po sobie w umyśle i na organizmie zostawiła ślady. Nie mówiąc o tem, że loki były rozpuszczone, ubranie zaniedbane, ręce które St. Flour, pielęgnować była zwykła, w stanie opłakanym — twarz sama o dziesięć lat wydawała się starszą.
— Ale, wysłuchajże pan — wysłuchaj — to niewidziana, to niesłyszana rzecz — to coś niepojętego!
— Gdzież się skryła? — wołał Oleś.
—Nikt nie wie! Sądny dzień tam! Hrabina mdleje co pięć minut, posłano po Wilskiego, Wilski chodzi jak zwaryowany.
— Kiedyż się to stało?
— W nocy jeszcze! w nocy! Wyobraź pan sobie w nocy! Śladu nie ma, jak w wodę wpadła. Dopiero zrana się opatrzyliśmy, że znikła... Lecz słuchaj! słuchaj! już, choć mi tchu braknie i mdleje ze znużenia... bo i ja padłam ofiarą....powiem wszystko...
Oleś podał wody... St. Flour napiła się jej... zakryła oczy, zebrała myśli.
— Wieczorem — zaczęła nieco spokojniej, dano rozkazy do wyjazdu. Natychmiast siadłam oznajmić o tem panu. Mnie hrabina marnego nie powiedziała słowa, żadnej wymówki. Była grzeczna i zimna jak sztylet. Julii też nie powiedziała więcej nic nadto, co w pierwszej chwili się jej wyrwało. Odzyskała całą moc i powagę. Spojrzeć na nią było straszno.
Siedziałyśmy na górze. Julia nie chciała się pakować, chodziła po pokoju. Dwa razy przychodził do niej Emil, coś z sobą poszeptali, — ale to taki głupi chłopiec... że mi żal było, że ją nudził swemi kondolencyami. Wyszłam ją pocieszyć, znalazłam smutną, ale mężną na podziw. Uściskała mnie. Łzy się jej w oczach kręciły. — Moja St. Flour — rzekła — ja się zamknąć w klasztorze nie dam, ja więzienia nie zniosę, ja kocham Aleksandra, i żadna moc mnie od niego nie oderwie. Zaczęłam jej dawać rady, jak się ma znajdować w klasztorze, ale słuchała mnie roztargniona. Dziwną mi się jakąś wydawała. Ja poszłam się pakować, ona została. Słyszałam, że chodziła po pokoju długo, wzdychała, papiery jakieś pakowała i paliła... naostatek ucichła... Ja też położyłam się do łóżka.
Nazajutrz budzę się rano, wszystko mi na myśl przyszło, com doznała wczoraj, paczki jeszcze nie były pokończone, wstałam coprędzej, aby wybór w drogę ukończyć. U Julii było cicho, sądziłam, że zasnęła, pukam do drzwi, nie odpowiada... raz, drugi, nareszcie uchylam je. — Niema nikogo w pokoju.
Sądziłam, że wstawszy raniej, wyszła gdzie... Czekam, półgodziny godzina — nie ma. Wreszcie idę jej szukać, pytać, służące mówią, że nic jeszcze nie dzwoniła i nie ubierała się. Okrutnie zaniepokojona, biegnę nazad na górę. Uderzyło mnie to, że szalu, który zawsze wisiał w szafie, ciepłej narzutki, kapelusza, loków nie znajduję.
W głowie mi się przewraca... Lecę na dół... Nie mówiąc jeszcze nic hrabinie, rozsyłam cały dwór po ogrodach, oficynach, oranżeryach... Ani śladu. Pobudziłam wszystkich. Ks. Maryan wybiegł, Emil także... ale zaspany i odurzony tak, iż znaku nawet jakiegoś zajęcia wypadkiem tak strasznym nie dał.
Kamerdyner rozesłał ludzi... z folwarku ekonom kilku konnych... Hrabinie nic nie chciałam mówić, że jej jakaś może fantazya przyszła i — wróci... Ale ta zausznica, plotkarka, podchlebnica Zawistowska, pobiegła ją zbudzić i wypaplała.
Słyszę krzyk... mdłości... Sądny dzień... Chaos; wszyscy potracili głów. Jej nie ma, nie ma. Posłaniec wyprawiony natychmiast do opiekuna. — Wilski końmi zgnanemi przylatuje jak stał nie ubrany.
Studnie, stawy, sadzawki — wszystkie zakąty splądrowano... myśleliśmy że mogła w rozpaczy życie sobie odebrać... Nigdzie śladu.
Nakazano we dworze milczenie... ale — darmo, poszła po okolicy wieść, bo w pierwszym popłochu nikt o tajeniu się nie myślał. Najokropniejszym dla mnie widokiem był Emil — boć przecie kochał siostrę... a żeby go to najmniej poruszyło!! Stał jak kołek i ziewał!! Ze złości porwałam go aż za suknię... — Czemuż choć nie płaczesz? — zawołałam.
Machnął rękami, ramionami ruszył, i poszedł... Do południa byliśmy jeszcze wszyscy w nadziei, że albo wróci, albo na drodze gdzie ślad, poszlakę jaką pochwycą ludzie. — Ale nic — nic i nic.
Wilski zebrał dworskich, wyprowadził śledztwo najściślejsze, nikt nic nocą nie słyszał, nie widział... Służąca Agata tylko powiada, że z północy na górze drzwi się otwierały, a potem ktoś na ganek wyszedł.
Myślała że kamerdyner. Nawet śladów na piasku nigdzie odkryć nie mogliśmy.
Na tę tragedyę szczęściem nadjechała jenerałowa i trochę hrabinę do przytomności przyprowadziła. Wilski wyjechał... Napadnięto na mnie... mogłam przysiądz na ewangelię, żem o niczem nie wiedziała... Prosiłam natychmiast o konie...
— Lecz cóż się mogło stać z Julią — zawołał Oleś łamiąc ręce. Niepodobieństwem jest, aby sama jedna, w nocy, mogła uciec daleko. Sił by jej nie starczyło... pora taka...
— Że ją o odebranie sobie życia posądzać nie można — odezwała się francuzka, to pewna. Przypominam sobie jej postawę, twarz, wejrzenia spokojne, gdyśmy się rozchodziły, była posępną, ale spokojną.
— Niepojęta rzecz! — krzyknął Aleksander — co mnie pozostaje czynić? co?, mów mi pani...
Zaczął chodzić po pokoju pogrążony w myślach. Francuzka powoli przychodząc do siebie, po kobiecemu przypomniała najprzód zaniedbaną toaletę, poszła do zwierciadła i wydała okrzyk zgrozy przejrzawszy się w niem... Pokój, do którego zaszła, zajmował Oleś, wybiegła prosić o inny... On został.
Mrok padał — nie wiedział sam czy ma jechać do domu, wybierać się gdzieś na zwiady — czy jeszcze próbować z nieporządnego opowiadania fraucuzki wydobyć coś więcej, coby jakiekolwiek światło rzuciło na wypadek nie zrozumiały.
St. Flour zaryglowała na klucze i zasuwki, rozpoczynała na nowo toaletę... Trzeba więc było czekać. W izbie był mrok, — otwarły się drzwi, i z progu człowiek z batogiem w ręku, w czapce na uszach, zapytał o pana Aleksandra.
— Jestem tu — czego chcesz?
Nic nie mówiąc, zdjął zwolna czapkę przybyły, z za siermięgi dobywszy papieru, wręczył go panu Aleksandrowi, drzwi zamknął i odszedł... Miał się go właśnie spytać co list znaczył i od kogo był, gdy mu zniknął; wyszedł za nim wołając, nie było go już. — Począł więc domagać się światła, przeczuwając, iż kartka może być w związku z wypadkiem.
Przyniesiono świecę... List — o szczęście niewypowiedziane! — był od Julii, ale zawierał tylko te słowa.
— „Jestem w miejscu bezpiecznem, bądź pan o mnie spokojny... Znalazłam przyjaciół... Radzą mi, abym jakiś czas, nikomu o sobie nie oznajmując, pozostała. Daję panu znać że żyję... Później — więcej. — Ani mamie, ani nikomu o tem wiedzieć nie trzeba, żem do pana pisała... Cudem się uratowałam.. Do widzenia.“
Odetchnął pan Aleksander, odczytawszy, lecz zagadka została dlań, jak przedtem, nierozwiązaną. Domyśleć się gdzie mogła się ukryć Julia, nie umiał. Przypuszczał tylko, że ktoś z domowych, któraś z kokiet musiała ułatwić ucieczkę i ukrycie... Nie miał prawa pokazać listu St. Flour i schował go natychmiast, lecz na twarzy jego widać było uspokojenie.
Gdy w miasteczku się to działo, Wilski posądzający Olesia, gniewny, wprost od hrabiny pojechał do niego. Tu go nie zastał, a prawdomówny Bodzicki, wyspowiadał wszystkie pana obroty, i oznajmił, że go można znaleść w Parzygłowach. Wilski popędził za nim, zawsze jeszcze mając nań podejrzenie. Właśnie Oleś chował list do kieszeni, gdy powóz jego się wtoczył, a on sam wpadł zdyszany do pokoju... Szukał oczyma do koła... jakby się tu spodziewał znaleść Julię, a chwilowo złudziło go to, że kapelusz swój w pośpiechu zostawiła St. Flour na stoliku. Spostrzegłszy go Wilski był pewnym, iż się nie omylił — rzucił się na Olesia i krzyknął:
Człowiecze... czy się to godziło, coś zrobił!
— Ja? ale cóż?
— Julia!
— Nie wiem nic!
— I śmiesz mi to mówić — krzyknął Wilski, porywając ze stołu kapelusz... śmiesz...
Pan Aleksander osłupiał odrazu, lecz nie mógł się wstrzymać od śmiechu. Śmiech wszakże — niemal przekonywał Wilskiego, iż Oleś wiedział o ucieczce i był o Julię spokojny. Zaczęły się więc wyrzuty, przymówki, i gdyby nie zimna krew Aleksandra, mogłoby przyjść do nieprzyjemnego zajścia...
Dał wreszcie Oleś słowo honoru uroczyste, że o ucieczce nie wiedział, że do niej nie pomagał, że o pobycie Julii nic nie wie... Słowo honoru było rękojmią — chociaż Wilski nie pojmował, jakby bez pomocy czyjejś mogła się wykraść z domu, i gdzie tak schować się mogła, ażeby jej najtroskliwsze śledzenie nie odkryło.
Na rozdrażnienia pełną — szorstką rozmowę, w której pan Aleksander tylko miarę jakąś starał się utrzymać — weszła St. Flour.
Wilski pozwał i ją do opowiadania i do odpowiedzialności. Posądzał ją także... Łzy, tłómaczenia, narzekania zajęły niemal cały wieczór. — Hrabina była w łóżku, jak opowiadał opiekun, jenerałowa została przy niej. Nie chciano wzywać policyi, ani objawiać o ucieczce, hrabina spodziewała się czegoś jeszcze. Wilski siadł natychmiast do listu, w którym jej oznajmywał o spotkaniu z panem Aleksandrem, i o tem, że on nie miał najmniejszego udziału w wykradzeniu.
— Nie pisz tylko tego — dodał obwiniony — i nie ręcz za to, ażebym, gdy się dowiem gdzie jest panna Julia, nie korzystał z tego.
Wśród hałasu u Kurzejpiętki wznieconego przyjazdem, aż trzech powozów i dwóch posłańców — całe miasteczko w chwili jednej wiedziało o nowinie. Idąc z ust do ust z rozmaitemi waryantami, nabrała ona barw tak cudownych, iż jeden z dilletantów — reporterów ówczesnego Kuryera Warszawskiego, natychmiast spisał co słyszał, opuszczając nazwiska, i romans z tego ułożywszy, pchnął co śpieszniej do redakcyi. — Miał nadzieję co najmniej półroczną prenumeratę mieć za ten grzech odpuszczoną.
U poczthaltera Paździerskiego salon był napchany, nabity, bo tu się koncentrowały wszystkie wiadomości i wersye najrozmaitsze. Jedni utrzymywali, że pan Aleksander w nocy napadł na dwór ze strzelaniem i hukiem i porwał pannę z objęć macierzyńskich; drudzy, że podkopywano się do pałacu i podziemnym gankiem wyprowadzono ofiarę... Właśnie ktoś to żywo i barwnie opowiadał, gdy pan Henryk nadchodzący zaręczył, że Aleksander od kilku godzin sam jeden, popasa u niego! Okrzyk podziwu nastąpił. Niedowierzający poszli się pod okna przekonać. A że okiennice nie były pozamykane, na przyźbę wstąpiwszy mogli na własne oczy oglądać pana Aleksandra palącego cygaro spokojnie, i Wilskiego, który naprzeciw niego siedząc pisał.
Gdy o tem doniesiono na pocztę, zmieniła się rzeczy postać, zaczęto dowodzić, iż panna z rozpaczy utopiła się w sadzawce... To dodało tragiczności wypadkowi i oburzać się zaczęto na tyranię hrabiny, a w ogóle całej arystokracyi dawnej, teraźniejszej i przyszłej dostało się od rozjątrzonych, co się zowie. Starzy zaraz przypomnieli historyę Komorowskiej... Panna Julia obudzała współczucie, litość, zajęcie. P. Paździerska uroniła łzę nad jej losem, a razem kułakiem w stół uderzyła, co było wymowniejszem nad wszelkie wyrazy, tak wymownem, jak ów Cambronna wykrzyk pod Waterloo. Paździerski unosił się — stał wymownym.
Nie mniejsze zamieszanie panowało na probostwie. Hrabina, zawsze na myśli mając p. Aleksandra, i lękając się, aby córce ślubu nie dano, wyprawiła nad wieczór ks. Maryana do kanonika Hamerskiego z zastrzeżeniem, i prośbą. — Kanonik o bożym świecie nie wiedział jeszcze, gdy kapelan nadjechał blady i pomięszany.
Pani Burska, siostra Hamerskiego, była w drugim pokoju, gdy usłyszała krzyk brata i słowa...
— Jezu miłosierny! ale czyż może to być!
Nie mogąc powściągnąć ciekawości, wsunęła się natychmiast do pokoju, i nim ks. Maryan mógł ją zobaczyć, podsłuchała historyę całą. Klasnęła w ręce.
Oburzenie było powszechne, ale nie przeciw bogobojnej matce, tylko przeciw tej zepsutej na wskroś młodzieży dzisiejszej, dla której niema nic świętego... nawet młode hrabianki! Przy tej sposobności — jak dawniej Voltairowi dostawało się za każdego dudka, który głupstwo powiedział — przypięto łatkę Darwinowi, — i przypinano jemu i jego nauce „o wyborze“ ucieczkę hrabianki. Szczególniej siostra ks. kanonika uniosła się i rozżaliła...
— Ale, proszę ks. dobrodzieja — odezwał się prostując i przybierając infułacką postawę ks. Hamerski — jak mogła czcigodna pani hrabina, pomyśleć nawet ażebym ja (tu palcem na piersi wskazał) — ja dopuścił się tego, by dać ślub nielegalny! Gdyby nie żal, i nie rozdrażnienie, które to poniekąd tłómaczy, ks. Maryanie, przyznasz iż miałbym prawo, mieć żal i urazę...
Ks. Maryan usiłował to inaczej wyłożyć, i potrafił jakoś uspokoić prałata. Z podsłuchanego opowiadania, zakrystyan, dzwonnik, aż do dziadków kościelnych i organisty, dowiedzieli się wszyscy tegoż wieczora o wypadku, który w kronice Parzygłowów, miał pozostać pamiętnym na wieki.
Pan Mieczysław Abdank, który był na poczcie, gdy tam tę historyę opowiadano, dowiedziawszy się zarazem o bytności Wilskiego i p. Aleksandra, pobiegł natychmiast do nich.
Wpadł przerażony. — Prawda to? Wszyscy milczeli.
— Cóż takiego? — zapytał poważnie Wilski, niemal przygotowany, będąc kłamstwem się ratować.
— Zmiłuj się! całe miasteczko o tem wie! Niema sekretu! Bębnią po ulicach... Mów — co to było? co to jest?
Ledwie go tem uspokojono, iż panna Julia prawdopodobnie miała się znaleść, że... to — że — tego, słowem, iż — rzeczy stały wcale inaczej, a w istocie nie znaczyło nic — prócz że nie wiedział co mówić. Postawa poważna i chłodna p. Aleksandra świadczyła o jego niewinności przynajmniej chwilowej. Abdank sam już nie pojmował dla czego rozbębniono to i owo. — Zbierał się z komentarzem na pocztę, ale ciekawość, a więcej jeszcze przytomność St. Flour, która mu się wieczorem wydała cale przystojną i okazała przystępną — wstrzymały go tutaj.
Rozpoczął z nią rozmowę, w której miał sposobność dawne swe, nieużywane już od niedawnego czasu, dowcipy przewietrzyć. St. Flour znajdowała go przyjemnym, on ją — „piquante,“ tak, że stary Micio westchnął nad tem, iż niema najmniejszego pozoru przyzwoitego, do przyjęcia guwernantki.
Kto by był wreszcie zajrzał do dworku Zellerów, znalazłby w nim zupełną sprzeczność z ożywieniem, jakie panowało w miasteczku... Tu, cicho było i spokojnie... i hałas a wrzawa cale nie dolatywały pod kasztany. Na stoliku paliła się mała lampka olejna... Za stołem siedział stary z książką w ręku i czytał głośno; a w krześle ostawionem poduszkami spoczywała staruszka, z głową na piersi spuszczoną, słuchając z uwagą... Niekiedy wzrok zwracała ku drzwiom, jakby się jeszcze kogo spodziewała. W istocie profesor był w Owsinach, i tego dnia miał powrócić na noc do miasteczka. Oczekiwano na niego.
Pan Paweł przywoził tu z sobą zawsze wesele to, którego brakło, humor człowieka pogodzonego z życiem, z stanem, i nie pragnącego nic nadto, co mu los wydzielił.
— Ale cóż to jest — odezwała się staruszka... w chwili gdy czytanie ustało, że Pawła do tej pory nie ma?
— Nie rozumiem — rzekł mąż — zagadał się z Aleksandrem, z Kostusią, pusty jest jeszcze jak student. Przecież nic stać się złego nie mogło. Droga bezpieczna, konie dobre, ale gościna u Aleksandra, trudno się wyrwać.
Dwa razy wyprawiono kucharkę na zwiady, pana Pawła nie było... Zaczynano się doprawdy niepokoić, gdy zaskrzypiało coś i głos dał się słyszeć, dobrze rodzicom znajomy. Ojciec wyszedł naprzeciw....
— Coś ty się tak opóźnił?
Twarzy Pawła nie mógł widzieć jeszcze, ale głosu, który mu odpowiedział — że droga zła była, ojciec poznał humor zmieniony.
Gdy się przyszedł z matką przywitać, kazała mu sobie spojrzeć w oczy... Profesor był posłuszny, na twarzy jego widać było nie zwykłe jakieś pomieszanie.
— Mój Pawełku — coś ci jest? — odezwała się.
— Nic a nic! zmęczony jestem drogą... bryczka mnie stłukła. Wolę siedzieć na mojej katedrze niż się włóczyć po nocach.
Matka nie odpowiedziała nic, a wkrótce — dodała tylko.
— Idźże się połóż i wyśpij.
Gdy Paweł dał dobranoc, ojciec zapalił świecę, aby go odprowadzić do pokoju gościnnego.
— Co ci to jest? — zapytał gdy wyszli — tyś nie swój.
— Rzeczywiście — odparł cicho Paweł — matce nic mówić nie potrzeba — ale — ja Alfreda nie rozumiem, i nie bardzo z niego rad jestem.
— Cóż to znowu?
— A! nie, nie ma o czem mówić — a jednak — nie rad jestem, powtarzam... niespokojna dusza... biedy sobie szuka...
Na tem skończył i więcej ojcu już powiedzieć nie chciał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.